Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z za kulis i ze świata: Tom 7 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z za kulis i ze świata: Tom 7 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 187 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XXI.

NOC­TUR­NO.

W ca­łej aka­de­mii nie zwa­no go in­a­czej, jak jeno sta­rym man­ty­ką Woj­to­wi­czem. Przed tylą a tylą laty, na chrzcie Św., po­siadł był imię Dmy­tra; w po­łą­cze­niu z oj­co­wem na­zwi­skiem, było mu wła­ści­wie: Dmy­tro Ko­stoh­ryz. Kto tam zgad­nie, ile so­bie li­czył krzy­ży­ków; praw­do­po­dob­nie nig­dy ich na­wet nie li­czył. Co mu przyj­dzie z li­cze­nia? A chłop to był (po­mnę) wy­strze­lo­ny w górę, wy wię­dły jak schab, z dy­nio­wa­tym łbem, ły­sym jak ko­la­no. Eamio­na miał dłu­gie, ko­sma­te, iście oran­gu­ta­na, sto­py zaś okrut­nie roz­dep­ta­ne. Jak sam nie­kie­dy lu­bił opo­wia­dać, prze­wę­dro­wał ongi wszerz i wzdłuż całe Wę­gry z Sied­mio­gro­dem – i Cze­chy z Mo­ra­wą – i po ty­rol­skich piął się gó­rach – ba, na­wet bi­wa­ko­wał na pla­cu św. Mar­ka, w Dal­ma­cji za­się za­le­cał się do Bok­ke­za­nek. Wszyst­ko oczy­wi­sta za mło­dych lat, kie­dy to jesz­cze wy­słu­gi­wał się przy woj­sku. Owoż stąd da­to­wa­ły się pie­sze wy­ciecz­ki daw­ne­go

„tu­ry­sty z musu”, one piel­grzym­ki po da­le­kich, "za­mor­skich" kra­jach.,.

" Sta­ruch trzy­mał się krzep­ko, acz cien­ka jak pa­tyk szy­ja pro­sto udźwi­gnąć już nie mo­gła po­twor­nej gło­wy, zwie­sza­ła mu się tedy z kar­ku na pier­si, wsku­tek pze­go pa­trzył na łu­dzi (jak to po­wia­da­ią) z po­de­łba; a że brwi miał jak dwa za­śnie­żo­ne krza­czy­ska, prze­to z po za tych za­ro­śli czy­cha­ły niby so­wie, za­zwy­czaj po­nu­re, wprost de­mo­nicz­ne spoj­rze­nia.

Nie­sa­mo­wi­te człe­czy­sko. Prze­waż­nie mruk i od­lu­dek,m stąd ni zo­wąd gar­nął się cza­sem do łu­dzi. Świerz­biał go ję­zyk. Za­le­d­wie jed­nak się roz­ga­dał – za­mil­kał, splu­wał i mru­cząc jak niedź­wiedź pod no­sem, usu­wał się z wi­dow­ni. Wi­dow­nią by­wał szyn­czek. Nie­opo­dal św. Mi­ko­ła­ja, przy uli­cy dziś Go­łę­biej, przy­sia­dła była do zie­mi ni­ska, kosz­la­wa spe­lun­ka: „pod czar­nym kru­kiem”, sta­łe ka­syn­ko uni­wer­sy­tec­kiej służ­by. Praw­da, że rzad­ko, na­der rzad­ko, lecz prze­cie i on za­gląd­nął tam nie­kie­dy w nie­dzie­lę lub w świę­to. Sko­ro zaś łyk­nął pół­kwa­te­rek je­den i dru­gi, roz­wią­zy­wał mu się ję­zyk. Dmy­tro przy­sia­dał się do kam­ra­tów i ga­wę­dził. Opo­wia­dał

0 swo­ich mar­szach i przy­go­dach, o świet­nych pa­ra­dach, o mor­der­czych ba­tal­jach. Za­wo­dzi­ła go pa­mięć; gma­twał więc i daty chro­no­lo­gicz­ne i dzie­jo­we wy­pad­ki; bre­dził, za­sły­sza­ne rze­czy bio­rąc za swo­je.

Z za ku­lis. 5

Naj­chęt­niej gwa­rzył o panu feld­mar­szał­ku Zdra­dziec­kim (Ra­dec­kim), któ­ry ka­ducz­nie „mo­tło­szył Tal­ja­nów.” A wpadł­szy raz na ten te­mat, prze­sta­wał być sobą; brnąc i brnąc, nar­ra­tor gu­bił się w lu­do­wej, ty­po­wej po­sta­ci Woj­to­wi­cza, o któ­rej mię­dzy re­kruc­kim lud­kiem ga­li­cyj­skiej Rusi nie­zli­czo­ne krą­żą le­gen­dy. Z lu­bo­ścią po sto razy po­wta­rzał jed­ne i te same, po­wszech­nie zna­ne aneg­do­ty o „kirch-pa­ra­dzie na Ste­phans-pla­cu” – „o sztucz­kach pana Zdra­dziec­kie­go z ma­gne­sem” – „o nie­ostroż­nym gry­fie ka­ra­bi­na w Al­pach, tak, iż omal nie­bios nie prze­kłuł ba­gne­tem” i o t… p… awan­tu­rach. Wie­kiem zdzie­cin­nia­ły, utoż­sa­miw­szy sie­bie z le­gen­do­wym ka­pra­lem, któ­ry jak wia­do­mo, nie­po­dziel­ny­mi cie­szył się wzglę­da­mi na­czl­ne­go wo­dza,–Man­ty­ka przy­go­dy Woj­to­wi­cza, opo­wia­dał za wła­sne. Wsze­la­ko nie­je­den ze słu­cha­czy cha­dzał był tak­że za mło­du z tor­ni­stra na ple­cach i do­ku­ment­nie znał one opo­wiast­ki z bi­wa­ków i ko­sza­ro­wych wie­czor­nic. Dmy­tro tedy nie mogł bez­kar­nie łu­pić z waw­rzy­nów czer­wo­no­ru­skie­go Mun­ch­hau­se­na. Nie prze­ry­wa­no mu jed­nak; niech tam so­bie ple­cie ple­ciu­ga: łże, aż mu się z nosa ku­rzy!… Wszak­ci za Ra­dec­kie­go chy­ba gęsi pa­sał…

Dano mu zato prze­zwi­sko Woj­to­wi­cza… – czem nie­ja­ko w bez­wied­nem po­czu­ciu kry­tycz­nem za­pro­te­sto­wa­no prze­ciw sa­mo­wol­ne­mu tar­gnię­ciu się na cu­dzą wła­sność li­te­rac­ką.

Man­ty­ka nie chciał lub nie po­tra­fił zro­zu­mieć „Mel­ne­go tego pro­te­stu, co wię­cej nie­tyl­ko prze­zwi­sko przy­jął wiel­ce obo­jęt­nie, lecz i nie­ba­wem po­czął się oglą­dać, gdy któ­ry z ło­bu­zów huk­nął nań z za wę­gła: „Hej, pa­nie Woj­to­wicz!” Qt – zgłu­piał dziad na sta­rość. Z wy­jąt­kiem nie­zbyt czę­stych po­sie­dzeń „pod czar­nym kru­kiem”, Dmy­tro nie sty­kał się z ni­kim; stro­nił od lu­dzi – a i lu­dzie wi­docz­nie go uni­ka­li. Nie, ja­ko­by ich zra­żał cho­dzą­cy ten pla­giat. Przy­czy­na temu była inna.

Lwow­ska wszech­ni­ca od da­wien daw­na nie po­sia­da­ła me­dycz­ne­go wy­dzia­łu; przy­tu­li­ła się jeno skrom­nie do niej t… zw. Szko­ła chi­rur­gów. A że kur­sy dla przy­szłych pa­tro­nów czy­li ma­gi­strów obyć się nie mo­gły bez prak­tycz­nych do­świad­czeń, w po­pi­jar­skim tedy szpi­ta­lu utrzy­my­wa­no coś w ro­dza­ju kli­ni­ki, w aka­de­mii zaś u św. Mi­ko­ła­ja od­by­wa­ły się wy­kła­dy. W par­te­rze te­goż gma­chu mie­ści­ła się sala ana­to­micz­na i pro­sec­to­rium.

Woj­to­wicz peł­nił obo­wiąz­ki fa­mu­lu­sa przy chi­rur­gicz­nym tym od­dzia­le. Mię­dzy in­ne­mi, do obo­wiąz­ków jego na­le­ża­ło za­si­la­nie prak­tycz­nych de­mon­stra­cyj i ćwi­czeń ana­to­micz­nych tak zwa­ny­mi: „ka­daw­ra­mi”, t… j… zwło­ka­mi zmar­łych w szpi­ta­lu nę­dza­rzy, któ­rzy po śmier­ci sta­wa­li się praw­nym łu­pem łak­ną­cych wie­dzy chi­rur­gów. Dmy­tro, po za szy­necz­kiem przy Go­łę­biej aa… iv… una. 7li­cy, żad­nych nie utrzy­my­wał sto­sun­ków z to­wa­rzy­stwem ży­wych; wy­star­cza­ła mu wier­na kom­pan­ją… tru­pów. Otoż i po­wód, dla­cze­go (krom kil­ku śmiał­ków z „pod czar­ne­go kru­ka„) usu­wa­no się trwoż­li­wie z po­bli­ża „tru­po­kra­da” A po­sia­dał on dłu­gi a waz­ki wó­zek, bidę na dwu ko­łach, krztał­tu ogrom­nej trum­ny z wypu-kłem wie­kiem. Bud­ka ta, przed­miot po­wszech­ne­go wstrę­tu i nie­wy­mow­nej zgro­zy, czer­wo­nym po­wle­czo­ną była po­ko­stem, i za dnia, ze ster­czą­cym w górę po­dwój­nym dy­sz­lem, nie­win­nie i mar­two spo­czy­wa­ła w piw­nicz­nym skle­pie pod scho­da­mi. Do­pie­ro póź­no w noc, Woj­to­wicz po na­ło­żo­nych na scho­dy de­skach, wy­ta­czał ją z kry­jów­ki na dzie­dzi­niec. Szcze­gól­nie zimą, gdy po je­de­na­stej z wie­czo­ra w roz­le­głym gma­chu wszyst­kie po­ga­sły świa­tła i wszel­ki ruch za­mil­kał – gdy głów­ną, dę­bo­wą bra­mę za­trza­śnię­to już z ło­sko­tem, po­dob­nym do huku da­le­kie­go wy­strza­łu z dzia­ła – wte­dy man­ty­ka Dmy­tro, w wy­so­kiej, stoż­ko­wa­tej, wy­drza­nej kucz­mie, bia­łym prze­pa­sa­ny far­tu­chem, niby duch po­ku­tu­ją­cy spusz­czał się ciem­ny­mi kruż­gan­ki do piw­nic, przy­świe­ca­jąc so­bie po scho­dach la­tar­ką i głu­cho stą­pa­jąc roz-dep­ta­ne­mi po­de­szwy. Brał się „do ro­bo­ty.” Bidę wy­ta­czał na dzie­dzi­niec od stro­ny ko­ścio­ła i skry­pli­wą w że­la­znych szta­che­tach furt­ką wy­my­kał się z wóz­kiem za aka­de­mię. Sko­ro zgrzyt zam­ku w furt­ce i tur­kot kół po ka­mien­nym bru­ku sły­szeć się da­wał po­śród noc­nej ci­szy, szep­ta­no po izbach, tłu­miąc głos w pier­siach: „Man­ty­ka je­dzie po nie­bosz­czy­ka…” Oko­ło pierw­szej w nocy po­wra­cał ze szpi­ta­la. I znów sły­sza­łeś tur­kot kół i pisk za­wias w szta­che­tach; a czy­je ucho w bez­sen­no­ści do­się­gły przej­mu­ją­ce te zgrzy­ty, ten z drze­niem gło­wę na­kry­wał po­dusz­ką: „Woj­to­wicz wra­ca z nie­bosz­czy­kiem…”

Ma­łym chłop­cem, ileż to razy z po za wy­ska­ku­ją­cych z wę­gła muru ce­gieł sta­ra­łem się przez za­kra­to­wa­ne okno zaj­rzeć w głąb ta­jem­ni­czej sali, kędy na ka­mien­nych pły­tach stę­ża­łe, nie­ru­cho­me zwło­ki ocze­ki­wa­ły na chci­we skal­pe­le pre­le­gen­ta i słu­cha­czy. Za­zwy­czaj do­strzedz je­dy­nie zdo­ła­łem krwi­sto po­pla­mio­nych płó­cien, z pod któ­rych ostry­mi kon­tu­ry ry­so­wa­ły się sztyw­ne kształ­ty nie­bosz­czy­ków. Nie­kie­dy płach­tą nie­za­krj­te koń­czy­ny nóg lub sina dłoń wy­su­nię­ta z pod płót­na, okrop­nem na­pa­wa­ły mnie prze­ra­że­niem. No­ca­mi po­tem prze­śla­do­wa­ło mnie wid­mo, spo­wi­te w bia­ły ca­łun o krwa­wych pla­mach, po­trzą­sa­jąc wy­chy­lo­ną pię­ścią lub sto­pą, ni to od­gra­ża­jąc się świę­to­krad­cy za na­tręt­ne po­gwał­ce­nie po­śmiert­nych taj­ni­ków. A prze­cie, po ca­ło­ty­go­dnio­wych, nie­zro­zu­mia­łych ro­dzi­com go­rącz­kach, nie­po­wścią­gnię­tą siłą znów coś mnie par­ło ku za­kra­to­wa­nym oknom ta­jem­ni­czej sali…

Inni chłop­cy, ró­wie­śni­cy moi, pró­bo­wa­li tak­że swo­jej od­wa­gi; męż­niej­si ode­mnie, zu­chwa­le wspi­na­li się ku kra­tom, gło­śno dzie­ląc się po­czy­nio­ne­mi spo­strze­że­nia­mi z za­ga­pio­ną pod mu­rem gro­mad­ką ko­le­gów. Na­zy­wa­ło to się: „cha­dzać na tru­py.”

A" za­wsze każ­dy z nich cze­goś wię­cej do­pa­trzył się ode­mnie. Ten za­rę­czał, że trup ki­wał nań pal­cem, za­pra­sza­jąc do sie­bie pod płach­tę – ów przy­się­gał, że nie­bosz­czyk, na­gu­teń­ki, usiadł so­bie na ka­mien­nym sto­le i zę­bi­ska wy­szcze­rzył ku szy­bom – inny klął się (pal­ce na krzyż), że wi­dział na wła­sne oczy, jak Woj­to­wicz, pod­parł­szy się pod boki, w wy­drza­nej swo­jej, szpi­cza­stej kucz­mie stał przy zmar­łym i coś mu zaj­mu­ją­ce­go o panu Zdra­dziec­kim opo­wia­dał; nie­bosz­czyk bo­wiem z pod­ło­żo­ną pod gło­wę pię­ścią cie­ka­wie prze­chy­lił się ku nie­mu i wciąż mu jeno po­ta­ki­wał. Wia­do­mość ta wnet szep­tem obie­gła wszyst­kie ko­ry­ta­rze aka­de­mii i do szczę­tu ze­psu­ła i tak już po­dej­rza­ną re­pu­ta­cję po­nu­re­mu man­ty­ce. Ten i ów ci­snął mu na scho­dach pół­gęb­kiem lę­kli­we: dzień do­bry – i co tchu umy­kał, uni­ka­jąc otar­cia się o ka­po­tę mru­ka.

Woj­to­wicz ohyd­nej służ­by przy „ka­daw­ra­chu nie peł­nił sam. Miał on to­wa­rzy­sza i po­moc­ni­ka w oso­bie wy­chrz­ty, zwa­ne­go Jan­to­chem. I ten był wy­słu­żo­nym żoł­nie­rzem, zaj­mo­wał za­się cia­sną ciup­kę w su­te­re­nach, tuż o ścia­nę od sta­re­go Dmy­tra. Wy­chrz­ta był żo­na­ty. Prze­sia­dy­wał cza­sem u tego sta­dła Woj­to­wicz, a Jan­to­cho­wa oka­zy­wa­ła sta­ru­cho­wi sza­cu­nek bez mia­ry i wiecz­nie tyl­ko by­ła­by słu­cha­ła ma­rud­nych jego opo­wie­ści. Ztąd i Dmy­tro na­zy­wał ją naj­mę­dr­szą babą w ca­łej aka­de­mii. Naj­mę­dr­sza – być może; z Jan­to­chem jed­nak żyła Jan­to­cho­wa w nie­zbyt przy­kład­nej zgo­dzie. Swa­ry wciąż i wy­gra­ża­nia. Co tam swa­ry! Sko­ro so­bie Jan­to­cho­wa pod­chmie­li­ła (tra­fia­ło się to omal czy nie co­dzień), pie­kiel­ny wrzask wtrzą­sał su­te­re­no­wym kruż­gan­kiem. Sta­dło sta­cza­ło bój­kę na pię­ści. To tez z po­dra­pa­ny­mi po­licz­ki, z siń­ca­mi pod oczy­ma, raz cha­dzał Jan­toch, in­nym ra­zem Jan­to­cho­wa, nie­kie­dy obo­je we­spół.

Pew­ne­go po­ran­ka prze­raź­li­wy krzyk roz­legł się nad piw­ni­ca­mi. Wszyst­kie ku­mosz­ki z ca­łej aka­de­mii, acz przy­zwy­cza­jo­ne do wo­jen­nych okrzy­ków czu­bią­cej się pary mał­żon­ków, zna­la­zły się w pędy w su­te­re­nach – krzyk bo­wiem strasz­ny, nie­ludz­ki, za­po­wia­dał nie­zwy­kłą ka­ta­stro­fę. Po nocy, spę­dzo­nej na ję­zycz­nej szer­mier­ce, prze­pla­ta­nej za­cię­tą bi­ja­ty­ką, Jan­toch, bla­dy jak ścia­na, stał u drzwi swo­jej iz­deb­ki, zwo­łu­jąc nie­wia­sty do żony, któ­ra… „leży w łóż­ku a nic ga­dać nie chce.” Jan­to­cho­wa „ga­dać nie chcia­ła”– boć już i nie żyła. Od­cie­ra­no babę, dra­pa­no ją w Pię­ty, po­trzą­sa­no bez­wład­ną gło­wą – na­próż­no, „W ży­wo­cie za­pa­li­ła się wód­ka…” taką dja­gno­zę wy­gło­sił nie­po­cie­szo­ny mał­żo­nek, co też chó­rem po­twier­dzi­ły ku­mosz­ki.

Z po­wo­du na­głej śmier­ci ko­bie­ty urząd za­rzą­dził ob­duk­cję – i w ser­cu zmar­łej zna­le­zio­no uła­ma­ną dłu­gą szpil­kę do wło­sów. Ha no, uwię­zi­li Jan­to­cha, choć ręce ła­mał, rzew­ne­mi szlo­chał łza­mi i przy­się­gę ofia­ro­wał na kru­cy­fiks przy go­re­ją­cych świe­cach, że nie­boszcz­ka, w za­pa­le­bój­ki, sama w pierś we­tknąć so­bie mu­sia­ła ostrze tego dru­ta.

Man­ty­ka Dmy­tro po­stra­dał tedy po­wier­ni­cę i ostat­nią „kum­pa­ni­chę”, a gdy od chwi­li ony­cha rze­ko­mych roz­ho­wo­rów z tru­pem nikt doń nie ozwał się ani słów­kiem, Woj­to­wicz zdzi­czał do resz­ty. Już się nie za­błą­kał na­wet „pod czar­ne­go kru­ka;” co wię­cej, zgo­ła nie „re­ago­wał” na bru­tal­ne za­czep­ki chi­rur­gów. A lu­bi­li oni po­żar­to­wać z nim po swo­je­mu. Ostrze­la­ni z rze­mio­słem, pła­ta­li mu pro­stac­kie psi­ku­sy – to wsu­wa­jąc mu nie­spo­strze­że­nie do kie­sze­ni spre­pa­ro­wa­ne płuc­ko „ka­daw­ra­44 – to uprzej­mie czę­stu­jąc go za­wi­nię­tym w bi­bu­łę ka­wa­łem kieł­ba­sy, któ­ra po roz­pla­ta­niu zwit­ka zmie­nia­ła się w pisz­czel nie­bosz­czy­ka – to usta­wia­jąc za skrzy­dłem odrzwi w ten spo­sób ko­ścio­tru­pa, aże­by zwa­lił się na wcho­dzą­ce­go Dmy­tra, sko­ro za­wo­ła­ny drzwi uchy­li.

Daw­niej Woj­to­wicz po­dob­ne­go ro­dza­ju fi­giel­ki* Przyj­mo­wał sze­ro­kiem, dziw­nie po­twor­nem roz­dzia­wie­niem bez­zęb­nych szczęk, co u mru­ka za­stę­po­wać mia­ło uśmiech. Po śmier­ci Jan­to­cho­wej i „wię­zie­niu jej mał­żon­ka, mru­czy­sko w ten już nawe spo­sób nie ob­ja­wiał swo­je­go za­do­wo­le­nia. Jak au­to­mat speł­nił, co mu po­le­co­no – i co ry­chlej wy­no­sił się do sa­mot­nej swo­jej iz­deb­ki. Pu­sta a ru­basz­na mło­dzież nuże szy­der­czo po­są­dzać sta­ru­cha o „amo­ry z nie­boszcz­ką;” wsze­la­ko gdy go raz nie­sfor­ny za­gad­nął na­tręt: żali ser­ce go nie boli po stra­cie nig­dy nie trzeź­wej kom­pa­nie­hy", od­lu­dek tak okrop­nym bły­skiem bia­łek ugo­dził w oczy żar­tow­ni­sia, że te­muż (jak sani się przy­zna­wał) ję­zyk strę­twiał z prze­stra­chu.

Od dnia po­ro­nio­nej in­ter­pe­la­cji, Dmy­tro znie­na­wi­dził stu­den­tów. Nie­chno się jeno zda­rzy­ła spo­sob­ność, da­wał się im we zna­ki, bez­zwłocz­nie do­no­sząc rek­to­ra­to­wi o lada naj­błah­szem wy­kro­cze­niu prze­ciw re­gu­la­mi­no­wi. Po­ma­wia­no go na­wet nie bez pew­nej pod­sta­wy, że zło­śli­wie stał się po­wo­dem wy­klu­cze­nia kil­ku zbyt roz­pa­sa­nych fi­lu­tów. Nie­dziw­na tedy, że i chi­rur­dzy rów­ną jęli od­pła­cać mu miar­ką. Nie­na­wiść stu­den­tów ro­sła; po­gróż­ka pa­da­ła za po­gróż­ką.

Było to póź­ną je­sie­nią, w za­dusz­ki. Noc czar­na. Na ły­cza­kow­skim smę­ta­rzu daw­no już na mo­gi­łach po­ga­sły świa­tła i ża­den gwar z mia­sta nie do­la­ty­wał do szpi­ta­la 00. Pi­ja­rów. Wcze­sny śnieg pró­szył i za­raz top­niał, two­rząc wzdłuż ulic nie­prze­by­te ba­ju­ry. Do­brze już z pół­no­cy, z oświe­tlo­nej bra­my szpi­tal­nej wy­to­czy­ła się dłu­ga, czer­wo­na bida na dwu ko­łach, po­py­cha­na, przez wy­so­kie­go, chu­de­go star­ca w bia­łym far­tu­chu i w wy­drza­nej, stoż­ko­wa­tej kucz­mie. To mruk Dmy­tro z świe­żym łu­pem po­wra­cał do­aka­de­mii. Bida bie­gła przed nim nie­zbyt pro­sto zyg­za­kiem za­pę­dza­jąc się to w pra­wo, to w lewo.. Zim­no a wil­got­no. Sta­ry za­kro­pić się nie­co mu­siał od je­sien­ne­go, noc­ne­go po­wie­trza. Gdy czer­wo­ną bud­kę i jej kie­row­ni­ka w pew­nem od­da­le­niu od szpi­ta­la ob­ję­ły ciem­no­ści, mo­no­ton­na plusk bło­ta, kra­ja­ne­go ko­ła­mi, prze­rwał chry­pli­wy mo­no­log odi udka Woj­to­wi­cza:

– Gorz­ki chleb. Pał­ka­rzo­wi za­zdro­ścić! Ży­jesz jak pies, sta­ry wo­ja­ku. Sło­wa nie ma prze­mó­wić do kogo. Chy­ba do tych w bu­dzie. Kie­dy bo* ścier­wo i głu­che i nie­me! Gadu – gadu, że cl się gęba wy­krzy­wi jak po­dar­ty ka­losz, a trup­sko-ani mruk­nie. A gdy­by chcia­ło po­ba­rasz­ko­wać „ toby się człek choć na­ga­dał do woli. Ano, bida! a to­bie za się dro­ga. Nie chce ci się pro­sto do domu? Hi, sta­ry, wio! wio! – –

To­czy się wó­zek, to­czy; man­ty­ka w zyg­zak kosi za nim no­ga­mi i wzdy­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: