- W empik go
Z wędrówek po kraju - ebook
Z wędrówek po kraju - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 324 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwny, nieokreślony urok leży w imionach niektórych; martwe to na pozór dźwięki, ale, raz trącone, budzą całe szeregi obrazów, poruszają całe hufce uczuć, utrwalają je, uwypuklają, ubierają w szatę rzeczywistości. A gdy się jeszcze ujrzy żywym wzrokiem stosunek imienia tego do kawałka ziemi, wody, do starej budowli, do namacalnej, istniejącej pamiątki, gdy się odczuje bezpośrednio związek, zachodzący pomiędzy dawnym, starym wspomnieniem a dniem dzisiejszym – imię, dźwięk często marny na pozór – drga życiem i jako żywe do duszy przemawia.
Gniezno, Gopło, Kruświca – stare, stare imiona, kiedyś w dziecinnych, bardzo dalekich latach po raz pierwszy zasłyszane i zasiane w pamięci – stare imiona – wyczytane na stroniczkach pierwszych książeczek, stare imiona, pojące wyobraźnię urokiem postaci legiendarnych i tych innych, istniejących wprawdzie, "historycznych", ale tak odległych, że aż mgłą przysnutych, w zamierzchłą przepaść ubiegłych czasów rzuconych… Tu właśnie mieszkania i pole czynów tych najdawniejszych: Mieszków, Bolesławów, chlub naszych, twórców naszych… Tu począł się rozrastać ten świat, z którego później coraz nam bliższe, coraz bardziej znane wyrastały światy…
Plączą się wspomnienia, wzruszenia ze zjawiskami życia samego. Z uczucia, z wyobraźni, z myśli – powstaje ten dziwny gmach, wśród którego my, Po – lacy – jak w zaklętym kole stoimy i radzibyśmy każde wiązanie zdjąć i zbadać i nazwać, a jednocześnie i drżymy przed naruszeniem go, drżymy przed tym, by nie odleciały od nas te pióra skrzydeł, którym dajemy się, dajemy unosić w górę…
I dziś są jeszcze tacy, co, mimo wszystkie badania i krytyki dziejowe – płaczą na widok Wawelu i kopca Kościuszki, są tacy, jak Wyspiański – co, imionami temi zadzwoniwszy – targają sercami naszemi.
I dziś – widok Kruświcy, dźwięk jej imienia, serce, owo ognisko czucia – dziwnym wzruszeniem napełnia.
Rozrzewnienie, uczucie tkliwości – podpływa ku sercu, topi w nim wszystko inne i sobą wypełnia, ukazując świat własny, wyodrębniony ze wszystkich innych światów.
Długie, poszarpane jezioro Goplańskie, gra na nim słońce zimowe, drga na skrzepłym, przejrzystym lodzie i kładzie się na ugory, mdłą, jesienną zielenią pokryte, i na czarną, tłustą rolę kujawską; gdzieś daleko, daleko ciemnieją zlewające się z horyzontem drzewa lasów czy sadów, bliżej widać po gościńcach równe, sadzone rzędy drzew.
W lewo – miasteczko Kruświca, składające się z szeregów czystych, murowanych domów, po drugiej stronie jeziora wieś ze starożytnym, romańskim, poważnym kościołem.
Z miasteczka i ze wsi płyną gwary życia codziennego: turkoty wozów, głosy dzieci, pianie ptactwa… Niewiele tych gwarów wszystkich wśród szerokiej, płaskiej równiny. I ten ogromny, leżący przed wzrokiem szmat ziemi i to otwarte, górne niebo – oddziaływają bezpośrednio i wlewają do duszy czar nietłumionego niczym piękna i niczym niegaszonej pewności… Czyni się rachunek sił własnych, myśli własnych, czynów własnych…
A wyobraźnia trącona zaludnia ten kraj: przesuwają się więc ci ludzie inni, nigdy nie znani, dawno pomarli, którzy jednak tu żyli, działali, radowali się istnieniem i walki krwawe toczyli, a o których my nie wiemy wiele, z któremi jednak powiązani jesteśmy nićmi pochodzenia, tej ciągłości materjalnej – nićmi uczuć – tej nieuchwytnej, a iednak chyba istotnej zależności.
I każde ślizgające się po lodzie dziecko i każdy gospodarz, śpieszący gościńcem, jest jednym z twardych ogniw łańcucha, którym jesteśmy przykuci do tamtych ludzi, do przeszłych ich dziejów. Jest taka ciągłość, jedność w szeregu, że w tej chwili czujemy jasno: zerwać się nie da.
A tu dzień dzisiejszy dzwoni strasznym słowem: wywłaszczenie.
Więc ta ziemia, wbrew trwałości swojej, usuwać się z pod nóg pocznie; więc ci ludzie, wbrew przyjętym w dniach dzisiejszych prawom – ulegać poczną brutalnej, bezwzględnej przemocy – i oderwą się od gleby dawnej i rozproszą się po świecie szerokim słabi, marni, skrzywdzeni.
Umieją ludzie krzywdzić innych, umieją. I jakie to straszne – legać pod ręką silną, przemocną… I jaki to ból – uczuć niemoc własną, bezwolę własną!
Ból niewolnika – patrzącego, jak ręce kat w kajdany zakuwa. Straszny, krzywdzący ból… Ból, który gna w nicość, w zagładę, w śmierć.
A któż ginąćby chciał bez walki? W rozjątrzonym ranami ciele ból wywołać może niesłychaną siłę… Ból życia – to takiż Duch twórczy, jak i życia słońce… Nie ginąć! nie ginąć! nie ginąć! W serca nasze marzycielskie, słowiańskie – wbija się ostry grot. I oto musimy własną ręką grot ten wyjąć, i własną rękę grotem tym uzbroić…
I my przecież siłę odnaleźć w sobie musimy. Mamy w sobie tę energję potencjalną, która wprawdzie gubi się w wybuchach, rozprasza w ogniach słomianych, ale która w nas jest, jest – i być może – ta moc twórcza przyszłości.
Przerobiły i przetrawiły już świat rasy łacińskie, przetwarzają go rasy giermańskie, chwytają w koła maszyn, w liczby rachunków, w retorty chemików – a my, my, może najzdolniejsza rasa świata – tylko się krzywdzić i poniewierać dajemy?
I oczy się na pracę przyszłości otwierają: opanować się nam, opanować – własną odnaleźć drogę…
Wydobyć treść ducha własnego – i wydobyć z pod przemocy, z pod hańby, z pod wstydu – za jakąkolwiek cenę.
Ginąć nie można.
I na myśl przychodzi jedno wielkie, jedno za mało wpośród nas czczone i powtarzane imię: Chrobrego. Ten miał i hart w sobie, i twardość, i wolę.
I nie przystanął, aż zbudował gmach, którego ściany podziśdzień nas trzymają.
O Chrobry, Chrobry! nie czczym tylko marzycielem byłeś, aleś marzenia swoje ubrał w szaty czynów i przeciwstawiłeś jednej sile – własną swoją potęgę.
O Chrobry! przecież i my z twojego plemienia!Z ZABORU PRUSKIEGO.
Przejeżdżając przez zabór pruski – trudno bezustannie nie czuć i nie myśleć. W tych chwilach przeżywa się jeszcze raz, szybko, intensywnie, to wszystko, co rodacy nasi tam przeżywali w czasach sprawy wrześnieńskiej, uchwał wyjątkowych, uchwały o wywłaszczeniu i tylu, tylu innych, codziennych, tłoczących się jak chmury na horyzoncie chwil.
Trudno nie czuć. Dokoła, jadąc przez Śląsk, ludzie obcy, mowa obca. Stare, dźwiękiem w historji tkwiące nazwiska zmienione, dawna piastowska ulica zasiana fabrykami i fabrykami, których dymy zwiastują duch, życie nowożytne, intensywny przemysł, przetwór, handel, jakiś ciężkoskrzydły a ogólny lot ludzkości…
Trudno nie czuć. Śledząc artykuły pism, wiedząc bodaj ze słyszenia o bogactwie wrogiej nam literatury naukowej, publicystycznej, ba, pięknej nawet – odruchowo czuje się, że sąsiad, siedzący obok nas z grubym cygarem w ustach, że sąsiadka, pilnie strzegąca swego dziecka – są to ludzie, którzy nietylko inaczej jak my myślą, mówią, czują, ale że oni wrogie względem nas mają czucia, myśli, że nasiąkli temi czuciami, jak gąbka octem, i że tylko niemożność, tzw. wychowanie, tzw. kultura zewnętrzna, ów słaby na człowieku pokost – stoją na przeszkodzie, iżby ten kwas i ta żółć nie wylały się wprost, bezpośrednio na nasze suknie, twarze, nie opluwały nam serca i duszy…
Czasem do wagonu III kl… wejdzie jaki robotnik, z którym można się z licha po polsku rozmówić. W klasie III dostrzeże się gromady ludzkie, mówiące po polsku, robotników tutejszych, robotników na dzień pracy przybywających z Galicji. W drugiej klasie mignie niekiedy rodak podróżny… Ale cała masa tych wszystkich innych, to obcy, obcy, – może nawet krew z krwi naszej i kość z kości naszej, ale przetworzeni, przerobieni, zniemczeni, a uważający nas jako materjał, z którego dopiero robić można życie.
Smutno jest jechać Śląskiem. Dymy z fabryk snują się wszędzie, przyciemniają świeżość pól i blask słońca. – Bogata, płodna ziemia wzbogaciła się i rozrosła, idzie ślad w ślad za dniem, który przeżywają kulturalne, przemysłowe centra Europy, rozrodziły się tu gromady kupców i przemysłowców, wyrosły obok nich obozy ludu roboczego…
Gdy się ze Śląska do Księstwa Poznańskiego wjeżdża, wydaje się, iż oto nadeszła chwila, w której towarzysze i towarzyszki nasze przemienia skórę i wśród podróżnych ujrzymy wielu rodaków. Niestety, Niemcy więcej niż Polacy podróżują, dlatego więc i tu ich pełno, i tu wielu, za wielu wprost na nasze potrzeby i uczucia.
Poznań – "Posen", tak, "Posen". A jest się tu przecież "u siebie".
"U siebie". Nadsłuchujemy, jak przemówi do nas urzędnik, konduktor, tragarz… Obcą nam jest ich mowa, obcą i wrogą… Jedni mówić jak my nie umieją, inni nie chcą, innym mówić niewolno, i ci patrzą na nas takim dziwnym wzrokiem…
Tak, to jest kraj, w którym "kultura" knebluje usta tragarzom kolejowym. Niewolno wymówić po polsku słowa torba, walizka, bo wyższej "kulturze" krzywdaby się stała. Aż śmieszne, jak małą jest ich broń. Ale dla tych, co tam żyją – nie śmieszne to, tylko wprost za gardła i serca dławi. Przemoc, przemoc, przemoc… Jakaś rozegrana fala, co pędzi przed siebie, zbierając miały i piaski, uderzając w najtwardsze ostoje.
Dziwnym jest widok Poznania. Doznaje się będąc w nim wrażenia, że jednocześnie jest się w dwu miastach: ten jeden Poznań – to wszystkie zabytki dawne i ci wszyscy ludzie żywi, którzy cierpią, a jednak pracują i snują z siebie nowe życie z zapamiętałością godną wielkiej sprawy, a ten drugi – to wszyscy oni: ci, których robotą jest niszczenie i niwelowanie nas i życia naszego, dla pozostawienia własnych śladów.
Oto wjeżdżamy ulicą, przy której po lewej stronie stoi ciężkie, nowe zamczysko, wyjeżdżamy na plac, przy którym stoi muzeum ces. Fryderyka, widzimy posągi nowe a wielkie, spiżowe, szablonowe, jakich wszędzie pełno po miastach i miasteczkach…
Na ulicach napisy niemieckie, na polskie słowa odpowiedzi niemieckie, a przytym takie twarze, takie miny, jak gdyby się stąpiło na głowę wężową.
I dopiero trzeba iść w boczne ulice, trzeba posłuchać mowy nie urzędników, nie oficjalnych przesiedleńców, nie lndzi, szukających interesu w walce ale mieszkańców rdzennych tej ziemi, ludu tutejszego, trzeba pójść do tych wszystkich instytucji kulturalnych, które mimo wszelkie utrudnienia, ciężary, szykany – żyją i źyć chcą i rozwijają się i wzrastają, przeciwwszczepiając kulturę rodzinną, swojską, a bardzo sercom drogą i krwią zdobywaną – tej innej, niby wyższej, która, otoczona opieką, strzeżona przez pikelhauby, rozpychając łokciami, wydymając usta…. posługując się brutalną siłą – idzie przed siebie i woła, że idzie drogą najprawdziwszą…
Stoją te oficjalne gmachy w Poznaniu: teatr miastu zabrany, w którym nikomu słowa po polsku przemówić niewolno, stoi wspaniała bibljoteka i czytelnia, mądrze obmyślana placówka giermanizacyjna, która natomiast pełni służbę podnoszenia ducha, stoi przy placu Wilhelmowskim wielkie obce muzeum im. ces. Fryderyka. To ostatnie, szablonowe, zimne, o licznych pustych ścianach, o innych, ozdobionych zabytkami, zbieranemi przez polską myśl i przez polską kieszeń.
W jasnej hali parę alegorycznych rzeźb, a więc: cesarz Wilhelm I, stary, schorzały, pochylony jednak nad pracą: "Ich habe keine Zeit müde zu sein…", a zaś z drugiej strony alegorja, wykonana przez Ludwika Manzla, pod którą podpis: "Friede durch Waffen geschützt". Jak to powiedziane jasno i dobitnie. Tak, pracują oni niestrudzenie, bez wytchnienia, z radością nad swoim dziełem, tylko że rezultat: przez broń do wojny, do bezustannej, wiecznej wojny, jak i przedtym bywało.
Idzie ta walka znojna, a idzie, gdzie tylko może, co tchu w piersiach starczy. Oto jest i teatr polski w ogrodzie ukryty, z napisem na bramie: "Naród sobie"… Nie za podatki państwu płacone, ale z tej reszty grosza, przeznaczonej dla siebie i swoich… My, Polacy, musimy być hojni. Musimy być tak hojni, iż dajemy, choć nie mamy, choć nam dawać trudniej niż innym. Wzrośliśmy od tylu pokoleń w hojności naszego mienia, naszych uczuć, naszej krwi…
Dajemy – i dawać musimy – gdyż nie dać byłoby przystanięciem na chwilę, a więc snem, a więc martwotą, dajemy, gdyż nie dać – byłoby nie czuć i nie współczuć. – A my przedewszystkim umiemy czuć.
I oto w drugim podwórzu przy ulicy Bismarcka ukryty gmach piękny, muzeum polskie, gmach, co się rozrasta, rozszerza, utrwala. – On to piastuje sztukę polską i naukę polską w Poznaniu.
I powoli zapoznaję się z całym życiem umysłowym i kulturalnym Polaków tutejszych. Widzi się ruch stowarzyszeń, widzi się zapał tych stowarzyszonych, zapał waleczny, wprost imponujący, a tak oporny i niezłamany, że czuje się, iż to na śmierć i życie… Musimy, my Polacy, wznosić się do patosu… Musimy poszybować nad innych, którzy ziemią chodzą… Musimy mieć wiary nasze nietylko na chorągwiach i na wieńcach festynowych, ale wykutą ją musimy mieć w sercach i myślach i mieć bezustannie o każdej życia godzinie, przy każdym weselu i przy każdym smutku… Oto nasze narodowe prawa… i oto kultura nasza.
A cały ten kraj nad Wartą, i cała ta połać jego w górę z biegiem Wisły, aż ku jej ujściu, takiemi uczuciami się mieni… Ilu tam, wśród nich, innych, wrogich ludzi, obcych – tyranów i ciemiężycieli – a oni żyć chcą i żyć muszą.
Jest jakaś krzepkość w tej części narodu polskiego. Krzepkość, wiejąca z czynów, ze słów, z twarzy, z podania prawicy.
Sztuka się tam nie rozwija, wiedzą o tym i słusznie mówią: nie mamy jeszcze na to sił. Oni się wypracowują w sobie, wydobywają siły własne, mierzą je, z pewną radością codziennemu życiu poświęcają.
Chcą żyć! oto ich hasło; – i pod czujnym okiem kupieckiego narodu przekształcają się w kupców, iżby i na tej drodze nie dać się zepchnąć. Weźmiemy i waszą broń, mówią, i oto stają się stowarzyszonemi kupcami, zakładają spółki, zrzeszenia. Jest taki hart w ich duszy, są takie rezultaty, takie niespodziane strony, że tamci przed niemi ze zdumieniem przystają…
Jednakże, mimo wszystko, dzieje poszczerbiły w nas różnice.
I oto ta energja w czynach dawniej mało znanych i obcych – zdumiewa u rodaków z zaboru pruskiego. Ludzie ci idą przez życie z jakąś siłą, z "pasją życiową", mówiąc słowem Stanisława Witkiewicza. Chcą żyć – oto wszystko, i rym właśnie, że żyć chcą – wydobywają ze siebie silne nuty, sięgają w głąb własną i jednocześnie z otaczającego świata biorą to, co im do utrzymania życia jest potrzebne. – Stanowczo za mało podróżujemy po własnym kraju, a najmniej już chyba po tamtej ziemi. A ziemię tę znać warto.
Nie mówiąc już o wielu naturalnych pięknościach tego kawałka świata, owych fal Bałtyku w kraju kaszubskim" owych jezior, nad któremi siedzą Mazury, owych miast i miasteczek, gdzie krok za krokiem spotykają się zabytki architektury średniowiecznej, jeśli nie polską wznoszonych dłonią – to z dziejami Polski związanych ściśle, jeśli nie dla kraju, jak mówią, podróżować tam powinniśmy – to dla tych ludzi, dla poznania się z niemi na miejscu, dla zrozumienia terenu walki, dla odczucia walki samej.
Gdy się z niemi i obok nich jest – myśli się i czuje bezustannie. Myśli się i czuje i wzywa w nich, będących wskutek różnic dziejowych, wskutek warunków innych – innemi ludźmi.
Ci ludzie mają w sobie zawziętość, mają pasję życiową, o której my, zdaleka słyszący o nich, czytający tylko artykuły i książki ich opisujące – nie wiemy.
Mają życiową "pasję" tak silnie rozwiniętą, mają poczucie istnienia tak spotęgowane, że oni przecież nie umieją rozpaczać i nie legają bezczynnie.
Zdarzało mi się mówić z Niemcami tzw. liberalnemi, patrzącemi objektywnie, filozoficznie niby na zjawiska życia.
Polacy zginą, mówili, zginą, bo wszak ich jest znikoma mniejszość pośród jednej i pośród drugiej siły. Muszą po prostu zginąć…
A nie przyszedł im na myśl fakt tak prosty, że nie ginie ten, kto ginąć nie chce. Przy takim uświadomieniu i odporności narodowej, jakie tam teraz panują – ginąć nie można…
Dziwnym jest akcent tych dzieci, wychowanych w szkołach niemieckich. Dziwnie tam mówi młodzież. Bo kiedy starsi wymową nas nie rażą, to ci młodzi, którzy przebyli kilka, kilkanaście lat w szkole niemieckiej – mówią po polsku akcentem niemieckim.
Tego szkoła pruska dokazała: zeszpeciła nasz akcent, pozbawiła go swojskości, uczyniła cudzoziemskim, skaziła rodzimy dźwięk języka.
Ale jakim morzem uczucia przejmuje usłyszenie deklamacji w tym języku! Oni tam sztuką zbytnio się nie zajmują, współczesnych poetów znają może mało, ale gdy z jakimś nabożeństwem, pjetyzmem, z jakąś czcią i entuzjazmem młode dziewczę lub chłopak wygłosi "Odę do młodości" czy "Przedświt", akcent ten cudzoziemski wdziera się przemocą w mózg słuchacza, aby tam pozostać i świadczyć… Życie codzienne, stosunki ludzkie powszednie tak często oddalają się i oddalać muszą od haseł wielkich, głośnych, przeznaczonych dla szerokich mas i rozbrzmiewających głośnym echem. Na tamtych kresach Polacy i Niemcy stykają się bezustannie. Walka trwa, ale to walka bezkrwawa, a drobne, powszednie sprawy idą własnym torem. Obydwie strony mają i swoje prywatne, codzienne potrzeby, które zaspokoić muszą. Pokost kultury zewnętrznej nie pozwala na wydobywanie się najsilniejszych nut natury ludzkiej nazewnątrz. Choć się ma względem siebie uczucie nienawiści, nie wylewa się tego odrazu, niema tam zamachów, petard, dynamitu. Gdy się uczucia rozkłada na długie chwile, gdy się je krępuje powloką parlamentarną, uczucia rozpraszają się i słabną… A przecież u tamtych ludzi uczucia nie osłabły!
Każdy dzień, każda godzina, to chwila natężonej walki, prowadzonej z taką siłą, jak i poprzednie, i gotującej się do takiejże intensywnej walki i w dniu jutrzejszym. Zdumiewa to wprost. To już nie liryzm nasz słowiański, a hart jakiegoś spiżowego eposu, jakiegoś bezustannego pochodu przy tychże samych dźwiękach. Tam się bezustannie czuje i czyni, i nie przestaje się czuć, ani czynić… Gdzież napotkać dziś coś podobnego? Burowie walczyli zaciekle, z "pasją" także, ale przewalczyli kilka lat i ulegli… A tu walka trwa, opór trwa, i nie widać cienia, śladu rezygnacji.
Przeciwnie, to, co tam być może – rozwija się. Owe spółki, stowarzyszenia obejmują coraz szersze kręgi. Tylokrotnie już ekonomiści przytaczali imponujące liczby. A takie z ostatnich lat zjawisko, jak rozrośniecie się "Gazety Grudziądzkiej" do liczby 90. 000 blizko prenumeratorów, jakżeż wiele do myślenia daje.
Pomyśleć, u nas, w Polsce 90. 000 czytelników. Ciekawe to i ze względu na wydawców i ze względu na czytelników. Przecież to sztuka nielada bodaj nawet agitacją zdobyć taką potężną ilość prenumeratorów, a z drugiej strony dać się wciągnąć do czytania w tak licznej gromadzie, jest to również niepospolite.
Przy pewnym zmyśle obserwacyjnym, wrażenia, które się odnosi poznając ludzi, mają w sobie wiele syntez i prawdy istotnej. Dalsze doświadczenia utwierdzają najczęściej w pierwszych wrażeniach. Codzienna, ciągła styczność wrażenia te osłabia i rozprasza. W podróżach doznaje się silnych, intensywnych wrażeń. Odrazu staje się w ogniu, na placu boju, a że się osobiście jest jeszcze chwilowo dalekim od walki, można patrzeć i czuć. W wagonie mnóstwo przejawów tego życia dostrzegamy. Czy to będą owe ogłoszenia Ostmarki (jak tam oni nazywają), zachęcające chłopów niemieckich do szukania prawdy i opieki w odpowiednich biurach, czy to brak napisów, gazet polskich wszędzie na miejscach publicznych, czy to wzrok sąsiada hakatysty, który zwęszył Polaka, czy ten inny, porozumiewawczy rodaka, który mówi: patrz, jak jest…
I na te spostrzeżenia jedna za drugą motają się myśli, jak nici na kołowrotek. A te myśli szukają dróg krytycznych, nie chcą podlegać tylko uczuciu, liczą się z faktami, pragną równowagi przy układaniu budżetu, biegną z niepokojem jednak przed siebie i pytają: jak? jak?
I oto widzi się tę ogromną potęgę z jednej strony, tę zażartość, zajadłość, opartą na prawie silniejszego, widzi się tę całą bezwzględność człowieka sytego, objedzonego, nawet utuczonego, który kładzie jednak rękę na każdy kąsek, co mu się przed oko nawinie, co ma w sobie niespożytą energję do walki i zaborczości, a z drugiej strony dostrzega się tę nieliczną garść, która jednak stoi zwartym murem, krzepka, jędrna, bez łez, a z wytężeniem prawicy, z tą swoją wolą życia, z tą ogromną chęcią istnienia, z tą wiarą w swoje istnienie – i wtenczas czuje się, że i tu, po tej stronie, jest również siła.KASZUBY.
Kaszuby! kraj dla nas, żyjących w Galicji czy Królestwie, daleki i nieco egzotyczny, mało przeważnie znany, a niezwykły wprost z tego względu, że tam mieszkaniec równin, pól, łąk czy gór wreszcie – spotyka się z wsią rodzimą rybacką, ludem nadmorskim, żyjącym pod znakiem żaglów i wioseł, fali i burzy morskiej, z którym we własnej swej mowie porozumieć się może.
I natenczas to morze, wiecznie rozgadane swoją żywą falą – innym się staje i nowej nabiera treści. Jak z szerokiej płaszczyzny Wielkopolski, jak z ogromnej, rozrośniętej nad Wisłą Warszawy, jak z Wawelskiego wzgórza czy Tatrzańskiego wirchu – tak i od tego sinego Bałtyku jedną zawodzi nam pieśnią. Nuty w niej smutków, niedoli, niewoli, echa bólów i łez nad pogrzebaną przeszłością, tęsknoty ku jutrzejszemu dniowi i pragnienia ogromne, i ręce ku przyszłości wyciągnięte… i walka, walka, walka ciągła, nieustanna, zażarta.
Tak, jak to u nas, od pokoleń już tylu…
O Kaszubów toczą się, jak wiadomo, i inne walki, mianowicie uczonych slawistów, nieumiejących sobie dać rady z językiem kaszubskim, który jedni djalektem polskiego, inni osobnym językiem słowiańskim mianują. I nietylko język, ale i pochodzenie ludu kaszubskiego ma być tajemnicą okryte, niewiadomo, ile w nim może być pierwiastków wendyjskich, ile krwi czysto słowiańskiej.
Liczba ich również nieznana dokładnie. Inna jest podawana przez oficjalne źródła, zmniejszające ją gwoli powiększenia cyfr Niemców, inna jest ta, którą podają różni uczeni. A wiadomo tylko jedno: oto, że ostrze giermanizacji, niekulturalne, nieludzkie, bezmyślne – wżera się w tę ziemię i w tych ludzi, codzień szmat nowy wydzierając dawnym właścicielom, dążąc jednocześnie do zagłady tego pięknego, bogatego języka, którym dziś jeszcze po wioskach i miasteczkach mówią starzy i młodzi, którym piszą nieliczni wprawdzie, ale utalentowani poeci kaszubscy.
Kościół, szkoła, urząd, gazeta, stowarzyszenie, a przytym siła, pięść i nienawiść – oto są bronie, których się używa ku zniemczeniu Polaków. Na Kaszubach lud niezbyt liczny (od 150. 000 do 200.000 głów wynoszący), mało narodowościowo uświadomiony, nie zawsze jeszcze może i umie przeciwstawiać wrogim zakusom – własny swój, narodowy interes.
Na tych dalekich kresach warunki są ciężkie. Większa własność przeważnie już w rękach niemieckich, inteligiencji rodzimej brak – w lud wiejski wrzynają się gęsto wielkie kliny ludności niemieckiej, której część nie od dziś tam przecie siedzi.
A przytym i ekonomiczne warunki trudne. Ziemia kaszubska, choć pięknemi wzgórzami obsiadła, choć ładnemi jeziorkami zasłana, choć stykająca się z błękitną falą Bałtyku – uboga jest, piasczysta, lekka, nie na wszystkie nadająca się posiewy, głównie "bulwie" (ziemniaki) rodząca.
Kaszubi w Prusach Zachodnich mieszkają w 7 powiatach: człuchowskim, tucholskim, chojnickim, kartuskim, wejherowskim, puckim i gdańskim.
Miasta są naturalnie więcej zniemczone, niektóre nawskroś niemieckie. Ludność powiatów północnych mniej uświadomiona i odporna narodowo.
Pierwszą wycieczkę, dla powierzchownego bodaj zapoznania się z Kaszubami – odbyłam do Wejherowa (Neustadt) w dzień, poprzedzający Wniebowstąpienie, święto czczone odpustem w Wejherowie.
Z Gdańska jedzie się godzinę koleją. Przejeżdża się okolicą nadmorską, polami, mijając miasta, wsie, z których jedne są niemieckie, inne kaszubskie. Kaszubska jest nadmorska Gdynia i nad nią, na Oksywskiej kępie leżące malownicze Oksywie.
W Wejherowie ruch odpustowy. Parę gromadek kobiecych wysiada z wagonu, gwarząc o mającej nadciągnąć kompanji z Kościerzyny. Przyłączam się do nich i ku wielkiej mojej uciesze rozumiem Kaszubki, które, mówiąc ze mną, starają się mówić czystą polszczyzną. Język literacki polski jest na Kaszubach językiem kościelnym, w nim odbywają się kazania, drukują książki do nabożeństwa, matki uczą na nich czytać dzieci. W ostatnich czasach, wobec pracy nad uświadomieniem narodowym na Kaszubach – rozchodzić się poczęły liczne gazetki ludowe jak: "Pielgrzym Pełpliński", "Gazeta Gdańska" i "Gazeta Grudziądzka", której prenumeratorzy doszli do imponującej liczby 90. 000!! – Moje towarzyszki obiecują ciceronować mi w zgiełku odpustowym. Prowadzą mnie do krewnych, zamieszkałych w Wejherowie. – Po stromych schodach wchodzimy do ubogiej, wyrobniczej izby. Zastajemy w niej kilka osób, do różnych należących pokoleń. Nie dziwią się memu przypadkowemu, a niespodziewanemu wtargnięciu, gawędzimy swobodnie i mile. Uderza mnie w tych ludziach spokój i prostota. Mając przed sobą jednocześnie przedstawicieli kilku pokoleń w jednej rodzinie – moge naocznie śledzić, jakim jest postęp giermanizacji, rezultat urzędowej pruskiej szkoły. Niestety, dostrzegam zjawisko nad wyraz smutne: stara babka mówi tylko po kaszubsku, syn jej, człowiek dojrzały – włada biegle obydwoma językami, młodzieniec zaś dwudziestoletni mówi wprawdzie po kaszubsku, ale chętnie wtrąca do rozmowy całe zwroty niemieckie, niekiedy zaś wprost po niemiecku do pozostałych przemawia.
Wiem, że zjawisko to często powtarzać się będzie, że jest rezultatem tej najokropniejszej walki przez szkołę i duszę dziecinną, wiem, że w zniemczonym jak Wejherowo mieście musi ono plastyczniej występować, niż to być może w innych miejscowościach Kaszubów, jednakże spotkawszy się na tej ziemi po raz pierwszy z jasnym rezultatem giermanizacji młodego pokolenia – doznaję wrażenia smutku i trwogi.
– Gdzie pan pracuje? – pytam młodego chłopaka.
– Byłem w "brauerei", ale tam teraz nie jestem – i przyznaje się szczerze, że lepiej zna i lubi bardziej mowę niemiecką od ojczystej.
Zresztą, czyliż on, wychowanek szkoły pruskiej, bierny pionek w rękach obcych, od 7-go roku życia mimo wiedzy i woli wyzuwający się ze wszelkich więzów historji i uczuć swego narodu, może znać i lubić ten język, którym mówi wprawdzie babka i matka, ale który tu, w oczach jego ciągle poniżany i deptany, ustępuje przed innym, obcym, przez gwałt w myśli jego i w serce wtłaczanym?… A Wszakżeż on w sobie ani świadomości, ani sił nie ma, aby przeciwstawić własną wolę, własny, bliższy mu interes, aby nie ulec gwałtowi, którego się na nim dopuszczają…
Uprzejmi gospodarze pokazują mi druki, znajdujące się w posiadaniu rodziny. Te "papiery" są to książki do nabożeństwa polskie i gazeta: "Ostdeutsche Arbeiter Zeitung", którą z niemieckiego Tow. katolickiego dostają. Imiona dzieci tej rodziny: Greta, "knop" (chłopiec) Leo, do matki mówią po kaszubsku "nanko".
Wychodzimy na miasto. Ruch i ożywienie znaczne. W rozstawionych straganach sprzedają odpustowe drobiazgi i smakołyki. Kupcy i kupcowe, to Niemcy lub Kaszubi. Ci ostatni do kupiectwa, podobno, wielkie mają zamiłowanie.
Idziemy na spotkanie kompanji z Kościerzyny. Jest nas kilkaset osób. Sposobność do słuchania mowy, badania typów. Wydaje mi się, że niekiedy chwytam różnicę północnego a południowego djalektu, który jest bardziej do polskiego zbliżony. Ubrania widzę tylko miejskie, ciemne, z przeważającą u kobiet barwą czarną. Czarne na głowie włóczkowe chusteczki, ciemne spódnice, kaftany, fartuchy. Wiele z nich nosi kapelusze. Ubrania wszystkie bardzo brzydkie, bez cech charakterystycznych, tandetne, nie różniące się zresztą od okolicznych ubrań niemieckich.
Brzydko w tych strojach wygląda nasza gromada.
Przeciętny typ Kaszuba nie jest piękny. Rysy ich twarzy są nieregularne. Wzrost często zaledwie średni. Twarze ich mają wyraz łagodny, zęby zdumiewają białością. Zresztą dookoła zamieszkały lud niemiecki, którego przecież znaczna część od rdzennych mieszkańców tej ziemi pochodzi – piękny także nie jest.
Gdy tak liczną gromadą idziemy drogą polną, niebo nad nami zasnute chmurami, wichrzysko zimne dmie… Wiosna tu zwykle późna, w tym roku jeszcze wyjątkowo spóźniona. Pola piasczyste, lekkie, ledwie do siewów zorane, czernieją po obydwu stronach drogi. Posiewy ozime drobne, bladozieloną runią wydobywają się z pod ziemi… Z jednej i drugiej strony okrążają Wejherowo łańcuchy niewysokich wzgórzy, porosłych lasem…
Gdy nadciągnęła kompanja kościerzyńska, wracamy z nią ku miastu. Nie widzę w tej gromadzie ludzkiej temperamentu, który widziałam kiedyś przy podobnej okazji w Częstochowie.
Idą wszyscy porządnie, systematycznie, niekiedy tylko, dość rzadko, odezwie się głos jakiś niecierpliwszy, zgęstnieje, stłoczy się tłum, przystanie ktoś chwilowo, sprawiając małe, nieznaczne zamieszanie…
Do naszej gromady podchodzą chłopaki, kupczący cukierkami.
Mówią do mnie po niemiecku. Odpowiadam po polsku.
Chłopak z charakterystycznym grymasem rzuca mi wyzywająco:
– Ich verstehe nicht polnisch.
Grymas ten już tylokrotnie u dzieci dostrzegałam…
Mówię do chłopca po polsku, tłumaczę, że kupić nie mogę, bo po niemiecku nie rozumiem.
Odchodzi, po chwili jednak wraca i twardą wymową po polsku towar mi swój ofiarowuje.
Takbym pragnęła znać dzieje tego dziecka. Prawdopodobnie przodkowie jego po kaszubsku lub po polsku mówili. Może jego dziadek i babka dziś jeszcze nie mówią inaczej, on sam jest synem ciemiężonego narodu, a za lat już kilka, kilkanaście w ciemięzcę się przedzierzgnąć może… Oto tu na tej ziemi, będącej od tylu wieków terenem ścierania się i walki dwu ras, w chwilach, gdzie już nie walka, ale gwałt, przymus, gniot – zmieniają codziennie konfigurację wzajemnego ilościowego stosunku narodowości – widz naocznie stwierdzić może, jak jeden i drugi ząb maszyny państwowej w żywy organizm narodu się wgłębia i jak ciało jego i krew we własny swój ustrój przetwarza. I oto się czuje, czym jest ta siła zbiorowa, opancerzona prawem pisanym i prawem miecza, i oto się czuje, czym jest niemoc słabszego, upokarzający ból pokonanego, a świadomego, który patrzeć musi, jak wroga mu ręka szarpie rany i sięga aż po żywe serce…
W zaborze pruskim bezustannie podobne nasuwają się myśli i wzruszenia, i zwracać się trzeba do historji, szukać przyczyn w psychologji narodów, a dla wydobycia iskry pociechy – patrzeć na żywą, intensywną pracę ludzi współczesnych, biegnącą drugą, równoległą falą z giermanizacyjną robotą rządu i hakatystycznym jadem, wszczepianym w krew niemiecką. Tu, w samym Wejherowie, spotyka się odrazu z trzema przykładami krzepkości i odporności rodaków naszych z zaboru pruskiego.
Istnieje tu Bank kaszubski, stowarzyszenie spożywcze "Merkury", oraz inne – "Kupiec", które prowadzi wielki sklep towarów łokciowych i konfekcyjnych. W "Kupcu" ruch wielki. Przychodzą po towar Kaszubi i Niemcy. Personel sklepowy naturalnie polski. Istnieje od lat 5 w Wejherowie, powodzi się "Kupcowi" dobrze, działalność jego jest sprężysta, a na rozumnie pojętym interesie oparta, bo aż 6 proc. dywidendy akcjonarjuszom wypłaca.
Konkuruje szczęśliwie z niemieckiemi firmami w Wejherowie i okolicy, a ruch jest tak znaczny, że musiano przy sklepie dobudować wielką oszkloną, halę dla pomieszczenia towarów. Obok "Kupca" ma siedzibę swoją Bank kaszubski – z drugiej strony rynku, w wielkiej kamienicy mieści się sklep Stowarzyszenia spożywczego "Merkury". Obok sklepu imponująca rozmiarami, mogąca pomieścić do 1. 000 osób sala, przeznaczona na zebrania Towarzystw polskich. W sali jest estrada, na której odbywać się mogą przedstawienia polskie, odczyty, rozbrzmiewać chóry.
Wielkość tych przedsiębiorstw, ruch w nich panujący, ożywienie, sprawność, czynią silne, podniecające wrażenie. Naprzeciw jednej fali – płynie inna i przeciwstawia cudzej sile – własną siłę. Są to wcielone w czyny hasła walki ekonomicznej, rozbrzmiewające tak potężnie w całym zaborze pruskim. Kupujmy u swoich, łączmy się w spółki, zrzeszenia, towarzystwa. Towarzystwo wielkie, rozrośnięte, sprężyste daje poczucie własnego życia i własnej mocy, którą przeciwstawia wrogiej. Na nic, na nikogo liczyć nie można, pomocy nie da nikt, żadne niespodzianki nie przyjdą, jedno tylko źródło: brać z siebie samego i w siebie tylko wierzyć.
Wejherowo jest miastem powiatowym, założonym w roku 1643 przez wojewodę malborskiego, Jakóba Wejhera. Znane jest szeroko na Kaszubach dzięki istniejącej w nim Kalwarji i przywiązanych do niej odpustów. Kaszubi są nadzwyczaj pobożni. Miasto jest obecnie bardzo zniemczone, w powiecie zaś wejherowskim żywioł kaszubski przekracza 2/3 ogólnej ludności. Wejherowo wchodziło w XVII w. w skład dóbr, które rodzina Sobieskich na Kaszubach posiadała.
Dziś dobra Wejherowskie, z pięknym dworem i obszernym, starym parkiem są własnością dziedzica Niemca, miasto zaś samo, niewielkie, ale schludne, nie różni się na pozór od małych miasteczek niemieckich. Z czasów założyciela pozostał tu piękny kościół katolicki, w którym się mieszczą portrety fundatorów, należących do rodzin Wejherów, Przebendowskich, Radziwiłłów.
Na sklepach widać już tylko napisy niemieckie, niekiedy uderzy brzmienie polskiego lub kaszubskiego nazwiska, obcą pisanego pisownią.
W wejherowskim powiecie leżą wsie nadmorskie: Gdynia oraz Oksywie na kępie Oksywskiej.
Do Gdyni jedzie się przeszło pół godziny od Gdańska. – Dzień cudny, niebo i morze tak błękitne, jak na dalekim południu, roślinność wiosenna wczesna, blade jeszcze, wiotkie na drzewach listeczki, nizkie drobne źdźbła zbóż zasianych jesienią. – Pod wiosenne posiewy – orzą zaledwie.
Gdynia rozłożona nizko nad morzem. Idzie się przez środek wsi piasczystej, źle utrzymaną szosą; do chałup leżących dalej od drogi – prowadzą dróżki polne, słabo w piaskach zarysowane. Brak roślinności i surowość nagiego, białego piasku – nadają wiosce charakter pustynny i smętny. Domy są przeważnie parterowe, murowane i lepione, dachówką lub strzechą kryte.
Przechodzę obok szkoły, gdzie na podwórzu chłopcy wykonują ćwiczenia gimnastyczne. Część dzieci wychodzi już z budynku szkolnego. Każde uprzejmie pozdrawia niemieckim słowem: gut Morgen. Próbuję mówić z niemi, rozumieją wszystkie i wszystkie po kaszubsku odpowiadają. – Rozmawiam i z dorosłemi, kobiety zaalarmowane są panującą na wsi szkarlatyną, którą nazywają: "pryszczi". – Oto przed godziną dziecko jedno umarło… Pytam którąś z kobiet, czy pozwoli zwiedzić chatę. Nic nie ma przeciwko temu, mówi tylko, że są: "ubodzy ludzie".
Istotnie, izba, przez jej rodzinę zamieszkała, mała, nizka, tandetnemi, miejskiemi meblami wypełniona, służąca za mieszkanie kilku osobom, sprawia wrażenie ubogiej. Ubogą jest i następna i trzecia, do której wchodzę.
Na ścianach rozwieszone wielkie i liczne obrazy świętych. Ojciec rodziny naprawia sieci i na haczyki zakłada przynętę dla ryb. Twarz ma ogoloną, jak zwykli to czynić rybacy nad wielu morzami. Łowią tu flądry, ale głównie latem. Na ulicy widać rybaczki, dźwigające na plecach wielkie, z łozy plecione kosze. Przy dość krótkich spódniczkach – sprawia to malownicze wrażenie. Kilka kobiet niesie powiązane pęki fląder w rękach. – Życie tu rybackie, morskie…
Opowiada jeden, drugi, że syn czy ojciec rodziny jest gdzieś obecnie na morzu, w dalekich krajach, jako marynarz. Na horyzoncie widać parę lodzi… Pierwszy raz mam sposobność z nadmorskiemi mieszkańcami mówić językiem rodzinnym. Kaszubi rozumieją mnie wybornie, nazywają tu, w Gdyni, polski język "wysokim". – Pani mówi z "wysoka" powiadają mi, język ten jest "fein".
Książki do nabożeństwa mają polskie, gdyż w paafji gdyńskiej – w sąsiednim Oksywiu nabożeństwa i nauka kościelna są polskie. O gazetach opowiadają, że niektórzy czytają polskie: "Pielgrzyma", "Gazetę Grudziądzką", inni zaś – niemieckie.