Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut - ebook

Dziś loty w kosmos już nikogo nie dziwią. Turystyka kosmiczna oferuje taką przygodę każdemu, kto ma wystarczającą ilość pieniędzy. Ale nie zawsze tak było. Neil Armstrong jako pierwszy wylądował na Księżycu w 1969 roku. Wcześniej ludzie w różny sposób wyobrażali sobie kosmiczne podróże.

Jedną z takich historii poznasz, czytając powieść Juliusza Verne'a "Z Ziemi na Księżyc", którą autor napisał 100 lat przed pierwszymi lotami w kosmos. Bohaterowie to: Impey Barbicane, kapitan Nicholl i Michał Ardan. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, już niedługo dostaną się na Księżyc! Ich podróż różni się jednak od tych, które znasz, bo nie odbywa się zwykłym statkiem kosmicznym, a czymś, czego zupełnie się nie spodziewasz...

To obowiązkowa lektura dla każdego miłośnika fantastyki i literatury science fiction!

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-5134-2
Rozmiar pliku: 422 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I.

Gyn Klub.

Podczas wojny domowej w Stanach Zjednoczonych nowy i bardzo wpływowy klub powstał w mieście Baltimore. Wiadomem jest, z jaką siłą rozwijał się instynkt wojenny wśród tego narodu mechaników, handlarzy i właścicieli okrętów. Drobni kupcy porzucali swe kontuary, wstępowali do wojska, stawali się kapitanami, pułkownikami i generałami, a choć nie przechodzili żadnych kursów w wyższych szkołach wojskowych, wkrótce zrównywali się w sztuce wojennej ze swymi kolegami ze starego kontynentu i jak tamci odnosili liczne zwycięstwa, nie szczędząc kul, miljonów i ludzi.

Ale amerykanie prześcignęli nawet europejczyków w dziedzinie artylerji — nie przez to, by działa ich pochwalić się mogły wyższym stopniem udoskonalenia, lecz przez to, że nabierały one coraz większych, nieznanych dotąd rozmiarów, co zwiększało znakomicie ich nośność. W sztuce stosowania ognia artyleryjskiego nie wiele czego można było jeszcze nauczyć anglików, francuzów czy prusaków, ale ich armaty i kartaczownice robią wrażenie pistoletów kieszonkowych w porównaniu z olbrzymiemi działami artylerji amerykańskiej.

To jednak nie powinno dziwić nikogo. Jankesi—ci pierwsi mechanicy świata — rodzą się inżynierami, jak włosi muzykami, a niemcy—filozofami. Nic więc dziwnego, że wrodzony talent jankesów ujawnił się również i na tem polu. Zaczęli oni budować olbrzymie działa, o wiele mniej pożyteczne od maszyn do szycia, ale za to bardzo imponujące swym ogromem i przeznaczeniem, jako narzędzia zniszczenia i masowego zabójstwa.

To też podczas tej strasznej walki północy z południem Ameryki, artylerja odgrywała najważniejszą rolę; dzienniki z entuzjazmem opisywały nowe wynalazki i nie było chyba ani jednego chudego kupczyka, ani jednego wyrostka, który nie łamałby sobie głowy nad wynalezieniem jeszcze straszniejszego pocisku, jeszcze bardziej nośnego działa.

Ale jeśli jeden amerykanin ma jakąś ideę, musi on zaraz podzielić się nią z drugim amerykaninem. Gdy jest ich już trzech, wybierają zaraz prezesa i dwuch sekretarzy. Czwarty z kolei staje się archiwistą i biuro zaczyna działać. Gdy jest ich pięciu, zwołują walne zgromadzenie i klub jest ukonstytuowany. Tak też było w Baltimore. Pierwszy, który wynalazł nowy typ armaty, połączył się z drugim, który odlał pierwszy model; do nich przyłączył się trzeci i tak dalej. Taki był zawiązek „Gyn-Klubu“. W miesiąc po założeniu liczył on już tysiąc ośmset trzydziestu trzech członków czynnych i trzydzieści tysięcy pięćset siedemdziesięciu pięciu korespondentów.

Niezbędnym warukiem przyjęcia do klubu było wykazanie się jakimkolwiek wynalazkiem w dziedzinie konstrukcji lub udoskonalenia armat, czy innej broni palnej. Ale wyznać trzeba, że wynalazcy piętnastostrzałowych rewolwerów, karabinów maszynowych i szabel-pistoletów nie budzili zbytniego szacunku; bożyszczem klubu była armata, a jego arcykapłanami ci, którzy pracowali nad jej udoskonaleniem.

— Sława ich imion, — powiedział kiedyś jeden z najbardziej uczonych członków klubu, równa się tylko wymiarom ich armat, a sięga tak daleko, jak wyrzucane przez nie pociski.

Genjusz wynalazczy amerykanów dosięgnął szczytów z chwilą, gdy znalazł tak poważny ośrodek, jak nowopowstały „Gyn-Klub“. Działa dosięgły olbrzymich rozmiarów, a pociski przelatywały oznaczone granice i zdarzało się nieraz, iż rozrywały na kawałki niewinnych obywateli. Wszystkie te wynalazki pozostawiały daleko poza sobą nędzne maszynki, używane przez artylerję europejską, o czem zresztą najlepiej świadczą następujące liczby.

— Dawniej, „za dobrych czasów“ kula trzydziesto-sześcio centymetrowa przechodziła przez trzydzieści sześć koni, ustawionych obok siebie i sześćdziesięciu ośmiu ludzi, na odległość trzystu stóp. Był to jednak okres dzieciństwa sztuki artyleryjskiej. Od tego czasu poczyniła ona znakomite postępy. Armata Rodmana niosła na siedem mil pocisk, ważący pół tonny i z łatwością miażdżyła sto pięćdziesiąt koni i trzystu ludzi. „Gyn-Klub zastanawiał się nawet poważnie nad urządzeniem uroczystej próby, o ile jednak można było znaleźć odpowiednią ilość koni, o tyle trudniej było o ludzi.

W każdym razie działanie tych armat było rzeczywiście zabójcze i po każdym wystrzale całe kolumny nieprzyjaciół waliły się na ziemię, jak kłosy podcięte kosą. Czem wobec tego były słynne niegdyś armatki, które naprz.: w roku 1587 pod Coutras czyniły niezdolnymi do walki dwudziestu pięciu ludzi, albo te, które w roku 1758 kładły pod Zorndoffem trzydziestu kawalerzystów, albo nawet austryjackie, wynalazku Kesselsdorfa, które w roku 1742 kładły pokotem siedemdziesięciu ludzi? Czem były działa z pod Jeny i Austerlitz, które zdecydowały o wyniku bitew? Podczas wojny amerykańskiej widziało się już inne cuda. W bitwie pod Gettysburg jeden pocisk kładł siedemdziesięciu trzech związkowców, a przy przejściu przez Potomac jeden pocisk Rodmana przeniósł odrazu do wieczności dwustu piętnastu południowców. Trzeba tu wspomnieć również o wynalazku p. J. T. Mastona, wybitnego członka i dożywotniego sekretarza „Gyn-Klubu“, którego armata zabiła odrazu trzysta trzydzieści siedem osób—coprawda dlatego, że rozprysła się cała po pierwszym wystrzale.

Co można dorzucić do tych wymownych liczb? Nic. To też każdy chyba uzna bez zastrzeżeń następujące wyliczenie, dokonane przez statystyka „Gyn-Klubu“, p. Pitcairn: Jeśli podzielić liczbę ofiar rozszarpanych przez armaty, przez liczbę członków „Gyn-Klubu“, okaże się, iż każdy z nich miał na swym rachunku, czy sumieniu, „średnio“ dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć żyć ludzkich z ułamkiem. Jasnem jest stąd, iż celem klubu było jedynie i wyłącznie wytracanie ludzi w celach filantropijnych i doskonalenie narzędzi śmierci, jako środków cywilizacyjnych.

Trzeba przyznać, iż dzielni ci jankesi nie tylko zajmowali się teorją, ale umieli również służyć swym ideałom w praktyce. Gyn-Klub liczył w gronie swych członków bardzo wielu oficerów różnych stopni, od porucznika do jenerała i różnego wieku, od młodzieńców, którzy zaczynali swą karjerę, do staruszków, którzy zaczynali już drzemać na zdobytych laurach. Wielu członków padło również na polach bitew, a imiona ich spisane były w złotej księdze klubu; ci zaś, co wracali z frontu, nosili na sobie niezatarte dowody swej waleczności. Kule, protezy rąk i nóg, szczęki kauczukowe, czaszki ze srebra nosy z platyny, widziało się tu na każdym kroku, a statystyk klubu p. Pitcairn obliczył również, iż jedna ręka wypadała średnio na czterech członków, a zaledwie dwie nogi na sześciu. Ale dzielni ci artylerzyści nie martwili się tem zbytnio, gdy biuletyn wojenny, podnosząc sprawność artylerji, podawał również ogromne liczby ofiar.

Aż wreszcie pewnego smutnego dnia pokój został zawarty, przycichło granie armat i działa pokryte płótnem, ze zwieszonemi ponuro lufami powróciły do arsenałów, krwawe wspomnienia zaczęły zanikać też powoli, roślinność zakwitała bujniej na głęboko zoranych, przemiękłych krwią polach bitew, szaty żałobne znikały coraz szybciej, rudziejąc i dodzierając się ostatecznie. Gyn-Klub, skazany na bezczynność zaczął w niej gnuśnieć i rozkładać się.

Niektórzy członkowie uparcie rozmiłowani w sudjach artyleryjskich oddawali im się nadal, marząc o olbrzymich granatach i niebywałych pociskach, ale pozbawionym możności wypróbowywania i zastosowywania tych wynalazków zaczynały zwolna opadać ręce. Pustoszały też przestronne sale klubu; służba drzemała po kątach, dzienniki żółkły na stołach, a nieliczni bywalcy klubowi, wytrąceni przez fatalny pokój poza obręb bieżącej chwili, drzemiąc w wygodnych fotelach snuli dalej swe platoniczne marzenia o nowych cudach artylerji.

— To okropne — mówił pewnego wieczora dzielny Tom Hunter wyciągając nad ogień kominka swe dwa drewniane szczudła, które zaczęły się już tlić. — Niema co robić i niema czegó się spodziewać. Co za życie! Gdzie się podziały te czasy, gdy codzień budziło nas ze snu radosne granie armat?!

— Te czasy już minęły! — odpowiedział Bilsby, podciągając pusty rękaw z prawej ręki, którą stracił na wojnie. — Cóż to była za rozkosz. Wynajdowało się nowy typ kartacza i zaledwie odlany, ciepły jeszcze niosło się na pole bitwy, by go wypróbować na nieprzyjacielu. Wracało się później ze słowem zachęty z ust Shermana lub ze wspomnieniem uścisku ręki Mac-Clellana. Dziś generałowie powrócili do swych kontuarów i zamiast kul i kartaczy wysyłają teraz bele bawełny. Ach, klnę się Ś-tą Barbarą! Przyszłość artylerji jest stracona dla Ameryki.

— Masz rację, Bilsby — zawtórował mu pułkownik Blomsberry, — przeżywamy okrutne rozczarowanie. Po to porzuca się zgryzoty domowe, ćwiczy we władaniu bronią, pędzi z Baltimore na pola walki, po to sięga się po krzyż męczeństwa, czy laur bohaterstwa, by po dwuch, trzech latach stracić wszystkie owoce swych trudów, zamierające w bezczynie i zasnąć w przymusowej bezczynności.

Dzielny pułkownik nie mógł jednak poprzeć swych słów odpowiednim ruchem, gdyż do wykonania go, brakowało mu rąk, złożonych na ołtarzu ojczyzny.

— I żadnej wojny w perspektywie! — odezwał się wreszcie słynny J. T. Maston, pogrzebaczem drapiąc się po ciemieniu z kauczuku. — Ani jednej chmurki na horyzoncie i to akurat w chwili, gdy tyle możnaby zdziałać na polu artylerji. Ja, który do was mówię, ukończyłem właśnie dziś rano nowy model działa, które zmieniłoby napewno cały system wojowania.

— Naprawdę? — zawołał Tom Hunter, mimowolnie przypomniawszy sobie dawne próby szanownego pana J.-T. Mastona.

— Naprawdę — odpowiedział ten ostatni. — Ale na co zda się dzisiaj pracować, zwalczać tysiące trudności? To jest marnowanie czasu. Ludy starego świata jakgdyby dały sobie słowo, że będą wiecznie żyły w zgodzie. A tymczasem nasza „Trybuna“ przepowiada coraz straszniejsze katastrofy z powodu skandalicznego przeludnienia.

— A jednak, kochany panie Maston, w Europie raz wraz wybucha jakaś wojna wskutek tarć narodowościowych.

— Więc co?

— Więc możeby tam można było coś zdziałać, gdyby przyjęto nasze usługi...

— Tak pan myśli? — zawołał Bilsby.— Oddawać nasze wynalazki na użytek obcych?

— To przecież lepsze, niż nie zużytkowywać ich wcale.

— Bez wątpienia — rozumował J. - T. Maston, — to jest lepsze, ale nawet myśleć o tem nie można.

— A dlaczego? — zapytał pułkownik.

— Gdyż oni tam w Europie mają tak dziwne zapatrywania na kwestję awansów, że żaden amerykanin nie mógłby się im poddać. Oni tam nie mogą sobie wystawić, by ktoś mógł zostać generałem, nie przeszedłszy po kolei wszystkich niższych stopni oficerskich, jakgdyby ktoś nie mógł być dobrym artylerzystą, choć sam nie odlał ani jednej armaty. To poprostu...

— Absurd! — dokończył Tom Hunter.— A w takich warunkach nie pozostaje nam nic innego, jak zakładać plantacje tytoniu i dystylować tran wielorybi.

— Jakto? — zawołał wzruszonym głosem J.-T. Maston. — Więc nawet tych ostatnich lat naszego życia nie będziemy mogli poświęcić udoskonalaniu broni palnej? Czy rzeczywiście nie ma się już nadarzyć okazja, by ją wypróbować i niebo już nigdy nie rozjaśni się błyskiem wystrzału armatniego? Niepodobieństwo, by nie nadarzyła się konieczność wypowiedzenia wojny jakiemuś mocarstwu zamorskiemu. Może francuzi zatopią choć jeden z naszych pancerników, może anglicy powieszą ze trzech czterech naszych rodaków.

— Nie, panie Maston — odrzekł spokojnie pułkownik Blomsberry — nie dożyjemy tego szczęścia. Nie, żaden z tych wypadków nie zdarzy się napewno, a gdyby się nawet zdarzył, nie skorzystamy z niego. Wrażliwość amerykanów przytępia się coraz bardziej.

— Tak, my coraz bardziej pokorniejemy — przytwierdził Bilsby.

— I dajemy się upokarzać — dorzucił Tom Hunter.

— To wszystko prawda — unosił się dalej Maston. — Istnieje tysiąc powodów do wypowiedzenia wojny, a my jej nie wypowiadamy. Drżymy o ręce i nogi naszych rodaków, którzy nie wiedzą, co z niemi robić. Oto, by nie szukać daleko powodów do wojny. Czyż Ameryka Północna nie należała dawniej do Anglji?

— No tak — odpowiedział Tom Hunter, postukując swemi szczudłami.

— A więc! — podjął J. T. Maston. — Dlaczegóżby Anglja nie miała z kolei należeć do amerykanów?

— Byłby to tylko sprawiedliwy rewanż— odpowiedział pułkownik Blomsberry.

— Ale idźcie panowie — wołał J. T. Maston — i zaproponujcie to prezydentowi Stanów Zjednoczonych, a zobaczymy, jak was przyjmie.

— Zapewne przyjąłby nas bardzo źle — zasyczał Bilsby przez cztery zęby, które pozostały mu po wojnie.

— Na honor — zawołał J. T. Maston— przy najbliższych wyborach nie radzę mu liczyć na mój głos.

— Ani na nasze — odpowiedzieli chórem wojownicy inwalidzi.

— Tymczasem — zakończył J. T. Maston — jeżeli nie dadzą mi możności wypróbowania mej armaty na polu bitwy, składam mą dymisję i uciekam w sawanny Arkansasu.

— A my z tobą — odpowiedzieli towarzysze walecznego J. T. Mastona.

Takie nastroje panowały wśród członków klubu, umysły wrzały, niezadowolenie rosło, klub mógł był rozpaść się lada dzień, gdy niespodziewany wypadek zażegnał nagle zbliżającą się katastrofę.

Nazajutrz po opisanej wyżej rozmowie członkowie klubu otrzymali cyrkularz następującej treści:

Baltimore, 3.XI.

Prezes „Gyn Klubu“ ma zaszczyt zawiadomić swych kolegów, iż na posiedzeniu odbyć się mającem 5 b. m. poruszona będzie sprawa, która niechybnie zainteresuje najszerszy ogół. Wobec tego pożądany jest jaknajliczniejszy udział członków.

Z poważaniem
Prezes „Gyn-klubu“
Impey Barbicane.

___________ROZDZIAŁ II.

Projekt prezesa Barbicane’a

Piątego października o godzinie ósmej wieczorem zwarte tłumy zapełniły salony „Gyn-Klubu“. Członkowie, zamieszkali w Baltimore stawili się w komplecie na wezwanie swego prezesa. Członkowie zamiejscowi przybywali specjalnymi pociągami z rozmaitych stron kraju i ogromny „hall“ klubu nie mógł wreszcie pomieścić wszystkich zebranych, którzy pozajmowali przyległe salony, zapchali przejścia i korytarze i tłoczyli się nawet na podwórzu. Każdy starał się zdobyć lepsze miejsce, by choć zdaleka słyszeć przemówienie, tłoczono się więc, rozpychano i miażdżono z właściwą amerykanom zaciekłością.

Cudzoziemiec, który za cenę złota chciałby w ów wieczór zdobyć sobie miejsce w sali, odszedłby napewno z kwitkiem, jeżeli nie z siniakami, gdyż prawo wejścia do klubu mieli jedynie i wyłącznie członkowie klubu.

Ogromny „hall“ klubu przedstawiał niesamowity wygląd. Był on doskonale przygotowany do charakteru klubu. Kolumny z armat wspierały się na olbrzymich moździeżach i podtrzymywały sufit z kutego żelaza, jak koronka rzeźbiony w misterne ornamenty. Łuki, karabiny, pistolety, wszelkiego rodzaju broń palna starożytna i nowa zdobiła ściany. Nawet świeczniki, kandelabry i żyrandole robione były z luf pistoletowych i karabinowych, zręcznie połączonych ze sobą. Modele armat i kartaczownic, grono bomb, czubki kul rozmaitych rozmiarów, porozkładane w szklanych szafkach i porozwieszane dokoła kompletowały dekorację tej dziwnej sali.

Na miejscu honorowem za witryną spoczywały resztki słynnej armaty, wynalezionej przez J. T. Mastona, połamane i porozsadzane podczas nieszczęsnego wybuchu.

W głębi sali, otoczony czterema sekretarzami siedział na wysokiem wzniesieniu prezes klubu, a bogato rzeźbiony jego fotel posiadał również formę moździerza. Na biurku, ogromnej płycie stalowej, wspierającej się na czterech granatach stał ogromny kałamarz w kształcie armaty i widniał dzwonek, który jednak za dotknięciem wydawał dźwięki podobne do wystrzału rewolwerowego. Podczas zbyt gwałtownych dyskusji ten dzwonek nowego typu wystarczał do zagłuszenia krzyków podnieconych artylerzystów.

Przed wzniesieniem masywne ławy, ustawiane w zygzaki jak rowy strzeleckie i szańce przynoszone były dla członków „Gyn-Klubu“. Owego pamiętnego wieczora szańce te były oblepione mrowiem ludzkiem. Towarzysze znali swego prezesa i wiedzieli, że nie byłby ich fatygował bez istotnego powodu pierwszorzędnej wagi.

Impey Barbicane miał lat czterdzieści, był chłodny i pełen powagi, posiadał umysł zrównoważony i charakter nieugięty, a najwybitniejszą jego cechą było to, że do najbardziej szalonych przedsięwzięć umiał on wnosić zawsze idee praktyczne. Słowem był to typowy amerykanin północy, kolonizator, potomek owych okrągłych głów, które dały się we znaki Stuartom i nieubłagany wróg południowca — typowy jankes z jednej bryły wyciosany.

Barbicane zrobił duży majątek na handlu drzewem, a gdy podczas wojny mianowano go dyrektorem artylerji okazał się niezmiernie energicznym, bogatym w pomysły i zręcznym w przeprowadzaniu swych planów, to też przyczynił się on poważnie do udoskonalenia artylerji, a nowym badaniom i próbom umiał nadawać niezróv any rozmach.

Był to mężczyzna średniego wzrostu i stanowił rzadki wyjątek w tem towarzystwie, gdyż posiadał wszystkie członki bez żadnych uszkodzeń. Twarz jego utrzymana była w prostych, wyrazistych linjach, a widziana z profilu wskazywała energję, męstwo i umiejętność panowania nad sobą.

W obecnej chwili siedział on nieruchomo w swym fotelu milczący, zamknięty w sobie, z wyrazem strapienia na twarzy.

Zebrani rozprawiali głośno dokoła niego zarzucali się wzajem pytaniami, robili różne przypuszczenia, badawczo spoglądali w twarz swego prezesa, ale nic z niej wyczytać nie mogli.

Wreszcie gdy godzina ósma zaczęła bić na ogromnym zegarze, znajdującym się w sali, Barbicane, jakby podrzucony przez niewidzialną sprężynę, zerwał się nagle z siedzenia, wyprostował i rozkazujące spojrzenie rzucił na salę. Uciszyły się rozgwarzone fale tłumu. Cisza zaległa, a mówca odezwał się w te słowa:

„Dzielni towarzysze! Zbyt długo już ciążą na nas skutki bezsensownego pokoju, który odrazu pogrążył nasz klub w bagno bezczynności. Po kilku zaledwie latach owocnej, wytężonej pracy musieliśmy nagle porzucić rozpoczęte dzieło i urwać nić zbożnego postępu. Bez najmniejszej obawy gotów jestem twierdzić, iż każdy z nas z radością powitałby jakąkolwiek wojnę, która znów włożyłaby broń w nasze dłonie, gnuśniejące w bezczynności...

— Tak, wojna! — zawołał z zapałem J. T. Maston.

— Słuchajcie. Słuchajcie! — wołano ze wszystkich stron.

— Ale, wojna — ciągnął dalej Barbicane, — wojna jest niemożliwą w obecnych warunkach i wiele zapewne lat upłynie, nim odezwą się znowu nasze armaty. Trzeba więc obejrzeć się za innem polem działania i w innej dziedzinie poszukać przystosowania dla tych zamierzeń.

Zebrani czuli, iż mówca poruszy tem najważniejszą sprawę i podwoili uwagę.

— Szanowni słuchacze! — zaczął znów Barbicane. — Od kilku miesięcy męczyło mnie pytanie, czy nie moglibyśmy, pozostając wiernymi naszej specjalności, podjąć jakieś wielkie zadanie, godne dziewiętnastego wieku i czy postępy artylerji nie ułatwiłyby nam dokonania go. Szukałem więc, pracowałem, robiłem obliczenia i coraz bardziej upewniałem się, że jesteśmy w stanie podjąć pewne zadanie, które w każdym innym kraju wydałoby się niedorzecznością. Dla przedstawienia wam tego projektu, pozwoliłem sobie zebrać was tutaj. Projekt ten jest godny was. Godny sławetnej przeszłości „Gyn-Klubu“ i narobi zapewne wiele hałasu w świecie...

— Wiele hałasu? — wołał jakiś zapalony artylerzysta.

— Wiele hałasu w prawdziwem tego słowa znaczeniu — odpowiedział Barbicane.

— Nie przerywać! — krzyczano dokoła.

— Proszę was też, towarzysze, byście mi jeszcze na chwilę użyczyli waszej uwagi.

Dreszcz przebiegł po zebranych. Barbicane, gwałtownym ruchem poprawiwszy cylinder na głowie, ciągnął dalej równym, spokojnym głosem.

— Kto z was nie ogląda codzień księżyca. Ale pozwólcie, bym w tej właśnie chwili skierował na niego baczniejszą uwagę. Może danem nam będzie stać się Kolumbami tego nieznanego świata. Skupcie się koło mnie, wesprzyjcie mnie z całych sił, a poprowadzę was na podbicie tej planety, a ziemia jego połączy się z trzydziestoma sześcioma państwami, tworzącemi Stany Zjednoczone.

— Hurra, księżyc! — krzyknęli jednym chórem członkowie Gyn-Klubu.

— Księżyc studjowano już oddawna — mówił znów Barbicane; — jego powierzchnia, jego waga, jego skład, jego ruchy, oddalenie od ziemi i rolę w układzie słonecznym są dostatecznie znane. Rozkreślono już nawet mapy selenograficzne, które swą dokładnością nie ustępują w niczem, a może przewyższają nawet karty geograficze. Fotografje dają nam zdjęcia, przedstawiające naszego satelitę w całej swej niezrównanej piękności. Słowem, wiemy już o księżycu wszystko, czego mogła nas nauczyć matematyka, astronomja, geologja i optyka. Dotąd nikt nie próbował nawiązać z nim stosunków bezpośrednich.

Czuć było, iż przy tych słowach tłum aż rozgorzał zaciekawieniem i niecierpliwością.

Barbicane mówił dalej;

— Pozwólcie, że w kilku słowach przypomnę wam imiona tych kilku zapaleńców, opanowanych tęsknotą do fantastycznych podróży, którzy utrzymywali, iż własnemi oczyma przejrzeli tajniki naszego satelity. W XVII wieku niejaki Dawid Fabricius twierdził, iż na własne oczy oglądał mieszkańców księżyca. W roku 1699 pewien francuz, nazwiskiem Jean Baudouin wydał opis podróży dokoła księżyca, podjętej przez Dominika Gonzalesa, awanturnika hiszpańskiego. W tym samym czasie Cyrano de Bergerac napisał podobne dzieło, które cieszyło się ogromnem powodzeniem we Francji. Następnie inny francuz, Fontenelle wydał na ten temat obszerną pracę pod tytułem „Mnogość światów“, uważaną w swoim czasie za arcydzieło, nauka jednak, krocząc wciąż naprzód przekreśla nieraz nawet i arcydzieła. Około roku 1835 wreszcie sir John Herschel opublikował w NewYork-American niewielką pracę, w której opowiada, iż będąc wysłanym dla badań astronomicznych na przylądek Dobrej Nadziei przy pomocy specjalnie udoskonalonego teleskopu badał księżyc na odległość niespełna trzydziestu metrów. Widział więc dokładnie rozpadliny, w których żyły hipopotamy, zielone wzgórza, na których pasły się barany z rogami z kości słoniowej i białe koziołki. Widział również mieszkańców tych krajów o błonkowatych skrzydłach, jak u nietoperza. Broszura ta, pióra amerykanina, nazwiskiem Locke cieszyła się ogromnem powodzeniem; wkrótce jednak spostrzeżono się, że była to zręczna mistyfikacja naukowa i francuzi pierwsi zaczęli ją ośmieszać.

— Ośmieszać amerykanina! — zawołał J. T. Maston. — Ależ to jest oczywisty casus belli...

— Uspokój się, drogi przyjacielu, zanim zaczęli go ośmieszać, przez długi czas całkiem poważnie traktowali oni figiel naszego rodaka. By zakończyć ten rys historyczny, dorzucę jeszcze, że niejaki Hans Pfaal z Rotterdamu, puściwszy się balonem wypełnionym gazem azotowym po dziewięćdziesięciu dniach podróży wylądował na księżycu. Podróż ta jednak, jak zresztą i wszystkie poprzednie była pomysłem fantastycznym, który zrodził się w genjalnej głowie naszego ziomka, naszej chluby pisarskiej Edgara-Allana Poe.

— Niech żyje Edgar Poe! — krzyczeli zebrani, zelektryzowani słowami swego prezesa.

— Aby teraz przejść od pomysłów literackich — mówił dalej Barbicane — do praktycznych prób rozwiązania kwestji, która nas interesuje, przypomnę panom, iż pewien geometra niemiecki zaproponował, by wysłać do Syberji międzynarodową komisję uczonych, któraby rzucała za pomocą reflektorów na niezmierzone płaszczyzny tamtejszych stepów świetlne figury geometryczne. Każdy człowiek inteligentny, rozumował uczony niemiecki, zna te figury, a mieszkańcy księżyca, o ile wogóle istnieją, musieliby je dostrzec i odpowiedzieć podobnymi sygnałami, a wtedy porozumiewanie się z naszym satelitą nie przedstawiałoby już poważniejszych trudności, gdyż możnaby skomponować cały alfabet i w ten sposób porozumiewać się z księżycem. Projekt ten nie został urzeczywistniony i do tej chwili nie uczyniono nic dla nawiązania stosunków między ziemią i księżycem. Wielkie to zadanie wykonane być może tylko przez genjusz wynalazczy amerykanów, a sposób jest prosty, łatwy, pewny, niezawodny. Chcę go panom przedstawić w paru słowach.

Huraganem okrzyków, grzmotem oklasków przyjęto słowa prezesa. Nie było wśród zebranych nikogo, kto nie czułby się porwanym, uniesionym słowami mówcy.

— Słuchajcie, słuchajcie! — wołano ze wszystkich stron. Gdy wzruszenie ogólne uspokoiło się nieco, Barbicane mówił jeszcze głębszym i bardziej spokojnym tonem.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: