- W empik go
Z za kulis i ze świata: Tom 7 - ebook
Z za kulis i ze świata: Tom 7 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 187 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOCTURNO.
W całej akademii nie zwano go inaczej, jak jeno starym mantyką Wojtowiczem. Przed tylą a tylą laty, na chrzcie Św., posiadł był imię Dmytra; w połączeniu z ojcowem nazwiskiem, było mu właściwie: Dmytro Kostohryz. Kto tam zgadnie, ile sobie liczył krzyżyków; prawdopodobnie nigdy ich nawet nie liczył. Co mu przyjdzie z liczenia? A chłop to był (pomnę) wystrzelony w górę, wy więdły jak schab, z dyniowatym łbem, łysym jak kolano. Eamiona miał długie, kosmate, iście orangutana, stopy zaś okrutnie rozdeptane. Jak sam niekiedy lubił opowiadać, przewędrował ongi wszerz i wzdłuż całe Węgry z Siedmiogrodem – i Czechy z Morawą – i po tyrolskich piął się górach – ba, nawet biwakował na placu św. Marka, w Dalmacji zasię zalecał się do Bokkezanek. Wszystko oczywista za młodych lat, kiedy to jeszcze wysługiwał się przy wojsku. Owoż stąd datowały się piesze wycieczki dawnego
„turysty z musu”, one pielgrzymki po dalekich, "zamorskich" krajach.,.
" Staruch trzymał się krzepko, acz cienka jak patyk szyja prosto udźwignąć już nie mogła potwornej głowy, zwieszała mu się tedy z karku na piersi, wskutek pzego patrzył na łudzi (jak to powiadaią) z podełba; a że brwi miał jak dwa zaśnieżone krzaczyska, przeto z po za tych zarośli czychały niby sowie, zazwyczaj ponure, wprost demoniczne spojrzenia.
Niesamowite człeczysko. Przeważnie mruk i odludek,m stąd ni zowąd garnął się czasem do łudzi. Świerzbiał go język. Zaledwie jednak się rozgadał – zamilkał, spluwał i mrucząc jak niedźwiedź pod nosem, usuwał się z widowni. Widownią bywał szynczek. Nieopodal św. Mikołaja, przy ulicy dziś Gołębiej, przysiadła była do ziemi niska, koszlawa spelunka: „pod czarnym krukiem”, stałe kasynko uniwersyteckiej służby. Prawda, że rzadko, nader rzadko, lecz przecie i on zaglądnął tam niekiedy w niedzielę lub w święto. Skoro zaś łyknął półkwaterek jeden i drugi, rozwiązywał mu się język. Dmytro przysiadał się do kamratów i gawędził. Opowiadał
0 swoich marszach i przygodach, o świetnych paradach, o morderczych bataljach. Zawodziła go pamięć; gmatwał więc i daty chronologiczne i dziejowe wypadki; bredził, zasłyszane rzeczy biorąc za swoje.
Z za kulis. 5
Najchętniej gwarzył o panu feldmarszałku Zdradzieckim (Radeckim), który kaducznie „motłoszył Taljanów.” A wpadłszy raz na ten temat, przestawał być sobą; brnąc i brnąc, narrator gubił się w ludowej, typowej postaci Wojtowicza, o której między rekruckim ludkiem galicyjskiej Rusi niezliczone krążą legendy. Z lubością po sto razy powtarzał jedne i te same, powszechnie znane anegdoty o „kirch-paradzie na Stephans-placu” – „o sztuczkach pana Zdradzieckiego z magnesem” – „o nieostrożnym gryfie karabina w Alpach, tak, iż omal niebios nie przekłuł bagnetem” i o t… p… awanturach. Wiekiem zdziecinniały, utożsamiwszy siebie z legendowym kapralem, który jak wiadomo, niepodzielnymi cieszył się względami naczlnego wodza,–Mantyka przygody Wojtowicza, opowiadał za własne. Wszelako niejeden ze słuchaczy chadzał był także za młodu z tornistra na plecach i dokumentnie znał one opowiastki z biwaków i koszarowych wieczornic. Dmytro tedy nie mogł bezkarnie łupić z wawrzynów czerwonoruskiego Munchhausena. Nie przerywano mu jednak; niech tam sobie plecie pleciuga: łże, aż mu się z nosa kurzy!… Wszakci za Radeckiego chyba gęsi pasał…
Dano mu zato przezwisko Wojtowicza… – czem niejako w bezwiednem poczuciu krytycznem zaprotestowano przeciw samowolnemu targnięciu się na cudzą własność literacką.
Mantyka nie chciał lub nie potrafił zrozumieć „Melnego tego protestu, co więcej nietylko przezwisko przyjął wielce obojętnie, lecz i niebawem począł się oglądać, gdy który z łobuzów huknął nań z za węgła: „Hej, panie Wojtowicz!” Qt – zgłupiał dziad na starość. Z wyjątkiem niezbyt częstych posiedzeń „pod czarnym krukiem”, Dmytro nie stykał się z nikim; stronił od ludzi – a i ludzie widocznie go unikali. Nie, jakoby ich zrażał chodzący ten plagiat. Przyczyna temu była inna.
Lwowska wszechnica od dawien dawna nie posiadała medycznego wydziału; przytuliła się jeno skromnie do niej t… zw. Szkoła chirurgów. A że kursy dla przyszłych patronów czyli magistrów obyć się nie mogły bez praktycznych doświadczeń, w popijarskim tedy szpitalu utrzymywano coś w rodzaju kliniki, w akademii zaś u św. Mikołaja odbywały się wykłady. W parterze tegoż gmachu mieściła się sala anatomiczna i prosectorium.
Wojtowicz pełnił obowiązki famulusa przy chirurgicznym tym oddziale. Między innemi, do obowiązków jego należało zasilanie praktycznych demonstracyj i ćwiczeń anatomicznych tak zwanymi: „kadawrami”, t… j… zwłokami zmarłych w szpitalu nędzarzy, którzy po śmierci stawali się prawnym łupem łaknących wiedzy chirurgów. Dmytro, po za szyneczkiem przy Gołębiej aa… iv… una. 7licy, żadnych nie utrzymywał stosunków z towarzystwem żywych; wystarczała mu wierna kompanją… trupów. Otoż i powód, dlaczego (krom kilku śmiałków z „pod czarnego kruka„) usuwano się trwożliwie z pobliża „trupokrada” A posiadał on długi a wazki wózek, bidę na dwu kołach, krztałtu ogromnej trumny z wypu-kłem wiekiem. Budka ta, przedmiot powszechnego wstrętu i niewymownej zgrozy, czerwonym powleczoną była pokostem, i za dnia, ze sterczącym w górę podwójnym dyszlem, niewinnie i martwo spoczywała w piwnicznym sklepie pod schodami. Dopiero późno w noc, Wojtowicz po nałożonych na schody deskach, wytaczał ją z kryjówki na dziedziniec. Szczególnie zimą, gdy po jedenastej z wieczora w rozległym gmachu wszystkie pogasły światła i wszelki ruch zamilkał – gdy główną, dębową bramę zatrzaśnięto już z łoskotem, podobnym do huku dalekiego wystrzału z działa – wtedy mantyka Dmytro, w wysokiej, stożkowatej, wydrzanej kuczmie, białym przepasany fartuchem, niby duch pokutujący spuszczał się ciemnymi krużganki do piwnic, przyświecając sobie po schodach latarką i głucho stąpając roz-deptanemi podeszwy. Brał się „do roboty.” Bidę wytaczał na dziedziniec od strony kościoła i skrypliwą w żelaznych sztachetach furtką wymykał się z wózkiem za akademię. Skoro zgrzyt zamku w furtce i turkot kół po kamiennym bruku słyszeć się dawał pośród nocnej ciszy, szeptano po izbach, tłumiąc głos w piersiach: „Mantyka jedzie po nieboszczyka…” Około pierwszej w nocy powracał ze szpitala. I znów słyszałeś turkot kół i pisk zawias w sztachetach; a czyje ucho w bezsenności dosięgły przejmujące te zgrzyty, ten z drzeniem głowę nakrywał poduszką: „Wojtowicz wraca z nieboszczykiem…”
Małym chłopcem, ileż to razy z po za wyskakujących z węgła muru cegieł starałem się przez zakratowane okno zajrzeć w głąb tajemniczej sali, kędy na kamiennych płytach stężałe, nieruchome zwłoki oczekiwały na chciwe skalpele prelegenta i słuchaczy. Zazwyczaj dostrzedz jedynie zdołałem krwisto poplamionych płócien, z pod których ostrymi kontury rysowały się sztywne kształty nieboszczyków. Niekiedy płachtą niezakrjte kończyny nóg lub sina dłoń wysunięta z pod płótna, okropnem napawały mnie przerażeniem. Nocami potem prześladowało mnie widmo, spowite w biały całun o krwawych plamach, potrząsając wychyloną pięścią lub stopą, ni to odgrażając się świętokradcy za natrętne pogwałcenie pośmiertnych tajników. A przecie, po całotygodniowych, niezrozumiałych rodzicom gorączkach, niepowściągniętą siłą znów coś mnie parło ku zakratowanym oknom tajemniczej sali…
Inni chłopcy, rówieśnicy moi, próbowali także swojej odwagi; mężniejsi odemnie, zuchwale wspinali się ku kratom, głośno dzieląc się poczynionemi spostrzeżeniami z zagapioną pod murem gromadką kolegów. Nazywało to się: „chadzać na trupy.”
A" zawsze każdy z nich czegoś więcej dopatrzył się odemnie. Ten zaręczał, że trup kiwał nań palcem, zapraszając do siebie pod płachtę – ów przysięgał, że nieboszczyk, naguteńki, usiadł sobie na kamiennym stole i zębiska wyszczerzył ku szybom – inny klął się (palce na krzyż), że widział na własne oczy, jak Wojtowicz, podparłszy się pod boki, w wydrzanej swojej, szpiczastej kuczmie stał przy zmarłym i coś mu zajmującego o panu Zdradzieckim opowiadał; nieboszczyk bowiem z podłożoną pod głowę pięścią ciekawie przechylił się ku niemu i wciąż mu jeno potakiwał. Wiadomość ta wnet szeptem obiegła wszystkie korytarze akademii i do szczętu zepsuła i tak już podejrzaną reputację ponuremu mantyce. Ten i ów cisnął mu na schodach półgębkiem lękliwe: dzień dobry – i co tchu umykał, unikając otarcia się o kapotę mruka.
Wojtowicz ohydnej służby przy „kadawrachu nie pełnił sam. Miał on towarzysza i pomocnika w osobie wychrzty, zwanego Jantochem. I ten był wysłużonym żołnierzem, zajmował zasię ciasną ciupkę w suterenach, tuż o ścianę od starego Dmytra. Wychrzta był żonaty. Przesiadywał czasem u tego stadła Wojtowicz, a Jantochowa okazywała staruchowi szacunek bez miary i wiecznie tylko byłaby słuchała marudnych jego opowieści. Ztąd i Dmytro nazywał ją najmędrszą babą w całej akademii. Najmędrsza – być może; z Jantochem jednak żyła Jantochowa w niezbyt przykładnej zgodzie. Swary wciąż i wygrażania. Co tam swary! Skoro sobie Jantochowa podchmieliła (trafiało się to omal czy nie codzień), piekielny wrzask wtrząsał suterenowym krużgankiem. Stadło staczało bójkę na pięści. To tez z podrapanymi policzki, z sińcami pod oczyma, raz chadzał Jantoch, innym razem Jantochowa, niekiedy oboje wespół.
Pewnego poranka przeraźliwy krzyk rozległ się nad piwnicami. Wszystkie kumoszki z całej akademii, acz przyzwyczajone do wojennych okrzyków czubiącej się pary małżonków, znalazły się w pędy w suterenach – krzyk bowiem straszny, nieludzki, zapowiadał niezwykłą katastrofę. Po nocy, spędzonej na języcznej szermierce, przeplatanej zaciętą bijatyką, Jantoch, blady jak ściana, stał u drzwi swojej izdebki, zwołując niewiasty do żony, która… „leży w łóżku a nic gadać nie chce.” Jantochowa „gadać nie chciała”– boć już i nie żyła. Odcierano babę, drapano ją w Pięty, potrząsano bezwładną głową – napróżno, „W żywocie zapaliła się wódka…” taką djagnozę wygłosił niepocieszony małżonek, co też chórem potwierdziły kumoszki.
Z powodu nagłej śmierci kobiety urząd zarządził obdukcję – i w sercu zmarłej znaleziono ułamaną długą szpilkę do włosów. Ha no, uwięzili Jantocha, choć ręce łamał, rzewnemi szlochał łzami i przysięgę ofiarował na krucyfiks przy gorejących świecach, że nieboszczka, w zapalebójki, sama w pierś wetknąć sobie musiała ostrze tego druta.
Mantyka Dmytro postradał tedy powiernicę i ostatnią „kumpanichę”, a gdy od chwili onycha rzekomych rozhoworów z trupem nikt doń nie ozwał się ani słówkiem, Wojtowicz zdziczał do reszty. Już się nie zabłąkał nawet „pod czarnego kruka;” co więcej, zgoła nie „reagował” na brutalne zaczepki chirurgów. A lubili oni pożartować z nim po swojemu. Ostrzelani z rzemiosłem, płatali mu prostackie psikusy – to wsuwając mu niespostrzeżenie do kieszeni spreparowane płucko „kadawra44 – to uprzejmie częstując go zawiniętym w bibułę kawałem kiełbasy, która po rozplataniu zwitka zmieniała się w piszczel nieboszczyka – to ustawiając za skrzydłem odrzwi w ten sposób kościotrupa, ażeby zwalił się na wchodzącego Dmytra, skoro zawołany drzwi uchyli.
Dawniej Wojtowicz podobnego rodzaju figielki* Przyjmował szerokiem, dziwnie potwornem rozdziawieniem bezzębnych szczęk, co u mruka zastępować miało uśmiech. Po śmierci Jantochowej i „więzieniu jej małżonka, mruczysko w ten już nawe sposób nie objawiał swojego zadowolenia. Jak automat spełnił, co mu polecono – i co rychlej wynosił się do samotnej swojej izdebki. Pusta a rubaszna młodzież nuże szyderczo posądzać starucha o „amory z nieboszczką;” wszelako gdy go raz niesforny zagadnął natręt: żali serce go nie boli po stracie nigdy nie trzeźwej kompaniehy", odludek tak okropnym błyskiem białek ugodził w oczy żartownisia, że temuż (jak sani się przyznawał) język strętwiał z przestrachu.
Od dnia poronionej interpelacji, Dmytro znienawidził studentów. Niechno się jeno zdarzyła sposobność, dawał się im we znaki, bezzwłocznie donosząc rektoratowi o lada najbłahszem wykroczeniu przeciw regulaminowi. Pomawiano go nawet nie bez pewnej podstawy, że złośliwie stał się powodem wykluczenia kilku zbyt rozpasanych filutów. Niedziwna tedy, że i chirurdzy równą jęli odpłacać mu miarką. Nienawiść studentów rosła; pogróżka padała za pogróżką.
Było to późną jesienią, w zaduszki. Noc czarna. Na łyczakowskim smętarzu dawno już na mogiłach pogasły światła i żaden gwar z miasta nie dolatywał do szpitala 00. Pijarów. Wczesny śnieg prószył i zaraz topniał, tworząc wzdłuż ulic nieprzebyte bajury. Dobrze już z północy, z oświetlonej bramy szpitalnej wytoczyła się długa, czerwona bida na dwu kołach, popychana, przez wysokiego, chudego starca w białym fartuchu i w wydrzanej, stożkowatej kuczmie. To mruk Dmytro z świeżym łupem powracał doakademii. Bida biegła przed nim niezbyt prosto zygzakiem zapędzając się to w prawo, to w lewo.. Zimno a wilgotno. Stary zakropić się nieco musiał od jesiennego, nocnego powietrza. Gdy czerwoną budkę i jej kierownika w pewnem oddaleniu od szpitala objęły ciemności, monotonna plusk błota, krajanego kołami, przerwał chrypliwy monolog odi udka Wojtowicza:
– Gorzki chleb. Pałkarzowi zazdrościć! Żyjesz jak pies, stary wojaku. Słowa nie ma przemówić do kogo. Chyba do tych w budzie. Kiedy bo* ścierwo i głuche i nieme! Gadu – gadu, że cl się gęba wykrzywi jak podarty kalosz, a trupsko-ani mruknie. A gdyby chciało pobaraszkować „ toby się człek choć nagadał do woli. Ano, bida! a tobie za się droga. Nie chce ci się prosto do domu? Hi, stary, wio! wio! – –
Toczy się wózek, toczy; mantyka w zygzak kosi za nim nogami i wzdycha.