- W empik go
Z za kulis i ze świata: Tom 3 - ebook
Z za kulis i ze świata: Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 201 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oj, ten djabełek!…
– Co za nudy dziś w tem waszem "Kole literackiem!…" A no, partje pikiecika, hę?
– Przepraszam mecenasa dobrodzieja, nie grywam.
– Ekarcjusza może?
– Ubolewam, ale – –
– Dardla – ferbelka – sztosika?…
– Wybacz, mecenasie – –
– Jak to? Wcale nie grywasz w karty?
– W preferka chyba, po szóstce szton i to wyjątkowo, dla uzupełnienia partnerom czwórki.
– A ty nudziarzu! Cóż do licha będziem tu robili?
– Oto domino. Przepadam za dominkiem.
– Dziwna pasja; bezmyślnie dostawiać Uani do blanżu a ósemkę do ósemki! Niebawem podadzą mi befsztyka; potrzebuję czegoś podniecającego dla nabrania apetytu, czegoś, coby podrażniło mi nerwy.
– Ja przeciwnie. Dotykając kamieni mojego domina, czuję błogi spokój duszy i oddycham swobodnie, pewny, że nic mi me grozi…
– Nic nie grozi – nic nie grozi!… Głowę ci utnę, nudny wierszorabo?… A no, krótkiego djabełeczka, hę… Cóż to? Żachnąłeś się, jak bym ci nastąpił na nagniotek.
– Ja?… przywidzenie.
– Pokaż-no puls. Oh! oh!… Zkądże to przyspieszone tętno? Słuchaj, w czytelni siedzi Miksturkiewicz: pójdź, zapisze ci aquam laurocerasi.
– Dziękuję. To przejdzie.
– W tem coś jest. Dlaczego tobą rzuciło na wspomnienie o… djabełku?
– Uważasz, mecenasie – – ot, stare dzieje…
– A więc w tem coś jest!… Siadaj, bazgraczu. Wyłuszcz mi powód zagadkowej irytacji.
– Ależ to cała historja…
– Owszem. Tam smażą befsztyka, a ty z historją na stół!
– Niech i tak będzie. Siadajmy tu w kąciku.
Czytujesz, mecenasie, warszawskie "Echo?" A więc czytujesz. Owoż, onego czasu, spowiadając się szerszemu kołu czytelników z pierwszych moich kroków na ciernistej ścieżce autorskiego żywota, miałem zaszczyt przedstawić wam w fe – ljetonie "Echa" poczciwego, kochanego mojego stryjaszka, pana "superarbitra" z Jamny.
.– Pana Zenona znam osobiście, hez warszawskich twoich feljetonów. Dzielny to, acz przeciwnościami znękany hreczkosiej… oraz naj zacniejszy pod galicyjskiem niebem flegmus. Nie taki postrzeleniec, jak (nie przymierzając) jego bratanek.
– Dziękuje. Owoż ten pan Zenon z Jamny, w dziejach mojej młodości odegrał rolę bezprzecznie nader ważną, co tem dziwniejsza, ile że jego usposobienie zawsze zdradzało wrodzony wstręt do wszelkiej inicjatywy – i że pierwszy (pono zaś i ostatni) raz w życiu nie lada popisał się energią.
– A to ciekawe. No, jak to było?
AV roku 1865. czy 1866., puściłem się ze Lwowa w Jasielskie, do pana Zenona, by po mroźnej, długiej zimie a srodze przeklinanej dżdżystej wiośnie odświeżyć piersi lipcowem wiejskiem, mazurskiem powietrzem.
"Każda droga wiedzie do Rzymu", mówi Przysłowie; stworzyła zaś je praktyczna mądrość udowa, mając zapewne na myśli onych osobników, którzy choćby przelotnie otarli się raz już o kulisy…
Artystyczna dziatwa z gmachu ś… p… lir.
Skarbka gościła naonczas w Tarnowie, klepiąc biedę ogórkowego sezonu; oczywista więc, że lubo moja marszruta kazała mi zatrzymać się w Dembicy, jako ostatniej, wskazanej mi stacji kolei Karola' Ludwika, wysiadłem aż w Tarnowie.
– Oczywista. Natura wilka ciągnie do lasu.
Jedźmy dalej!
Wysiadłem tedy – i w "angielskim" stanąłem hotelu. List napisawszy do stryjaszka z prośbą o przysłanie po mnie najtyczanki i uporządkowawszy nieco podróżną odzież, pospieszyłem wprost na przedpołudniową próbę do drewnianej budy w pobliżu seminarjum. Zaręczani, że jeno żywe zajęcie, jakie ta najpiękniejsza z sztuk pięknych już naonczas niecić we mnie zaczęła – –
– Hm, hm…
– Nie krząkaj, mecenasie. Przeszkadzasz mi. Na wstępie, witając gościa, szepnął mi (ni ztąd, ni z owąd) protektor mój, zacna, poczciwa dusza, niezapomniany p. Adam: "Ziemowitku, bodaj ci nózia spuchła. Aż do Tarnowa za Ziunia, co? Bałamucisz mi "naiwną".
– Hm, hm…
– Nie krząkaj, mecenasie. Cóż bo znowu, zaraz posądzenia!… Był to sobie żarcik jowialnego, serdecznego, nieocenionego pana Adama. Można mi wierzyć, że – –
– Hm, hm…
– Kiedy-bo przeszkadzasz, mecenasie.
– Sam sobie przerywasz. Nie kręć się, nie wierć się, a opowiadaj porządnie.
Ha no, z za kulis nadbiegła (istotnie rozpromieniona) panna Ziunia i przedewszystkiem zapoznała mnie z bliźniakiem swoim, Felkiem, przybyłym niedawno, z nadwiślańskiej stolicy! Bliźniak Felko, czystej wody był Warszawiakiem. Elegancki, szykowny, wielomowny, łatwo poufalący się, słowem – od pierwszej chwili przylgnął mi do serca ni to plaster R igollot'a… Ofiarował mi uprzejmie lafermowskiego papierosa, jeszcze uprzejmiej przyjął zaproszenie na "englisch-bitter" , potem na obiadek. Spożyliśmy go wesoło w trójkę, ja – niezrównany Felko – i nadobna Ziunia. Tak jest… i ona; no, przecie z braciszkiem… Po obiedzie baraszkując puściliśmy się ku Gumniskom; zachwycająca przechadzka!… Z powrotem, nad wieczorem, młoda artystka pospieszyła do garderoby, my dwaj zaś ramię w ramię wałęsaliśmy się po mieście aż do przedstawienia.
"Słuchaj" – rzecze Felko (byliśmy już ty-a-ty) – "a po spektaklu jaki program?"
"Po spektaklu? Chyba kolacyjka."
pod ręką, ktoby ją odprowadził do mieszkania."
"Gdyby tylko przyjąć raczyła inwitację…"
"Już to moja rzecz."
I widocznie zdołał nakłonić siostrzyczkę, gdyż kolacyjka po spektaklu udała się kapitalnie. Około północy pękła piata pono butelka szampiterka i tak nam było błogo a ochoczo, że gdy na wychodnem Felko przedostatnią pożyczył odemnie dziesiąteczke, nie tylko nie miałem czasu zastanowić się nad dziwną próżnią portmonetki, lecz z wylanem sercem byłbym mu nawet ofiarował genewski mój (właściwie papy – nie mój) zegarek z łańcuszkiem do chwilowego przechowania go w zastawie Pii Montis. Szczęściem, podochocony Felko nie pałał jakoś zbyteczną ciekawością, żali już daleko z północy. Pannie towarzyszyliśmy na przedmieście, aż pod drzwi dziewiczego jej pokoiku, poczem Felko zaproponował, wydawszy piętami dziarskiego hołupca: "Braciszku, suńmy do dziadzia". Do dziadział Niech mu będzie dziadzio. Posunęliśmy tedy do dziadzia.
Kto zacz był "dziadzio", jakie przeszłości jego koleje i z jakich czerpał źródeł, niedocieczona tajemnica pokrywała w nieprzenikliwych swoich fałdach tę zagadkę. Nie znano nawet, pod jakiem właściwie nazwiskiem zapisany był w metrykalnych księgach ludności dwojga Królestw i jednego Wielkiego Księstwa. Oglądał się na ulicy, gdy nań zawołano: "Choil!" lub "Morunio!" pospolicie zaś tytułowano go: dziadziem.
Karłowata to była, nędzna, wymokła figurka steranego starca, jakby ulepiona z niewypalonej terrakoty. Wiecznie (zimą czy latem) w jednej-i tej samej, szarej, wytartej surducinie o przykrótkim stanie i przykrótkich rękawach, z szyneczki! dreptał do szyneczki!, z knajpy do knajpy. Często po północy mogłeś go zastać drzemiącego gdzieś w zakątku nocnej kawiarenki. Służba nie budziła go wcale; wolno mu było przespać się swobodnie, choćby na bilardzie, aż do ponownego otwarcia "zakładu". Dziadzio, zawsze pochylony, o wiecznie sennych, obrzękłych powiekach, niemy jak ryba, chętnie każdemu usłużył i gotów był do wszelkich posyłek; najstalszem zaś jego zajęciem było notowanie "punktów" graczom kawiarnianym w bilardowe kręgielki, którzy za każde szczęśliwe "dwadzieścia i cztery" obdarzać go musieli obowiązkowem "kuba" i kieliszkiem absyntu.
Tajemnicza ta postać dziadka, na bruku lwowskim wcale popularna, naonczas wynurzyła się sporadycznie w Tarnowie, gdzie w jednym z zaułków w pobliżu dworca kolejowego, w walącej się chałupinie przedmiejskiego łatacza obuwia, gościnny znalazła przytułek. – Ziewasz, mecenasie?
– Z nawyczki, mój feljetonisto. A wiesz, tego Choila czy Morunia przypominam sobie ongi… ongi… Stawałem ja w jego sprawie przed karnym trybunałem, jako obrońca z urzędu. Fa ktorował pono szulerskiej szajce i wszedł był w konflikt z §§…
– Na miłość Boską, jeno bez paragrafów.
To moja śmierć.
– No, to jedźmy dalej!