Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z wędrówek po kraju - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z wędrówek po kraju - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 324 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z KRU­ŚWI­CY.

Dziw­ny, nie­okre­ślo­ny urok leży w imio­nach nie­któ­rych; mar­twe to na po­zór dźwię­ki, ale, raz trą­co­ne, bu­dzą całe sze­re­gi ob­ra­zów, po­ru­sza­ją całe huf­ce uczuć, utrwa­la­ją je, uwy­pu­kla­ją, ubie­ra­ją w sza­tę rze­czy­wi­sto­ści. A gdy się jesz­cze uj­rzy ży­wym wzro­kiem sto­su­nek imie­nia tego do ka­wał­ka zie­mi, wody, do sta­rej bu­dow­li, do na­ma­cal­nej, ist­nie­ją­cej pa­miąt­ki, gdy się od­czu­je bez­po­śred­nio zwią­zek, za­cho­dzą­cy po­mię­dzy daw­nym, sta­rym wspo­mnie­niem a dniem dzi­siej­szym – imię, dźwięk czę­sto mar­ny na po­zór – drga ży­ciem i jako żywe do du­szy prze­ma­wia.

Gnie­zno, Go­pło, Kru­świ­ca – sta­re, sta­re imio­na, kie­dyś w dzie­cin­nych, bar­dzo da­le­kich la­tach po raz pierw­szy za­sły­sza­ne i za­sia­ne w pa­mię­ci – sta­re imio­na – wy­czy­ta­ne na stro­nicz­kach pierw­szych ksią­że­czek, sta­re imio­na, po­ją­ce wy­obraź­nię uro­kiem po­sta­ci le­gien­dar­nych i tych in­nych, ist­nie­ją­cych wpraw­dzie, "hi­sto­rycz­nych", ale tak od­le­głych, że aż mgłą przy­snu­tych, w za­mierz­chłą prze­paść ubie­głych cza­sów rzu­co­nych… Tu wła­śnie miesz­ka­nia i pole czy­nów tych naj­daw­niej­szych: Miesz­ków, Bo­le­sła­wów, chlub na­szych, twór­ców na­szych… Tu po­czął się roz­ra­stać ten świat, z któ­re­go póź­niej co­raz nam bliż­sze, co­raz bar­dziej zna­ne wy­ra­sta­ły świa­ty…

Plą­czą się wspo­mnie­nia, wzru­sze­nia ze zja­wi­ska­mi ży­cia sa­me­go. Z uczu­cia, z wy­obraź­ni, z my­śli – po­wsta­je ten dziw­ny gmach, wśród któ­re­go my, Po – lacy – jak w za­klę­tym kole sto­imy i ra­dzi­by­śmy każ­de wią­za­nie zdjąć i zba­dać i na­zwać, a jed­no­cze­śnie i drży­my przed na­ru­sze­niem go, drży­my przed tym, by nie od­le­cia­ły od nas te pió­ra skrzy­deł, któ­rym da­je­my się, da­je­my uno­sić w górę…

I dziś są jesz­cze tacy, co, mimo wszyst­kie ba­da­nia i kry­ty­ki dzie­jo­we – pła­czą na wi­dok Wa­we­lu i kop­ca Ko­ściusz­ki, są tacy, jak Wy­spiań­ski – co, imio­na­mi temi za­dzwo­niw­szy – tar­ga­ją ser­ca­mi na­sze­mi.

I dziś – wi­dok Kru­świ­cy, dźwięk jej imie­nia, ser­ce, owo ogni­sko czu­cia – dziw­nym wzru­sze­niem na­peł­nia.

Roz­rzew­nie­nie, uczu­cie tkli­wo­ści – pod­pły­wa ku ser­cu, topi w nim wszyst­ko inne i sobą wy­peł­nia, uka­zu­jąc świat wła­sny, wy­od­ręb­nio­ny ze wszyst­kich in­nych świa­tów.

Dłu­gie, po­szar­pa­ne je­zio­ro Go­plań­skie, gra na nim słoń­ce zi­mo­we, drga na skrze­płym, przej­rzy­stym lo­dzie i kła­dzie się na ugo­ry, mdłą, je­sien­ną zie­le­nią po­kry­te, i na czar­ną, tłu­stą rolę ku­jaw­ską; gdzieś da­le­ko, da­le­ko ciem­nie­ją zle­wa­ją­ce się z ho­ry­zon­tem drze­wa la­sów czy sa­dów, bli­żej wi­dać po go­ściń­cach rów­ne, sa­dzo­ne rzę­dy drzew.

W lewo – mia­stecz­ko Kru­świ­ca, skła­da­ją­ce się z sze­re­gów czy­stych, mu­ro­wa­nych do­mów, po dru­giej stro­nie je­zio­ra wieś ze sta­ro­żyt­nym, ro­mań­skim, po­waż­nym ko­ścio­łem.

Z mia­stecz­ka i ze wsi pły­ną gwa­ry ży­cia co­dzien­ne­go: tur­ko­ty wo­zów, gło­sy dzie­ci, pia­nie ptac­twa… Nie­wie­le tych gwa­rów wszyst­kich wśród sze­ro­kiej, pła­skiej rów­ni­ny. I ten ogrom­ny, le­żą­cy przed wzro­kiem szmat zie­mi i to otwar­te, gór­ne nie­bo – od­dzia­ły­wa­ją bez­po­śred­nio i wle­wa­ją do du­szy czar nie­tłu­mio­ne­go ni­czym pięk­na i ni­czym nie­ga­szo­nej pew­no­ści… Czy­ni się ra­chu­nek sił wła­snych, my­śli wła­snych, czy­nów wła­snych…

A wy­obraź­nia trą­co­na za­lud­nia ten kraj: prze­su­wa­ją się więc ci lu­dzie inni, nig­dy nie zna­ni, daw­no po­mar­li, któ­rzy jed­nak tu żyli, dzia­ła­li, ra­do­wa­li się ist­nie­niem i wal­ki krwa­we to­czy­li, a o któ­rych my nie wie­my wie­le, z któ­re­mi jed­nak po­wią­za­ni je­ste­śmy nić­mi po­cho­dze­nia, tej cią­gło­ści ma­ter­jal­nej – nić­mi uczuć – tej nie­uchwyt­nej, a ied­nak chy­ba istot­nej za­leż­no­ści.

I każ­de śli­zga­ją­ce się po lo­dzie dziec­ko i każ­dy go­spo­darz, śpie­szą­cy go­ściń­cem, jest jed­nym z twar­dych ogniw łań­cu­cha, któ­rym je­ste­śmy przy­ku­ci do tam­tych lu­dzi, do prze­szłych ich dzie­jów. Jest taka cią­głość, jed­ność w sze­re­gu, że w tej chwi­li czu­je­my ja­sno: ze­rwać się nie da.

A tu dzień dzi­siej­szy dzwo­ni strasz­nym sło­wem: wy­własz­cze­nie.

Więc ta zie­mia, wbrew trwa­ło­ści swo­jej, usu­wać się z pod nóg po­cznie; więc ci lu­dzie, wbrew przy­ję­tym w dniach dzi­siej­szych pra­wom – ule­gać po­czną bru­tal­nej, bez­względ­nej prze­mo­cy – i ode­rwą się od gle­by daw­nej i roz­pro­szą się po świe­cie sze­ro­kim sła­bi, mar­ni, skrzyw­dze­ni.

Umie­ją lu­dzie krzyw­dzić in­nych, umie­ją. I ja­kie to strasz­ne – le­gać pod ręką sil­ną, prze­moc­ną… I jaki to ból – uczuć nie­moc wła­sną, bez­wo­lę wła­sną!

Ból nie­wol­ni­ka – pa­trzą­ce­go, jak ręce kat w kaj­da­ny za­ku­wa. Strasz­ny, krzyw­dzą­cy ból… Ból, któ­ry gna w ni­cość, w za­gła­dę, w śmierć.

A któż gi­nąć­by chciał bez wal­ki? W roz­ją­trzo­nym ra­na­mi cie­le ból wy­wo­łać może nie­sły­cha­ną siłę… Ból ży­cia – to ta­kiż Duch twór­czy, jak i ży­cia słoń­ce… Nie gi­nąć! nie gi­nąć! nie gi­nąć! W ser­ca na­sze ma­rzy­ciel­skie, sło­wiań­skie – wbi­ja się ostry grot. I oto mu­si­my wła­sną ręką grot ten wy­jąć, i wła­sną rękę gro­tem tym uzbro­ić…

I my prze­cież siłę od­na­leźć w so­bie mu­si­my. Mamy w so­bie tę ener­gję po­ten­cjal­ną, któ­ra wpraw­dzie gubi się w wy­bu­chach, roz­pra­sza w ogniach sło­mia­nych, ale któ­ra w nas jest, jest – i być może – ta moc twór­cza przy­szło­ści.

Prze­ro­bi­ły i prze­tra­wi­ły już świat rasy ła­ciń­skie, prze­twa­rza­ją go rasy gier­mań­skie, chwy­ta­ją w koła ma­szyn, w licz­by ra­chun­ków, w re­tor­ty che­mi­ków – a my, my, może naj­zdol­niej­sza rasa świa­ta – tyl­ko się krzyw­dzić i po­nie­wie­rać da­je­my?

I oczy się na pra­cę przy­szło­ści otwie­ra­ją: opa­no­wać się nam, opa­no­wać – wła­sną od­na­leźć dro­gę…

Wy­do­być treść du­cha wła­sne­go – i wy­do­być z pod prze­mo­cy, z pod hań­by, z pod wsty­du – za ja­ką­kol­wiek cenę.

Gi­nąć nie moż­na.

I na myśl przy­cho­dzi jed­no wiel­kie, jed­no za mało wpo­śród nas czczo­ne i po­wta­rza­ne imię: Chro­bre­go. Ten miał i hart w so­bie, i twar­dość, i wolę.

I nie przy­sta­nął, aż zbu­do­wał gmach, któ­re­go ścia­ny po­dziś­dzień nas trzy­ma­ją.

O Chro­bry, Chro­bry! nie czczym tyl­ko ma­rzy­cie­lem by­łeś, aleś ma­rze­nia swo­je ubrał w sza­ty czy­nów i prze­ciw­sta­wi­łeś jed­nej sile – wła­sną swo­ją po­tę­gę.

O Chro­bry! prze­cież i my z two­je­go ple­mie­nia!Z ZA­BO­RU PRU­SKIE­GO.

Prze­jeż­dża­jąc przez za­bór pru­ski – trud­no bez­u­stan­nie nie czuć i nie my­śleć. W tych chwi­lach prze­ży­wa się jesz­cze raz, szyb­ko, in­ten­syw­nie, to wszyst­ko, co ro­da­cy nasi tam prze­ży­wa­li w cza­sach spra­wy wrze­śnień­skiej, uchwał wy­jąt­ko­wych, uchwa­ły o wy­własz­cze­niu i tylu, tylu in­nych, co­dzien­nych, tło­czą­cych się jak chmu­ry na ho­ry­zon­cie chwil.

Trud­no nie czuć. Do­ko­ła, ja­dąc przez Śląsk, lu­dzie obcy, mowa obca. Sta­re, dźwię­kiem w hi­stor­ji tkwią­ce na­zwi­ska zmie­nio­ne, daw­na pia­stow­ska uli­ca za­sia­na fa­bry­ka­mi i fa­bry­ka­mi, któ­rych dymy zwia­stu­ją duch, ży­cie no­wo­żyt­ne, in­ten­syw­ny prze­mysł, prze­twór, han­del, ja­kiś cięż­ko­skrzy­dły a ogól­ny lot ludz­ko­ści…

Trud­no nie czuć. Śle­dząc ar­ty­ku­ły pism, wie­dząc bo­daj ze sły­sze­nia o bo­gac­twie wro­giej nam li­te­ra­tu­ry na­uko­wej, pu­bli­cy­stycz­nej, ba, pięk­nej na­wet – od­ru­cho­wo czu­je się, że są­siad, sie­dzą­cy obok nas z gru­bym cy­ga­rem w ustach, że są­siad­ka, pil­nie strze­gą­ca swe­go dziec­ka – są to lu­dzie, któ­rzy nie­tyl­ko in­a­czej jak my my­ślą, mó­wią, czu­ją, ale że oni wro­gie wzglę­dem nas mają czu­cia, my­śli, że na­sią­kli temi czu­cia­mi, jak gąb­ka octem, i że tyl­ko nie­moż­ność, tzw. wy­cho­wa­nie, tzw. kul­tu­ra ze­wnętrz­na, ów sła­by na czło­wie­ku po­kost – sto­ją na prze­szko­dzie, iżby ten kwas i ta żółć nie wy­la­ły się wprost, bez­po­śred­nio na na­sze suk­nie, twa­rze, nie oplu­wa­ły nam ser­ca i du­szy…

Cza­sem do wa­go­nu III kl… wej­dzie jaki ro­bot­nik, z któ­rym moż­na się z li­cha po pol­sku roz­mó­wić. W kla­sie III do­strze­że się gro­ma­dy ludz­kie, mó­wią­ce po pol­sku, ro­bot­ni­ków tu­tej­szych, ro­bot­ni­ków na dzień pra­cy przy­by­wa­ją­cych z Ga­li­cji. W dru­giej kla­sie mi­gnie nie­kie­dy ro­dak po­dróż­ny… Ale cała masa tych wszyst­kich in­nych, to obcy, obcy, – może na­wet krew z krwi na­szej i kość z ko­ści na­szej, ale prze­two­rze­ni, prze­ro­bie­ni, zniem­cze­ni, a uwa­ża­ją­cy nas jako ma­ter­jał, z któ­re­go do­pie­ro ro­bić moż­na ży­cie.

Smut­no jest je­chać Ślą­skiem. Dymy z fa­bryk snu­ją się wszę­dzie, przy­ciem­nia­ją świe­żość pól i blask słoń­ca. – Bo­ga­ta, płod­na zie­mia wzbo­ga­ci­ła się i roz­ro­sła, idzie ślad w ślad za dniem, któ­ry prze­ży­wa­ją kul­tu­ral­ne, prze­my­sło­we cen­tra Eu­ro­py, roz­ro­dzi­ły się tu gro­ma­dy kup­ców i prze­my­słow­ców, wy­ro­sły obok nich obo­zy ludu ro­bo­cze­go…

Gdy się ze Ślą­ska do Księ­stwa Po­znań­skie­go wjeż­dża, wy­da­je się, iż oto na­de­szła chwi­la, w któ­rej to­wa­rzy­sze i to­wa­rzysz­ki na­sze prze­mie­nia skó­rę i wśród po­dróż­nych uj­rzy­my wie­lu ro­da­ków. Nie­ste­ty, Niem­cy wię­cej niż Po­la­cy po­dró­żu­ją, dla­te­go więc i tu ich peł­no, i tu wie­lu, za wie­lu wprost na na­sze po­trze­by i uczu­cia.

Po­znań – "Po­sen", tak, "Po­sen". A jest się tu prze­cież "u sie­bie".

"U sie­bie". Nad­słu­chu­je­my, jak prze­mó­wi do nas urzęd­nik, kon­duk­tor, tra­garz… Obcą nam jest ich mowa, obcą i wro­gą… Jed­ni mó­wić jak my nie umie­ją, inni nie chcą, in­nym mó­wić nie­wol­no, i ci pa­trzą na nas ta­kim dziw­nym wzro­kiem…

Tak, to jest kraj, w któ­rym "kul­tu­ra" kne­blu­je usta tra­ga­rzom ko­le­jo­wym. Nie­wol­no wy­mó­wić po pol­sku sło­wa tor­ba, wa­liz­ka, bo wyż­szej "kul­tu­rze" krzyw­da­by się sta­ła. Aż śmiesz­ne, jak małą jest ich broń. Ale dla tych, co tam żyją – nie śmiesz­ne to, tyl­ko wprost za gar­dła i ser­ca dła­wi. Prze­moc, prze­moc, prze­moc… Ja­kaś ro­ze­gra­na fala, co pę­dzi przed sie­bie, zbie­ra­jąc mia­ły i pia­ski, ude­rza­jąc w naj­tward­sze osto­je.

Dziw­nym jest wi­dok Po­zna­nia. Do­zna­je się bę­dąc w nim wra­że­nia, że jed­no­cze­śnie jest się w dwu mia­stach: ten je­den Po­znań – to wszyst­kie za­byt­ki daw­ne i ci wszy­scy lu­dzie żywi, któ­rzy cier­pią, a jed­nak pra­cu­ją i snu­ją z sie­bie nowe ży­cie z za­pa­mię­ta­ło­ścią god­ną wiel­kiej spra­wy, a ten dru­gi – to wszy­scy oni: ci, któ­rych ro­bo­tą jest nisz­cze­nie i ni­we­lo­wa­nie nas i ży­cia na­sze­go, dla po­zo­sta­wie­nia wła­snych śla­dów.

Oto wjeż­dża­my uli­cą, przy któ­rej po le­wej stro­nie stoi cięż­kie, nowe za­mczy­sko, wy­jeż­dża­my na plac, przy któ­rym stoi mu­zeum ces. Fry­de­ry­ka, wi­dzi­my po­są­gi nowe a wiel­kie, spi­żo­we, sza­blo­no­we, ja­kich wszę­dzie peł­no po mia­stach i mia­stecz­kach…

Na uli­cach na­pi­sy nie­miec­kie, na pol­skie sło­wa od­po­wie­dzi nie­miec­kie, a przy­tym ta­kie twa­rze, ta­kie miny, jak gdy­by się stą­pi­ło na gło­wę wę­żo­wą.

I do­pie­ro trze­ba iść w bocz­ne uli­ce, trze­ba po­słu­chać mowy nie urzęd­ni­ków, nie ofi­cjal­nych prze­sie­dleń­ców, nie lndzi, szu­ka­ją­cych in­te­re­su w wal­ce ale miesz­kań­ców rdzen­nych tej zie­mi, ludu tu­tej­sze­go, trze­ba pójść do tych wszyst­kich in­sty­tu­cji kul­tu­ral­nych, któ­re mimo wszel­kie utrud­nie­nia, cię­ża­ry, szy­ka­ny – żyją i źyć chcą i roz­wi­ja­ją się i wzra­sta­ją, prze­ciw­wsz­cze­pia­jąc kul­tu­rę ro­dzin­ną, swoj­ską, a bar­dzo ser­com dro­gą i krwią zdo­by­wa­ną – tej in­nej, niby wyż­szej, któ­ra, oto­czo­na opie­ką, strze­żo­na przez pi­kel­hau­by, roz­py­cha­jąc łok­cia­mi, wy­dy­ma­jąc usta…. po­słu­gu­jąc się bru­tal­ną siłą – idzie przed sie­bie i woła, że idzie dro­gą naj­praw­dziw­szą…

Sto­ją te ofi­cjal­ne gma­chy w Po­zna­niu: te­atr mia­stu za­bra­ny, w któ­rym ni­ko­mu sło­wa po pol­sku prze­mó­wić nie­wol­no, stoi wspa­nia­ła bi­bl­jo­te­ka i czy­tel­nia, mą­drze ob­my­śla­na pla­ców­ka gier­ma­ni­za­cyj­na, któ­ra na­to­miast peł­ni służ­bę pod­no­sze­nia du­cha, stoi przy pla­cu Wil­hel­mow­skim wiel­kie obce mu­zeum im. ces. Fry­de­ry­ka. To ostat­nie, sza­blo­no­we, zim­ne, o licz­nych pu­stych ścia­nach, o in­nych, ozdo­bio­nych za­byt­ka­mi, zbie­ra­ne­mi przez pol­ską myśl i przez pol­ską kie­szeń.

W ja­snej hali parę ale­go­rycz­nych rzeźb, a więc: ce­sarz Wil­helm I, sta­ry, scho­rza­ły, po­chy­lo­ny jed­nak nad pra­cą: "Ich habe ke­ine Zeit müde zu sein…", a zaś z dru­giej stro­ny ale­gor­ja, wy­ko­na­na przez Lu­dwi­ka Man­zla, pod któ­rą pod­pis: "Frie­de durch Waf­fen ge­schützt". Jak to po­wie­dzia­ne ja­sno i do­bit­nie. Tak, pra­cu­ją oni nie­stru­dze­nie, bez wy­tchnie­nia, z ra­do­ścią nad swo­im dzie­łem, tyl­ko że re­zul­tat: przez broń do woj­ny, do bez­u­stan­nej, wiecz­nej woj­ny, jak i przed­tym by­wa­ło.

Idzie ta wal­ka znoj­na, a idzie, gdzie tyl­ko może, co tchu w pier­siach star­czy. Oto jest i te­atr pol­ski w ogro­dzie ukry­ty, z na­pi­sem na bra­mie: "Na­ród so­bie"… Nie za po­dat­ki pań­stwu pła­co­ne, ale z tej resz­ty gro­sza, prze­zna­czo­nej dla sie­bie i swo­ich… My, Po­la­cy, mu­si­my być hoj­ni. Mu­si­my być tak hoj­ni, iż da­je­my, choć nie mamy, choć nam da­wać trud­niej niż in­nym. Wzro­śli­śmy od tylu po­ko­leń w hoj­no­ści na­sze­go mie­nia, na­szych uczuć, na­szej krwi…

Da­je­my – i da­wać mu­si­my – gdyż nie dać by­ło­by przy­sta­nię­ciem na chwi­lę, a więc snem, a więc mar­two­tą, da­je­my, gdyż nie dać – by­ło­by nie czuć i nie współ­czuć. – A my przedew­szyst­kim umie­my czuć.

I oto w dru­gim po­dwó­rzu przy uli­cy Bi­smarc­ka ukry­ty gmach pięk­ny, mu­zeum pol­skie, gmach, co się roz­ra­sta, roz­sze­rza, utrwa­la. – On to pia­stu­je sztu­kę pol­ską i na­ukę pol­ską w Po­zna­niu.

I po­wo­li za­po­zna­ję się z ca­łym ży­ciem umy­sło­wym i kul­tu­ral­nym Po­la­ków tu­tej­szych. Wi­dzi się ruch sto­wa­rzy­szeń, wi­dzi się za­pał tych sto­wa­rzy­szo­nych, za­pał wa­lecz­ny, wprost im­po­nu­ją­cy, a tak opor­ny i nie­zła­ma­ny, że czu­je się, iż to na śmierć i ży­cie… Mu­si­my, my Po­la­cy, wzno­sić się do pa­to­su… Mu­si­my po­szy­bo­wać nad in­nych, któ­rzy zie­mią cho­dzą… Mu­si­my mieć wia­ry na­sze nie­tyl­ko na cho­rą­gwiach i na wień­cach fe­sty­no­wych, ale wy­ku­tą ją mu­si­my mieć w ser­cach i my­ślach i mieć bez­u­stan­nie o każ­dej ży­cia go­dzi­nie, przy każ­dym we­se­lu i przy każ­dym smut­ku… Oto na­sze na­ro­do­we pra­wa… i oto kul­tu­ra na­sza.

A cały ten kraj nad War­tą, i cała ta po­łać jego w górę z bie­giem Wi­sły, aż ku jej uj­ściu, ta­kie­mi uczu­cia­mi się mie­ni… Ilu tam, wśród nich, in­nych, wro­gich lu­dzi, ob­cych – ty­ra­nów i cie­mię­ży­cie­li – a oni żyć chcą i żyć mu­szą.

Jest ja­kaś krzep­kość w tej czę­ści na­ro­du pol­skie­go. Krzep­kość, wie­ją­ca z czy­nów, ze słów, z twa­rzy, z po­da­nia pra­wi­cy.

Sztu­ka się tam nie roz­wi­ja, wie­dzą o tym i słusz­nie mó­wią: nie mamy jesz­cze na to sił. Oni się wy­pra­co­wu­ją w so­bie, wy­do­by­wa­ją siły wła­sne, mie­rzą je, z pew­ną ra­do­ścią co­dzien­ne­mu ży­ciu po­świę­ca­ją.

Chcą żyć! oto ich ha­sło; – i pod czuj­nym okiem ku­piec­kie­go na­ro­du prze­kształ­ca­ją się w kup­ców, iżby i na tej dro­dze nie dać się ze­pchnąć. Weź­mie­my i wa­szą broń, mó­wią, i oto sta­ją się sto­wa­rzy­szo­ne­mi kup­ca­mi, za­kła­da­ją spół­ki, zrze­sze­nia. Jest taki hart w ich du­szy, są ta­kie re­zul­ta­ty, ta­kie nie­spo­dzia­ne stro­ny, że tam­ci przed nie­mi ze zdu­mie­niem przy­sta­ją…

Jed­nak­że, mimo wszyst­ko, dzie­je po­szczer­bi­ły w nas róż­ni­ce.

I oto ta ener­gja w czy­nach daw­niej mało zna­nych i ob­cych – zdu­mie­wa u ro­da­ków z za­bo­ru pru­skie­go. Lu­dzie ci idą przez ży­cie z ja­kąś siłą, z "pa­sją ży­cio­wą", mó­wiąc sło­wem Sta­ni­sła­wa Wit­kie­wi­cza. Chcą żyć – oto wszyst­ko, i rym wła­śnie, że żyć chcą – wy­do­by­wa­ją ze sie­bie sil­ne nuty, się­ga­ją w głąb wła­sną i jed­no­cze­śnie z ota­cza­ją­ce­go świa­ta bio­rą to, co im do utrzy­ma­nia ży­cia jest po­trzeb­ne. – Sta­now­czo za mało po­dró­żu­je­my po wła­snym kra­ju, a naj­mniej już chy­ba po tam­tej zie­mi. A zie­mię tę znać war­to.

Nie mó­wiąc już o wie­lu na­tu­ral­nych pięk­no­ściach tego ka­wał­ka świa­ta, owych fal Bał­ty­ku w kra­ju ka­szub­skim" owych je­zior, nad któ­re­mi sie­dzą Ma­zu­ry, owych miast i mia­ste­czek, gdzie krok za kro­kiem spo­ty­ka­ją się za­byt­ki ar­chi­tek­tu­ry śre­dnio­wiecz­nej, je­śli nie pol­ską wzno­szo­nych dło­nią – to z dzie­ja­mi Pol­ski zwią­za­nych ści­śle, je­śli nie dla kra­ju, jak mó­wią, po­dró­żo­wać tam po­win­ni­śmy – to dla tych lu­dzi, dla po­zna­nia się z nie­mi na miej­scu, dla zro­zu­mie­nia te­re­nu wal­ki, dla od­czu­cia wal­ki sa­mej.

Gdy się z nie­mi i obok nich jest – my­śli się i czu­je bez­u­stan­nie. My­śli się i czu­je i wzy­wa w nich, bę­dą­cych wsku­tek róż­nic dzie­jo­wych, wsku­tek wa­run­ków in­nych – in­ne­mi ludź­mi.

Ci lu­dzie mają w so­bie za­wzię­tość, mają pa­sję ży­cio­wą, o któ­rej my, zda­le­ka sły­szą­cy o nich, czy­ta­ją­cy tyl­ko ar­ty­ku­ły i książ­ki ich opi­su­ją­ce – nie wie­my.

Mają ży­cio­wą "pa­sję" tak sil­nie roz­wi­nię­tą, mają po­czu­cie ist­nie­nia tak spo­tę­go­wa­ne, że oni prze­cież nie umie­ją roz­pa­czać i nie le­ga­ją bez­czyn­nie.

Zda­rza­ło mi się mó­wić z Niem­ca­mi tzw. li­be­ral­ne­mi, pa­trzą­ce­mi ob­jek­tyw­nie, fi­lo­zo­ficz­nie niby na zja­wi­ska ży­cia.

Po­la­cy zgi­ną, mó­wi­li, zgi­ną, bo wszak ich jest zni­ko­ma mniej­szość po­śród jed­nej i po­śród dru­giej siły. Mu­szą po pro­stu zgi­nąć…

A nie przy­szedł im na myśl fakt tak pro­sty, że nie gi­nie ten, kto gi­nąć nie chce. Przy ta­kim uświa­do­mie­niu i od­por­no­ści na­ro­do­wej, ja­kie tam te­raz pa­nu­ją – gi­nąć nie moż­na…

Dziw­nym jest ak­cent tych dzie­ci, wy­cho­wa­nych w szko­łach nie­miec­kich. Dziw­nie tam mówi mło­dzież. Bo kie­dy star­si wy­mo­wą nas nie rażą, to ci mło­dzi, któ­rzy prze­by­li kil­ka, kil­ka­na­ście lat w szko­le nie­miec­kiej – mó­wią po pol­sku ak­cen­tem nie­miec­kim.

Tego szko­ła pru­ska do­ka­za­ła: ze­szpe­ci­ła nasz ak­cent, po­zba­wi­ła go swoj­sko­ści, uczy­ni­ła cu­dzo­ziem­skim, ska­zi­ła ro­dzi­my dźwięk ję­zy­ka.

Ale ja­kim mo­rzem uczu­cia przej­mu­je usły­sze­nie de­kla­ma­cji w tym ję­zy­ku! Oni tam sztu­ką zbyt­nio się nie zaj­mu­ją, współ­cze­snych po­etów zna­ją może mało, ale gdy z ja­kimś na­bo­żeń­stwem, pje­ty­zmem, z ja­kąś czcią i en­tu­zja­zmem mło­de dziew­czę lub chło­pak wy­gło­si "Odę do mło­do­ści" czy "Przed­świt", ak­cent ten cu­dzo­ziem­ski wdzie­ra się prze­mo­cą w mózg słu­cha­cza, aby tam po­zo­stać i świad­czyć… Ży­cie co­dzien­ne, sto­sun­ki ludz­kie po­wsze­dnie tak czę­sto od­da­la­ją się i od­da­lać mu­szą od ha­seł wiel­kich, gło­śnych, prze­zna­czo­nych dla sze­ro­kich mas i roz­brzmie­wa­ją­cych gło­śnym echem. Na tam­tych kre­sach Po­la­cy i Niem­cy sty­ka­ją się bez­u­stan­nie. Wal­ka trwa, ale to wal­ka bez­kr­wa­wa, a drob­ne, po­wsze­dnie spra­wy idą wła­snym to­rem. Oby­dwie stro­ny mają i swo­je pry­wat­ne, co­dzien­ne po­trze­by, któ­re za­spo­ko­ić mu­szą. Po­kost kul­tu­ry ze­wnętrz­nej nie po­zwa­la na wy­do­by­wa­nie się naj­sil­niej­szych nut na­tu­ry ludz­kiej na­zew­nątrz. Choć się ma wzglę­dem sie­bie uczu­cie nie­na­wi­ści, nie wy­le­wa się tego od­ra­zu, nie­ma tam za­ma­chów, pe­tard, dy­na­mi­tu. Gdy się uczu­cia roz­kła­da na dłu­gie chwi­le, gdy się je krę­pu­je po­wlo­ką par­la­men­tar­ną, uczu­cia roz­pra­sza­ją się i słab­ną… A prze­cież u tam­tych lu­dzi uczu­cia nie osła­bły!

Każ­dy dzień, każ­da go­dzi­na, to chwi­la na­tę­żo­nej wal­ki, pro­wa­dzo­nej z taką siłą, jak i po­przed­nie, i go­tu­ją­cej się do ta­kiej­że in­ten­syw­nej wal­ki i w dniu ju­trzej­szym. Zdu­mie­wa to wprost. To już nie li­ryzm nasz sło­wiań­ski, a hart ja­kie­goś spi­żo­we­go epo­su, ja­kie­goś bez­u­stan­ne­go po­cho­du przy tych­że sa­mych dźwię­kach. Tam się bez­u­stan­nie czu­je i czy­ni, i nie prze­sta­je się czuć, ani czy­nić… Gdzież na­po­tkać dziś coś po­dob­ne­go? Bu­ro­wie wal­czy­li za­cie­kle, z "pa­sją" tak­że, ale prze­wal­czy­li kil­ka lat i ule­gli… A tu wal­ka trwa, opór trwa, i nie wi­dać cie­nia, śla­du re­zy­gna­cji.

Prze­ciw­nie, to, co tam być może – roz­wi­ja się. Owe spół­ki, sto­wa­rzy­sze­nia obej­mu­ją co­raz szer­sze krę­gi. Ty­lo­krot­nie już eko­no­mi­ści przy­ta­cza­li im­po­nu­ją­ce licz­by. A ta­kie z ostat­nich lat zja­wi­sko, jak roz­ro­śnie­cie się "Ga­ze­ty Gru­dziądz­kiej" do licz­by 90. 000 bliz­ko pre­nu­me­ra­to­rów, jak­żeż wie­le do my­śle­nia daje.

Po­my­śleć, u nas, w Pol­sce 90. 000 czy­tel­ni­ków. Cie­ka­we to i ze wzglę­du na wy­daw­ców i ze wzglę­du na czy­tel­ni­ków. Prze­cież to sztu­ka nie­la­da bo­daj na­wet agi­ta­cją zdo­być taką po­tęż­ną ilość pre­nu­me­ra­to­rów, a z dru­giej stro­ny dać się wcią­gnąć do czy­ta­nia w tak licz­nej gro­ma­dzie, jest to rów­nież nie­po­spo­li­te.

Przy pew­nym zmy­śle ob­ser­wa­cyj­nym, wra­że­nia, któ­re się od­no­si po­zna­jąc lu­dzi, mają w so­bie wie­le syn­tez i praw­dy istot­nej. Dal­sze do­świad­cze­nia utwier­dza­ją naj­czę­ściej w pierw­szych wra­że­niach. Co­dzien­na, cią­gła stycz­ność wra­że­nia te osła­bia i roz­pra­sza. W po­dró­żach do­zna­je się sil­nych, in­ten­syw­nych wra­żeń. Od­ra­zu sta­je się w ogniu, na pla­cu boju, a że się oso­bi­ście jest jesz­cze chwi­lo­wo da­le­kim od wal­ki, moż­na pa­trzeć i czuć. W wa­go­nie mnó­stwo prze­ja­wów tego ży­cia do­strze­ga­my. Czy to będą owe ogło­sze­nia Ost­mar­ki (jak tam oni na­zy­wa­ją), za­chę­ca­ją­ce chło­pów nie­miec­kich do szu­ka­nia praw­dy i opie­ki w od­po­wied­nich biu­rach, czy to brak na­pi­sów, ga­zet pol­skich wszę­dzie na miej­scach pu­blicz­nych, czy to wzrok są­sia­da ha­ka­ty­sty, któ­ry zwę­szył Po­la­ka, czy ten inny, po­ro­zu­mie­waw­czy ro­da­ka, któ­ry mówi: patrz, jak jest…

I na te spo­strze­że­nia jed­na za dru­gą mo­ta­ją się my­śli, jak nici na ko­ło­wro­tek. A te my­śli szu­ka­ją dróg kry­tycz­nych, nie chcą pod­le­gać tyl­ko uczu­ciu, li­czą się z fak­ta­mi, pra­gną rów­no­wa­gi przy ukła­da­niu bu­dże­tu, bie­gną z nie­po­ko­jem jed­nak przed sie­bie i py­ta­ją: jak? jak?

I oto wi­dzi się tę ogrom­ną po­tę­gę z jed­nej stro­ny, tę za­żar­tość, za­ja­dłość, opar­tą na pra­wie sil­niej­sze­go, wi­dzi się tę całą bez­względ­ność czło­wie­ka sy­te­go, ob­je­dzo­ne­go, na­wet utu­czo­ne­go, któ­ry kła­dzie jed­nak rękę na każ­dy ką­sek, co mu się przed oko na­wi­nie, co ma w so­bie nie­spo­ży­tą ener­gję do wal­ki i za­bor­czo­ści, a z dru­giej stro­ny do­strze­ga się tę nie­licz­ną garść, któ­ra jed­nak stoi zwar­tym mu­rem, krzep­ka, jędr­na, bez łez, a z wy­tę­że­niem pra­wi­cy, z tą swo­ją wolą ży­cia, z tą ogrom­ną chę­cią ist­nie­nia, z tą wia­rą w swo­je ist­nie­nie – i wten­czas czu­je się, że i tu, po tej stro­nie, jest rów­nież siła.KA­SZU­BY.

Ka­szu­by! kraj dla nas, ży­ją­cych w Ga­li­cji czy Kró­le­stwie, da­le­ki i nie­co eg­zo­tycz­ny, mało prze­waż­nie zna­ny, a nie­zwy­kły wprost z tego wzglę­du, że tam miesz­ka­niec rów­nin, pól, łąk czy gór wresz­cie – spo­ty­ka się z wsią ro­dzi­mą ry­bac­ką, lu­dem nad­mor­skim, ży­ją­cym pod zna­kiem ża­glów i wio­seł, fali i bu­rzy mor­skiej, z któ­rym we wła­snej swej mo­wie po­ro­zu­mieć się może.

I na­ten­czas to mo­rze, wiecz­nie roz­ga­da­ne swo­ją żywą falą – in­nym się sta­je i no­wej na­bie­ra tre­ści. Jak z sze­ro­kiej płasz­czy­zny Wiel­ko­pol­ski, jak z ogrom­nej, roz­ro­śnię­tej nad Wi­słą War­sza­wy, jak z Wa­wel­skie­go wzgó­rza czy Ta­trzań­skie­go wir­chu – tak i od tego si­ne­go Bał­ty­ku jed­ną za­wo­dzi nam pie­śnią. Nuty w niej smut­ków, nie­do­li, nie­wo­li, echa bó­lów i łez nad po­grze­ba­ną prze­szło­ścią, tę­sk­no­ty ku ju­trzej­sze­mu dnio­wi i pra­gnie­nia ogrom­ne, i ręce ku przy­szło­ści wy­cią­gnię­te… i wal­ka, wal­ka, wal­ka cią­gła, nie­ustan­na, za­żar­ta.

Tak, jak to u nas, od po­ko­leń już tylu…

O Ka­szu­bów to­czą się, jak wia­do­mo, i inne wal­ki, mia­no­wi­cie uczo­nych sla­wi­stów, nie­umie­ją­cych so­bie dać rady z ję­zy­kiem ka­szub­skim, któ­ry jed­ni dja­lek­tem pol­skie­go, inni osob­nym ję­zy­kiem sło­wiań­skim mia­nu­ją. I nie­tyl­ko ję­zyk, ale i po­cho­dze­nie ludu ka­szub­skie­go ma być ta­jem­ni­cą okry­te, nie­wia­do­mo, ile w nim może być pier­wiast­ków wen­dyj­skich, ile krwi czy­sto sło­wiań­skiej.

Licz­ba ich rów­nież nie­zna­na do­kład­nie. Inna jest po­da­wa­na przez ofi­cjal­ne źró­dła, zmniej­sza­ją­ce ją gwo­li po­więk­sze­nia cyfr Niem­ców, inna jest ta, któ­rą po­da­ją róż­ni ucze­ni. A wia­do­mo tyl­ko jed­no: oto, że ostrze gier­ma­ni­za­cji, nie­kul­tu­ral­ne, nie­ludz­kie, bez­myśl­ne – wże­ra się w tę zie­mię i w tych lu­dzi, co­dzień szmat nowy wy­dzie­ra­jąc daw­nym wła­ści­cie­lom, dą­żąc jed­no­cze­śnie do za­gła­dy tego pięk­ne­go, bo­ga­te­go ję­zy­ka, któ­rym dziś jesz­cze po wio­skach i mia­stecz­kach mó­wią sta­rzy i mło­dzi, któ­rym pi­szą nie­licz­ni wpraw­dzie, ale uta­len­to­wa­ni po­eci ka­szub­scy.

Ko­ściół, szko­ła, urząd, ga­ze­ta, sto­wa­rzy­sze­nie, a przy­tym siła, pięść i nie­na­wiść – oto są bro­nie, któ­rych się uży­wa ku zniem­cze­niu Po­la­ków. Na Ka­szu­bach lud nie­zbyt licz­ny (od 150. 000 do 200.000 głów wy­no­szą­cy), mało na­ro­do­wo­ścio­wo uświa­do­mio­ny, nie za­wsze jesz­cze może i umie prze­ciw­sta­wiać wro­gim za­ku­som – wła­sny swój, na­ro­do­wy in­te­res.

Na tych da­le­kich kre­sach wa­run­ki są cięż­kie. Więk­sza wła­sność prze­waż­nie już w rę­kach nie­miec­kich, in­te­li­gien­cji ro­dzi­mej brak – w lud wiej­ski wrzy­na­ją się gę­sto wiel­kie kli­ny lud­no­ści nie­miec­kiej, któ­rej część nie od dziś tam prze­cie sie­dzi.

A przy­tym i eko­no­micz­ne wa­run­ki trud­ne. Zie­mia ka­szub­ska, choć pięk­ne­mi wzgó­rza­mi ob­sia­dła, choć ład­ne­mi je­zior­ka­mi za­sła­na, choć sty­ka­ją­ca się z błę­kit­ną falą Bał­ty­ku – ubo­ga jest, pia­sczy­sta, lek­ka, nie na wszyst­kie na­da­ją­ca się po­sie­wy, głów­nie "bul­wie" (ziem­nia­ki) ro­dzą­ca.

Ka­szu­bi w Pru­sach Za­chod­nich miesz­ka­ją w 7 po­wia­tach: człu­chow­skim, tu­chol­skim, choj­nic­kim, kar­tu­skim, wej­he­row­skim, puc­kim i gdań­skim.

Mia­sta są na­tu­ral­nie wię­cej zniem­czo­ne, nie­któ­re na­wskroś nie­miec­kie. Lud­ność po­wia­tów pół­noc­nych mniej uświa­do­mio­na i od­por­na na­ro­do­wo.

Pierw­szą wy­ciecz­kę, dla po­wierz­chow­ne­go bo­daj za­po­zna­nia się z Ka­szu­ba­mi – od­by­łam do Wej­he­ro­wa (Neu­stadt) w dzień, po­prze­dza­ją­cy Wnie­bo­wstą­pie­nie, świę­to czczo­ne od­pu­stem w Wej­he­ro­wie.

Z Gdań­ska je­dzie się go­dzi­nę ko­le­ją. Prze­jeż­dża się oko­li­cą nad­mor­ską, po­la­mi, mi­ja­jąc mia­sta, wsie, z któ­rych jed­ne są nie­miec­kie, inne ka­szub­skie. Ka­szub­ska jest nad­mor­ska Gdy­nia i nad nią, na Oksyw­skiej kę­pie le­żą­ce ma­low­ni­cze Oksy­wie.

W Wej­he­ro­wie ruch od­pu­sto­wy. Parę gro­ma­dek ko­bie­cych wy­sia­da z wa­go­nu, gwa­rząc o ma­ją­cej nad­cią­gnąć kom­pan­ji z Ko­ście­rzy­ny. Przy­łą­czam się do nich i ku wiel­kiej mo­jej ucie­sze ro­zu­miem Ka­szub­ki, któ­re, mó­wiąc ze mną, sta­ra­ją się mó­wić czy­stą pol­sz­czy­zną. Ję­zyk li­te­rac­ki pol­ski jest na Ka­szu­bach ję­zy­kiem ko­ściel­nym, w nim od­by­wa­ją się ka­za­nia, dru­ku­ją książ­ki do na­bo­żeń­stwa, mat­ki uczą na nich czy­tać dzie­ci. W ostat­nich cza­sach, wo­bec pra­cy nad uświa­do­mie­niem na­ro­do­wym na Ka­szu­bach – roz­cho­dzić się po­czę­ły licz­ne ga­zet­ki lu­do­we jak: "Piel­grzym Peł­pliń­ski", "Ga­ze­ta Gdań­ska" i "Ga­ze­ta Gru­dziądz­ka", któ­rej pre­nu­me­ra­to­rzy do­szli do im­po­nu­ją­cej licz­by 90. 000!! – Moje to­wa­rzysz­ki obie­cu­ją ci­ce­ro­no­wać mi w zgieł­ku od­pu­sto­wym. Pro­wa­dzą mnie do krew­nych, za­miesz­ka­łych w Wej­he­ro­wie. – Po stro­mych scho­dach wcho­dzi­my do ubo­giej, wy­rob­ni­czej izby. Za­sta­je­my w niej kil­ka osób, do róż­nych na­le­żą­cych po­ko­leń. Nie dzi­wią się memu przy­pad­ko­we­mu, a nie­spo­dzie­wa­ne­mu wtar­gnię­ciu, ga­wę­dzi­my swo­bod­nie i mile. Ude­rza mnie w tych lu­dziach spo­kój i pro­sto­ta. Ma­jąc przed sobą jed­no­cze­śnie przed­sta­wi­cie­li kil­ku po­ko­leń w jed­nej ro­dzi­nie – moge na­ocz­nie śle­dzić, ja­kim jest po­stęp gier­ma­ni­za­cji, re­zul­tat urzę­do­wej pru­skiej szko­ły. Nie­ste­ty, do­strze­gam zja­wi­sko nad wy­raz smut­ne: sta­ra bab­ka mówi tyl­ko po ka­szub­sku, syn jej, czło­wiek doj­rza­ły – wła­da bie­gle oby­dwo­ma ję­zy­ka­mi, mło­dzie­niec zaś dwu­dzie­sto­let­ni mówi wpraw­dzie po ka­szub­sku, ale chęt­nie wtrą­ca do roz­mo­wy całe zwro­ty nie­miec­kie, nie­kie­dy zaś wprost po nie­miec­ku do po­zo­sta­łych prze­ma­wia.

Wiem, że zja­wi­sko to czę­sto po­wta­rzać się bę­dzie, że jest re­zul­ta­tem tej naj­okrop­niej­szej wal­ki przez szko­łę i du­szę dzie­cin­ną, wiem, że w zniem­czo­nym jak Wej­he­ro­wo mie­ście musi ono pla­stycz­niej wy­stę­po­wać, niż to być może w in­nych miej­sco­wo­ściach Ka­szu­bów, jed­nak­że spo­tkaw­szy się na tej zie­mi po raz pierw­szy z ja­snym re­zul­ta­tem gier­ma­ni­za­cji mło­de­go po­ko­le­nia – do­zna­ję wra­że­nia smut­ku i trwo­gi.

– Gdzie pan pra­cu­je? – py­tam mło­de­go chło­pa­ka.

– By­łem w "brau­erei", ale tam te­raz nie je­stem – i przy­zna­je się szcze­rze, że le­piej zna i lubi bar­dziej mowę nie­miec­ką od oj­czy­stej.

Zresz­tą, czy­liż on, wy­cho­wa­nek szko­ły pru­skiej, bier­ny pio­nek w rę­kach ob­cych, od 7-go roku ży­cia mimo wie­dzy i woli wy­zu­wa­ją­cy się ze wszel­kich wię­zów hi­stor­ji i uczuć swe­go na­ro­du, może znać i lu­bić ten ję­zyk, któ­rym mówi wpraw­dzie bab­ka i mat­ka, ale któ­ry tu, w oczach jego cią­gle po­ni­ża­ny i dep­ta­ny, ustę­pu­je przed in­nym, ob­cym, przez gwałt w my­śli jego i w ser­ce wtła­cza­nym?… A Wszak­żeż on w so­bie ani świa­do­mo­ści, ani sił nie ma, aby prze­ciw­sta­wić wła­sną wolę, wła­sny, bliż­szy mu in­te­res, aby nie ulec gwał­to­wi, któ­re­go się na nim do­pusz­cza­ją…

Uprzej­mi go­spo­da­rze po­ka­zu­ją mi dru­ki, znaj­du­ją­ce się w po­sia­da­niu ro­dzi­ny. Te "pa­pie­ry" są to książ­ki do na­bo­żeń­stwa pol­skie i ga­ze­ta: "Ost­deut­sche Ar­be­iter Ze­itung", któ­rą z nie­miec­kie­go Tow. ka­to­lic­kie­go do­sta­ją. Imio­na dzie­ci tej ro­dzi­ny: Gre­ta, "knop" (chło­piec) Leo, do mat­ki mó­wią po ka­szub­sku "nan­ko".

Wy­cho­dzi­my na mia­sto. Ruch i oży­wie­nie znacz­ne. W roz­sta­wio­nych stra­ga­nach sprze­da­ją od­pu­sto­we dro­bia­zgi i sma­ko­ły­ki. Kup­cy i kup­co­we, to Niem­cy lub Ka­szu­bi. Ci ostat­ni do ku­piec­twa, po­dob­no, wiel­kie mają za­mi­ło­wa­nie.

Idzie­my na spo­tka­nie kom­pan­ji z Ko­ście­rzy­ny. Jest nas kil­ka­set osób. Spo­sob­ność do słu­cha­nia mowy, ba­da­nia ty­pów. Wy­da­je mi się, że nie­kie­dy chwy­tam róż­ni­cę pół­noc­ne­go a po­łu­dnio­we­go dja­lek­tu, któ­ry jest bar­dziej do pol­skie­go zbli­żo­ny. Ubra­nia wi­dzę tyl­ko miej­skie, ciem­ne, z prze­wa­ża­ją­cą u ko­biet bar­wą czar­ną. Czar­ne na gło­wie włócz­ko­we chu­s­tecz­ki, ciem­ne spód­ni­ce, ka­fta­ny, far­tu­chy. Wie­le z nich nosi ka­pe­lu­sze. Ubra­nia wszyst­kie bar­dzo brzyd­kie, bez cech cha­rak­te­ry­stycz­nych, tan­det­ne, nie róż­nią­ce się zresz­tą od oko­licz­nych ubrań nie­miec­kich.

Brzyd­ko w tych stro­jach wy­glą­da na­sza gro­ma­da.

Prze­cięt­ny typ Ka­szu­ba nie jest pięk­ny. Rysy ich twa­rzy są nie­re­gu­lar­ne. Wzrost czę­sto za­le­d­wie śred­ni. Twa­rze ich mają wy­raz ła­god­ny, zęby zdu­mie­wa­ją bia­ło­ścią. Zresz­tą do­oko­ła za­miesz­ka­ły lud nie­miec­ki, któ­re­go prze­cież znacz­na część od rdzen­nych miesz­kań­ców tej zie­mi po­cho­dzi – pięk­ny tak­że nie jest.

Gdy tak licz­ną gro­ma­dą idzie­my dro­gą po­lną, nie­bo nad nami za­snu­te chmu­ra­mi, wi­chrzy­sko zim­ne dmie… Wio­sna tu zwy­kle póź­na, w tym roku jesz­cze wy­jąt­ko­wo spóź­nio­na. Pola pia­sczy­ste, lek­kie, le­d­wie do sie­wów zo­ra­ne, czer­nie­ją po oby­dwu stro­nach dro­gi. Po­sie­wy ozi­me drob­ne, bla­do­zie­lo­ną ru­nią wy­do­by­wa­ją się z pod zie­mi… Z jed­nej i dru­giej stro­ny okrą­ża­ją Wej­he­ro­wo łań­cu­chy nie­wy­so­kich wzgó­rzy, po­ro­słych la­sem…

Gdy nad­cią­gnę­ła kom­pan­ja ko­ście­rzyń­ska, wra­ca­my z nią ku mia­stu. Nie wi­dzę w tej gro­ma­dzie ludz­kiej tem­pe­ra­men­tu, któ­ry wi­dzia­łam kie­dyś przy po­dob­nej oka­zji w Czę­sto­cho­wie.

Idą wszy­scy po­rząd­nie, sys­te­ma­tycz­nie, nie­kie­dy tyl­ko, dość rzad­ko, ode­zwie się głos ja­kiś nie­cier­pliw­szy, zgęst­nie­je, stło­czy się tłum, przy­sta­nie ktoś chwi­lo­wo, spra­wia­jąc małe, nie­znacz­ne za­mie­sza­nie…

Do na­szej gro­ma­dy pod­cho­dzą chło­pa­ki, kup­czą­cy cu­kier­ka­mi.

Mó­wią do mnie po nie­miec­ku. Od­po­wia­dam po pol­sku.

Chło­pak z cha­rak­te­ry­stycz­nym gry­ma­sem rzu­ca mi wy­zy­wa­ją­co:

– Ich ver­ste­he nicht po­lnisch.

Gry­mas ten już ty­lo­krot­nie u dzie­ci do­strze­ga­łam…

Mó­wię do chłop­ca po pol­sku, tłu­ma­czę, że ku­pić nie mogę, bo po nie­miec­ku nie ro­zu­miem.

Od­cho­dzi, po chwi­li jed­nak wra­ca i twar­dą wy­mo­wą po pol­sku to­war mi swój ofia­ro­wu­je.

Tak­bym pra­gnę­ła znać dzie­je tego dziec­ka. Praw­do­po­dob­nie przod­ko­wie jego po ka­szub­sku lub po pol­sku mó­wi­li. Może jego dzia­dek i bab­ka dziś jesz­cze nie mó­wią in­a­czej, on sam jest sy­nem cie­mię­żo­ne­go na­ro­du, a za lat już kil­ka, kil­ka­na­ście w cie­mięz­cę się prze­dzierz­gnąć może… Oto tu na tej zie­mi, bę­dą­cej od tylu wie­ków te­re­nem ście­ra­nia się i wal­ki dwu ras, w chwi­lach, gdzie już nie wal­ka, ale gwałt, przy­mus, gniot – zmie­nia­ją co­dzien­nie kon­fi­gu­ra­cję wza­jem­ne­go ilo­ścio­we­go sto­sun­ku na­ro­do­wo­ści – widz na­ocz­nie stwier­dzić może, jak je­den i dru­gi ząb ma­szy­ny pań­stwo­wej w żywy or­ga­nizm na­ro­du się wgłę­bia i jak cia­ło jego i krew we wła­sny swój ustrój prze­twa­rza. I oto się czu­je, czym jest ta siła zbio­ro­wa, opan­ce­rzo­na pra­wem pi­sa­nym i pra­wem mie­cza, i oto się czu­je, czym jest nie­moc słab­sze­go, upo­ka­rza­ją­cy ból po­ko­na­ne­go, a świa­do­me­go, któ­ry pa­trzeć musi, jak wro­ga mu ręka szar­pie rany i się­ga aż po żywe ser­ce…

W za­bo­rze pru­skim bez­u­stan­nie po­dob­ne na­su­wa­ją się my­śli i wzru­sze­nia, i zwra­cać się trze­ba do hi­stor­ji, szu­kać przy­czyn w psy­cho­lo­gji na­ro­dów, a dla wy­do­by­cia iskry po­cie­chy – pa­trzeć na żywą, in­ten­syw­ną pra­cę lu­dzi współ­cze­snych, bie­gną­cą dru­gą, rów­no­le­głą falą z gier­ma­ni­za­cyj­ną ro­bo­tą rzą­du i ha­ka­ty­stycz­nym ja­dem, wsz­cze­pia­nym w krew nie­miec­ką. Tu, w sa­mym Wej­he­ro­wie, spo­ty­ka się od­ra­zu z trze­ma przy­kła­da­mi krzep­ko­ści i od­por­no­ści ro­da­ków na­szych z za­bo­ru pru­skie­go.

Ist­nie­je tu Bank ka­szub­ski, sto­wa­rzy­sze­nie spo­żyw­cze "Mer­ku­ry", oraz inne – "Ku­piec", któ­re pro­wa­dzi wiel­ki sklep to­wa­rów łok­cio­wych i kon­fek­cyj­nych. W "Kup­cu" ruch wiel­ki. Przy­cho­dzą po to­war Ka­szu­bi i Niem­cy. Per­so­nel skle­po­wy na­tu­ral­nie pol­ski. Ist­nie­je od lat 5 w Wej­he­ro­wie, po­wo­dzi się "Kup­co­wi" do­brze, dzia­łal­ność jego jest sprę­ży­sta, a na ro­zum­nie po­ję­tym in­te­re­sie opar­ta, bo aż 6 proc. dy­wi­den­dy ak­cjo­nar­ju­szom wy­pła­ca.

Kon­ku­ru­je szczę­śli­wie z nie­miec­kie­mi fir­ma­mi w Wej­he­ro­wie i oko­li­cy, a ruch jest tak znacz­ny, że mu­sia­no przy skle­pie do­bu­do­wać wiel­ką oszklo­ną, halę dla po­miesz­cze­nia to­wa­rów. Obok "Kup­ca" ma sie­dzi­bę swo­ją Bank ka­szub­ski – z dru­giej stro­ny ryn­ku, w wiel­kiej ka­mie­ni­cy mie­ści się sklep Sto­wa­rzy­sze­nia spo­żyw­cze­go "Mer­ku­ry". Obok skle­pu im­po­nu­ją­ca roz­mia­ra­mi, mo­gą­ca po­mie­ścić do 1. 000 osób sala, prze­zna­czo­na na ze­bra­nia To­wa­rzystw pol­skich. W sali jest es­tra­da, na któ­rej od­by­wać się mogą przed­sta­wie­nia pol­skie, od­czy­ty, roz­brzmie­wać chó­ry.

Wiel­kość tych przed­się­biorstw, ruch w nich pa­nu­ją­cy, oży­wie­nie, spraw­ność, czy­nią sil­ne, pod­nie­ca­ją­ce wra­że­nie. Na­prze­ciw jed­nej fali – pły­nie inna i prze­ciw­sta­wia cu­dzej sile – wła­sną siłę. Są to wcie­lo­ne w czy­ny ha­sła wal­ki eko­no­micz­nej, roz­brzmie­wa­ją­ce tak po­tęż­nie w ca­łym za­bo­rze pru­skim. Ku­puj­my u swo­ich, łącz­my się w spół­ki, zrze­sze­nia, to­wa­rzy­stwa. To­wa­rzy­stwo wiel­kie, roz­ro­śnię­te, sprę­ży­ste daje po­czu­cie wła­sne­go ży­cia i wła­snej mocy, któ­rą prze­ciw­sta­wia wro­giej. Na nic, na ni­ko­go li­czyć nie moż­na, po­mo­cy nie da nikt, żad­ne nie­spo­dzian­ki nie przyj­dą, jed­no tyl­ko źró­dło: brać z sie­bie sa­me­go i w sie­bie tyl­ko wie­rzyć.

Wej­he­ro­wo jest mia­stem po­wia­to­wym, za­ło­żo­nym w roku 1643 przez wo­je­wo­dę mal­bor­skie­go, Ja­kó­ba Wej­he­ra. Zna­ne jest sze­ro­ko na Ka­szu­bach dzię­ki ist­nie­ją­cej w nim Kal­war­ji i przy­wią­za­nych do niej od­pu­stów. Ka­szu­bi są nad­zwy­czaj po­boż­ni. Mia­sto jest obec­nie bar­dzo zniem­czo­ne, w po­wie­cie zaś wej­he­row­skim ży­wioł ka­szub­ski prze­kra­cza 2/3 ogól­nej lud­no­ści. Wej­he­ro­wo wcho­dzi­ło w XVII w. w skład dóbr, któ­re ro­dzi­na So­bie­skich na Ka­szu­bach po­sia­da­ła.

Dziś do­bra Wej­he­row­skie, z pięk­nym dwo­rem i ob­szer­nym, sta­rym par­kiem są wła­sno­ścią dzie­dzi­ca Niem­ca, mia­sto zaś samo, nie­wiel­kie, ale schlud­ne, nie róż­ni się na po­zór od ma­łych mia­ste­czek nie­miec­kich. Z cza­sów za­ło­ży­cie­la po­zo­stał tu pięk­ny ko­ściół ka­to­lic­ki, w któ­rym się miesz­czą por­tre­ty fun­da­to­rów, na­le­żą­cych do ro­dzin Wej­he­rów, Prze­ben­dow­skich, Ra­dzi­wił­łów.

Na skle­pach wi­dać już tyl­ko na­pi­sy nie­miec­kie, nie­kie­dy ude­rzy brzmie­nie pol­skie­go lub ka­szub­skie­go na­zwi­ska, obcą pi­sa­ne­go pi­sow­nią.

W wej­he­row­skim po­wie­cie leżą wsie nad­mor­skie: Gdy­nia oraz Oksy­wie na kę­pie Oksyw­skiej.

Do Gdy­ni je­dzie się prze­szło pół go­dzi­ny od Gdań­ska. – Dzień cud­ny, nie­bo i mo­rze tak błę­kit­ne, jak na da­le­kim po­łu­dniu, ro­ślin­ność wio­sen­na wcze­sna, bla­de jesz­cze, wiot­kie na drze­wach li­stecz­ki, niz­kie drob­ne źdźbła zbóż za­sia­nych je­sie­nią. – Pod wio­sen­ne po­sie­wy – orzą za­le­d­wie.

Gdy­nia roz­ło­żo­na niz­ko nad mo­rzem. Idzie się przez śro­dek wsi pia­sczy­stej, źle utrzy­ma­ną szo­są; do cha­łup le­żą­cych da­lej od dro­gi – pro­wa­dzą dróż­ki po­lne, sła­bo w pia­skach za­ry­so­wa­ne. Brak ro­ślin­no­ści i su­ro­wość na­gie­go, bia­łe­go pia­sku – na­da­ją wio­sce cha­rak­ter pu­styn­ny i smęt­ny. Domy są prze­waż­nie par­te­ro­we, mu­ro­wa­ne i le­pio­ne, da­chów­ką lub strze­chą kry­te.

Prze­cho­dzę obok szko­ły, gdzie na po­dwó­rzu chłop­cy wy­ko­nu­ją ćwi­cze­nia gim­na­stycz­ne. Część dzie­ci wy­cho­dzi już z bu­dyn­ku szkol­ne­go. Każ­de uprzej­mie po­zdra­wia nie­miec­kim sło­wem: gut Mor­gen. Pró­bu­ję mó­wić z nie­mi, ro­zu­mie­ją wszyst­kie i wszyst­kie po ka­szub­sku od­po­wia­da­ją. – Roz­ma­wiam i z do­ro­słe­mi, ko­bie­ty za­alar­mo­wa­ne są pa­nu­ją­cą na wsi szkar­la­ty­ną, któ­rą na­zy­wa­ją: "prysz­czi". – Oto przed go­dzi­ną dziec­ko jed­no umar­ło… Py­tam któ­rąś z ko­biet, czy po­zwo­li zwie­dzić cha­tę. Nic nie ma prze­ciw­ko temu, mówi tyl­ko, że są: "ubo­dzy lu­dzie".

Istot­nie, izba, przez jej ro­dzi­nę za­miesz­ka­ła, mała, niz­ka, tan­det­ne­mi, miej­skie­mi me­bla­mi wy­peł­nio­na, słu­żą­ca za miesz­ka­nie kil­ku oso­bom, spra­wia wra­że­nie ubo­giej. Ubo­gą jest i na­stęp­na i trze­cia, do któ­rej wcho­dzę.

Na ścia­nach roz­wie­szo­ne wiel­kie i licz­ne ob­ra­zy świę­tych. Oj­ciec ro­dzi­ny na­pra­wia sie­ci i na ha­czy­ki za­kła­da przy­nę­tę dla ryb. Twarz ma ogo­lo­ną, jak zwy­kli to czy­nić ry­ba­cy nad wie­lu mo­rza­mi. Ło­wią tu flą­dry, ale głów­nie la­tem. Na uli­cy wi­dać ry­bacz­ki, dźwi­ga­ją­ce na ple­cach wiel­kie, z łozy ple­cio­ne ko­sze. Przy dość krót­kich spód­nicz­kach – spra­wia to ma­low­ni­cze wra­że­nie. Kil­ka ko­biet nie­sie po­wią­za­ne pęki flą­der w rę­kach. – Ży­cie tu ry­bac­kie, mor­skie…

Opo­wia­da je­den, dru­gi, że syn czy oj­ciec ro­dzi­ny jest gdzieś obec­nie na mo­rzu, w da­le­kich kra­jach, jako ma­ry­narz. Na ho­ry­zon­cie wi­dać parę lo­dzi… Pierw­szy raz mam spo­sob­ność z nad­mor­skie­mi miesz­kań­ca­mi mó­wić ję­zy­kiem ro­dzin­nym. Ka­szu­bi ro­zu­mie­ją mnie wy­bor­nie, na­zy­wa­ją tu, w Gdy­ni, pol­ski ję­zyk "wy­so­kim". – Pani mówi z "wy­so­ka" po­wia­da­ją mi, ję­zyk ten jest "fein".

Książ­ki do na­bo­żeń­stwa mają pol­skie, gdyż w pa­afji gdyń­skiej – w są­sied­nim Oksy­wiu na­bo­żeń­stwa i na­uka ko­ściel­na są pol­skie. O ga­ze­tach opo­wia­da­ją, że nie­któ­rzy czy­ta­ją pol­skie: "Piel­grzy­ma", "Ga­ze­tę Gru­dziądz­ką", inni zaś – nie­miec­kie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: