Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z ziemi chełmskiej. W pruskiej szkole. Senne dzieje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z ziemi chełmskiej. W pruskiej szkole. Senne dzieje - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z ZIE­MI CHEŁM­SKIEJ

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

Z ZIE­MI CHEŁM­SKIEJ

W PRU­SKIEJ SZKO­LE

SEN­NE DZIE­JE

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA ILU­STRO­WA­NE­GO WAR­SZA­WA, UL. ZGO­DA 12.

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strie­zo­ne.

DRUK Raj­skie­go w War­sza­wie, ul. Cia­sna 5 (przy św – Jer­skiej).

I. MI­SJA.

Pan R. oży­wił się nie­zmier­nie i za­wo­łał: – Ależ ja sam bra­łem udział w tej ostat­niej mi­sji, a tak mi głę­bo­ko wy­ry­ła się w pa­mię­ci, że mogę panu opo­wie­dzieć o niej z naj­drob­niej­sze­mi szcze­gó­ła­mi. Po­prze­dzę tyl­ko to opo­wia­da­nie pew­ną, do­syć cha­rak­te­ry­stycz­ną sce­na, żeby pan miał peł­niej­szy ob­raz ży­cia na Unji, przed ak­tem to­le­ran­cji.

„Wiel­ka­noc owe­go roku wy­pa­dła w po­cząt­kach kwiet­nia ra­zem z pra­wo­sław­ną. Pa­mię­tam, że w Wiel­ki Pią­tek od sa­me­go rana mżył deszcz i było zim­no. Śnie­gi jesz­cze le­ża­ły po ro­wach, role były roz­mię­kłe do dna i dro­gi nie do prze­by­cia. Cho­dzi­łem zde­ner­wo­wa­ny, bo za­no­si­ło się na dłuż­szą plu­chę, a tu, jak­by nad­nbit­kę, przy­cho­dzi mi mój ko­wal i pro­si, żeby po­słać ko­nie po księ­dza, do jego cho­rej żony.

– Co się sta­ło? Wi­dzia­łem ją jesz­cze wczo­raj przy wie­czor­nym udo­ju.

– Za­cho­ro­wa­ła w nocy, leży pra­wie ko­na­ją­ca! – mó­wił, trać rę­ka­wem oczy.

– To idź­cież do pani, może warn co po­mo­że.

– Kie­dy się bo­ja­my, bo może to ospa. Wy­stra­szy­łem się nie na żar­ty, gdyż na wsi gra­so­wa­ła ospa przez całą zimę.

– A może wam spro­wa­dzić dok­to­ra? – pro­po­nu­ję mu bar­dzo ser­jo.

Jak­by się zdu­miał, aż gębę otwo­rzył. Ale na­raz rzu­cił mi się do nóg, ca­ło­wał mnie po rę­kach i be­iko­tał wy­stra­szo­ny:

– Do­pra­szarn się tyl­ko o księ­dza! Dok­tór nie po­mo­że! Co tam te duk­to­ry. Obej­rzy, opu­ka, za­pi­sze le­kar­stwo, pie­nią­dze weź­mie, a cho­ro­bę zo­sta­wi. Pan Je­zus prę­dzej od­mie­ni na lep­sze. Ko­bie­ta tyl­ko skam­le o księ­dza.

Po­sze­dłem za­raz do staj­ni, żeby wy­brać czwór­kę, bo do pa­ra­fji mie­li­śmy czte­ry opę­ta­ne mile i roz­to­pa­mi, ale gdym mi­jał czwo­ra­ki, wy­da­ło mi się, że doj­rza­łem knwa­lo­wą w głę­bi sie­ni, kar­mią­cą pro­się­ta. Po­wsta­łem na nia, że w ta­kiej cho­ro­bie wy­ła­zi na zim­no. Uśmiech­nę­ła się ja­koś dziw­nie, za­pro­si­ła mnie do izby i, za­mknąw­szy drzwi, po­wia­da mi ci­cho do ucha:

– Musi ja­śnie pan po­słać po księ­dza z Pa­nem Je­zu­sem, ko­niecz­nie po­trze­ba.

Mó­wi­ła z ta­kim na­ci­skiem i oczy jej tak błysz­cza­ły, że by­łem pe­wien, iż ma­ja­czy.

– Ja zdro­wa je­stem, chwa­ła Bogu! – od­po­wie­dzia­ła. – Ale tyl­ko do mnie mo­2na we­zwać księ­dza, bo tyl­ko ja jed­na z dwo­rek je­stem praw­na ka­to­licz­ka.

– A któż cho­ry? – za­czy­na­łem ro­zu­mieć ten pod­stęp.

– Na wsi leży czwo­ro pra­wie ko­na­ją­cych. Prze­cież nie mogą umrzeć bez świę­tej spo­wie­dzi, a za­pi­sa­ne w pra­wo­sław­ne, to księ­dzu nie wol­no do nich przy­je­chać! Mają te czte­ry nie­win­ne du­sze po­zo­stać bez świę­tych Sa­kra­men­tów? Od ty­go­dnia się mę­czą, od ty­go­dnia sko­nać nie mogą, a tyl­ko skam­lą i skam­lą o księ­dzal Aż strach pa­trzeć i słu­chać. To umy­śli­łam so­bie: udam cho­rą, Pan Je­zus da­ru­je mi to cy­gań­stwo, ksiądz przy­je­dzie do mnie, a tam­tych przy­nie­są na ten czas do izby i wy­spo­wia­da­ją się. Straż­ni­ki ani się do­my­śla.

– Chce­cie ospę przy­wlec do cha­łu­py!–krzyk­ną­łem na nią.

– Bez woli Bo­żej ni­ko­mu włos z gło­wy nie spad­nie! – od­par­ła po­waż­nie.

– Prze­cież ma­cie drob­ne dzie­ci, mogą się ła­two po­za­ra­żać – tłu­ma­czy­łem.

– To już trud­no. Może Je­zus w czem in­nem oka­że nad nami swo­je mi­ło­sier­dzie, a tym nie­szczę­śni­kom trze­ba po­ma­gać. Nie o małą rzecz idzie, o zba­wie­nie dusz czło­wie­ko­wych! – do­da­ła z taką mocą, że da­łem spo­kój per­swa­zjom i ko­nie wy­sła­łem.

O zmierz­chu przy­wle­kli cho­rych do ko­wa­lo­wej izby i po­kła­dli po­ko­tem na pod­ło­dze. Kowa-

Iowa po­wty­ka­ła ira w gar­ście po­za­pa­la­ne grom­ni­ce, przy­klę­kła w po­środ­ku i bar­dzo żar­li­wie mo­dli­ła się za ko­na­ją­cych, któ­rzy le­że­li nie­ru­cho­mo, cier­pli­wie ocze­ku­jąc na spo­wied?, roz­grze­sze­nie i śmierć.

Wi­dzia­łem to na wła­sne oczy i nig­dy tego nie za­po­mnę.

Ksiądz przy­je­chał póź­nym wie­czo­rem, a za nim trop w trop straż­ni­cy, jak zwy­kle, aby go pil­no­wać, żeby cza­sem nie za­niósł ja­kiej re­li­gij­nej po­cie­chy „upo­rstwu­jusz­czym”. Wę­szy­li przez cały czas pod za­slo­nię­te­mi okna­mi, ale nie wy­wę­szy­li. Ksiądz przy­go­to­wał cho­rych na smierć i od­je­chał.

Wszy­scy ci cho­rzy po­mar­li tej sa­mej nocy.

A w parę dni po­tem umar­ło na ospę dwo­je dzie­ci ko­wa­lo­wej.

Gorz­ko za­pła­ci­ła za swo­je mi­ło­sier­dzie, ale przy­ję­ła ten cios jak­by z unie­sie­niem szczę­ścia, gdyż za­raz po po­grze­bie po­wie­dzia­ła do mo­jej żony:

– Po­mar­ły moje dzie­ciąt­ka, po­mar­ły… ale swo­ją śmier­cią wy­ku­pi­ły czte­ry du­sze z wiecz­nej za­tra­ty!

Otoż wkrót­ce po od­jeź­dzie księ­dza i jego anio­łów stró­żów, gdy się uspo­ko­iło w domu, po­sze­dłem do swo]ej kan­ce­lar­ji, a tyl­ko co za­pa­li­łem lam­pę, któś za­pu­kał w okno, i ja­kaś twarz mi­gnę­ła mi za szy­ba­mi.

Wzią­łem re­wol­wer i wy­sze­dłem na ga­nek. Pod drzwia­mi stał ja­kiś czło­wiek. Zaj­rzał mi zbli­ska w twarz i szep­nął:

– Ju­tro w nocy mi­sja!

– Gdzie?

– W samo po­łu­dnie za­je­dzie przed karcz­mę wóz w si­we­go ko­nia. Dwóch chło­pów bę­dzie nim je­cha­ło. Niech się pan do nich przy­łą­czy, oni za­pro­wa­dzą.

– Skąd je­ste­ście? – spy­ta­łem go mi­mo­wo­li.

– Z ca­łe­go świa­ta! – od­po­wie­dział bar­dzo szorst­ko.

Pro­si­łem go usil­nie, żeby wszedł do domu i nie­co od­po­czął.

– Nie pora! Mu­szę bu­dzić, któ­re jesz­cze śpią – rzekł ja­kimś bi­blij­nym to­nem.

– A czy mogę za­brać żonę na mi­sję?

– Za da­le­ka dro­ga dla dzie­dzicz­ki. A przy­tem ko­bie­cie ła­twiej umrzeć, niź­li do­cho­wać se­kre­tu.

Za­bie­ra) się do odej­ścia.

– Zo­stań­cie cho­ciaż do świ­tu. Noc ciem­na i roz­to­py.

– Znam tu każ­dy rów, a kto z do­brą no­wi­ną śpie­szy, nie zbłą­dzi! Spóź­ni­łem się już, bo cze­ka­łem, aż od­ja­di straż­ni­cy i ksiądz.

– Ale pro­boszcz bę­dzie na mi­sji?

– To nie nasz, to tyl­ko taki zwy­czaj­ny pa­ra­fjal­ny pro­pi­na­tor!

Zdzi­wi­ło mnie to okre­śle­nie w jego ustach, lecz nim się zdą­ży­łem ode­zwać, już od­szedł. Sły­sza­łem tyl­ko czła­pa­nie po bio­cie i skom­le­nie psów, któ­re go od­pro­wa­dza­ły ja­koś bar­dzo przy­ja­ciel­sko.

A na­za­jutrz, w samo po­łu­dnie, prze­braw­szy się od­po­wied­nio, aby nie zwra­cać na sie­bie uwa­gi, ka­za­łem za­ło­żyć do brycz­ki for­nal­ską, moc­ną szka­pę i po­je­cha­łem. Przed do­mem stał wóz, za­przę­żo­ny w siw­ka, i sie­dzia­ło dwóch chło­pów, a skó­rom do­je­chał i chciał wy­mi­nąć, ru­szy­li przo­dem, nie zwra­ca­jąc na mnie naj­mniej­szej uwa­gi.

Dro­gi były okrop­ne, wy­bo­iste i po­dob­ne do dna ba­gni­stych rzek. Je­cha­li­śmy noga za nogą, omi­ja­jąc wsie i ta­kie­mi krę­te­mi wer­te­pa­mi, że po ja­kimś cza­sie zu­peł­nie prze­sta­łem się or­jen­to­wać.

A wbrew moim prze­wi­dy­wa­niom, dzień był bar­dzo pięk­ny, praw­dzi­wie wio­sen­ny, świe­ci­ło słoń­ce, śpie­wa­ły skow­ron­ki, po­gnie­wa­ły sze­ro­ko roz­la­ne wody na łą­kach, a miej­sca­mi, na cie­plej­szych grun­tach, już ru­sza­ły ozi­mi­ny.

Przed ja­kąś wsią ogrom­ną, nad któ­rą wy­no­si­ły się zie­lo­ne ko­pu­ły cer­kwi, przy­sta­nę­li moi prze­wod­ni­cy, a je­den za­wo­łał do mnie:

– Na koń­cu wsi po pra­wej ręce, ostat­nia cha­łu­pa.

Skrę­ci­li na bocz­ną dróż­kę, a ja śmia­ło wje­cha­łem do wsi.

Na dro­dze, z obu stron obu­do­wa­nej do­ma­mi, było peł­no ka­łuż, przed­świą­tecz­ne­go rwe­te­su i psów, któ­re mnie prze­pro­wa­dzi­ły za­ja­dłem szcze­ka­niem. Przed cer­kwią, prze­ro­bio­ną z ko­ścio­ła, stał straż­nik, przy­glą­da­ją­cy mi się tak uważ­nie, że mi­mo­wo­li za­cią­łem ko­nia do po­śpie­chu. Za­uwa­ży­łem tez, że z wie­lu do­mów wy­jeż­dża­no w pole z płu­ga­mi a bro­na­mi na wo­zach, co wy­da­ło mi się dziw­ne, gdyż grun­ty mie­li ni­skie i jesz­cze wszę­dzie po bróz­dach si­wia­ły sto­ją­ce wody. Pod ja­kimś do­mem, na ku­pie bali sie­dzia­ło paru chło­pów, i kie­dym ich wy­mi­jał, pod­nie­śli się, rzu­ci­li mi: „Po­chwa­lo­ny” i pncią­gnę­li za mną. Wieś cią­gnę­ła się ze dwie wior­sty, i kie­dym się wresz­cie zna­lazł na koń­cu i za­czą­łem się roz­glą­dać za ostat­nią cha­łu­pą, je­den z chło­pów, idą­cych za brycz­ką, po­wie­dział pół­gło­sem:

– Straż­nik idzie za pa­nem! Trze­ba skrę­cić na pra­wo, prze­je­chać koło cha­łu­py, a za­wró­cić za bu­dyn­ka­mi kolo sto­do­ły!–I prze­szedł, nie za­trzy­mu­jąc się ani chwi­li.

Zje­cha­łem na bok. Wą­ska dróż­ka, ob­sa­dzo­na gę­sto wierz­bi­ną, wio­dła obok wiel­kie­go domu, sto­ją­ce­go w ta­kim gąsz­czu drzew, iż le­d­wie ma­ja­czy­ły bie­lo­ne ścia­ny i po­szy­cia da­chów.

Obej­rza­łem się nie­znacz­nie: straż­nik przy­czai! się na skrę­cie, pil­nie in­nie z poza drzew ob­ser­wu­jąc, a chło­pi ma­sze­ro­wa­li gę­sie­go ku la­som nie­da­le­kim.

Pod­je­cha­łem bli­żej, wy­pa­tru­jąc już z pew­ną nie­cier­pli­wo­ścią ja­kie­go bądź wjaz­du. Ale cały dom wy­dał mi się jak­by opusz­czo­ny, okna miał za­sło­nię­te sło­mianc­mi ma­ta­mi, drzwi za­war­te i bra­mę w pło­cie za­mknię­tą na kłód­kę, a cho­ciaż bar­dzo gło­śno po­pę­dza­łem ko­nia i trza­ska­łem z bata, nikt się me po­ka­zy­wał, na­wet pies nie za­szcze­kał. Aż do­pie­ra, kie­dy skrę­ci­łem za sto­do­łę, otwar­ły się na­raz ja­kieś wro­ta i, skó­rom w nie wje­chał, za­trza­snę­ły się na­tych­miast, zaś sta­ry, siwy chłop, któ­ry mi otwie­rał, rzekł do­bro­tli­wie:

– Ko­nia moż­na po­sta­wić pod szo­pą. – I po­szedł, nie trosz­cząc się o mnie wię­cej.

Sta­ło już tam kil­ka tę­gich mie­rzyn­ków. Po­sze­dłem z ocho­tą. W izbie było pra­wie ciem­no, za­sło­nię­te okna prze­są­cza­ły bar­dzo mało świa­tła, aJe w czer­wo­na­wych brza­skach ko­mi­na doj­rza­łem kil­ka­na­ście osób, sie­dzą­cych pod ścia­na­mi. Nikt mnie jed­nak nie po­wi­tał, jak­by nie za­uwa­ży­li mo­je­go wej­ścia, tyl­ko coś ci­szej za­szep­ta­li mię­dzy sobą, i po­czu­łem, że mnie okrą­ża­ją ba­daw­cze, nie­uf­ne spoj­rze­nia. Pró­bo­wa­łem za­wią­zać roz­mo­wę. Od­po­wia­da­li bar­dzo nie­chęt­nie, zby­wa­ją­co. A kie­dy za­czą­łem dość na­tar­czy­wie roz­py­ty­wać się o mi­sję, od­po­wie­dział mi któ­ryś nie­cier­pli­wie:

– Jak przyj­dzie pora, to wia­do­mo bę­dzie. Do­pie­ro ko­bie­ta, wi­dząc moje od­osob­nie­nie, ob­ja­śni­ła ich, kto je­stem.

Wy­cią­gnę­ły się do mnie twar­de dło­nie, któś do­rzu­cił ga­łę­zi na ko­min, świa­tło buch­nę­ło na całą izbę, a ja mo­głem się przyj­rzeć ze­bra­nym. Ni­ko­go jed­nak nie zna­łem oso­bi­ście, ale do­brze zna­łem ten typ bo­ha­ter­ski, te su­ro­we, a peł­ne do­bro­ci twa­rze, te oczy nie­ulę­kłe i te mę­czeń­skie gło­wy „opor­nych”.

– Chy­ba obcy tu­taj­by nie tra­fił! – po­wie­dzia­łem, wi­ta­jąc się z każ­dym zo­sob­na.

– Ale za­wsze trze­ba ostroż­nie. Zły czło­wiek, jak smród, wszę­dzie się wci­śu­ie.

– Trze­ba się nie­raz strzec wła­sne­go cie­nia.

– A to cięż­ko się uchro­nić! Malo to „du-szo­ła­pów” wę­szy za każ­dym opor­ny­mi

Parę dni temu wy­niu­cha­li Mi­cha­ła Kli­miu­ka z Wisz­ni­cy.

– Co się sta­ło? – ode­zwa­ły się str­wo­żo­ne gło­sy.

– A wzię­li go! Bo to, pa­nie, za ślub ka­to­lic­ki! – zwró­cił się do mnie. – Brał go jesz­cze je­sie­nią w Kra­ko­wie. Po po­wro­cie ona, że to po­cho­dzi­ła z dru­giej gmi­ny, zgo­dzi­ła się do męża ni­by­to za słu­żą­cą, i żyli so­bie, jak Pan Bóg przy­ka­zał. Aż tu któ­rejś nocy straż­ni­cy przy­cap­nę­li ich ra­zem, prze­trzę­śli całą cha­łu­pę, że na­wet po­szy­cia po­zdzie­ra­li z da­chów, i zna­leź­li ich ślub­ną me­try­kę! Co się im przy­tem za­raz do­sta­ło, to Bóg je­den wie. Ją zwią­za­li, jak ba­ra­na, i po­pę­dzi­li do gmi­ny od­dać ojcu, a jego po­wieź­li do po­wia­tu. A te­raz każą mu dru­gi ślub brać w cer­kwi!

– Chy­ba się na to nie zgo­dzi – wtrą­ci­łem.

– To z twar­de­go ga­tun­ku czło­wiek. Mat­kę jego tak na­wra­ca­li z unji, aż umar­ła, oj­ciec sie­dzi do dzi­siaj gdzieś na Sy­ber­ji. To opor­ny z opor­nych. Wie­dzą o tem do­brze, i sło­no za­pła­ci za swój ślub i prze­róż­nych bied się na­sma­ku­je.

Roz­ga­da­li się zwol­na, pra­wie mi­mo­wo­li, spo­koj­nie i bez skarg, bez krzy­ków i jęku, jęli się wy­po­wia­dać przede mną ze swo­ich zwy­kłych, co­dzien­nych trosk, ze zwy­kłych, co­dzien­nych, sys­te­ma­tycz­nych znę­cań się nad nimi, z kar, pła­co­nych za wszyst­ko: za ochrzcze­nie dziec­ka i za nie­ochrz­cze­nie, za po­grze­by, od­pra­wia­ne nocą, ukrad­kiem, za ślu­by i spo­wie­dzie, za samo wej­ście do ko­ścio­łów, z cią­głych udrę­czeń, prze­śla­do­wań, wę­dró­wek po są­dach, ko­mi­sjach i wię­zie­niach, z wiecz­nych, a da­rem­nych po­szu­ki­wań spra­wie­dli­wo­ści, z tych nie­skoń­czo­nych nocy, spę­dza­nych we Izach, i z tych dni wiecz­ne­go Ięku, zgry­zo­ty i cier­pie­nia.

Zna­łem prze­cież ich ży­cie, ale, słu­cha­jąc tych ci­chych, mo­no­ton­nie smut­nych opo­wia­dań, peł­nych nie­usta­ją­cej wal­ki, nie­zna­nych bo­ha­terstw, nie­za­chwia­nej wia­ry i bez­gra­nicz­ne­go po­świę­ce­nia, zda­wa­ło mi się, że gro­ma­da chrze­ści­jan z cza­sów Dio­kle­cja­na opo­wia­da mi swo­je krwa­we, wstrzą­sa­ją­ce dzie­je…

Ale tam­ci umie­ra­li tyl­ko za wia­rę, a ci giną i za oj­czy­znę…

I każ­dy z nich tak żył, każ­dy tak cier­piał i każ­dy tak samo wal­czył przez całe ży­cie.

A prze­cież ten bój cią­gnął się dłu­gie, dłu­gie lata i bez prze­rwy ni mi­ło­sier­dzia.

Całe wsie po­zni­ka­ły z po­wierzch­ni zie­mi, po­gi­nę­ły całe rody, całe po­ko­le­nia da­wa­ły wszyst­ką krew i wszy­stek ży­wot, ale po­zo­sta­li nie ustą­pi­li, nie za­bla­ga­li o li­tość, a za­po­mnia­ni, wy­szy­dza­ni, bied­ni, po­gar­dza­ni, w po­nu­rej gro­zie opusz­cze­nia wal­czy­li da­lej, bez wy­tchnie­nia, z jed­na­kiem wciąż mę­stwem, nie­ulę­klt jed­na­ko i jed­na­ko nie­zwy­cię­że­ni.

Sie­dzia­łem jak­by zmar­twia­ły; płacz są­czył się z tych opo­wia­dań, dy­mi­ły krwa­we opa­ry i cały dom zda­wał się na­peł­niać szlo­cha­niem, gdy któś ode­zwał się gło­śno:

– Aby tyl­ko nie było go­rzejl Bo cięż­ko, strasz­nie cięż­ko…

– Prze­trzy­ma­li­śmy tyle cza­su, to prze­trzy­ma­my, do­kąd się Panu Je­zu­so­wi spodo­ba.

– A może się od­mie­ni! Po­wia­da­ją, że po woj­nie z Ja­po­nem na­sta­ną lep­sze cza­sy.

Po­ga­dy­wa­li, snu­jąc nie­śmia­łe, lę­kli­we na­dzie­je. Roz­mo­wa wkrót­ce prze­szła na woj­nę. Za­czę­li się mnie roz­py­ty­wać o szcze­gó­ły tak usil­nie, że mu­sia­łem opo­wia­dać nie­omal o każ­dej więk­szej bi­twie. Słu­cha­li z nie­zmier­nem sku­pie­niem: po­sęp­ne twa­rze za­czę­ły się oży­wiać i pro­mie­nieć uśmie­cha­mi dziw­nej ra­do­ści, ale w naj­go­ręt­szym toku opo­wia­da­nia któś mi prze­rwał:

– Ot i kara bo­ska na opa­mię­ta­nie:

Na­raz ja­kaś za­słu­cha­na ko­bie­ta wy buch­nę­ła spa­zma­tycz­nym pła­czem, wy­zna­jąc wśród szlo­chań i ję­ków, że jej syn zgi­nął na woj­nie.

Po­mil­kli, zwie­sza­jąc smut­nie gło­wy, twa­rze po­kur­czy­ły się bo­le­śnie, a w nie­jed­nem oku za­bły­sły łzy, gdyż pra­wie każ­dy miał ko­goś bli­skie­go w sze­re­gach wal­czą­cych. Do­pie­ro ja­kiś sta­rzec z ró­żań­cem na szyi prze­rwał mil­cze­nie i, klę­ka­jąc przed ob­ra­za­mi, rzekł uro­czy­ście:

– Na­le­ży się im szcze­ry pa­cierz, bo nie za swo­ją umie­ra­ją.

Przy­klę­kli wszy­scy i za­szem­ra­ły go­rą­ce szep­ty mo­dli­twy.

A le­d­wie co się pod­nie­śli z klę­czek, któś wszedł do izby i za­wo­łał:

– Zbie­rać się! Pora już w dro­gę!

Na­cią­gną­łem bur­kę po­śpiesz­nie, gdy przy­stą­pił do mnie ten chłop z ró­żań­cem na szyi i, pa­trząc mi w oczy, po­wie­dział z na­ci­skiem:

– Pan chce z nami na mi­sję, a tam się może zda­rzyć Bóg wie co…

Obej­rza­łem się po izbie. Było peł­no. Wpa­try­wa­li się we mnie nie­prze­nik­nio­ne mi ocza­mi,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: