Z wyżłami przez Europę - ebook
Z wyżłami przez Europę - ebook
E-book "Z wyżłami przez Europę" jest cyfrową wersją albumu o tej samej nazwie. Autor książki, dr hab. n. med. Zbigniew Ciemniewski - lekarz-kardiolog, nauczyciel akademicki, myśliwy z prawie 50-letnim stażem, założyciel Klubu Wyżłów przy Polskim Związku Łowieckim, hodowca psów myśliwskich (hodowla „ze Skolnitego”) jest również autorem licznych artykułów o łowiectwie i kynologii w czasopismach łowieckich (Gwarectwo Myśliwych, Magazyn SEZON, Brać Łowiecka, Łowiec Polski) oraz na osobistym blogu www.psymoje.pl.
Ten miłośnik klasycznego polowania z wyżłem prowadzi czytelnika szlakiem swoich łowieckich wypraw od górskiej tundry szwedzkiej Laponii poprzez pola, wody i bagna Białorusi, Ukrainy oraz Polski aż po naddunajskie równiny Rumunii. Książka jest niezwykłą opowieścią o polowaniu, wyżłach, ludziach i ich tradycji, ciekawej przestrzeni przyrodniczej ale też o zmieniającej się przez ostatnie kilkadziesiąt lat rzeczywistości. Książka powinna zainteresować miłośników wyżłów, myśliwych, leśników oraz wszystkich związanych z tradycyjnym widzeniem relacji człowieka ze światem przyrody. Pomimo ograniczeń elektronicznego zapisu e-book zawiera wiele interesujących zdjęć oraz piękne grafiki ilustrujące narrację.
Spis treści
Słowo wstępne
Rozdział 1. Pardwy w szwedzkiej tundrze
Początek drogi
Obóz Vuoggatjålme
Polowanie na pardwy – dzień pierwszy
Polowanie na pardwy – dzień drugi
Polowanie na pardwy – dzień trzeci
Polowanie na pardwy – dzień czwarty
Rozdział 2. Klasyka "dużego pola” – kuropatwy
Moje pierwsze polowania
Łowiska wielkopolskie
Łowiska świętokrzyskie
Łowiska mazowieckie
Kuropatwy na Białorusi i w Rumunii
Białoruś
Rumunia
Rozdział 3. Klasyka "małego pola” – z wyżłem na przepiórki
Przepiórki w polskich łowiskach
Przepiórki na polach Ukrainy
Pierwsze doświadczenie
Przepiórki na Ukrainie po raz drugi
Rozdział 4. Kacze łowy
Mazurskie kaczki
Kaczki na Opolszczyźnie
Stawy oświęcimskie oraz polowania w moim kole
Rozdział 5. Gęsi – nowe wyzwanie
Rozdział 6. Bażant – godny rywal
Polskie łowiska
Koguty w dolinie Dunaju
Rozdział 7. Na białoruskich i ukraińskich błotach
Białoruskie Polesie z Jagą i Florą
Ukraińskie Podole – bekasy nad Bohem
Rozdział 8. Moje wyżły
Bim – Atom z Szyszkowia
Jaga – Jaga II z Czarnego Dworu
Flora – Flora Czarny Dwór ze Skolnitego
Gapa – Gaga ze Skolnitego
Goran – Goran ze Skolnitego
Hera – Hera ze Skolnitego
Zakończenie
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958969-1-0 |
Rozmiar pliku: | 39 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowo wstępne
Rozdział 1. Pardwy w szwedzkiej tundrze
Początek drogi
Obóz Vuoggatjålme
Polowanie na pardwy – dzień pierwszy
Polowanie na pardwy – dzień drugi
Polowanie na pardwy – dzień trzeci
Polowanie na pardwy – dzień czwarty
Rozdział 2. Klasyka „dużego pola”– kuropatwy
Moje pierwsze polowania
Łowiska wielkopolskie
Łowiska świętokrzyskie
Łowiska mazowieckie
Kuropatwy na Białorusi i w Rumunii
Białoruś
Rumunia
Rozdział 3. Klasyka „małego pola” – z wyżłem na przepiórki
Przepiórki w polskich łowiskach
Przepiórki na polach Ukrainy
Pierwsze doświadczenie
Przepiórki na Ukrainie po raz drugi
Rozdział 4. Kacze łowy
Mazurskie kaczki
Kaczki na Opolszczyźnie
Stawy oświęcimskie oraz polowania w moim kole
Rozdział 5. Gęsi – nowe wyzwanie
Rozdział 6. Bażant – godny rywal.
Polskie łowiska
Koguty w dolinie Dunaju
Rozdział 7. Na białoruskich i ukraińskich błotach
Białoruskie Polesie z Jagą i Florą
Ukraińskie Podole – bekasy nad Bohem
Rozdział 8. Moje wyżły
Bim – Atom z Szyszkowia
Jaga – Jaga II z Czarnego Dworu
Flora – Flora Czarny Dwór ze Skolnitego
Gapa – Gaga ze Skolnitego
Goran – Goran ze Skolnitego
Hera – Hera ze Skolnitego
ZakończeniePrzychodzi w życiu taki moment, kiedy pojawia się potrzeba mówienia o sprawach tworzących własną przeszłość, będących elementem tożsamości, przywracających zarazem pamięć o najlepszych emocjach młodości.
Taka potrzeba zawitała również na próg mojego domu jako nieodłączna towarzyszka przemijania. Upływający szybko czas zaciera skalę, na której umieszczono poszczególne elementy życiowej układanki wedle ich wagi, a może raczej dokłada do tej skali ‒ obok twardych elementów tworzących życiową codzienność ‒ elementy miękkie, budowane na emocjach czy wartościach z czasu minionego, czyniąc z nich zarazem istotną część przeszłości.
Gniazdo rodzinne ojca — dwór w Kwiatkowcach koło Sobotnik (współcześnie Białoruś), lata 20. XX stulecia. Zarówno dwór, jak i zabudowania gospodarcze rozebrano w latach 50. na potrzeby budowanego kołchozu. Dwór wraz z kilkusethektarowym majątkiem ziemskim był posagiem mojej babci Emilii z domu Umiastowskiej. Jedna z siedzib rodu Umiastowskich, piękny pałac w Żemłosławiu, leżała dwa kilometry od Kwiatkowców, a w Sobotnikach do dzisiaj stoi w nienaruszonym stanie piękny kościół ufundowany przez rodzinę babci w XVIII stuleciu. Obraz Katarzyny Cybuli.
Nie lubię pisać o sobie, ale nie sposób pominąć tego wątku, skoro chcę opowiedzieć o tym, co stanowi przecież niemały fragment mojej przeszłości. Istotna tu jest moja droga do łowiectwa, a w szczególności do polowania z wyżłem ‒ i o tym słów parę.
Pochodzący z Kresów mój Ojciec polował w rodzinnych stronach od młodości. W tamtych czasach w świecie kresowych dworów polowanie było ważnym elementem codziennego życia. Polowali wszyscy, nawet moja babcia mogła się pochwalić wilkiem na rozkładzie. Od zawsze były też w domu psy myśliwskie. Polowano wtedy często z gończymi czy chartami, ale był również wyżeł niemiecki imieniem Trop, który niestety zaginął w czasie wojennej zawieruchy. Łowieckie opowieści Ojca były moją ulubioną domową „lekturą” w okresie przedszkolnym i szkolnym. Z zapartym tchem słuchałem o przedwojennych tokowiskach cietrzewi na łąkach nad Gawią, o dziadku strzelającym z lewego ramienia ze specjalnie zamawianej dubeltówki, o poleskich polowaniach na grubego zwierza, o powojennych wyjazdach na zające na Lubelszczyznę, skąd do Warszawy ‒ bo tam wtedy mieszkali rodzice – przywożono pokoty ciężarówką. Pamiętam też opowieści Ojca o polowaniach na kuropatwy na Kujawach z wyżłem szorstkowłosym imieniem Trop – innym niż ten przedwojenny – gdzie do noszenia ptactwa nie wystarczył jeden pomocnik, a rozkłady na dobrego strzelca dochodziły do 100 sztuk dziennie; o polowaniach na kaczki nad Wartą; o wielu, wielu innych.
Po przymusowej przeprowadzce na Śląsk na początku lat 50. XX wieku ojciec dużo polował na jelenie. Wspólne wyjazdy na rykowisko, opowieści ojca i jego kolegów na łowieckiej kwaterze, potem udział we wspaniałych koncertach króla puszczy, zapachy i barwy jesiennej kniei to kolejne etapy mojej łowieckiej edukacji. Koło łowieckie, w którym zresztą do dzisiaj poluję, oprócz wspaniałego łowiska na jelenie miało (i nadal ma) również drugi obwód zasobny w drobną zwierzynę. Bażanty, kaczki i zające, a nawet kuropatwy ‒ właśnie tam znalazłem ważne i ciekawe pole pozwalające mi budować łowieckie doświadczenie. Ojciec bardzo lubił polowanie na drobną zwierzynę, szczególnie na bażanty i kuropatwy, mieliśmy więc kolejne wyżły szorstkowłose. Ostatni z nich, imieniem Bim, nie tylko wspaniale polował na ptactwo, ale był również zwycięzcą wielu wystaw ‒ między innymi w roku 1971 otrzymał tytuł Zwycięzcy Polski na Międzynarodowej Wystawie Psów Rasowych w Poznaniu. Wielokrotnie jeździłem z Ojcem i Bimem na rozmaite konkursy wyżłów.
W tamtych czasach zarówno w polu, jak i na konkursach królował wyżeł niemiecki szorstkowłosy, a Śląsk był prawdziwym zagłębiem dobrych hodowli i kompetentnych hodowców oraz sędziów. Nazwiska takie, jak Jasiek, Tarnawski, Gustaw, Dembiniok, Fąfara i wiele innych przez dziesięciolecia budowały pozycję śląskiej kynologii łowieckiej.
Trzeba jednak powiedzieć, że prawdziwą szkołą polowania z wyżłem na ptactwo były nie konkursy, ale realne łowiectwo. Nikt w tamtych czasach nie kojarzył słowa „trening” z czymś innym niż uczenie psa podstawowych elementów relacji z myśliwym. Tak więc „trenowało się” ‒ a właściwie częściej szkoliło ‒ posłuszeństwo, chodzenie przy nodze, odłożenie czy doskonałość aportu. Nikt nie trenował stójki, wody czy niewolniczego respektowania zwierzyny, gdyż polowało się na ptactwo często, a ówczesne stany bażantów, kuropatw czy kaczek trudne są dzisiaj do wyobrażenia. Przestrzenią treningową było łowisko i dobry pies w rękach doświadczonego menera osiągał szybko łowiecką sprawność w sposób omal naturalny. Statystyki z tamtych lat mówią, że 50‒70 procent polskich myśliwych polowało na ptactwo łowne i/lub zające. Znacząca część z nich miała psy, w tym bardzo wielu wyżły i ‒ co ważniejsze ‒ polowała z nimi. Jak polowała, to już materiał na inną opowieść, ale z pewnością bliższe to było łowiectwu robotniczo-chłopskiemu niż dworskiemu. Cóż, takie to były czasy i niestety wiele z tej kynologicznej „tradycji” przetrwało do dziś.
Mój pierwszy byk w czasie polowania zbiorowego, 28 I 1978 r., leśnictwo Borowiec, nadleśnictwo Rudy Raciborskie
Wielki odyniec strzelony w Lesie Baranowickim, 16 IX 1978 r.
W roku 1972 zdałem egzamin łowiecki, a potem życie już tylko nabierało tempa. Poszedłem na studia, nadeszły nowe czasy, ożeniłem się, pojawiły się kolejne dzieci. Bardzo dużo pracowałem i równie dużo polowałem, ale trochę inaczej niż wcześniej. Zmniejszyły się stany zwierzyny drobnej, natomiast rosły jeleni, dzików czy danieli. Na nich koncentrowała się moja łowiecka emocja, one pochłaniały czas dany na polowanie. W domu pojawiły się jamniki, potem niemiecki terier myśliwski. W roku 1982 założyłem zarejestrowaną w FCI „hodowlę ze Skolnitego”, istniejącą do dnia dzisiejszego. Choć zawsze marzyłem o własnym wyżle, przewrotny los zadecydował za mnie inaczej. Przyszedł rok 1999, który oznaczał czas przeprowadzki do wybudowanego na wsi pod Pszczyną domu marzeń, przeprowadzki, która miała być połączona z zakupem wyżła. Kilka miesięcy wcześniej żona namówiła mnie do obejrzenia szczeniaków labradora retrievera u swojej znajomej. O rasie tej praktycznie niczego wtedy nie wiedziałem, ale pojechałem z ciekawością. Tak oto labradory wkroczyły do mojego życia łowieckiego i nie tylko. Kremowa Mufa okazała się psem wspaniałym i wyjątkowym. Była znakomitym cierpliwym i do granic możliwości oddanym towarzyszem życia oraz cudownym pomocnikiem na polowaniach. W polowaniach na kaczki czy bażanty była niedoścignioną mistrzynią sprawności, cierpliwości i skuteczności. Dochodziła byki na rykowiskach jak rasowy posokowiec. Po prostu była wspaniałym, wyjątkowym przedstawicielem swojej rasy. W tamtym czasie zostałem prezesem koła łowieckiego, w którym polował Ojciec, a teraz polujemy ja, mój syn Maciej i brat. Bardzo dużo polowałem na bażanty i kaczki z Mufą, a potem też z jej córką Neską i kuzynką Bubą, aż przyszła wiosna 2004 roku.
Mufa ze znalezionymi w czasie rykowiska bykami
Któregoś dnia zadzwonił Wojtek Burski, którego wcześniej nie znałem, z propozycją włączenia mnie do Komitetu Honorowego Europejskiej Klubowej Wystawy Wyżłów, która miała się odbyć latem u stóp zamku w Mosznej na Opolszczyźnie. Zgodziłem się bez wahania. Tak zaczął się mój powrót do wyżłów, powrót do marzeń, powrót do świata młodzieńczych łowów. Wystawa ta była czymś wyjątkowym w ówczesnej polskiej i ‒ śmiem twierdzić ‒ również europejskiej kynologii. Wspaniała sceneria wyjątkowego zamku i parku przy nim, ale przede wszystkim ludzie ‒ znawcy i miłośnicy wyżłów z całej Europy, od Austrii po Estonię ‒ stworzyli klimat, do którego często wracam myślami.
Po kilku miesiącach w domu pojawiła się Jaga z hodowli Wojtka i tak rozpoczęła się moja przygoda z niemieckimi wyżłami krótkowłosymi. Ta przygoda trwa do dzisiaj i stała się kanwą niniejszej opowieści. Piętnastoletnia dziś Jaga żyje nadal na zasłużonej emeryturze w moim domu, po niej pojawiły się jej córka Flora, potem jej wnuczka Gapa, a następnie jej prawnuczka Hera. Tak powstała linia hodowlana wyżłów niemieckich krótkowłosych „ze Skolnitego”, której potomków można znaleźć w rodowodach wielu hodowli polskich, czeskich, słowackich, węgierskich, ukraińskich czy rosyjskich. Chcę tutaj podzielić się swoimi wspomnieniami i przemyśleniami, przede wszystkim jednak pokazać wyżły na polowaniach ‒ od górskiej tundry północnej Szwecji po naddunajskie równiny w Rumunii, nie pomijając oczywiście polskich łowisk.
Jesienią 2013 roku, a więc już osiem lat temu, dane mi było przeżyć polowanie będące ukoronowaniem mojej przygody z wyżłami. Polowanie niezwykłe przez scenerię, w której się odbywało, polowanie niezwykłe, gdyż postawiło nam wszystkim ‒ ludziom i wyżłom ‒ prawdziwie wielkie wyzwanie w fizycznym zderzeniu z odległością oraz pierwotną niegościnną, dziką krainą.
Pytanie, dlaczego rozpoczynam właśnie tym tak wyjątkowym polowaniem, zamiast zamieścić je jako zwieńczenie niniejszych opowieści? Dlaczego polowanie tak odległe od codziennego doświadczenia polskich ‒ i zapewne nie tylko polskich ‒ myśliwych polujących z wyżłami ma otwierać serię moich wspomnień, spychając być może w cień „zwyklejsze” łowieckie doświadczenia?
Spróbuję to wyjaśnić, ale w tym celu trzeba koniecznie sięgnąć do historii psów wystawiających, przy czym proszę Czytelnika, aby przyjął ze zrozumieniem pewne uproszczenia w tej części tekstu wynikające z konieczności trzymania się głównej osi narracji. Zainteresowanych szczegółami historii wyżłów odsyłam do niezwykle ciekawej książki brytyjskiego arystokraty Williama Arkwrighta wydanej w 1902 roku, zatytułowanej The Pointer and His Predecessors: An Illustrated History of the Pointing Dog from the Earliest Times. Na szczęście w wersji oryginalnej dostępna jest w przestrzeni internetowej pod adresem https://books.google.pl/books?id=mSuCDwAAQBAJ&printsec=frontcover&hl=pl#v=onepage&q&f=false (dostęp luty 2021).
Historia współczesnych brytyjskich, ale też w niemałym stopniu kontynentalnych wyżłów rozpoczęła się od starego hiszpańskiego wyżła (ang. Old Spanish Pointer). Przywiezione do Anglii psy długo jeszcze były nazywane hiszpańskimi pointerami, natomiast ich ewolucja do niezrównanych ras brytyjskich psów wystawiających to było już w pełni dzieło angielskich hodowców i myśliwych. Na rozległych przestrzeniach wrzosowisk Szkocji i północnej Anglii, w majątkach ziemskich zamożnych brytyjskich rodzin przekształcono stopniowo ciężkie psy hiszpańskie w lekkie, znakomicie biegające psy wystawiające do pracy w dużym polu. Główny nacisk w hodowli położono na siłę wiatru, wytrzymałość i szybkość oraz szerokość chodów i stójkę ‒ jednym słowem, stworzono idealne psy dedykowane tylko do pracy przed strzałem. Nie wymagano od nich aportu. Do tego celu wykorzystywano retrievery czy spaniele. W drugiej połowie XIX stulecia opracowano w Anglii zasady konkursów polowych, co w połączeniu ze sportowym zacięciem Brytyjczyków i ich talentem hodowlanym doprowadziło do wyrównania eksterieru i jeszcze bardziej wysublimowało potencjał polowy ich wyżłów.
Współczesne rasy wyżłów kontynentalnych, choć mają też za sobą bardzo długą historię, ukształtowały się w dużym stopniu na fundamencie wyżłów angielskich, głównie pointera. Wyżły kontynentalne, szczególnie rasy środkowoeuropejskie, powstawały do polowania w innej przestrzeni przyrodniczej niż wyżły brytyjskie, inne też były oczekiwania myśliwych co do ich potencjału łowieckiego. Oczekiwano doskonałego aportu, pracy w wodzie, ciętości wobec drapieżnika, pracy na sfarbowanym tropie. Jednym słowem, nałożono na nie bagaż cech i umiejętności niezbędnych do pracy wszechstronnej. Warto jednak zauważyć ‒ a szczególnie dobrze widać to w niemieckich regulaminach pracy ‒ że ciągle jeszcze fundamentem cech oczekiwanych przez hodowców są cechy związane z klasyczną pracą w dużym polu: sposób szukania, stójka, siła wiatru, styl pracy. Wymagania w czasie testów pracy związane z aportem, pracą w wodzie, pracą tropową pojawiają się na kolejnych etapach rozwoju psa i są ważniejsze dla oceny stopnia wyszkolenia, efektywności pracy szkoleniowej, przydatności do realnego łowiectwa niż dla oceny cech wrodzonych.
Wracam do początkowego pytania. Dlaczego polowanie na pardwy w górskiej tundrze północnej Szwecji rozpoczyna moje opowieści, zamiast je wspaniale zakończyć?
Pamiętam chwilę, kiedy po raz pierwszy po kilkuminutowym locie śmigłowcem wylądowaliśmy z Goranem i Gapą pod szczytem niewysokich gór otaczających nasz łowiecki obóz. Pamiętam chwilę, kiedy zobaczyłem skalisty teren porośnięty miejscami płożącą się karłowatą brzozą i wierzbą, mchami oraz porostami, poprzecinany ciekami krystalicznie czystej wody i dotknąłem go stopą. Pamiętam wreszcie chwilę, kiedy ujrzałem ogrom przestrzeni, w której mieliśmy wyszukać stadka pardw. Polowanie w takich warunkach pozwala zrozumieć w pełni wyjątkowość pracy i predyspozycji wyżła, zrozumieć sens jego wysiłku, który sprowadza się przecież przede wszystkim do wyszukania i wskazania myśliwemu zwierzyny zatopionej w rozległej przestrzeni i przez tę przestrzeń skutecznie chronionej. Na bażanty, kaczki, przepiórki, nawet na kuropatwy we współczesnej Europie można skutecznie polować z omal każdą grupą psów myśliwskich, a na upartego nawet „na deptaka”. Na ptactwo w takiej przestrzeni, z jaką dane było nam się zmierzyć, z pewnością nie! Łowiecka przestrzeń, w której przyszło nam i naszym wyżłom polować, jest kwintesencją sensu ukształtowania rasy psów wystawiających, modelowym poligonem testującym zarówno wyżła, jak i jego przewodnika i bezlitośnie ujawniającym wszelkie słabości zespołu człowiek‒wyżeł.
Cel naszej wyprawy ‒ pardwa mszarna (Lagopus lagopus), zwana czasem kuropatwą północy ‒ zamieszkuje trudno dostępne regiony półkuli północnej. W Europie zasięg jej występowania obejmuje Wyspy Brytyjskie, głównie Szkocję oraz północną Anglię, ponadto Irlandię, Półwysep Skandynawski, kraje nadbałtyckie, północną Rosję. W czasach I Rzeczpospolitej pardwa zamieszkiwała jej północno-wschodnie rubieże, stąd znana jest z polskiego piśmiennictwa łowieckiego. Choć współcześnie nie ma jej stanowisk na terenie Polski, ciągle jest zaliczana do gatunków rodzimych. Były nawet próby odbudowy jej populacji w północnej Polsce, jednak nieskuteczne. Systematyka przyrodnicza dzieli ją na kilkanaście podgatunków uformowanych w różnych przestrzeniach przyrodniczych. Dla łowiectwa ważny jest podgatunek pardwy mszarnej nazwany pardwą szkocką (L. lagopus Scotia), zamieszkujący bardzo licznie Szkocję, północną Anglię i Irlandię, gdyż rasy wyżłów brytyjskich ukształtowane zostały w dużym stopniu na potrzeby polowania właśnie na te ptaki na rozległych i trudno dostępnych wrzosowiskach Wysp Brytyjskich. Do dzisiaj dzień 12 sierpnia ‒ zwany Glorious Twelfth ‒ jest tradycyjnie początkiem wielkiego sezonu łowieckiego w Wielkiej Brytanii. Szkoda, że współcześnie to wspaniałe polowanie zostało mocno skomercjalizowane i odbywa się zwykle metodą pędzeń.
Drugim gatunkiem ‒ podobnym, ale jednak mającym odrębne miejsce w systematyce przyrodniczej ‒ z którym los zetknął nas w Szwecji, była pardwa górska (Lagopus muta). Ptak ten, bardzo podobny do pardwy mszarnej, lecz nieco mniejszy od niej, zamieszkuje niedostępne skalne rumowiska powyżej granicy lasu między innymi na Półwyspie Skandynawskim.Początek drogi
O polowaniu z wyżłem na pardwy marzyłem od lat, a marzenie to podsycałem opisami polowań z przeszłości. Moją ulubioną lekturą był Rok myśliwego autorstwa Włodzimierza Korsaka wydany w 1922 roku, opatrzony przedmową sławnego Józefa Weyssenhoffa, opisujący łowiectwo na ziemiach polskich na początku XX stulecia. Książka wspaniale napisana, ale przede wszystkim przekazująca informacje piórem człowieka doskonale obznajomionego z tematem, na który pisał. Rozdział XII zawiera znakomity opis polowania na pardwy, a w tekście zdanie: „To polowanie, najpiękniejsze i najmilsze z polowań wyżłowych…”. Kończąc ten rozdział, autor pisze:
W jesienne, ciepłe i ciche dnie, gdy w południe słońce dobrze jeszcze przygrzewa, a po ciemnym błękicie snują się srebrzyste nici babiego lata i z niezmierzonych wysokości dolatuje tęskny głos odlatujących żurawi, pardwy, wygrzane na słońcu, nieraz blisko jeszcze dopuszczają i polowanie takie, na tle cudnej złotej jesieni, na bezbrzeżnym mszystym odludziu, niezatarte w duszy zostawia wspomnienia.
Czyż nie można zacząć marzyć?
Marzenia to jedno, a przekuwanie ich w czyn to całkiem co innego. To drugie zajęło mi co najmniej dwa lata: tyle czasu szukałem właściwego biura polowań, a szerzej ‒ właściwych ludzi znających temat. Początkowo rozglądałem się za możliwością dotarcia do łowisk północnej Rosji, potem Finlandii, ale bez większego powodzenia. Polowanie w okolicach rosyjskiego Murmańska, o którym opowiadał mi kolega z Ukrainy, nie znalazło akceptacji miejscowej władzy ‒ wiadomo, wielka baza marynarki wojennej itp. Finlandię odradzono mi między innymi ze względu na realny problem z dotarciem do łowiska i ostatecznie trafiłem na ofertę polskiej firmy organizującej polowania za granicą: na jej stronie internetowej znalazłem informację o możliwości polowania na pardwy w Szwecji. Po kilku rozmowach przekierowano mnie do norweskiego partnera tej firmy i przez niego dotarłem ostatecznie do szwedzkiego organizatora. Uf! Potem nastąpił okres kolejnych uzgodnień ‒ ważny, gdyż łowisko w zupełnie nieznanym mi terenie położone było prawie 3000 kilometrów od domu i każdy szczegół miał duże znaczenie dla sprawnej organizacji wyprawy.
Jakie jeszcze elementy ważyły na naszych planach? Pierwszy ‒ czas polowania. W Szwecji, w prowincji Norrbotten na obszarze szwedzkiej Laponii, gdzie znajdowało się nasze przyszłe łowisko, sezon polowań na pardwy rozpoczynał się 28 sierpnia i trwał długo, prawie do końca zimy. Trzeba powiedzieć, że tradycyjnie polowano w Szwecji na pardwy zimą, dochodząc ptaki na nartach i strzelając kulą. Może nam wyda się to dziwne, ale zapewniam, że w tamtym terenie, szczególnie zimą, potrzeba nie lada sprawności fizycznej, ostrości wzroku i sprawności strzeleckiej, aby zdobyć pardwę na obiad. Z perspektywy mojej dzisiejszej wiedzy mogę tylko nisko i z podziwem pokłonić się szwedzkim czy lapońskim myśliwym. Dla nas termin zimowy nie wchodził oczywiście w rachubę. Pojawiły się dwie praktyczne możliwości. Pierwsza zakładała polowanie we wrześniu, czyli w najlepszym czasie dla polowania z wyżłem. Problemem było to, że w tym terminie łowisko przeżywało zwykle prawdziwy nalot myśliwych norweskich, co oznaczało ograniczenie przestrzeni do polowania i szereg innych niedogodności, takich jak na przykład problem z dostępem do śmigłowca. Druga możliwość zakładała polowanie zaraz po przejściu „norweskiej nawałnicy”, co otwierało dla nas i naszych psów całe łowisko oraz pozwalało na swobodne kreowanie miejsca polowania każdego kolejnego dnia. Organizatorzy zapewniali, że stan pardwy jest na tyle duży i stabilny, iż spotkanie ptaków nie będzie problemem. Czas pokazał, że nie do końca tak było. Ten drugi termin krył też w sobie ryzyko opadów śniegu, co mogło pokrzyżować nieco nasze plany. Ostatecznie przyjęliśmy drugą z propozycji, założywszy, że ważniejsza jest dla nas swoboda polowania niż potencjalnie większa liczba pardw na trokach. W śniegi na początku października trochę trudno było nam uwierzyć i choć na miejscu nie mieliśmy z tym problemu, to ryzyko rzeczywiście nie było tylko teoretyczne. Organizatorzy namówili nas jeszcze do poświęcenia dwóch dni na koniec pobytu i posmakowania polowania na głuszce i cietrzewie z wyżłem lub tradycyjnie po szwedzku, ze szpicem. Przyjęliśmy tę propozycję.
Ostatecznie ramy czasowe wyjazdu wyglądały następująco:
‒ 29 września rano wyjazd,
‒ 30 września późnym wieczorem spotkanie z organizatorem w miejscowości Luleå w prowincji Norrbotten,
‒ tego samego dnia, po krótkim odpoczynku, wspólny wyjazd do obozu myśliwskiego Vuoggatjålme odległego o ponad 300 kilometrów,
‒ 1‒4 października polowanie na pardwy w okolicach obozu,
‒ 5 października lub wieczorem 4 października po polowaniu przejazd do obozu Svanis w okolicach Luleå,
‒ 6‒7 października polowanie na głuszce i cietrzewie w okolicach obozu Svanis,
‒ 8 października wyjazd do Polski,
‒ 9 października przyjazd do domu.
Kolejnym elementem w budowaniu scenariusza wyjazdu był problem odległości do pokonania. Trasa przed nami liczyła niewiele mniej niż 3000 kilometrów i prowadziła prawie pod koło podbiegunowe. Jednym słowem, cztery dni przeznaczone na przejazd tam i z powrotem oznaczały prawie 6000 kilometrów trasy do pokonania! Po drodze musieliśmy się jeszcze przeprawić przez Bałtyk. Dla uruchomienia wyobraźni można powiedzieć, że dystans, z którym musieliśmy się zmierzyć, był niewiele krótszy od odległości pomiędzy naszym domem a portugalskimi krańcami Europy. Grupa składała się z czterech osób oraz z czterech wyżłów. Jechaliśmy w składzie: ja z synem Maciejem jako zespół polujący oraz moja starsza córka Hania i żona Maćka, Marta. Dziewczyny, oprócz udziału w organizacji różnych szczegółów pobytu, miały realizować fotoreportaż z wyjazdu. Planowaliśmy wziąć ze sobą cztery nasze wyżły, wychodząc z założenia, że praca przez cztery kolejne dni w trudnym terenie będzie zbyt obciążająca dla jednego czy dwóch psów. Zabraliśmy więc ze sobą dziewięcioletnią Jagę ‒ matkę rodu ‒ jej córkę, pięcioletnią Florę, oraz Gorana i Gapę ‒ półtoraroczne potomstwo Flory.
Jak w takim składzie dostać się prawie pod koło podbiegunowe? Z góry odrzuciliśmy przelot samolotem, gdyż taką możliwość wykluczała przesiadka w Sztokholmie, a potem konieczność pokonywania znacznych odległości w rejonie polowania z psami i całym wyposażeniem. Pozostał nam jedynie samochód, a właściwie dwa samochody. Do mojej navary i Maćka kugi załadowaliśmy górę odzieży i butów, aprowizację na kilka dni, broń i amunicję, karmę dla psów oraz dziesiątki drobnych, ale czasem niezbędnych rzeczy, w tym sprzęt fotograficzny. Nissanem jechałem ja z Hanią oraz Flora i Jaga, fordem ‒ Maciek z Martą oraz Goran z Gapą. Może to zabrzmi śmiesznie, ale psy miały podróż bardziej komfortową niż my. Oglądały mijaną przestrzeń z pontonów na tylnym siedzeniu, czasem tylko rozprostowując kości na krótkim spacerze.
Ostatnią część scenariusza, już na miejscu, napisało życie.
Wczesnym rankiem 29 września wyjeżdżamy z domu. Polskimi, potem niemieckimi autostradami docieramy do Sośnicy (Sassnitz), gdzie ładujemy się na prom do szwedzkiego Trelleborgu. Po ponad czterech godzinach na morzu lądujemy na szwedzkim wybrzeżu. Nocujemy w przydrożnym zajeździe przed Sztokholmem. Następnego dnia, po przebiciu się przez korki Sztokholmu, wjeżdżamy na autostradę E4, którą po przejechaniu ponad 900 kilometrów docieramy na miejsce spotkania z organizatorem polowania. Trzeba powiedzieć, że zza kierownicy samochodu Szwecja jest baaardzo długim krajem. W Luleå czeka nasz przewodnik imieniem Kim. Okazuje się wysokim, mocno zbudowanym sympatycznym Szwedem, w którego żyłach ‒ jak nam opowie później ‒ płynie niemało krwi Saamów. Spotykamy się w całodobowej restauracji szybkiej obsługi, która jak wynika ze słów Kima, należy do dużej sieci rozsianej po całej Szwecji. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie informacja, że założycielem tej sieci i właścicielem zarazem jest Polak nazwiskiem Ziobro.
Po krótkim posiłku ruszamy dalej, w ponad trzystukilometrową trasę do obozu Vuoggatjålme leżącego przy drodze nr 95, która łączy tę część szwedzkiej Laponii z Norwegią. O trasie mogę powiedzieć tylko tyle, że choć jechaliśmy dobrą drogą przez coraz bardziej dziewiczy i ciekawy teren, to moim głównym marzeniem było doczekanie jej końca. Przed północą jesteśmy na miejscu. Kwatera okazuje się bardzo wygodnym, typowo szwedzkim domem z wszystkim możliwymi wygodami. Sen przychodzi bardzo szybko i równie szybko nastaje poranek.