Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z wojskami Menelika II. Zapiski z podróży do Etiopii - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z wojskami Menelika II. Zapiski z podróży do Etiopii - ebook

Aleksander K. Bułatowicz, rosyjski oficer i podróżnik, pod koniec XIX wieku kilkakrotnie odwiedził Etiopię. Jego relacje z podróży Od Entoto do rzeki Baro, Z Abisynii przez kraj Kaffa do jeziora Rudolfa oraz Z wojskami Menelika II są niezwykle cennym źródłem do poznania historii Etiopii, jak też stosunków rosyjsko-etiopskich. Bułatowicz jako jedyny Europejczyk brał udział w ekspedycjach cesarza Etiopii Menelika II. Jego relacje z podróży, mające również duży walor literacki, zawierają szereg cennych informacji na temat podbijanych przez Menelika II ludów oraz geografii, etnografii, antropologii, fauny i flory tego okresu Etiopii.
Niniejsza książka jest krytycznym przekładem dzieł rosyjskiego podróżnika, dokonanym przez absolwentkę warszawskiej etiopistyki.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8002-692-6
Rozmiar pliku: 964 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Latem 1896 roku nadarzyła mi się sposobność odbycia podróży w głąb Abisynii. Postanowiłem z niej skorzystać. Udałem się w zachodnie rejony, ponieważ ta część Etiopii była jeszcze prawie zupełnie niezbadana. Dotychczas tylko trzej Europejczycy przebywali po drugiej stronie rzeki Didessy: 1) p. Ilg - na rozkaz cesarza Menelika doszedł do rzeki Dabus, nie przekroczył jednak rzeki Gaby; 2) p. Schuver⁴⁰ z Gedarefu - przekroczył rzekę Abaj między rzekami Dabus i Tumat i zbadał basen tej ostatniej i 3) p. Pino, francuski kupiec, odbył kilka kampanii z rasem Gobana⁴¹ i jako jedyny z Europejczyków przekroczył Gabę, lecz do rzeki Baro nie dotarł. To, że cała południowo-zachodnia część Wyżyny Etiopskiej pozostała do tej pory całkowicie niezbadana, spowodowane jest nie tyle brakiem chętnych, nie tyle rzeczywistymi, nieprzezwyciężonymi trudnościami w prowadzeniu takich badań, ile tym, że aż do ostatnich czasów kraj ten podzielony był między szereg niezależnych plemion Galla⁴². Dotrzeć doń można było tylko przez Szoa, a to wskutek ciągłych wojen Abisyńczyków z Gallasami było niemożliwe. Teraz krajem tym zawładnęli Abisyńczycy i bardzo niechętnie dopuszczają tam kogokolwiek.

Poza tym podróż wydała mi się interesująca jeszcze i z tego powodu, że według nielicznych przekazów zachodnie prowincje wraz z Hararem są najbogatszymi w Abisynii i stanowią jedyne źródło dochodów dla skarbu państwa. Interesującym było także przyjrzenie się, jak Abisyńczycy zarządzają dopiero co podbitym krajem.

Z punktu widzenia etnograficznego interesującą wydała mi się możliwość studiowania zwyczajów, obyczajów i charakteru Gallasów, rdzennych mieszkańców tego kraju. Na ich temat niewiele dotąd wiedziano.

Na zachodzie Etiopii stacjonują główne siły wojskowe Abisynii. Odwiedzenie lego rejonu miało więc i tę zaletę, że umożliwiało zgłębienie tajników abisyńskiej armii. Byłoby to bardzo trudne w Entoto.

Niedostateczne przygotowanie do podróży i brak odpowiednich przyrządów zmusiły mnie niestety do rezygnacji z zadań naukowych, które w przeciwnym wypadku mógłbym przed sobą postawić. Zdobycie instrumentów było jednak niemożliwe: pozwolenie na podróż otrzymałem dopiero w końcu września, tak więc gdybym je nawet zamówił, w najlepszym wypadku nadeszłyby nie wcześniej niż na początku stycznia. A i wówczas mogłyby po drodze ulec zniszczeniu. Dlatego, nie wytyczając sobie zbyt wielkich celów naukowych, postanowiłem skorzystać z nadarzającej się rzadkiej sposobności odwiedzenia tego interesującego kraju. Starałem się uczynić wszystko, co możliwe, by moja wyprawa przyniosła choć jakikolwiek pożytek.

Przedstawiając sprawozdanie z mej podróży i opis kraju, jego ustroju państwowego, religii i zwyczajów zamieszkujących go plemion - owoce mych intensywnych obserwacji — jestem w pełni przekonany, że moje wywody okażą się pod wieloma względami niekompletne. Nie uniknąłem pomyłek, które ujawnią się przy dokładniejszych studiach. Ja sam w czasie mej podróży wielokrotnie musiałem poprawiać własne błędy. Starałem się, na ile było to w mej mocy, dotrzeć do prawdy i mając w pamięci porzekadło: „Tylko ten się nie myli, kto nic nie robi”, postanawiam przedstawić swe dzieło czytelnikom.PIERWSZA WYPRAWA

Głównym warunkiem, jaki postawił cesarz Menelik dając mi zgodę na podróż było to, bym nie przekraczał granic jego władania. Chcąc nie chcąc musiałem się z tym pogodzić⁴³.

28 października 1896 r. cesarz udzielił mi pożegnalnej audiencji. Żegnając się, Jego Wysokość życzył mi szczęśliwej podróży i dał mi dwa listy: jeden do dadiazmacza Demesje (którego włości leżą w połowie drogi do Leki), drugi do dadiazmacza Tasamy, stacjonującego u zachodnich granic Abisynii.

29-go w samo południe, odprowadzany i żegnany serdecznie przez pozostający w Entoto oddział Czerwonego Krzyża i kilku abisyńskich przyjaciół wyruszyłem w drogę do Leki.

Oddział składał się 17 służących i 8 zwierząt (7 mułów i 1 konia). Znalezienie sług okazało się bardzo proste. Dowiedziawszy się o mych przygotowaniach do podróży przychodzili i najmowali się chętnie, pomimo nadzwyczaj skromnych warunków (5 talarów na ubranie i nagroda pieniężna według zasług po powrocie). Wybrałem tylko 17 ludzi. Liczba ta nieco przekraczała moje potrzeby, lecz przewidywałem, że nie obejdzie się bez strat. Po drodze nie byłoby już możliwości uzupełnienia, tak więc niezbędną mi liczbę ludzi (według wyliczenia mieli nieść 11 strzelb oraz słup od namiotu) powiększyłem o jedną trzecią. Uzbrojenie nasze składało się z 3 strzelb kalibru 7,6 mm odstąpionych przez Czerwony Krzyż (po 50 nabojów na strzelbę), sztucera (50 nabojów), myśliwskiej dwururki (500 nabojów), 6 strzelb Gras (1200 nabojów) oraz rewolweru (18 nabojów). Na białą broń składały się szabla, 3 szable abisyńskie i cztery włócznie. Do transportu przeznaczyłem 8 jucznych mułów, które niosły około 45 pudów bagażu⁴⁴.

Pierwszego dnia pokonaliśmy tylko krótką trasę długości piętnastu wiorst⁴⁵. Nie przymocowane jeszcze jak należy juki wymuszały ciągłe postoje i poprawki. Zatrzymaliśmy się w Meta, a 31 października minęliśmy źródła rzeki Auasz i stanęliśmy w domu pewnego Gallasa. W ciągu 3 dni przeszliśmy w sumie 75 wiorst. Minęliśmy Auasz i wkroczyliśmy na włości dadiazmacza Ubje - męża wiziro Zeuditu, córki Menelika. W czasie ostatniego popasu odwiedził nas wuj dadiazmacza - siwy, zgarbiony staruszek lat sześćdziesięciu pięciu, o podłużnych, nieufnych oczach, w mocno semickim typie. Miał przeprowadzić mnie przez włości swego siostrzeńca⁴⁶. Dom, w którym się zatrzymaliśmy, należał do bogatego Gallasa. Pod nieobecność gospodarza przyjęły nas jego dwie piękne żony. Dom był dość dużym, niskim, okrągłym budynkiem o średnicy 15-20 kroków, ze spiczastym dachem podpartym mnóstwem slupów. Przepierzenia dzieliły go na trzy oddzielne pomieszczenia. Do tego, które znajdowało się najbliżej wejścia, zaganiano na noc bydło (Galla nie ogradzają swoich domów); w następnym znajdowało się palenisko a w najdalszym sypialnia gospodarza.

I listopada zatrzymaliśmy się w krainie Gura u szuma⁴⁷ mego przyjaciela, dadiazmacza Hajle Mariama. Jest on starszym bratem rasa Makonena. Dadiazmacz posiadał kiedyś ogromne włości, lecz przed czterema laty poróżnił się z cesarzową Taitu i wszystko zostało mu odebrane. Obecnie część skonfiskowanych ziem już mu zwrócono, a mianowicie Czobo, Gura i Tikur. Dom szuma stał w przepięknej okolicy u brzegów rzeki Guder. Gdy dadiazmacz, przebywający w tym czasie w Addis-Ababie, dowiedział się, że będę przechodził przez jego ziemie, posłał umyślnego do szuma i wieczorem przyniesiono mi duże durgo⁴⁸: tłustego barana, 200 sztuk endżery⁴⁹,tedż,⁵⁰ tala⁵¹, miód w plastrach, masło, kury, jaja i sos dla służby. Urządzono gybyr - ucztę. Jako pierwsi zjawili się Ato Zennah, Ato Balajneh i ja. Słudzy i miejscowi Abisyńczycy uroczyście wnieśli tylko co zarżniętego barana i powiesili go na słupie. Ato Zennah z miną znawcy i abisyńskiego smakosza podzielił go na części. Sługa o obnażonych ramionach, opasawszy się szammą⁵² (tak czyni się w dobrych domach w czasie posiłku, zaś w pałacu zaufani cesarza w ogóle nie mają prawa nosić szammy inaczej), uniósł nad koszem z endżerą, wokół którego zasiadaliśmy, jeszcze ciepły barani udziec. Każdy z nas upatrywał sobie kawałek mięsa i odkrawał go. Trudno sobie wyobrazić coś smaczniejszego niż surowe świeże mięso. Niestety, z tej przyczyny nie ma prawie Abisyńczyka, który nie cierpiałby na solitera. Wszyscy oni, począwszy od cesarza a skończywszy na nędzarzu, spożywają regularnie co dwa miesiące gotowane mielone jagody drzewa kusso a w nizinnych okolicach - krzewu enkoko. Także w wypadku ciężkiej choroby, zanim przyjmie komunię, Abisyńczyk bierze kusso. Umrzeć nie pozbywszy się solitera to nieprzyzwoitość.

2 listopada przebyliśmy rwącą rzekę Ułuk. Przeszliśmy po naturalnym kamiennym moście, będącym w pewnym sensie cudem natury. Wokół roztaczały się widoki uderzającej urody. W wąskim, głębokim wąwozie z rykiem pędziła rzeka. Strome brzegi porosły wysokimi kaktusami kolkual, jakimś cudem uczepionymi prawie pionowych skał. Okolica obfituje w gorące źródła mineralne słynące ze swych leczniczych właściwości zarówno wśród Abisyńczyków, jak i Gallasów. Trzy największe znajdują się w samym nurcie rzeki, przy moście. Noszą nazwy Jezus, Mariam i Georgis. Niedaleko od rzeki, nieco wyżej, leży jezioro z mnóstwem źródeł. Także one noszą imiona świętych. W pobliżu znajduje się bazar. Dzień był targowy i ze wszystkich stron ciągnęły grupy Gallasów i Abisyńczyków. Szli zanurzyć się po drodze w leczniczych wodach jeziora i napoić bydło. Moi towarzysze także nie omieszkali tego zrobić: cała ta zwarta masa gibkich i zgrabnych czarnych ciał antycznej piękności połyskiwała teraz ciemnym brązem w skośnych promieniach porannego słońca pośrodku dzikiego, otoczonego wiekowym lasem i skałami jeziora.

Tego dnia przeszliśmy dolinę rzeki Guder. Przeprawiliśmy się po wąziutkim moście splecionym z lian i stanęliśmy u podnóża grzbietu Tokie. 3 listopada wspięliśmy się nań a 4-go zeszliśmy w dolinę Gibje. Zarówno podejście, jak i zejście stromą błotnistą leśną drogą było bardzo trudne.

Ato Zennah bardzo mnie prosił, bym zatrzymał się w jego domu. Przyjąłem więc zaproszenie. Niezdatność moich jucznych siodeł na górskich drogach zaczęła się już dawać się we znaki: jeden muł miał poraniony grzbiet i zamierzaliśmy następnego dnia przypalić mu go według abisyńskiego zwyczaju. Operację tę przeprowadza się w następujący sposób: muła powala się na ziemię i dwoma rozpalonymi do czerwoności w ognisku z krowiego łajna sierpami robi się po siedem przypaleń na każdej stronie grzbietu. Każde długości pięciu werszków⁵³, biegnie od grzbietu w dół, wzdłuż żeber. Następnego dnia nie zważając na to, że cały grzbiet muła spuchł, objuczyliśmy go lekkim bagażem. Do wieczora opuchlizna ustąpiła.

Pod nieobecność dadiazmacza, który prawie zawsze przebywa przy cesarzu, wszystkimi jego ogromnymi włościami zarządza Ato Zennah. Jego dom stoi u podnóża góry Dżibat w prześlicznej, gęsto zaludnionej dolinie jednego z dopływów rzeki Gibje. Zbudowany na małym tarasie skalnym z bardzo stromym podejściem, otoczony wysokim ogrodzeniem, króluje nad całą okolicą. O górze Dżibat krąży mnóstwo opowieści. Mówią, że na jej szczycie stał wcześniej zamek negusa atie Zaraokoba (XV w. po Chrystusie). Ruiny zamku istnieją do tej pory, lecz góra porosła tak gęstym lasem, że dotarcie do nich jest bardzo trudne. Ato Zennah podejmował mnie jak mógł najlepiej. Kazał zarżnąć byka i dwa barany i urządzić ucztę. Wypiliśmy wówczas nieprzeliczone ilości gomb⁵⁴ tedżu.

6 listopada, w dzień pułkowego święta, po dość długim marszu zatrzymaliśmy się w domu bogatego Gallasa⁵⁵. W samotności wypiłem za pomyślność pułku butelkę czerwonego wina.

7 listopada droga wiodła szeroką nizinną, jeszcze grząską po deszczu doliną rzeki Gibje. Na północy ograniczają ją góry Czalez a na południu - góry Dżibat i Koletczo-Ale. Mówią, że jest tam szczyt, na który zstąpił z nieba krzyż. Do tej pory mają go strzec tajemniczy starzec i starucha. Nikt jednak nigdy nie wspinał się na tę górę i nie widział krzyża: jak bowiem mówi legenda, każdy, kto choć raz w życiu skłamał, a ośmieli się na nią wspiąć, natychmiast umrze.

W południe przebyliśmy rzekę Gibje, największy dopływ Omo. Woda nie opadła jeszcze po deszczach, przeprawiliśmy więc konie i muły wpław. Rzeczy zaś przenieśli na rękach Galla po wiszącym moście. Był on skonstruowany w sposób wielce oryginalny. Między dwoma olbrzymimi drzewami na przeciwległych brzegach rzeki przeciągnięte są liany, na których opiera się most; kilka lian tworzy boczne balustrady, Długość mostu wynosi 40 kroków, szerokość 1 krok. W tym roku woda była szczególnie wysoka i zniszczyła część mostu. Skutkiem tego przepędzenie przezeń mułów stało się niemożliwe.

Zwierzęta przeprawialiśmy grupami, po dwie lub trzy sztuki. Omal nie doszło przy tym do nieszczęścia. Mojego konia i dwa muły zniósł prąd. Ponieważ brzegi były strome i zwierzęta nie były w stanie same się wygramolić, szybko poniosło je w dół rzeki. Lecz dzięki poświęceniu dwóch Gallasów i moich sług zwierzęta zostały uratowane. Tu, nawiasem mówiąc, zdarzył się zabawny wypadek. Jeden ze sług miał na głowie mój stary, pomięty cylinder; kiedy przechodził przez most, wiatr zerwał kapelusz i strącił go do wody. Kiedy zobaczyli to Galla, prosto z mostu, z wysokości przynajmniej pięciu arszynów, rzucili się za cylindrem do wody. Wręczyli mi go uroczyście, uważając widocznie, że to rzecz ogromnej wartości.

Cała przeprawa wraz z rozładunkiem i załadunkiem trwała półtorej godziny.

8 listopada opuściliśmy włości dadiazmacza Ubje i weszliśmy na ziemie dadiazmacza Demesje. Zatrzymaliśmy się w dużym targowym osiedlu Bilo. Tego dnia udało mi się ubić wielkiego samca sarny (orobo). Kuła kalibru 7,6 mm, jak się potem okazało, trafiła w szyję i przeszła na wylot. Mimo to orobo biegł dalej i padł dopiero w odległości 700-800 kroków od miejsca gdzie została trafiona. Zarówno wlot, jak i wylot kuli były niezauważalne.

Rzeka Gibje rozdziela ziemie dadiazmaczów Demesje i Ubje. Pożegnaliśmy się serdecznie z Ato Zennahem i podarowałem mu zegarek.

Dadiazmacz Demesje wysłał nam na spotkanie duży konwój (150-200 ludzi) oraz dwóch swoich wyższych przywódców - abagaza Bakabila i ato Walde Maskala. Towarzyszyło im pięciu flecistów, co uważa się za wyraz wielkiego szacunku. Nazwa abagaz znaczy w przekładzie „ojciec władcy”; zwykle jest to starzec od dzieciństwa znający swego pana, czasem niewolnik wychowujący go, a zawsze człowiek związany z władcą wiązami wielkiej przyjaźni. Takim właśnie człowiekiem był abagaz Bakabil. Ato Walde Maskal dowodził dwoma tysiącami żołnierzy a pod nieobecność dadiazmacza był jego namiestnikiem.

Bilo, gdzie się zatrzymaliśmy, to jeden z najważniejszych ośrodków handlowych zachodniej Abisynii. Choć leży na ziemiach dadiazmacza Demesje, podlega nie jemu, a nagadi-rasowi (w przekładzie „głowa kupców”), który kieruje całym handlem tego rejonu. Sprawuje też kontrolę administracyjną i finansową nad wszystkimi przebywającymi tu kupcami. Do niego też należy władza sądownicza. Znaczenie Bilo jako ośrodka handlowego wynika z jego położenia na skrzyżowaniu dróg. Nic, co idzie z Zachodniej Abisynii do Szoa i Godżamu oraz z południowej Abisynii do Godżamu - nie omija Bilo. Przez Bilo przechodzą ważne szlaki karawanowe do Handeku, Ilu-Babur, Dżimmy, Kaffy, Leki, na północ i wschód do Godżamu, stamtąd zaś przez Szoa i Harar do Massowy, Dżibuti i Zejli. Ostatnimi czasy nasilił się transport przez Zejlę i Dżibuti kosztem trasy wiodącej do Massowy. Towary z południowej Abisynii i Kaffy idą nie przez Bilo, a prosto do Szoa przez Sodę i Dżimmę. Osada Bilo liczy nie więcej niż 300 domostw, ale już na pierwszy rzut oka widać różnicę między nią a okolicznymi osiedlami. Od razu widać, że to kwitnący ośrodek handlowy. Można tu kupić i siano, i endżerę, i talę, i tedż, a nawet koniak i absynt. W czasie obiadu wydanego na mą cześć szum tego miasta, syn nagadi-rasa, wypytywał mnie o państwa europejskie, o Egipt, Indie, interesował się polityką. Sam z kolei opowiedział mi wszystko, co wiedział o Kaffie i derwiszach. Jak zwykle, podarowano nam obfite durgo. Podczas obiadu śpiewacy opiewali zwycięstwa Menelika oraz improwizowali na temat przyjaźni rosyjsko-abisyńskiej. Wkrótce zastąpili ich inni. Zebrali się też żebracy i wszyscy oni przez całą noc nie dawali mi spokoju.

10 listopada pokonaliśmy grzbiet Konczo, łączący góry Siba, Czelea⁵⁶ i Lima i zeszliśmy do doliny rzeki Uam, dopływu Didessy. 11 listopada w południe przeprawiliśmy się przez nią wpław i ruszyliśmy w góry Leki. 12 listopada, uroczyście witani przez całą armię dadiazmacza Demesje, wjechaliśmy do jego posiadłości. Demesje osobiście wyszedł mi na spotkanie i zaprosił do domu. Ów syn afa-negusa⁵⁷, mającego wielki wpływ na cesarza, jeszcze niedawno był fitaurari i zarządzał niewielkimi rejonami Gera i Guma, graniczącymi z Kaffą. Po śmierci fitaurari Gabaju, Tekle i Damto, zabitych w czasie ostatniej wojny, otrzymał w zarząd ich ziemie i został dadiazmaczem. Powierzono mu również nadzór nad dwoma gallaskimi państwami, które poddały się Menelikowi i dzięki temu zachowały swój dotychczasowy ustrój: Ualagą dadiazmacza Dżoti i Leką dadiazmacza Gabro Egziabiejera. Tym sposobem włości dadiazmacza Demesje rozciągają się aż do zachodnich i północno-zachodnich granic Etiopii.

Spędziłem dwa dni w gościnie u uprzejmego gospodarza, który poznał mnie również ze swą żoną, bardzo miłą, wyglądającą niemal na dziewczynkę. Ma 14 lat, ale jak sama mówi, Demesje jest jej trzecim mężem. Wiziro Asalefecz (dosłownie „zmuszająca do przechodzenia”) jest siostrzenicą⁵⁸ cesarzowej Taitu. Pierwszy raz wyszła za mąż mając lat 9, a niedawno na życzenie etigie⁵⁹ rozwiodła się z drugim mężem i wyszła za mąż za dadiazmacza Demesje. Smutne jest życie kobiet z wyższych sfer w Abisynii. O ile kobiety z niższej sfery cieszą się tam wolnością, o tyle kobiety z warstwy wyższej wiodą życie zamknięte. Całymi tygodniami, a czasem i miesiącami nie wychodzą z elfina,⁶⁰ zawsze otaczają je dziesiątki dziewcząt służących. Zawsze kręci się przy nich kilku chłopców, synów podległych dadiazmaczowi dostojników, których uczy się etykiety oraz czytania i pisania, a wszystkimi tymi osobami opiekuje się kilku ponurych, pomarszczonych, bezwąsych eunuchów.

14 listopada pożegnałem się z dadiazmaczem i jego żoną, i opuściłem miłego gospodarza. Odprowadził mnie z fletami i całym swoim wojskiem aż do brzegów Didessy, a na pożegnanie podarował mi wspaniałego muła w srebrnej uprzęży. Ja z kolei na jego prośbę ofiarowałem mu strzelbę Gra, 100 nabojów i część mojej podróżnej apteczki, wszystkich lekarstw po trochu, jak również kilka butelek wódki.

Do trzeciej po południu przeprawiliśmy się przez szeroką Didessę. Bagaże i ludzi przewieźli Galla na małych, wyżłobionych w pniach drzew czółnach, a konie i muły przeprawiliśmy wpław. W czasie przeprawy zdarzył się mały wypadek. W czółnie siedzieli jeden z moich sług i jeden Gallas. Sługa trzymał wodze mojego konia i tylko co podarowanego muła, które przeprawiali na drugi brzeg. Lecz nowy muł, jak tylko przestał czuć dno pod nogami, ostro zawrócił ku brzegowi. Cugle dostały się pod rufę czółna i łódka przewróciła się. Mój sługa, nie umiejący pływać, omal nie utonął, ale stało się to na szczęście blisko brzegu i Galla, którzy pospieszyli z pomocą, uratowali go. Strzelba kalibru 7,6 mm, którą miał przy sobie, i jeszcze jakieś rzeczy przepadły. Cała przeprawa ciągnęła się trzy godziny.

Didessa jest w tym miejscu dość szeroka (300-400 kroków) i pełnowodna. Brzegi porasta olbrzymi, wiekowy las opleciony lianami zwieszającymi się do wody. Rzeka obfituje w ryby, krokodyle i hipopotamy. W czasie przeprawy Galla starali się robić jak najwięcej hałasu, żeby odpędzić krokodyle.

Lasy na brzegu Didessy ciągną się tutaj wąziutkim pasem, za którym leży szeroka równina porośnięta zwartą, wysoką na pięć arszynów trawą, całkowicie skrywającą i jeźdźca, i konia. Drogę przecina gęsta sieć krzyżujących się ścieżek, wśród których trudno rozpoznać, które wytyczyli ludzie, a które zwierzęta. Wysoka trawa zasłania wszystkie punkty obserwacyjne. Na skutek tego zboczyliśmy w końcu z drogi i rozminęliśmy się z naszymi mułami. Przyszło nam zanocować w samotnym chutorze Gallasów, składającym się z pięciu domów. Prawie połowa jego ludności wymarła w tym roku na febrę. Na nasze wołania pojawił się chłopiec, całkowicie wycieńczony, w narzuconej na chude ramiona baraniej skórze stanowiącej cały jego strój. Drżał w gorączce a z domu słychać było jęki jeszcze kilku chorych. U wejścia leżało kilka stosów kamieni, na które rzucono wiązki suchej trawy, skrawki materiałów, ziarna kawy oraz kilka paciorków i muszelek. Galla ofiarami zaklinali w ten sposób febrę, żeby ominęła ich domy.

Dolina Didessy jest jedną z najbardziej malarycznych. Febra jest tu szczególnie mordercza i co roku zbiera mnóstwo ofiar. Ale choroba pojawia się tylko między majem a czerwcem i październikiem a listopadem. Drugą wadą tej okolicy jest to, że wszelka najmniejsza rana łatwo zamienia się tu we wrzód; prawie cała ludność jest nimi dotknięta.

W nocy rozesłałem wszystkich na poszukiwania mułów i bagażu, lecz odnaleźć ich i sprowadzić na miejsce udało się dopiero przed południem następnego dnia. Zanocowaliśmy więc w domu napotkanego szurną dadiazmacza Tasamy - Ato Balajneha. Sprawuje on funkcję sędziego - uambyr. Zawiaduje połową włości dadiazmacza Tasamy, od Didessy do Gaby. Jednak jego głównym obowiązkiem, oprócz zarządzania własną ziemią, jest doglądanie zbierania podatków przez innych szumów. Również tutaj, jak i dotychczas, zostałem przyjęty nadzwyczaj serdecznie.

Ato Balajneh należy do interesującego typu Abisyńczyków starej daty: chudy, żywy, czasem okrutny, jak się zdaje odważny, nie tak wyrafinowanie uprzejmy jak obecni dworzanie cesarza, brutalny i dumny. Uczestniczył w ostatniej ekspedycji do Aussy i, jak twierdzi, zabił 32 Danakilczyków. Strzelać nie umie, posługuje się wyłącznie włócznią.

Po tej stronie Didessy droga skręca na południowy zachód i okolica gwałtownie się zmienia. Wszystko porasta las i krzaki. Wyżynną, pagórkowatą okolicę przecinają wąskie, głębokie doliny, którymi spadające ze szczytów Kaffy liczne strumienie niosą w kierunku Baro lub Gaby swe krystalicznie czyste wody. Wszystkie te doliny porastają zarośla kawowe. Powietrze jest bardzo wilgotne, rano zbiera się obfita rosa. Króluje wieczna wiosny i nie ma takiej pory, kiedy nie kwitłyby drzewa. Około 10-12 lat temu okolica ta była całkowicie zalesiona i, jak się wydaje, nie było skrawka żyznej ziemi, którego by nie zagospodarowano. Mimo to pomory bydła, głód, który po nich nastąpił i przetrzebienie ludności w czasie podboju kraju na poły go wyludniły. Przejeżdżając, co chwilą dostrzegacie wśród zarośli równe linie kaktusów kolkual, oznaczające kiedyś granice włości albo ogradzające domostwa. Dziś wszędzie wokół ciągnie się zwarty zagajnik, gęsto opleciony kolczastymi lianami. Z rzadka spotyka się otoczone bananowcami osiedla Gallasów, gdzieniegdzie w gęstwinie widać polanki, na których między zrąbanymi i powalonymi drzewami rośnie groch. Ten obrazek świadczy o żyzności gleby. Ziarno zasiane wprost w nie zaoranej ziemi daje mimo wszystko piękny plon. W pobliżu osiedli wszystkie wysokie drzewa obwieszone są ulami; miód tej okolicy słynie ze swej mocy. Kraj ten wywiera wrażenie w najwyższym stopniu przyjemne: jeśli jakąkolwiek krainę można nazwać „mlekiem i miodem płynącą”, to właśnie tę.

16 listopada przeszliśmy przez most na rzece Dobona i nocowaliśmy w domu pewnego Gallasa. Rodzina składała się z gospodarza, którego ojciec został zabity przez Abisyńczyków w czasie podboju, jego matki i dwóch żon. Jedna z nich była rzadkiej urody. Sam gospodarz najwidoczniej pogodził się z losem, lecz matka spoglądała na Abisyńczyków ze złością i strachem. Całą noc przesiedziała przy ognisku.

17-go bardzo trudną drogą doszliśmy do rzeki Gaby. Przeszliśmy przez most i zanocowaliśmy w domu balambarasa⁶¹ Mansura. Gospodarz towarzyszył dadiazmaczowi w wyprawie wojennej, przyjęła nas więc jego żona.

Brzegi Gaby są bardzo strome i przeprawa w bród jest niemożliwa. Wykorzystano to, ustawiając po tej stronie mostu strażnicę, w której zbiera się opłaty celne za wszystkie wwożone i wywożone towary. Ma ona prócz tego także znaczenie wojskowe, zapobiega mianowicie dezercjom. Tu właśnie padł mój wspaniały muł. Poprzedniego dnia był jeszcze całkiem zdrów, a o 11 przed południem, schodząc do rzeki Gabe, nagle zaniemógł; z nozdrzy poszła mu biała piana i w ciągu dwóch minut muł padł.

Dziewiętnastego przeszliśmy przez most na rzece Sor. Brzegi Soru, podobnie jak Gaby, całkowicie zarosły kawą.

Dwudziestego pierwszego wjechaliśmy do Gori. Powitał nas uroczyście namiestnik dadiazmacza Tasamy, fitaurari Walde Ajb. Wyszedł nam naprzeciw na trzy wiorsty od miasta z całym swoim wojskiem. Miasto to leży u południowo-zachodnich rubieży Abisynii. Na powitanie żołnierze pokłonili mi się do ziemi, otoczyli mój oddział i powiedli do przygotowanego dla nas domu. Z kościoła wyszli duchowni z krzyżami i obrazami; kapłan odczytał „ojcze nasz” a potem rozpoczęły się śpiewy z tańcami.

Gori jest rezydencją dadiazmacza Tasamy. On sam wyruszył na krótką ekspedycję do pogranicznej krainy Mocza, a funkcję jego namiestnika objął fitaurari Walde Ajb, starzec służący jeszcze jego ojcu, dadiazmaczowi Nadou. Moje przybycie wprawiło starca w wielką konfuzję. Poprzedniego dnia otrzymał list od cesarza skierowany do dadiazmacza, z wyjaśnieniem celu mego przyjazdu oraz rozkazem powitania mnie ze wszelkimi honorami. Menelik pisał, że przyjechałem zwiedzić kraj i należy mi go pokazać, lecz bez bezpośredniego rozkazu od dadiazmacza fitaurari bał się uczynić cokolwiek. Stało się to dla mnie jasne następnego dnia. Poprosiłem fitaurari, by dał mi przewodników do dadiazmacza Tasamy w Moczą, lecz nie zgodził się. Wtedy wyjaśniłem mu, że nie przyjechałem po to, by siedzieć na miejscu i, mając na to pozwolenie cesarza, w ciągu dwóch dni albo udam się na poszukiwanie dadiazmacza Tasamy, albo na północ - do dadiazmacza Dżoti. Fitaurari był w rozpaczy: błagał mnie, bym poczekał dwa tygodnie, zapewniał, że do tego czasu dadiazmacz z pewnością wróci. Przewidywałem jednak, że dwa tygodnie przeciągną się w dwa miesiące i nie zgodziłem się. Wyznaczyłem odjazd na wtorek. Niestety, zamierzeniom tym nie sądzone było się urzeczywistnić. Febra, na którą cierpiałem w Adis-Ababie i która nie opuszczała mnie w czasie całej podróży, powróciła szczególnie silnym nawrotem. Wystąpiły komplikacje: na brzuchu w miejscu podskórnego wstrzykiwania chininy pojawił się wielki wrzód. 25 listopada ostatecznie zległem, by wstać dopiero po trzech tygodniach.

Dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego listopada doszło do nieporozumień z sługami. Chcieli, bym wydał im po pięć talarów na ubranie, a gdy odmówiłem, urządzili strajk. Przerwałem go wypędzając prowodyra. Drugiego zaś służącego, który nie przestawał podżegać, wychłostałem, i zamieszki ucichły. Ukarany naprzód bardzo się obraził i przyszedł zwrócić mi strzelbę. Przegnałem go i dałem mu jeszcze trzy talary na drogę, lecz nie minęło nawet pół godziny, gdy przyszli kapłani prosić o przebaczenie dla niego a on sam zaczął całować mi nogi. Byłem bardzo rad takiemu obrotowi sprawy. Odniosłem moralne zwycięstwo, które ostatecznie potwierdziło moją władzę.

Choroba moja nie należała najwidoczniej do lekkich, jako że w ciągu trzech, czterech dni, póki nie przeciąłem wrzodu wymytym w sublimacie nożykiem, mocno się męczyłem. Wszyscy słudzy siedzieli u wejścia do mego namiotu i żałośnie zawodząc, płakali.

12 grudnia, gdy zdrowie moje nieco się poprawiło, naznaczyłem na piętnastego odjazd. Lecz znów przyszło go odłożyć, ponieważ poważnie zachorował dowódca moich sług - Walde Tadik. 20 grudnia przyszedł adresowany do mnie list od dadiazmacza Tasamy. Pisał, że byłby szczęśliwy gdyby mógł ujrzeć „oczy rosyjskiego przyjaciela” i prosił, bym poczekał chociaż do Bożego Narodzenia, gdyż ma nadzieję do tego czasu wrócić. List został napisany w Mocza, a stamtąd przyniosła go gallaska kobieta. Odpowiedziałem, że poczekam. Wolny czas poświęciłem polowaniu i studiowaniu religii, obyczajów i historii Gallasów. Przez mych służących wypytywałem przybywających kupców, mających kontakty z Murzynami Bako i z Kaffą.

Życiem naszego oddziału wstrząsały bijatyki sług: bili się między sobą lub z tubylcami, raz za razem trzeba było przewiązywać rany. 23 grudnia wszyscy, skłóceni, chwycili za strzelby i szable: zanosiło się na istną bitwę. Na szczęście zdążyłem w porę się wtrącić i uspokoiłem ich. Tak było do 31 grudnia. Memu słudze się poprawiło; wieści od dadiazmacza Tasamy nie nadchodziły, siedzieć tu dalej nie było po co, lecz od jechać nie ujrzawszy drugiego brzegu Baro również nie chciałem. Ponieważ legalnej możliwości dotarcia za rzekę nie było, postanowiłem dokonać tego przy pomocy sprytu i siły. Mój pobyt tutaj był czymś w rodzaju zaszczytnej niewoli. Wokół domu dniem i nocą pełniło wartę do 50 żołnierzy: czuwali nad mym bezpieczeństwem, jak zapewniał fitaurari. Gdy tylko wychodziłem na spacer czy na polowanie, wszyscy oni szli za mną.

31 grudnia przykazałem osiodłać dwa konie (jednego z nich kupiłem poprzedniego dnia) i o ósmej rano w towarzystwie jednego sługi szybko ruszyłem drogą ku mostowi na Baro. Wzięliśmy ze sobą trochę sucharów i uzbroiliśmy się: ja w szablę, rewolwer i strzelbę, mój sługa - w mój sztucer i szablę. Każdy z nas miał po 40 nabojów. W południe doszliśmy do gór Didu. W ciągu 4 godzin, często przeprawiając się przez rzeki, przeszliśmy 50 wiorst. Do Baro pozostawało jeszcze około 15 wiorst trudnej, grząskiej leśnej drogi. Daliśmy koniom kwadrans na odpoczynek i ruszyliśmy dalej, lecz wkrótce zmuszeni byliśmy zsiąść z wierzchowców. Zrobiło się tak grząsko, że czasem po kolana grzęźliśmy w błocie. Las był cienisty i chłodny, olbrzymie wiekowe drzewa nie dopuszczały słońca. Pomiędzy drzewami wszystko zarosło krzewami kawy.

Już po 8 wiorstach usłyszeliśmy huk wodospadu i wreszcie o trzeciej po południu dotarliśmy do wielkiej rzeki. Wisiał nad nią most, przymocowany do dwu skał leżących pośrodku koryta. W ten sposób most miał trzy przęsła, każde długości 40 kroków. Za Baro zaczynał się rejon działań wojennych. Zaczynała się Mocza, państwo pokrewne Kaffie, zamieszkane przez lud tego samego plemienia Sidamo. Na północ od Mocza zaczynały się plemiona murzyńskie. Nie mając możliwości dokładnego poznania tych dzielnic, chciałem choć rzucić na nie okiem i dlatego nie zważając na namowy sługi, ruszyłem dalej. Słońce już zachodziło a las się nie kończył. Nie natrafiliśmy na żadne ślady ludzi. Lecz oto w gęstwinie dał się słyszeć gwar. Poszliśmy w jego kierunku i po półgodzinie znaleźliśmy się wśród zbieraczy kawy. Była tam żona abisyńskiego szuma tej strony Baro, która zebrawszy resztę żołnierzy męża odważyła się przeprawić przez rzekę po zapas kawy. U wejścia do pokrytego liśćmi bananowca szałasu trzaskało ognisko, a wokół niego siedziało może piętnastu Abisyńczyków. Rozmawiali półgłosem. Nasza wizyta wprawiła ich w ogromne zdumienie Wszedłem do szałasu i ujrzałem dzielną przywódczynię tego małego oddziału. Bardzo piękna, o niemal białej skórze, spoczywała półleżąc na łożu i karmiła piersią niemowlę. Ugoszczono mnie kukurydzianym plackiem i dopiero co zebraną kawą. Było to całe ich zaopatrzenie. Wesoło trajkocząc, przesiedzieliśmy prawie do nastania nowego roku.

Moje zniknięcie wywołało w mieście straszny popłoch. Fitaurari Walde Ajb postawił wszystkich na nogi i posłał za mną. Przestraszył się nie na żarty, że coś mi się stanie.

Następnego dnia pożegnałem się z gospodynią i ruszyłem ku granicy Moczy. Szliśmy drogą naznaczoną wszędzie zniszczeniami wojennymi. Skręciliśmy na północ i dotarliśmy do ostatniego abisyńskiego punktu obserwacyjnego Alga. Było to coś w rodzaju małej twierdzy otoczonej głębokim rowem z mostkiem. Strażnicy zatrzymali nas w imię Menelika i nie wpuścili dopóty, dopóki nie przyszedł komendant i nie dowiedział się kim jestem. W Aldze dogoniła mnie część wysłanych przez fitaurari ludzi z kaniazmaczem Sentajuchem i azadżem⁶² Dubala. Prosili, bym wrócił. Mówili, że narażam się na śmierć a ich na zgubę. Następnego dnia, wziąwszy kierunek na północ, górskim zboczem doszliśmy po bardzo trudnym marszu do Sale, dzielnicy graniczącej z plemionami murzyńskimi. Stąd poszliśmy dalej zboczem góry na północ, zeszliśmy w dolinę i znów znaleźliśmy się nad Baro. W tym miejscu rzeka jest jeszcze piękniejsza niż tam, gdzie przekroczyłem ją po raz pierwszy. W odległości około 15 wiorst poniżej mostu Baro dzieli się na dwie odnogi, które tutaj zlewają się na powrót, tworząc dwa urocze wodospady - pierwszy o kilka sążni wyższy od drugiego. Piechurzy przeprawiają się w tym miejscu, skacząc z kamienia na kamień, lecz konie i muły uczynić tego nie mogą. Spróbowaliśmy przeprawić jednego muła wpław powyżej spadku, gdzie prąd nie był tak silny, lecz muł i prowadzący go Abisyńczyk omal nie zginęli. W połowie rzeki sługa uderzył się o podwodną skałę, wypuścił mula a prąd pociągnął go w wodospad. Na szczęście w porę podaliśmy mu włócznię, której się uczepił i wyskoczył na brzeg. Podczas gdy ratowaliśmy Abisyńczyka, mul, z trudem walcząc z prądem, przypłynął z powrotem i bezradnie szamotał się w wodzie, nie mając siły wdrapać się na stromy rozmyty przez wodę brzeg. Przeciągnęliśmy mu pod brzuchem liany, złapaliśmy jedni za uszy, drudzy za ogon i jakoś wreszcie wyciągnęliśmy go z wody.

Zmuszeni zbudować most, puściliśmy w ruch wszystkie ostre narzędzia, jakie mieliśmy pod ręką. Most wiązaliśmy z lian. Robota wrzała i w ciągu trzech godzin most był gotowy. Na początek trzeba było przejść po gładkich kamieniach, po których płynęła woda. Mój koń się pośliznął, upadł i zaczął się staczać po pochyłej płaszczyźnie do wodospadu. Uratowało go tylko poświęcenie mych sług. Jakimś cudem utrzymując się na śliskiej pochyłości chwycili go za co tylko mogli, obwiązali lianami i wyciągnęli na górę. Tego dnia, przeszedłszy bezludne pogranicze pomiędzy ziemiami Gallasów i Murzynów z plemienia Bako, nocowaliśmy w pobliżu słynnego bazaru w Bure.

Bure jest ważnym ośrodkiem handlu wymiennego z murzyńskimi plemionami tej strony Baro. W sobotę przynoszą na bazary kość słoniową na sprzedaż, czasem swoje bydło, a kupują ozdoby, paciorki, tkaniny. Oprócz tego Burie, znajdując się na drodze z Zachodniej Ualagi do Kaffy i z Mocza i Zachodniej Kaffy do Leki i Godżamu, jest ważnym rynkiem kawowym. Z Kaffy, Mocza i sąsiednich dzielnic kawa idzie do Bure, gdzie odsprzedaje się ją innym kupcom, którzy z kolei dostarczają ją do Leki lub Bilo i tam znów odsprzedają. Wraz z kawą idzie stąd dużo piżma cywet. Kotkę cywety⁶³ udało mi się zobaczyć u kupca Gallasa, który trzymał dużą ich liczbę⁶⁴. Zwierzę to występuje w tych okolicach w dużych ilościach; chwyta się je w sidła. Złapaną kotkę zamykają w długiej okrągłej klatce, w której nie może się odwrócić, Trzymają je zawsze przy domowym ognisku. Prawie w każdym domu spotkacie dwie lub trzy klatki. Karmią je pieczonym na maśle mięsem, na dziesięć cywet idzie jeden baran dziennie. Co dziewięć dni zbiera się piżmo. Potrzeba do tego trzech ludzi. Jeden, otworzywszy od tyłu klatkę, chwyta cywetę za ogon, drugi - za obie tylne nogi, trzeci zaś rogową łyżeczką dokładnie wyskrobuje nagromadzoną przez ten czas wydzielinę. W ciągu dziewięciu dni zbiera się około dwóch łyżeczek do herbaty.

Następnego dnia rano, zanim ruszyliśmy do Gori, poszliśmy obejrzeć bazar. Była dopiero ósma i ludzie zaczynali się zbierać na wielkim placu otoczonym niziutkimi szałasami, krytymi liśćmi bananowca. Starcy, kobiety z oseskami przywiązanymi u lędźwi i wyrostki ciągnęli długim sznurem. Każdy coś niósł: kurę, bryłkę soli, wielkie liście bananowca, korale, kilka garści kawy... Wszyscy w oczekiwaniu na czekaszuma⁶⁵ tłoczyli się u wejścia i ze strachem i ciekawością patrzyli na niewidzianego do tej pory białego człowieka. Wreszcie przyszedł szum i wdrapał się na swą wieżyczkę. Jednego za drugim przepuszczano przybyłych. Pomocnicy szuma oglądali, co kto miał ze sobą i jeśli miał niedużo - przepuszczali. Od pozostałych zaś zbierali podatki. Za barana lub kozę brano sól (1/20 talara); za szammę - także małą sól; za woreczek bawełny - kilka jej garści, za woreczek kukurydzy - tak samo, i tak ze wszystkimi produktami. Nie było tu wielkich kupców. Ci mają domy w pobliżu bazaru, im artykuły na sprzedaż przynoszą do domu. Na bazarze zebrała się cała okoliczna ludność, jak na raut. Każdy miał z sobą choćby jakiś drobiazg, by zamienić go na coś innego. Za kilka ziaren kawy sprzedawano szklankę piwa; za kilka pęczków bawełny - tytoniu na jedną fajkę. Talarów prawie nie było w obiegu a cały handel był wyłącznie wymienny. Przyprowadzano tu także krowy, by połączyć je z dobrym bykiem - także za określoną cenę. Sprzedawano tu i koszyki, i maty z liści bananowca. Większość Gallasów miała narzucone na ramiona szammy, wokół pasa skórzany fartuszek, na głowie spiczastą czapkę ze skóry kozła lub małpy. Galla z tej dzielnicy są szczególnie wysocy i pięknie zbudowani. Wśród Gallasek widziałem wiele pięknych kobiet. Wokół pasa obwiązane miały duże, wyszyte paciorkami i muszelkami kawały skóry, które noszą jak małoruskie spódnice; niektóre noszą nawet coś w rodzaju skórzanego sarafanu. Większość miała długie do ramion włosy zaplecione w mnóstwo warkoczyków. Inne miały włosy zmierzwione, obwiedzione wokół cieniutkimi, splecionymi przy głowie warkoczykami. Jedna z kobiet Galla miała jeszcze bardziej oryginalną fryzurę: włosy były nawinięte na mnóstwo ostrych pałeczek, jak igły sterczących z głowy. Mężczyźni noszą włosy krótkie, a dzieci mają głowy ogolone, z kępką włosów na czubku.

Oprócz Gallasów na bazar przyszło kilku Murzynów z plemion Jambo i Bako. Nosili fartuszki z liści. Przednie górne zęby mieli wybite a na policzkach i czołach po trzy podłużne kreski. Przynieśli ze sobą bawełnę.

Tego dnia wróciłem do Gori, pokonawszy 50-60 wiorst w 5,5 godziny. Wszyscy w mieście, nie mając o mnie żadnych wieści, byli w całkowitej rozpaczy. Fitaurari aresztował arabskiego kupca, który sprzedał mi konia. Ze wzmożoną uwagą obserwował też mych służących. Dowiedziawszy się o mym powrocie przyszedł z pokłonami wyrazić swą radość z mego szczęśliwego powrotu i na moje nalegania uwolnił skutego Araba. Wyjazd wyznaczyłem na 7 stycznia.

Wieczorem z 5 na 6 stycznia wzięliśmy udział w procesji z okazji święta Jordan. Cała okoliczna ludność zjechała na święto, procesja sformowała się więc ogromna. Na przedzie szli diakoni, wszystko dzieci od 8 do 12 lat, za nimi kapłani uroczyście nieśli na głowach święte księgi i naczynia; dalej chór uczonych w Piśmie - dabtara⁶⁶, a następnie niekończące się tłumy wiernych, tworzących mnóstwo oddzielnych chórów śpiewających pieśni zupełnie nie religijnej treści. Diakoni dzwonią w dzwonki, dabtara śpiewają kościelne pieśni i biją w bębny, dzieci i kobiety przenikliwie krzyczą, niektórzy strzelają i tak procesja uroczyście przesuwa się ku Jordanowi. Później podjąłem wodzów kolacją w moim namiocie. Przez całą noc śpiewy i tańce nie ustawały. W tym ożywieniu zaobserwowałem zadziwiające kontrasty. Przez natchnione śpiewy dabtarów przebijał krzykliwy kobiecy chór z pieśnią „Gobilje, gobilje”, co znaczy „Kochanek, kochanek” a w przerwach słychać było jednostajne czytanie Ewangelii i księgi Mistir⁶⁷, Pośród tego wszystkiego raz po raz rozlegały się wystrzały-

O drugiej w nocy rozpoczęła się msza nad Jordanem. Wczesnym rankiem, około 5, odbyło się poświęcenie wody. Kapłan trzy razy zanurzył w wodzie krzyż, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, po czym trzy razy oblał głowę sobie, innym kapłanom i mnie. Potem, napierając jedni na drugich, ruszył w kierunku Jordanu lud. Po obiedzie od brzegu rzeki rozpoczął się powrotny pochód, jeszcze bardziej ożywiony niż poprzedniego dnia. Do chórów dołączył jeszcze jeden - chór Gallasów, którzy, choć poganie, zarażeni ogólną wesołością przyłączyli się do świętujących i odtańczyli swój taniec. W środku wielkiego kręgu szedł solista, ogromnego wzrostu Gallas o zwierzęcej twarzy. Chór z furią powtarza jeden refren: ,dioda, hoda” a Galla plecami do siebie, formując ciasny krąg i trzymając pionowo włócznie, podrygują do taktu. Solista jest w pełnej ekstazie, na ustach ma pianę. Przyskakuje to do jednego, to do drugiego, mierząc w nich włócznią. Ostrze wymierzone jest prosto w pierś - gdy patrzysz na okrutnie i zwierzęco wyglądającego Gallasa, wydaje się, że nie powstrzyma się i włócznia wbije się w ciało... Niektórzy podrygują, rycząc dziko, czyniąc w czasie skoków nieobyczajne ruchy... Wreszcie procesja dotarła do kościoła i trzykrotnie obeszła go dookoła. Rozległa się salwa ze wszystkich strzelb i kapłan wszedł do środka.

8 stycznia napisałem do dadiazmacza list z wyrazami wdzięczności za gościnność. oddałem go fitaurari i wyjechałem. Odprowadzał mnie ogromny konwój z azadżem Dubala i kaniazmaczem Uorke na czele. Fitaurari w imieniu dadiazmacza obdarował wszystkich moich służących i mnie także prosił o przyjęcie muła z uprzężą, Odmówilem jednak tłumacząc, że nie znam dadiazmacza i nie mogę przyjmować od niego prezentów. Fitaurari odprowadził mnie za miasto ze wszystkimi swymi żołnierzami. Dowiedziałem się jednak, że mimo wszystkich tych honorów przykazał w tajemnicy, by nie prowadzono mnie żadną inną drogą prócz tej, którą przyjechałem.

Daleko do przodu wysłał żołnierzy z rozkazem przepędzania Gallasów, których mógłbym spytać o drogę. Zamierzałem po przejściu Gaby ruszyć na północ w kierunku drogi z Leki do Uałagi, lecz przypadkiem dowiedziałem się, że istnieje jeszcze inny most i wygodniejsza droga. Mimo wszystkich utrudnień i forteli konwoju skręciłem w tamtą stronę. 11 stycznia doszliśmy do strażnicy przy moście na rzece Gaba. Nie chcieli nas przepuścić, przeszliśmy więc siłą. Po tej stronie zaczyna się Ualaga i okolica całkowicie się zmienia. Nie jest tu tak wilgotno, jak w Ilu-Babur i Mocza a roślinność nie jest tak bogata, ale kraj jest bardziej ludny. Gleba, choć nie czarnoziemna, jest tam również, jak się zdaje, żyzna. Wśród drzew przeważają mimozy. Mieszkamy należą to tego samego plemienia, lecz są chyba bogatsi. Wszyscy byli ubrani w szammy a wielu nosiło także spodnie. Również domy są lepsze i większe, a to niezawodny znak obfitości bydła. Spotyka się wiele kobiet o czekoladowym odcieniu skóry; niektóre z daleka wydają się blondynkami: mają włosy rozdzielone na mnóstwo cieniutkich kosmyków, pokrytych warstwą jasnożółtej gliny.

12 stycznia przekroczyliśmy granicę włości dadiazmacza Tasamy i wstąpiliśmy na ziemie dadiazmacza Demesje. Minęliśmy duże bazary w Supe i Sodo i zanocowaliśmy w krainie Abeko. 13 stycznia dotarliśmy do dużego osiedla handlowego Gunżi. Gunżi i Sodo, podobnie jak Bilo, podlegają nagadirasowi. Tutaj otrzymałem wiadomość, która całkowicie zmieniła moje poprzednie plany. Dowiedziałem się, że dadiazmacz energicznie gromadzi zaopatrzenie na wyprawę przeciwko Abdurahmanowi (włada on dorzeczem Tumatu i Beni-Szangul) a dadiazmacz Dżoti został wezwany przez dadiazmacza Demesje i już jest w podróży. Ponieważ wyprawy nie można było odłożyć ze względu na zbliżające się deszcze, postanowiłem tak szybko jak tylko się da jechać do dadiazmacza Demesje, dowiedzieć się od niego jak naprawdę wygląda sytuacja i jeśli planowana jest wyprawa - wziąć w niej udział. O 7 rano w towarzystwie sługi i przewodnika, który wyprowadził nas na główną drogę, ruszyłem ku Didessie. Po pięciogodzinnym szybkim marszu bardzo trudną górską drogą, z przeprawą przez rzeką Dobana, dotarliśmy do strażnicy nad Didessą. Na mą prośbę o przewodnika, który pokazałby mi bród, dowódca odpowiedział odmową. Przyszło nam szukać go we dwóch ze sługą. Poszukiwania były tym trudniejsze, że z naszego brzegu trudno było rozróżnić wśród mnóstwa ścieżek na drugim brzegu, które z nich wydeptali ludzie, a które hipopotamy. Poszliśmy w ciemno i szczęśliwie przeszliśmy. O 6 wieczorem, po 80-90 wiorstowym marszu, dotarliśmy do obozu dadiazmacza. Był chory, lecz przyjął mnie z wielką radością, jak starego przyjaciela. Dowiedziałem się od niego, że cesarz rzeczywiście rozkazał mu przygotować się do wyprawy, tak by na pierwszy rozkaz niezwłocznie mógł ruszyć ku zachodnim granicom do walki z Abdurahmanem. Wszystko już miał przygotowane do wyprawy, prócz 1000 strzelb, które miał otrzymać z Adis-Ababy, i po które już był posłał ludzi. Gdy dowiedział się, że chcę wziąć udział w wyprawie, powiedział, że byłby uszczęśliwiony, gdybym towarzyszył mu w podróży, lecz na to potrzeba pozwolenia Jego Wysokości. Następnego ranka wysłałem listy: jeden do cesarza z prośbą o pozwolenie na udział w ekspedycji, drugi z takąż prośbą - do Rosji.

Trzeciego dnia po mym przyjeździe nadeszli pozostali słudzy i muły. Podczas przeprawy przez Didessę zdarzyło im się nieszczęście: jednego ze sług porwały krokodyle.

W oczekiwaniu na odpowiedź cesarza zająłem się polowaniem. Próżno przeczekawszy 14 dni zacząłem się obawiać, czy nie wyniknęły jakieś trudności. Postanowiłem więc osobiście pojechać do Adis-Ababy. Dwudziestego dziewiątego o 8 rano wyruszyłem w towarzystwie jednego sługi - on na mule, ja na koniu. Znaliśmy drogę, więc posuwaliśmy się szybko. Mieliśmy trochę sucharów i kilka funtów⁶⁸ jęczmienia, którego zapas uzupełnialiśmy w czasie postojów. Porządek dnia był następujący: o świecie karmiliśmy muły, wyruszaliśmy o szóstej i jechaliśmy, jeśli okolica pozwalała, rysią, a w przeciwnym wypadku stępa lub szliśmy pieszo do godziny dwunastej lub pierwszej. W południe robiliśmy krótki odpoczynek, po czym szliśmy do zachodu słońca. W ten sposób, w zależności od drogi, pokonywaliśmy od 90 do 110 wiorst na dobę. Czwartego dnia, 1 lutego, po 350-370 wiorstowej podróży przybyłem wieczorem do stolicy i zatrzymałem się u pana Mondona⁶⁹.

Następnego dnia cesarz przyjął mnie na audiencji. Bardzo się interesował mą podróżą, dziwił się, że jechałem tak szybko. Co do ekspedycji zaś powiedział mi, że nie dojdzie do niej, ponieważ Abdurahman wyraził gotowość poddania się i zgodził się na życzenie negusa, by przyjechał osobiście lub przysłał do Adis-Ababy swego ojca, by złożył hołd.

Po kilku dniach przyszły niepomyślne wieści od rasa Walde Georgisa dowodzącego ekspedycją przeciwko Kaffie i cesarz rozkazał Demesje iść mu ze swymi wojskami na pomoc. Dowiedziawszy się o tym, znów wystąpiłem z poprzednią prośbą, lecz negus uchylił się: obawiał się, bym nie zginął w jego kraju. Wszystkie wyruszające tam wojska brały udział w wojnie włoskiej, wielu zabito tam krewnych i przyjaciół. Wiedząc, że Abisyńczycy nie widzą wielkiej różnicy między białymi, cesarz bardzo się obawiał, że mogą znaleźć się tacy, którzy wykorzystają okazję pomszczenia śmierci przyjaciela czy krewnego i w dniu bitwy strzelą mi w plecy. Mimo mych zapewnień, że biorę wszystkie skutki na swoją odpowiedzialność, pozostał nieugięty - musiałem się pogodzić z gorzką myślą, że byłem tak blisko wojny i nie wziąłem w niej udziału.

11 lutego przybyły moje muły i słudzy a 13 lutego udałem się bez taboru do dadiazmacza Gabro Egziabiejera do Leki na polowanie na słonie.Wydawnictwo Akademickie DIALOG

specjalizuje się w publikacji książek dotyczących języków, zwyczajów, wierzeń, kultur, religii, dziejów i współczesności świata Orientu.

Naszymi autorami są znani orientaliści polscy i zagraniczni, wybitni znawcy tematyki Wschodu.

Wydajemy także przekłady bogatej i niezwykłej literatury pięknej krajów Orientu.

Redakcja: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/219
tel. (22) 620 32 11, (22) 654 01 49
e-mail: [email protected]

Biuro handlowe: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218
tel./faks (22) 620 87 03
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwodialog.pl

Serie Wydawnictwa Akademickiego DIALOG:

• Języki orientalne

• Języki Azji i Afryki

• Literatury orientalne

• Skarby Orientu

• Teatr Orientu

• Życie po japońsku

• Sztuka Orientu

• Dzieje Orientu

• Podróże – Kraje – Ludzie

• Mądrość Orientu

• Współczesna Afryka i Azja

• Vicus. Studia Agraria

• Orientalia Polona

• Literatura okresu transformacji

• Literatura frankofońska

• Być kobietą

• Temat dnia

• Życie codzienne w…

Prowadzimy sprzedaż wysyłkową
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: