- W empik go
Z zapadłych kątów - ebook
Z zapadłych kątów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 386 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Pierwsze utarczki poranku z nocą, światła z ciemnością, już się zaczęły na wschodzie.
Jak przednia straż słonecznych promieni, bladawa smuga światła zarysowała się na samym skraju widnokręgu, obejmując część ziemi, niby wspaniałym pasem litym, znalezionym w niewyczerpanej skarbnicy starych a zawsze nowych cudów przyrody.
Drobne ptaszki w polu odzywać się zaczęty, witając nadchodzący dzień; gwiazdy, mrugając trwożnie, bladły, noc ustępować zaczynała powoli, broniąc panowania swego zaciekle.
Łąki, wody, doliny były jeszcze w jej mocy, ale wieżyczka kościelna, smukłe topole i lipy prastare wydobywały się już z oceanu mroków. Ciemność ustępowała światłu i zdawała się rzucać groźbę złowrogą:
– Poczekaj, ty jasne! ty słońce! ustąpisz mi wieczorem, a mroki moje ogarną świat cały!
Odwieczna, zawzięta, codzień praktykowana rewolucya i reakcya odbywała się na niebie. Mrok ustępo wal powoli, nieznacznie, cofał się w porządku, uznając konieczność, ale za wygrane nie dając.
We wsi ruchu jeszcze nie było, ludzie spali snem spracowanych, a taki sen najtwardszy.
Z chaty, najbliżej kościoła położonej, wyszedł człowieczymi niewielkiego wzrostu, przygarbiony nieco, na jedne nogę kulawy i, brzęcząc ogromnemi kluczami, ku kościołowi podążał.
O kilka kroków za człowiekiem wlókł się pies, osobliwy w swoim rodzaju–bez ogona, z nastroszona sierścią i stojącemi uszami.
Kiedy człowiek ciężki klucz w zamek kościelnych drzwi wkładał, pies usiadł na szerokim, płaskim kamieniu, ziewnął i uszy stojące jeszcze bardziej nastroszył.
Widocznie miał on przyzwyczajenia swoje, tak samo jak i jego pan, który, z trudnością otwierając zardzewiałe zamki, mówił:
– Kurta! masz mi tu siedzieć, gałganie, jak mur, ani się ruszyć! Jakby kto szedł, to szczekaj, bo to twoje psie prawo, a do kościoła nie właź, boś pies, a psu nie godzi się po świętem miejscu stąpać.
Kurta ziewnął, jakby na dowód, że zrozumiał, czego od niego żądano–i nie dziw: od lat dwunastu psisko codzień tej instntkcyi słuchał, więc musiała mu głęboko utkwić w pamięci. Niegdyś, niegdyś, jeszcze bardzo młodym i roztrzepanym będąc, Kurta wpadł za Szymonem do kościoła, ale, obity miotłą, cofnąć się musiał. Dziś wie, że mu tam wchodzić nic wolno; wysiaduje więc na kamieniu, cierpliwie czekając, aż pan jego robotę swoja skończy.
W kościele było prawie ciemno–jedyna lampa, wisząca przed wielkim ołtarzem, rzucała migotliwe, czerwonawe blaski. W tych ruchliwych, niepewnych przebłyskach chwilowo można było dostrzedz jakąś łukowatą linię gotyckiego sklepienia, obraz świętego, postać białego, skrzydlatego anioła, lub posąg biskupa w infule, z pastorałem złoconym, zdobiący który z ołtarzy.
Ryło dziwnie poważnie i pięknie w tym kościółku niewielkim, gotyckim stylem zbudowanym. Przy mi-gotliwem oświetleniu jedynej lampy ostrołuki wyższemi się jeszcze zdawały, harmonijne ich linie poruszały się niby, wyciągały, rosły, biegły coraz wyżej, jak modlitwa szczera, jak westchnienie…
Gdy Szymon drzwi otworzył, pęd powietrza płomień lampy poruszył – i oto z ciemności wychyliła się przytwierdzona do ławki czarna chorągiew żałobna… z trupią głową, na krzyż złożonem! piszczelami i wszelkiemi emblematami śmierci. Wychyliła się z ciemności, jak milczące „memento mori,” i znów zniknęła w mrokach: płomyk zachwiał się… ukołysał i padł na białą postać Anioła Zmartwychwstania, wyrzeźbioną z marmuru, – na obraz Chrystusa, dźwigającego krzyż ciężki.– to znów na szlachetną twarz męczennika, zapatrzoną w niebo.
Szymon na chwilkę ukląkł przed wielkim ołtarzem, pomodlił się gorąco, po chłopsku, a potem ujął w obie ręce sznur od sygnaturki i… odmawiając głośno,Anioł Pański," dzwonić zaczął.
Odgłos dzwonka rozbrzmiewał daleko, wiatr niósł go na swoich skrzydłach na pola, na łąki. We wsi ludzie wstawać zaczęli, skrzypnęły drzwi od chat, skrzypnęły żórawie studzienne, odezwały się dzwonki i kle-łotki, zawieszone na szyjach krów; pastuch gromadzi! bydło w uliczce, a złocisty pas na wschodzie coraz bogatszym, coraz jaśniejszym się stawał i dziwnie różowych barw nabierał. Noc, zwyciężona, uciekała ze wstydem, pobita na wszystkich punktach sromotnie; uciekała, nie mogąc znieść widoku słońca, które lada moment, jak tryumfator, wjedzie na wozie złocistym, w majestacie purpury i blasków.
Przez kościelne okna wpada światło dzienne, lampa przed "sanctissimum" blednie i już nie czerwonym, lecz żółtawym płomykiem migoce. Obrazy, rzeźby, ołtarze, luti sklepień rysują się jasno, a na posadzce z ciosowego kamienia, jak tęcza siedmiobarwna, ułożyły się smugi światła, przedzierającego się przez kolorowe okno, będące ponad wielkim ołtarzem.
Ponad drzwiami, prowadzącemi do skarbca kościelnego, wiszą dwa potrety; Mężczyzna o marsowatem spojrzeniu, z piersią zakutą w stal… z buzdyganem w dłoni, z sumiastemi wąsami i wysoko podgoloną czupryną,–a obok niego niewiasta, matrona jakaś poważna, w dziwnym stroju, pół zakonnym, pól świeckim.
To sa wizerunki założycieli tego kościoła, zabytki z XVII stulecia.
Podanie mówi, że ci dwoje, mąż i żona, siedmiu synów w wojnie ze Szwedami stracili, a nie mając dla kogo już, zbierać, osieroceni, zboleli, na przebłaganie Boga za grzechy swoje kościoł ten ufundowali.
O założycielach tego kościoła Szymon opowiadać lubi legendy, pełne cudowności i tajemniczego uroku. Szymon może coś u tem wiedzieć, gdyż ma tradycye rodzinne, podania z dawnych, bardzo dawnych czasów. To nie zwyczajny dziad, którego przypadek, zbieg okoliczności lub kalectwo do kościelnej zapędziły służby… nie! to dziad z dziada pradziada, arystokrata w swoim rodzaju, patrycyusz. On z duma kościół zamiata, z duma dzierży swój kijek z kapturkiem do gaszenia świec, a w kopaniu grobów ma się za pierwszego mistrza. Nie żałuje on ziemi umarłym–kopie im doły wygodne, obszerne, głębokie: boć grób to nie chałupa, to nie marna siedziba na rok, czy na dziesięć lat czasu, ale na długie, długie wieki, aż do dnia ostatecznego sądu.
Kiedy Szymon kościoł kończył zamiatać, rozległo się gwałtowne ujadanie Kurty.
– Co to znaczy?–mruknął stary–co to jest? Pewnikiem któś do chorego po księdza.
To mówiąc, dziad przed kościół wyszedł. Koło bramy cmentarnej stała biedka żydowska, a właściciel jej kierował się ku plebanii.
– Boruch!–zawołał Szymon–hej. Boruch! Żyd się obejrzał.
– Ny, Boruch, tak, Boruch; ale czego tak krzyczycie, Szymonie?
– Dziwno mi, żeście tak rano przyjechali i żeście tu, u nas. Jaka was bieda niesie? do kogo?
– Bieda! aj… aj, panie Szymonie, czy to bieda człowieka nosi? Nic! Po mojemu, to człowiek biedę niesie na swojej głowie, na plecach, w kieszeni… Ona wszędzie wlezie: nieprawda, Szymonie?…
– A juści… tak… biednemu zawdy wiatr w oczy… wam żydom co innego: pieniędzy macie jak lodu.
– Aj, aj! co wy powiadacie, Szymonie! niech nasze wrogi takie pieniądze nie mają. Tati czas! taki paskudny czas! czy to się co zarobi? Powiedzcie mi, czy proboszcz w domu?
– A gdzieżby zaś miał być? Jest… niedługo wstanie, choć do późna coś robił, albo pisał, bo się jeszcze po północku w oknie świeciło. Interes pewnie macie do niego?
– Interes, nie interes; tak sobie, male rozmówienie.
– Zgadnę… pewnie sad chcecie w arendę?
– Ładny interes, dalibóg! Co wy gadacie, Szymonie? Czy to ja, broń Boże, szewc, czy krawiec, żebym sady dzierżawi): ja nie z takiej familii… ja z dobrego rodu i sam też byłem duchowny i uczony.
– Rabinem byliście?
– Et! co tam! – odrzekł niechętnie – wy się natem nie znacie; wam z tego tylko śmiech, co u nas honor wielki. Pozwólcie-no, ja tu sobie siądę na kamieniu, poczekam krzynkę, nim się ksiądz obudzi. Może macie trochę tabaki, Szymonie?
– Ho! ho! jakżeżbym ja był przez tabaki! Toć sam ją kręcę i pewnie lepszej nawet kozienicki rabin nie niuchal… Spróbujcie-no…
To mówiąc Szymon podał żydowi rożek, pełen zielonego proszku.
– Wasza prawda–rzekł Boruch,–to jest rarytna tabaka; nie wiedziałem, Zezwas taki mechanik, Szymonie… Ona kręci w nosie jak ogień… Oj, oj, Szymonie, panie Szymonie, teraz się wszystko kręci. Pan Bóg kręci swój świat, ludzie kręcą swój handel i naprzeciwko Pana Boga duże kręcicielstwo robią… żeby im wszystkie kości pokręciło! bez to na świecie jest źle… Powiedzcie mi. Szymonie, czy tu wczoraj u księdza nie był kto z Zielonki?
– Na co wam to wiedzieć?
– Na co? jakie na co? tak sobie. Oj waj, moge wiedzieć „ moge nie wiedzieć… żebyra nie miał tylko większego nieszczęścia! Wy, Szymonie, jesteście mądry człowiek, wy macie głowę na plecy! U nas powiadają, ze głowa to grunt! Ja wam co powiem: wy jesteście za dziada, ja bułem dawno, dawno za szkolnika. Wy sobie dzwoniła we dzwonek; ja, bywało, stukałem kijem W okna, a co piątek krzyczałem: in szuł arajn! żeby żydzi szli sobie modlić do szkoły. To my powinni być jak przyjaciele.
Szymon niechętnie ręką machnął.
– Co to równać…?–rzekł.
– Wiadomo, co nie równać – odparł Boruch:– niech ten zginie, kto równa, niech idzie z głową do ziemi! To co innego, tamto co innego; tylko mnie się tak widzi, co Pan Bóg jeden (esl.
– Wiadomo…
– A komu wy służycie? wy służycie Panu Bogu; komu ja służyłem? ja służyłem także Panu Bogu. Gospodarz ma, nie przymierzając, dwa kunie: jeden trochę włogawy… a drugi dyehawiczny… to jest para koni! Z jednej ręki mają owies, jeden bat nad niemi. Wy to rozumiecie. Szymonie, wy mądry człowiek… A powiedzcie mi… czy tu i panienka z Zielonki wczoraj była?
– Nie, panienka tu nie była…
– Ja tak sobie sam miarkowałem. Un nie lubi z kobietami jeździe… un tu musiał sam być.
– Co wam tak dziś Zielonka w głowę zajechała? Czy był? czy nie był? Już-to pewnie musicie coś kręcić.
– Co mam kręcić!! co kręcić!? niech moje wrogi kark skręcą. Ot, tak sobie pytałem; powiedzieliście, że był, niech on sobie był… co mi z tego przyjdzie?
– Ja powiedziałem. Ze był?
– A kto? Powiedzieliście, że bez panienki przyjeżdżał.
– Nieprawda!
– Jeśli tak… toście zełgali, Szymonie.
– Jakiem zełgał, kiedym nic nie powiedział?
– Nie spodziewałem się po wasze mądre głowę, że nie rozumiecie taki prosty interes. Na jedne stronę ja mówiłem, że z Zielonki pan buł, a wyśta powiedzieli, że to nieprawda; na druga stronę ja mówie, żeśta zełgali, a wy powiadacie, że to także nieprawda: teraz ja was się spytam: gdzie prawda?
Szymon się zamyślił.
– Nie pasuje, całkiem nie pasuje–rzekł Bo-rucch. – Każdy człowiek powinien chodzić z prawdą, chyba Ze mu inaczej wypadnie.
– Co tam! wypadło, czy nie wypadło! Byt i już.
– Wy sobie lubicie czasem żartować, bo macie taką naturę; ale w końca zawsze powiecie prawdę..Ja was znam; i jakbym, na ten przykład, spytał się was, po co on tu przyjeżdżał, to wy powiecie, że nie wiecie po co. I to będzie też prawda…
– Otoż nie będzie prawda, bo wiem!
– Zkądbyście wiedzieli? Czy oni was posadzili z sobą do herbatę? Ot, wy lubicie czasem pływać sobie po piasku, panie Szymonie…
– Do harbaty nie siadałem, bo dziad księdzu nie równość; alem samowar przynosił i słyszałem, co było gadane. Cóż… to, tfy! do starego licha, ludzie mnie się mają wystrzegać, czy co?
– Ny, ny, nic gniewajcie się; wy dobry człowiek, Szymonie, wyście nieśli samowar, wy wszystko wiecie… Oj, oj, cobyście nie mieli wiedzieć… wy także wiecie, że on pieniędzy chciał…
– A tak! chciał, bo chciał: i dostał, bo dostał; i tyle dostał, ile chciał; bo u nas tak: jak dać, to dać… i siabas!
– Jakto u was?
– No, u nas, tu, na plebanii, przy kościele, i już! U nas, to u nas. Tfy! szkoda gęby psuć! Idźcie lepiej szkapę swoją poratujcie, bo jej chomont wlazł na łeb, jeszcze jej ślepie wygniecie.
– To bajki! una tego zwyczajna: una już siedem lat ślepa na oba oczy, to trzeciego sobie nie wygniecie, bo go nie ma. Ny, ny, nie odchodżeie-no… panie Szymonie. Costa dziś takie złe? Czy was jakie brzydkie muchę ukąsiło?
– Zły jestem, bom zły; a jakem zły, to nie gadam, bez złość! Proboszcz wstał, w okno patrzy, muszę tam iść do niego, bo takie moje prawo, i skutek!
Boruch długą brodę pogładził, trochę z kurzu kapotę strząsnął, pas na sobie poprawił i powoli ku plebanii poszedł.
Gdy Boruch przyszedł na probostwo, zastał zaraz w pierwszym pokoju sprzątającego Szymona.
Dziad widocznie był zły, zamiatał bowiem z takim impetem, że o malo szczotki nie połamał, a przytem stękał i wzdychał okropnie.
– Ny, panie Szymonie – rzekł żyd,– musieliśta bardzo kiepsko spać tej nocy, albo może, nie przyma-wiająe…
– Co?
– Może mieliśta jakie zmartwienie od żony?
– Ja!?
– Choćby i wy… Co chceta, druga baba gorsza od samego dyabła.
– No, to co?
– Całkiem nic, ja tylko tak sobie powiadam, ja do wielmożnego proboszcza przyszedłem.
– Wnet tu ksiądz przyjdzie; jeno jak macie co gadać, to krótko, bo do kościoła pójdzie.
– Co ja mam gadać? co gadać?! cale gadanie: dwa słowa.
– Jak tam chcecie; ja zara idę dzwonić.
– Po co?
Szymon chciał odpowiedzieć, lecz w lej chwili ksiądz wszedł do pokoju.
Boruch c uprzejmością wielką do samej ziemi się skłonił.
– Kłaniam–rzekł, – bardzo kłaniam wielmożnego kanonika dobrodzieja.
– Jak się masz, panie Boruch? Cóż cię to w moje progi sprowadza?
– Bogu dziękować, nic; tak sobie wstąpiłem przejazdem…
– Dokądże dążysz?
– Tak… za interesem, wiadomo księdzu kanonikowi, jak żyd: tu trochę, tam trochę, aby żyć…
Szymon sprzątanie skończył i wyszedł Boruch obejrzał się uważnie na wszystkie strony i rzekł ciszej:
– Ja powiem cale prawdę: ja troche do Zielonki jadę…
– Po co?
– Niby tani miała być dziś licytacja…
– I miałbyś też, sumienie?…
– Co sumienie? jakie sumienie? Czy ja tam jadę, broń Boże, kogo zabić, albo okraść?… Ja jadę co kupić…
– Ale zawsze: komu, jak komu, ale tobie, mój panie Boruchu, nie wypada; tam dorobiłeś się, porosłeś w pierze, na kupca wyszedłeś! a teraz jedziesz ich licytować! fe!
– Sprawiedliwe słowo wielmożny kanonik powiedział; to tez ja już tam nie pojadę, ja sobie wrócę z tego miejsca prosto do domu…
– Bardzo jestem kontent, że cię moje słowa przekonały; szczerze się cieszę… widzę, że jesteś dobry człowiek.
– Ny, ja zawsze butem dobry człowiek; a powtóre, że ja słuchałem, co tam licytacyę wcale nie będzie…
– Nie będzie?
– Tak jest… Mnie już to na drodze żydki powiedzieli. Ten pan z Zielonki to cały kot: zdaje się, że już leci z trzeciego piętra, leci, leci, już zleciał jak kot… i znowuż, żyje. Un szczęście ma i zawsze znajdzie ludzi, co jemu pomogą. Dalibóg, ja nie wiem, gdzie uni widzą swoje ewikcye?…
– Hm… uczciwość to podobno najlepsza ewikcya. Boruchu.
– Uczciwość? Niema co gadać, ładny to interes, ale niezawsze pewny; bez to właśnie mnie dżywno…
– Nie dziw się: człowiek powinien wspomagać człowieka w nieszczęściu, więc i ten pan z Zielonki pomoc znalazł.
– Znalazł… mu, nu, a czy to na długo wystarczy? Nic sprzedadzą go dziś, to sprzedadzą jutro; nie jutro, to za rok.
– To zobaczymy…
– Co nie mamy zobaczyć, aby jeno Pan Bóg zdrowie dał… Nu, ale ja jemu tego nic życzę; a kiedy wielmożny kanonik sam powiada, żeby nie jechać, to ja nie jadę; na jego godne słowo ja wierzę. Ze z tej licytacyi nic nie będzie.
– Zdaje mi się, ze nic.
– I mnie się tak zdaje… Padam do nóg wielmożnego kanonika dobrodzieja.
– …Iuż odjeżdżasz, panie Borach, cóz ci tak pilno? Zdaje mi się, że miałeś jakiś interes. mów.
– Już po interesie; wiem, że licytacyę ide będzie, po co mam próżno szkapę gonić? t'na i tak ledwie dycha, a do Zielonki jeszcze dwie mile drogi.
– A no… to bądźże zdrów.
– [taj Boże zdrowie wielmożnego kanonika… Ja już jadę, na mnie tam drugie żydki czekają przed karczma.
Z temi stówami Boruch wyszedł. Po chwil wsiadł na biedkę i znalazł się niebawem przed karczmą, gdzie oczekiwało go liczne grono współwyznawców.
Przed budynkiem karczemnym stały biedki, wasągi i wasążki, zaś w izbie arendarza kilkunastu żydów odmawiało swoje poranne modlitwy.
Odziani w białe płachty z czarnemi u brzeg iw szlakami, z rękami ohnażonemi… okręconemi rzemieniem, zwróceni twarzą do wschodu, modlili się głośno, z płaczem, krzykiem, lamentem, jak na prawowiernych żydów przystoi.
Boruch, wszedłszy do izby, norek SWÓJ z „tinbożei-slicem* rozwinął, płachtę na grzbiet narzuci! i po chwili basowy głos jego zmieszał się z ogólnym chórem nabożnych lamentów.
Arendarka tymczasem, ziewająca, w czerwonej spódnicy, krzątała się koło komina, zajęta przygotowaniem śniadania dla tak licznej czeredy: w kącie izby karczemnej wędrowny druciarz, odłożywszy na bok wiązie pułapek na myszy i drobnych naczyń blaszanych, łatał sobie kierpcie, w długich wędrówkach podarte – i zukosa rzucał przelotne wejrzenia na żydów, kiwających się zawzięcie w modlitewnej ekstazie.
.Słońce jaśniało już we wszystkich blaskach swego majeslatu i złociło drobne szybki w oknach plebanii, tysiące pszczół z głośnym brzękiem uwijało się pomiędzy gałężmi lip kwitnących, jaskółki za muszkami goniły, bocian klekotał na gnieździe, a z dzwonnicy kościelnej rozbrzmiewał melodyjny głos dzwonu…
Ładny kościółek, na niewielkiem wzgórzu stojący, panował nad całą okolicą, malowniczą, posiadającą ów smętny a pełen poezyi urok, równinom tylko właściwy.
Wioska była dość duża–białe chaty, słomianenii strzechami kryte, chowały się pod cieniem lip rozłożystych; w ogródkach czerwieniły się wiśnie, drażniąc apetyt wróbli, wilg i wiejskich dzieciaków, które wdrapywały się na ploty ehróściane, aby zerwać; smaczny – i zapewne zakazany–owoc.
W karezmie rejwach był wielki. Żydzi, wysłuchawszy relacyi Borucha, wszczęli między sobą spór żywy: gestykulowali, krzyczeli i nrogóle znać było, że są pod wpływem jakiegoś niepowodzenia lub zawodu.
Zostawmy ich w spokoju, a przejdźmy natomiast do plebanii i, korzystając z nieobecności gospodarza, który poszedł właśnie mszę odprawiać, rozejrzyjmy się po kętach.
Cisza panuje w tym zakątku: przez oiałe okienka, wychodzące na ogród, zaglądają zielone drzew gałęzie i wpływa strumień świeżego, balsamicznego powielrza. Ściany bielone, czyste, zdobi kilka obrazów. Piękny stary sztych przedstawia Sykstyiiską Madonnę,–olejne niewykwintnego pędzla malowidło wyobraża,Wieczerzę Pańską." Ponad drzwiami, do drugiego prowadzą-cemi pokoju, wisi portret biskupa,–a w drugim pokoju, który jest sypialnią i gabinetem zarazem, nad łóżkiem zawieszony jest duZy czarny krucyfiks, a na innych ścianach portrety ks. Józefa i Kościuszki.
Pierwszy pokój do przyjęcia gości służy. Jesi W uim staroświecka jesionowa kanapa, takiż stół… kilka krzeseł i komoda.
W rogu duży komin, ua którym podczas jesieni i w zimie grube szczapy drzewa płoną zazwyczaj.
W drugim pokoju łóżko, klęcznik, oszklona szafa książek pełna–oto wszystko.
Całe lo mieszkanko miało pozór celi zakonnej, tylko że dostęp do niego był dla każdego łatwy.
Nikt napróżno nie wszedł w te drzwi nizkie, a każdy odchodzi! ztąd pocieszony, weselszy, silniejszy ua duchu. Gospodarz tego domku umiał osuszać łzy i goić… rany boleśne, umiał wlewać ufność i nadzieję w serca zrozpaczonych i wątpiących. Słowa jego niewyszukane, pełne pokory i prostoty, wkradały się do duszy i miały moc kojącego balsamu i siłe przekonania zara-
2
żem. Nieraz, wśród nocy ciemnej, podczas słoty jesiennej, lub zimowej zawiei, kołatał któś do tych drzwi i księdza do umierającego wzywa!–i oto siedemdziesięcioletni starzec z, rzeźkością młodzieńca zrywał się z łóżka i śpieszył, nie zważając, czy wicher wieje, czy deszcz oczy zalewa.
Nad biurkiem widzimy zawieszoną książeczkę. Zdejmijmy ją z gwoździa i otwórzmy, w niej znajdziemy nazwisko naszego proboszcza: „ Komunio, Andreas Nałęcz curatus,” z niej dowiemy się także, że ksiądz Andrzej liczy już siedemdziesiąt lat wieku, a ledwie dwanaście kapłaństwa.
Gdzież więc poprzednio życie pędził? W jakiej szkole wyrobił sobie ten hart ducha, spokój i pogodę umysłu?
Diiżohy o tem mówie. Szczegóły, z których złożyło się to życie, zapełniliby mogły księgę całą.
Część z nich znaną jest w tradycjach pewnej biednej rodziny szlacheckiej na Podlasiu, czę.śe pamiętają obcy ludzie, po szerokim świecie rozproszeni,–ale całość mógłby tylko chyba sam ksiądz Andrzej opowiedzieć… gdyby chciał kiedy co mówić o sobie. Niestety, nie ma on lego zwyczaju. Zapytany, odpowiada zwykle wymijająco, niechętnie i na inny przedmiot zwraca rozmowę.
– Co było, a nie jest, nie pisze się w regestr – powiada…
Wypatrzono go jednak, bo czegóż na prowincyi nie wypatrzą? Wypatrzono wiec, że ma księgę dużą, oprawną, którą starannie chowa i na klucz zamyka. 1'owia dają, że coś pisze wieczorami w tej księdze, Ze to jest jego pamiętnik.
Ile w tem prawdy, nie wiem. Widziałem raz zdaleka tę księgę, alem do niej zaglądać nie śmiat. Na eo podpatrywać czyje tajemnice?
Nawet ciekawy z natury Szymon już nie bada… chociaż z początku miał wielką do tego ochotę i nie mógt się pogodzić z myślą, ze nie zna „swegojegomości” na wylot.
Martwił się tem nawet, bo trzeba wiedzieć, Ze Szymon nic był zwyczajnym dziadem, jak inny, laki, co dziś kościół zamiata, a jutro do żyda w służbę pójdzie. To był dziad z dziadów, z dziada pradziada dziad, ordynat na dzwonnicy, cmentarzu i kruchcie, bo od stn lat podobno najstarszy z rodu Kosiorów godność kościelnego w Komornie piastował. Godność ta z ojca na syna przechodziła, a każdy pierworodny Kosior już z młodości do mszy służyć umiał, kalikować przy organach potrafił, a od biedy to i asperges po łacinie zaśpiewał.
Szymon od małego dziecka przy kościele był; czterech proboszczów pochował, pięciu organistów pamięta i przez ten czas tylko półtora roku przerwy mial w służbie.
Wojować chodził,–a kiedy, utykając troche, do Komorna powrócił, to już kościółka swego poznać nie mógt, tak opuszczonym, zaniedbanym go znalazł.
Przez cały kwartał codzień ściany okurzał, ua gzeinsy się wdrapywał, pajęczynę omiatał, wzdychał ciężko i mówił:
– Biada ci tu było. Domu Boży… przez Iwego sługi Szymona!
Gdy ksiądz Andrzej do Komorna na proboszcza przybył. Szymon obserwował go bacznie, usiłując słabostkę jakąś podpatrzyć, zaufanie sobie zdobyć.
Nic jednak wymiarkować nie mógł. W łagodnych oczach księdza była jakaś powaga szczególna, która Szymona zniewalała i nieśmiałym czyniła zarazem.
Nie pytał więc o nic, służbę swoją pełnił, o porządek bardziej jeszcze niźli dawniej dbał, a nawet gadatliwość wrodzoną umiał powściągać…
Raz tylko, zagabnięty już bardzo przez żonę, żeby jej przecież coś, choć słówko, o nowym proboszczu powiedział, obejrzał się na wszystkie strony i rzekł:
– Osoba spaniala, ksiądz godny, jeno mi się zdaje. Ze z pod sutanny ostrogi mu widać… Znałem ja i Iakich, moja Jagno… hoc coś półtora roku pod takich ostrogarzów komendą służyłem… Szymon miał słuszność.
Ksiądz Andrzej', cichy zazwyczaj i łagodny, umiał się w razie potrzeby znaleźć energicznie i ostro, potrafił zgromić po ojcowsku i skarcić.
Rzadko to się jednak trafiało, gdyż w Komornie i wioskach okolicznych lud był dobry, spokojny, poczciwy, jak wszędzie, gdzie wpływ szlachetny przeważa, gdzie trucizna moralna nie może się rozwinąć, dzięki zdrowym i zacnym zasadom, wpajanym we wrażliwe a dobre w gruncie serca prostacze.
Dzięki temu i arendarzowi nieosobliwie się wiodło i byłby już oddawna karczmę porzucił, bo z miejscowych ludzi klienteli prawie żadnej nie miał, tylko żc Komorno przy dużym trakcie leżało, wiec na przejezdnych zyski swoje odbijał. Tu była sławna z dobroci na całą okolicę woda… więc każdy z przejeżdżających zatrzymywał się dla napojenia koni, a przy tej sposobności gościnną austeryę Pinkusa odwiedzał. 1'inkus więc grosze zbierał i żył, chociaż zawsze na ciężkie czasy i na ludzi paskudnych wyrzekał.
Wygłaszając takie pesymistyczne poglądy, rudobrody Pinkus zerkał jednem okiem na plebanię, jakby W jej ścianach winowajcy chciał szukać.
– Pfe! pfe!–mówił–to jest świat, to ludzie są! żeby moje wrogi taki świat widzieli…
Zapala! fajkę, spluwał i… Biedząc ua przyzbie karczemnej, wygląda!, czy nic nadejdzie podróżny z' jakiego lepszego, nie tak bardzo jeszcze zepsutego świata…
Trakt uczęszczany był… do dużego miasta prowadzi!, podrażni więc jedni za drugimi dąż,Ii–i Pinkus w pesymistycznych rozmyślaniach swoich często przerwę, a w niej otuchę i pocieszenie znajdował…
Blizko południe jut było, gdy arendarz, na przyzbie siedząc i spoglądając na drogę, dojrzał wędrującego Szymona. Poznał odrazu, że dziad w dalszą podróż się wybiera!, gdyż wielki kij sękaty miał w ręku, tłomo-czek trzymał pod pachą i szedł zamaszyście, ua nogę cokolwiek utykając.
Za Szymonem pies kusy pośpieszał, ze łbem ku ziemi zwieszonym, ponury, nie zaczepiając nawet kaczek, które się nad rowem rozsiadły.
Pinkus pozdrowił dziada:
– Pobre południe, panie Szymonie – rzekt,–dobre południe… Aj waj! w takie gorąco iy drogę idzieta… pewno do miasta?
– Ej, nie – odrzekł Szymon, – gdzieindziej; ale gorąco szkaradne! Wody się z waszej' studni napiję.
– Pijla z Bogiem, ale ta woda na gorącość to jeno dla koni jest dobra. Człowiekowi gorzej się jeszcze po niej pie zada. Lepiej napijta się wódki, inani świeżą beczkę z Hiidzienka… fajii wódka, lytaiówka…
Szymonowi oczy zajaśniały. Miał on co prawda wielką do kieliszka słabość, nad ktorą starał się jednak panować, bojąc się gniewu proboszcza.
Na propozycyę Pinkusa nie odpowiedział wcale.
– Gdzie tak idziecie na dzisiejszą spiekotę?
– Niedaleko–odrzekł.–dwie milki. To ta wódka, powiadacie, z Rudzienka?
– Wczoraj mój zięć przywiózł całą beczkę; jeszcze nie rozpoczęta; zróbcie początek, Szymonie; z wierzchu to jest sam smak, sam cymes! Aj! aj! co to za wódka! Jeszcze w mojem życiu takiej nic widziałem…
Szymon głową kręcił, z nogi ua nogę przestępo – wal.
– Co sobie macie żałować–mówił Pinkus,–nie Stać was, czy co? Czy to u was dzieci, jak u drugiego? dla kogo macie zbierać pieniądzów?
To mówiąc, Pinkus wepchnął Szymona ilo karczmy, utoczył wódki w kwaterkę i na stole przed nim postawił.
– Ny, pijcie na zdrowie – rzekł;–na drogę to trzeba koniecznie: zaraz nogi inaczej chodzą, cały człowiek ma inny ruch… Na waszą chorą nogę to najlepsze lekarstwo… Powiedzta rai. Szymonie, gdzie wy tera idziecie?
– Ot… gdzie idę, to ide… przed siebie i już…
– Wiadomo! Albo to człowiek rak, teby, broń Boże, za siebie chodzit… Ja miarkuję, że wy idziecie przed siebie, a potem przez las na lewo, prawda?
– No juści…
– Wy idziecie do Zielonki z listem.
– No idę…
– Idźcie z Bogiem. Napijta się jeszcze kieliszek. Dwie mile drogi! czy to bagatela! a z wasza kulawa nogą to trzy mile znaczy.
– Dość!
– Co dość? jakie dość? Słuchajcie: ten pierwszy kieliszek to był wasz… drugi niech będzie mój. Co ja zgrzeszyłem naprzeciwko was. Szymonie, że nie chcecie wypić mój kieliszek wódki?
Dziad nic dał bardzo się prosić. Pinkus przysiadł koło niego na ławie, gadał to o tem, to o owem, nareszcie wprost zapytał:
– Powiedzta-no mi… mój Szymonie, co wasz ksiądz ma do Zielonki? Uni kapeany, a ksiądz ich ratuje. Tak, siak, bieda jest: zdaje się już koniec… już siojn… nieprawda! Ksiądz przyjdzie i przerobi, i znów dobrze. Powiedzcie mi… czy on brat im. czy swat… czy co takiego?
– Hę! co wy mówicie?–rzekł Szymon.
– Ny, ja sobie pytam, czy on brat, czy swat?
– A mnie codo lego! Ja dziad, moje prawo dzwonić, a nie gadać. Et… co tam, idę… ide ostro!… bądżta zdrowi, arendarzu.
– Ny, a zapłaćcie rai za dwa póikn-aterki.
– Za dwa? Tot monile*. Ze diligi twój.
– Właśnie, kiedy mój… wy potrzebujecie mi za niego zapfacić.
– Cygan!–szepnął Szymon, rzucając na stół pieniądze.
II.
Zielonka położoną była wśród lasów..Iak głosi podanie, w czasach dawnych rozciągały się tu puszcze niezmierne, a w tem miejscu, gdzie dzisiaj dwór się wznosi, stat niegdyś zameczek, w którym, przyjeżdżając na łowy, książęta mieli chwilowe mieszkanie.
Jeszcze z zameczku owego pozostała baszta murowana, okrągła.. Dziś na jej szczycie mech porasta, a w małych okienkach nietoperze się gnieżdżą.
W baszcie nikt nie mieszka: opuszczona ona i zaniedbana jest oddawna–i byłaby się już pewno w gruzy rozpadła, gdyby nie miała owej siły niespożytej, dawnym, fundamentalnie stawianym budowlom właściwej.
Dwór w Zielonce był drewniany, dość obszerny i wjgodny–brzemię lal przygnębiło go troche, ale trzymał się jeszcze.
Poza dworem ciągnął się ogród rozległy, pół owocowy, pól dziki.
Środkiem ogrodu w wężykowatej linii strumyk płynął i… przerzynając sąsiednie łąki… niknął w lesie.
Dwór stał na uboczu nieco, zabudowania folwarczne kryły się w cieniu ogromnych topoli, a sama wioska leżała przy drodze.
Ze wzgórza można było dostrzedz błyszczącą w oddali, spokojną, nieruchomą prawie powierzchnie ogromnego jeziora, i kilka wiatraków, nieustannie machających śmigami.
Zielonka w opinii znawców uchodziła za ładny folwarczyk; lecz właścicielom nie szczęściło się jakoś. Szeptali między sobą chłopi. Ze jakieś zaklęcie czy urok nad tym niająteczkiem ciąży, bo żaden właściciel nie dorobił się w Zielonce; przeciwnie, co który nastał, to stracił–nieszczęścia go ścigały i klęski.
Jak twierdzili starzy gospodarze, miało to tak być od czasu, w którym ostatni z rodu dawnych dziedziców niemcowi tę fortunę sprzedał. (HI lej pory źle sie dziać zaczęło. Przychodziły grady, pomorki i ognie; zboże nie rodziło się, dobytek marniał. Dość powiedzieć. Ze nawet niemiec nie mógł wytrzymać.i uciekł. Nibyto on wyjechał jak człowiek, nawet widzieli ludzie, jak wyjeżdżał, ale do dziś dnia nikt temu wierzyć nie chce. Chłop każdy przysiądz, gotów, że szwab jest do dziś dnia–i, póki słońce świeci, to on w starej wierzbie siedzi, a skoro mrok zapadnie, psoci na łąkach, w polu i w lesie. Nieraz słyszą ludzie śmiech jego… rozlegający się ze szczytn starej baszty: widzą, jak się ugania za upiorami po bagnach, albo krzyczy cudacznie w trzcinie nad jeziorem. On i po drogach przeszkadza, na dziurawych mostkach czatuje–i niechno chłop troche podchmielony z jarmarku powraca, to niezawodnie „miemiec” mu coś spsoci: Mapkę z głowy ukradnie, kłonicę z woza wyciągnie, albo poprostu razem z końmi w rów zepchnie i szkody narobi.
Wszyslkoby dobrze było w Zielonce, Żeby nie ten.miemiec," który nieco innego jest, tylko dyabeł w swojej własnej osobie. Chłopi – znają go dobrze i dzieci nim straszą.
Gdy nowy dziedzic do Zielonki przybył, poczciwi ludziska Żałowali go, że się na pewną zgubę naraża. Z czasem, gdy poznali go bliżej, żal wzmógł się bardziej jeszcze, gdyż młody człowiek jakoś do serca im przypadł: uczynny był, ludzki, każdemu dobre słowo powiedział–a jego siostra była prawdziwą opiekunkę wszystkich chorych i wszystkich dzieci we wsi.
Do tej to właśnie Zielonki, na której terytorjum legendowy.miemiec- (igle różne wyprawiał, dąży! Szymon z lislem od księdza.
Zmierzchało się już… powietrze było parne, duszne, od zachodu zaczęły się pokazywać chmury. Raz i drugi mignęła błyskawica i dal się słyszeć oddalony, głuchy grzmot.
.Szymon przyśpieszał kroku, starał się… wynagrodzić czas stracony i nie mógł sobie darować, że kilka godzin w lesie odpoczywał, skuszony ponętną barwą poziomek, które tak apetycznie wychylały czerwone główki z pod liści.
Teraz widział zbliżającą się burzę, widział, że noc zapada i że trzeba koniecznie przejść przez grobelkę, kolo owej wierzby fatalnej.
Dla nadania sobie kurażu Szymon zaczął do Kurty przemawiać.
– Widzisz, psie kusy, jak to źle… chciało się Zosi jagódek, a tera eo?
Pies zatrzymał się, uszy sterczące nastroszył i spojrzał na dziada blyszczącemi oczami.
– Co będzie? et, bajki! nie bój się, piesku. Pan Bóg nati nami.
W tej chwili zagrzmiało, druga błyskawica rozdarła obłoki i przy jej blasku krwawym można było dostrzedz już ową fatalną grobełkę, obsadzoną wierzbiną i brzózkami. Wielka wierzba, dyabelską siedziba, jeszcze potworniejszą się zdawała.
Znowu błysnęło. Zerwał się wiatr gwałtowny, zakręcił turnaneni kurzu i zawył dziwacznie.
Szymon przeżegnał się.
– – Kto się w opiekę poda Panu swemu…"–zaczął odmawiać półgłosem i rękawem grubej sukmany ocierał krople potu, występujące mu na czoło.
Do wierzby było jeszcze ze dwieście kroków może.
Kurta sierść nastroszył i głucho warczeć zaczął, w Szymonie duch zamarł ze strachu.
– Wszelki ducit Pana Uoga chwali!–rzeki – huzia go! Kurta! hili go… buz!….
Kurta skoczył naprzód, szczekając: jednocześnie zrobiła się przerażająca jasność i huk taki, że zdawało się, iż cała ziemia drży w swoich posadach, że sklepienie niebieskie zawaliło się… zapadło.
Szymon, jakby niewidzialną jakąś silą rzucony, padł twarzą ita ziemie, krzyknąwszy: Jezu, rafuj!
Zaszumiało w powietrzu, potoki ulewnego deszczu lunety na ziemię. Zrobiło się zupełnie ciemno, a szum ulewy miesza) się z rykiem grzmotów i migotaniem błyskawic, co chwila rozdzierających ciemności.
Po niejakiej chwili Szymon, drżąc z przerażenia, podniósł głowę i wzrokiem usiłował przeniknąć ciemności. Deszcz padał jeszcze, ale rzadszy już troche.
Na grobelce potworzyły się kałuże, w powietrzu czuć było woń spalenizny.
Dziad podniósł się, wsparł ręce na kiju i, dzwoniąc zębami ze strachu, pacierz mówił półgłosem.
Znowu błyskawica mignęła i przy jej świetle ukazała się owa straszna wierzba, rozdarta od góry do dolo. Polowa jej pnia, z gałęźmi sterczącemi jak żebra szkieletu, legła na drodze,–druga zaś, osmalona, czarna, zdawała się chwiać i grozie upadkiem.
Domyślił się Szymon, że piorun uderzy! w dyabelską siedzibę i rozwalił to gniazdo mocy nieczystej… Woń spalenizny była dla niego wymownym dowodem, że i dyabłu musiało się coś dostać po skórze. Bezwątpienia uciekł on z wnętrza rozdartej wierzby i przyczaił się w bruździe, jak zając. Szymon jest prawie pewny tego… tembardziej, że Kurta warczy i szczeka dziwnie jakoś, rzuca się naprzód i znów. jakby przerażony, cofa do swego pana, skomląc i skowycząc żałośnie.
Zdobywając się na niesłychaną odwagę, dziad żegna się i ostrożnie postępuje naprzód. W wyciągnie tej ręce kij trzyma i gotów jest uderzyć ua strasznego wroga…
Zaryzykował. HoZe zginie, ale przynajmniej drogo życie sprzeda, gdyż nie wątpi, ze takim kijem dębowym nawet dyabła kości nadwerężyć można.
Kurta rzuca się naprzód z głośueni szczekaniem. Szymonowi zdaje się… że widzi w ciemności jakąś postać dziwaczną, osobliwą. Jest ona niby pagórek, niby masa bezkształtna, a łeb majak bydlęcy lub koński.
Co jednak szczególna, że pies nate postać nie szczeka–rzuca się na coś, czego Szymon dostrzedz nie może.
Czyżby i dyabła piorun rozdarł na części, jak wierzbę?
Takie myśli przebiegały przez głowę Szymona. Biedny dziadowina tylu wrażeń doznawał, że aż mn włosy dębem stawały na głowie. Od piorunu jeszcze dzwoniło mu u w uszach, a przytem widział przed sobą jakieś dwie istoty tajemnicze, milczące, groźne, na które pies warczał i ujadał zawzięcie.
Przez chwilę stał niepewny, co robić… posuwał się naprzód i znów cofał, zaciskał kij w żylastej, suchej dłoni… to się znów żegnał nabożnie.
Nareszcie zdobył się ua najwyższy akt odwagi… takiej odwagi, która tylko w śmiertelnej trwodze przychodzi. Rzucił się naprzód…
Wytężając wźrok, dostrzegł w ciemności jakąś postać, leżącą w rowie. Kurta przyskakiwał do niej i szczekał.
– Zgiń, silo nieczysta…!! – ryknął Szymon z całej siły i uderzył kijem.
– Aj waj! – wrzasnęła owa mara, zrywając się na równe nogi–aj waj!
– Wszelki decii Pana Boga chwali! – zawołał dziad.
– Niech un chwali, ale po co bije? dlaczego robi rozbój na drodze?
– Boruch!–zawołał Szymon–czy to wy?
– Oj waj! oj waj!–jęczał żyd–kto do mnie mówi? kto tu moje imię powiada?
– Szymon Kosior, kościelny…
– Szymonie! panie Szymonie! Was tu chyba sam Pan Bóg przyprowadził. Wołajcie wy swego pies, niech on nie ujada, niech nie kąsi!…Ia chcę być przy was, przy wasze osobę, niech ja was wezmę za rękę… W takie nieszczęście! aj waj! niech moje wrogi takie jasność zobaczą, jak ja widziałem….Ia myślałem, że to już koniec świata. Aj, aj, Szymonie, kochany panie Szymonie… Wyście mnie chcieli bić z… kijem, bo pewnie nie wiedzieliście, co ja tu leżę… Wielgie szczęście, żeście mnie nie trafili pociemku…
Szymon na psa zawołał, a Borach rozpaczliwie rękę dziada uchwycił.
– Oj… oj!–mówił–ja myślałem, że tu już będzie mój koniec… ja już umarłem… ale teraz my dwa… to już nie tak straszno. Oj, Szymonie, panie Szymonie kochany! żebym ja dziesięć rubli na drodze znalazł, tobym tale sobie nio cieszył, jak z tego, że was tu zdybałem….la wam cały pólkwaterek wódki kupię…
– Zkądże wyście się tu wzięli. Boruchu?
– Ozy to człowiek mota wiedzieć, gdzie go nieszczęście spotka? czy człowiek wie? Ja wiem, żem jechał do Zawadków kopić jęczmień, tymczasem kupiłem nieszczęście… Aj! Szymonie, co to buto! co to buto!
– Jeszcze w takiem miejscu–rzekł Szymon tajemniczo,–przy tej wierzbie, gdzie zawsze…
– Pfe! pfc! nie wymówcie to słowo… niech on zginie, niech on idzie w ziemię! Ja jechałem sobie biedką pomaleńku, tymczasem zaczęto sobie trochę grzmieć. Miarkowałem, co moZe być deszczu, włożyłem drugą kapotę, przykryłem głowę starym workiem i jechałem dalej. Trochę Dojąłem sobie, ale cóż? Nie zgrzeszyłem naprzeciwko Pana Boga, mówiłem pacierz… Tymczasem w to samo miejsce, niedaleko te wierzbę, jak się zrobiało jasność, jak się świat zatrzęśnie Moje stare kobule z wielkiego strachu skoczyło do rowu, ja upadłem na ziemię i, oj! Szymonie, jeszcze mi serce pika! ja umarłem… Całe niebo sobie otworzyło… drzewa się łomili… ziemia drzała… a laki hul huk, że nic można było wytrzymai'… Potem, to straszny deszcz padał… ja zacząłem krzynkę dychać, myślałem, co ożyję… Chcę podnosić głowę, a tu stoi kole mnie i krzyczy…
– Kto? "
– Albo ja wiem, kto? Ja teraz dopiero miarkuję, że to był wasz pies; a pierwej zkąd ja mogłem wiedzieć, że to pies? Ja myślałem, że to, niech Bóg zabroni, ten… paskudnik… z wierzby. Czy to można wiedzieć, w co taki galgan wdezie? On dziś będzie w drzewie, za godzinę z niego się zrobi już czarny kot… za drugą godzinę wrona albo pies. Szymonie, jak on do mnie przyszedł, io buła moja druga smierć… Oj, ja czułem, jak un mnie wąchał… un ze mnie mało duszy nie wy-wąchat!… To była druga moja.śmierć! Zdawało mi się… że un sobie poszedł, że słyszę jakieś ludzkie gadanie… tymczasem jak coś krzyknie, jak wyrżnie pałką w ziemię, lo buła już dla mnie trzecia śmierć*.' Ale wyście mnie ożywili, Szymonie; jak ja was zobaczyłem, lora się na świat urodził… Aj waj! Szymonie, Szymonie, co ja się strachu najadłem!
– A gdzież wasz koń?
– Ona pewnie tam leży, gdzie upadla… Co jej ma być, una ma taką naturę, co jak się położy, to jej się wcale nie chcę wstawać.
To była prawda: szkapa leżała na ziemi i tylko stękaniem dawała znaki życia.
Zanim Szymon z Boruchem zdołali ją do wstania namówić, zanim biedkę podnieśli i rzeczy porozrzucane zebrali, deszcz ustał i z pomiędzy resztek chmur wychylił się księżyc: przy lagodnem świetle księżycowem widać było drogę pełną kałuż, zmoczone obficie pola wierzbę rozdartą.
– Ny, panie.Szymonie kochany – rzeki Boruch, pozbierawszy manatki,–terają was podwiozę, siadajcie na biedkę!
– A jakże przejedzie… kiedy pół wierzby na drodze leży? Trzeba chyba odciągnąć krzyiikę, albo jak… Może we dwóch jako poradzimy.
– Oj, oj, żebyśta wiedzieli, że ja nie mam teraz ani trochę siły… wszystko ulrzęśnilo się we mnie, ledwie ten kawałek bata moge w garści udźwignąć.
Pćjdźtawy suni, Szymonie, ja ro popilnuję kobutę, żeby jej leto nie ukradł…
– Kto ma kraść' w pustem polu? Co wy?
– Czasem zdarza się taki przytraiunek.
– Powiedzcie lepiej, że się boicie.
– Pie! pie! Szymonie, wy myślicie. Ze ja taki bojący… Ja nie bojący, tylko nic mam zdrowia.
– Ua, to jak chcecie… ja sam nie dam rady. Co mi tam! Bogu dzięki, teraz widniej trochę, deszcz ustał, pójdę, droga niedaleka.