- W empik go
Z życia - ebook
Z życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 253 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa.
Nakładem Redakcyi "Gazety Polskiej" Druk J. Sikorskiego, Warecka 14.
1899.
Дозволено Цензурою Варшава 9 Aбгуста 1899 года.
Mieszkaliśmy we dwóch ze Stachem Pełką, w niewielkim pokoju, na trzeciem piętrze oficyny dużego, mrocznego domu. Z jedynego okna mieliśmy widok na szarobrudne ściany przeciwległych oficyn, formujących jeden bok regularnego czworokąta. Wyglądało to jak dobrze ocembrowana studnia, której dno tworzyło niewielkie podwórko, wylane asfaltem. Turkot, dochodzący z ulicy, głos służby, kłócącej się w bramie, śmiech w kuchni, trzaśnięcie drzwiami, a nawet sonaty, od świtu do ciemnej nocy z wściekłością wybębniane na fortepianach, – wszystko przybierało tu jakieś ostre, metaliczne brzmienia. Czasem zabłąkał się tu snop jasnych, słonecznych promieni, przywodząc na myśl wspomnienia o innym, biegunowo różnym świecie, pełnym powietrza, światła, zieloności, szczebiotu ptasząt i – szerokiego, swobodnego rozmachu skrzydeł. Tego ostatniego, co prawda, nie brak było i nam.
Codzień przed wieczorem, gdyśmy już wrócili do naszego wspólnego mieszkania: ja od swych zwykłych dziennikarskich zajęć, a Stach najczęściej z włóczęgi po mieście – rozpoczynały się ożywione rozprawy na tematy przeważnie w bliskim związku ze sztuką, a więc i poezyą, będące. Stach bowiem był poetą. Poetą, aczkolwiek jeszcze niezbyt głośnym, tem niemniej jednak zapowiadającym się jako wybitny i oryginalny talent.
Przed kilku laty, będąc żółtodziobym studencikiem, zaniósł pewnego razu pierwociny swych natchnień, w postaci paru dłuższych poematów, jednemu z literatów, znanemu ze swej bezstronności w sądach i bystrego krytycznego umysłu. Ten, po przeczytaniu owych utworów, nietylko przyznał ich antorowi talent, lecz nawet potrochu zachęcał go do poświęcenia się głównie poezyi, przepowiadając mu na tej drodze znakomitą przyszłość. Zarazem jednak ostrzegał go, iż powodzenia materyalnego, szczególnie w początkach, spodziewać się trudno, co zresztą żadnego wrażenia na młodym słuchaczu nie zrobiło. Otrzymawszy taką zachętę, Stach, ufny już teraz we własne siły, zabrał się z zapałem do dalszej pracy. Pisał, przerabiał, doprowadzając wiersz każdy do możliwej dźwięczności i potoczystości. Lecz gdy nareszcie uznał sam utwory swe za godne druku i zwrócił się z niemi do redakcyi jednego z pism literackich z prośbą o ich wydrukowanie – spotkał się z odmową, motywowaną zbyt obszernemi rozmiarami poematów. To samo czekało go w drugiej, trzeciej i czwartej re – dakcyi. Powody przytaczano najrozmaitsze: jeden redaktor twierdził, iż obecnie publiczność wolałaby raczej dać się zarznąć, aniżeli czytać jakikolwiek dłuższy poemat, a tembardziej trzymany w poważniejszym tonie, drugi tłómaczył się brakiem miejsca, inny znowu pytał przedewszystkiem o nazwisko autora, gdyż, jak mówił, jeśli podpis pod wierszami potrafi przemówić do serc czytelników, wówczas i utwór sam będzie budził powszechny zachwyt i będzie zwiększał w ten sposób poczytność pisma, nieznane zaś nazwisko autora wywołać może, co najwyżej, grymas niezadowolenia na twarzach prenumeratorów.
Była to dla Stacha porażka na całej linii: i w tem jednak strapieniu nie obeszło się bez pewnej pociechy – mianowicie: nikt nie odmawiał mu talentu, przeciwnie nawet, z paru życzliwszych ust usłyszał gorące pochwały, które nie pozwoliły mu stoczyć się na dno zwiątpienia. A był już bliskim tego: najdroższe bowiem jego marzenia, wykołysane i wypieszczone podczas długich godzin rozmyślań, raptem odsuwały się w niewiadomą, pewno daleką, przyszłość, stawały się bodaj że nieziszczalnemi, a przynajmniej niemożliwemi do urzeczywistnienia na teraz. Po cóż więc obecnie miał pisać? w jakim celu? Nie na to przecież poświęcał tyle czasu, pracy i sił, nie na to przechodził czyścowe męki tworzenia, nie na to wreszcie przelewał na papier najistotniejszą treść swego umysłu, aby ten, z krwawych wysiłków zrodzony dobytek ginął w zamkniętej szufladzie, znany tylko kilku najbliższym. Nie! on chciał przemawiać do wszystkich, zdolnych odczuć i rozumieć duszę poety, chciał rzucić ludzkości pęk jasnych promieni, choć trochę rozświetlających zawiłe zagadki wszechbytu, dręczące je od dawien dawna z pokolenia w pokolenie, chciał budzić do życia drzemiące siły narodu, donośnym głosem wywołując promienne hasła postępu! Tymczasem teraz, jak Tantal, męczył się i rozpaczał, przygniatany brzemieniem bezpłodnych wysiłków: z im większym zapałem zabierał się do pracy, aby nareszcie dostać się na to pole, gdzie można pracować z największym stosunkowo pożytkiem dla ogółu, tem dalej usuwał się ów upragniony ideał.
Płynęły miesiące bezbarwne, smutne, gdy kiedyś, niespodzianie, zetknęliśmy się ze sobą. Prędko odżyła dawna znajomość, jeszcze na ławach gimnazyalnych zawarta. Stach, który obecnie uczuwał potrzebę mieć koło siebie jakieś życzliwe serce, z któremby mógł dzielić swe strapienia, natychmiast umówił się ze mną o wynajęcie wspólnego mieszkania i wkrótce chudoba każdego z nas mieściła się w jednej połowie niedużego pokoiku.
Rad byłem niezmiernie z tego spotkania: oprócz bowiem oddawna datującej się życzliwości, uczuwałem względem jego osoby niezwykłą ciekawość – ciekawość psychologa, natrafiającego na rzadki okaz duszy ludzkiej, Była to dusza rzeczywiście niepospolita, dusza mocna, jedna z tych, których przeznaczeniem jest porywać, podnosić, uszlachetniać, z pieśnią na ustach prowadzić nas ku złocistemu brzaskowi, gdzieś daleko majaczącemu na widnokręgu. Podziwiałem w nim przedziwny zapał, siłę przekonań, jasność umysłu, i ów czar, ową moc natchnienia, która zmusza słuchających wierzyć, ufać i ze zdwojoną energią dążyć naprzód po wskazanej ścieżce. Im lepiej poznawałem głębie i tajniki jego duszy, im dokładniej zarysowywała mi się przed oczyma jej wyrazista sylwetka, tem potężniejsze fundamenty murowałem we własnym umyśle pod wykończony już pogląd na świat. A była niedawno chwila, kiedy ten mozolnie wznoszony gmach chwiał się, rysował i w gruzy miał rozpaść za jednym jeszcze podmuchem krytycznego wiatru. Naszkicowałem sobie bowiem we wczesnej jeszcze młodości następujący zarys filozoficznego całokształtu poglądów:
Ludzkość nie jest stadem bydła, zadawalającego się dniem dzisiejszym, jest raczej gromadą istot uspołecznionych, świadomych swoich celów, streszczających się w dążeniu do powszechnego szczęścia. A jak wojsko bez wodza nie jest wojskiem, lecz niesforną hordą, oddaną na pastwę losu, tak i gromada ludzka, złożona z osobników różnego stopnia umysłowego rozwoju, bez przewódców, nie jest zorganizowaną społecznością, gdyż tłum, choćby z najinteligentniejszych jednostek złożony, pozbawiony kierowników, rządzi się zawsze owczym pędem. Jeśli kto, straciwszy głowę, krzyknie: uciekajmy! – i rzuci się w przepaść, wszyscy będą go naśladowali. Niezbędna więc jest potrzeba przewódców, wskazujących drogę. Na tak ważne stanowisko nie zaprosimy jednak ani hrabiego, ani tembardziej robotnika, gdyż panowie ci pogrążeni po uszy w kastowym egoizmie, żadnych w gruncie rzeczy kwalifikacyi po temu nie posiadają. Miejsca te zająć powinni ludzie, których osobista wartość wyniesie ponad zwykły poziom, mianowicie jednostki, posiadające przedewszystkiem możliwie wyrobiony umysł i gorące umiłowanie ideału, oraz potęgę słowa i zapał, elektryzuiący otoczenie.
Tymczasem poznawałem coraz lepiej świat i ludzi i z chaosu wciąż nowych wrażeń zwolna począł wyłaniać się wniosek – najmniej spodziewany. Oto pomimo iście gorączkowej ciekawości, z jaką starałem się wynajdywać owych upragnionych przodowników społeczeństwa, nie napotkałem nawet ich śladu. Ludzie bowiem, pod względem aspiracyi niemateryalnych, poprzestają wogóle na małem: małe dążenia, małe czyny, małe rezultaty – wystarczają im w zupełności. Nicość władz moralnych i umysłowych źre im mózg i wysysa szpik z kości, a mimo to wciąż z uporem trzymają się ohydnego "złotego środka", będącego zawsze grobem wszelkich indywidualności. Naturalną jest rzeczą, iż na takim gruncie niełatwo, chyba wyjątkowo, wyrosnąć może jakaś potężniejsza organizacya duchowa. Wyrastać jednak musi, bo inaczej – czemże byłaby ludzkość? Zresztą i w tym goniącym tylko za marnemi uciechami, bezbarwnym tłumie tkwią, mniej lub więcej świadomie, pewne pośledniejsze pragnienia, które należy koniecznie rozniecić, ożywić i pchnąć wreszcie na właściwą drogę.
Lecz tych duchów potężnych i czystych, mimo usilnych poszukiwań, nie znalazłem. Daremnie zaglądałem w dusze bardziej zajmujących jednostek z pośród grona moich znajomych, daremnie przedostałem się w sfery wyższej inteligencyi, znane pod nazwa "przodujących społeczeństwu", by tam studyować ciekawsze osobniki, daremnie śledziłem życie i czyny wszelkich wybitniejszych jednostek, jaśniejących obecnie na naszym zacieśnionym widnokręgu – wszyscy ci mniemani przodownicy okazywali się, po bliższem poznaniu, stworzonymi "raczej na miarę krawca, niż Fidyasza." Ludzi dobrych, rozumnych i bardzo rozumnych bynajmniej nie brakowało, lecz te tylko kwalifikacye były jeszcze niewystarczające. I ogarnęła mnie przygnębiająca niepewność, zatruwająca mi niepokojem jasny dotychczas i przejrzysty gmach poglądów.
Wówczas to spotkałem się ze Stachem. Znałem go przed laty jeszcze wyrostkiem i wtedy już zastanawiała mnie jego siła charakteru, lotność wyobraźni i dziwny wpływ, jaki wywierał na kolegów. Gdy mówił, słuchali go wszyscy, nie wyłączając źle usposobionych; gdy rozkazywał, spełniali rozporządzenie bez wahania, a nawet z widoczną przyjemnością. Był też naturalnym prowodyrem klasy we wszystkich ważniejszych przedsięwzięciach.
Teraz polor towarzyski starł zeń zewnętrzną powłokę oryginalności i upodobnił go z wyglądu przeciętnemu "inteligentowi." Lecz po paru dniach bliższej znajomości przekonałem się, że składniki wewnętrznej jego treści pozostały niezmienione: ten sam zapał, ta sama bujność fantazyi i potęga słowa, co dawniej, tylko jeszcze bardziej wykształcone i pogłębione, biły zarówno z jego poematów, które odczytywał nam zwykle głośno, jak i z rozumowań, w które niemniej lubił się zapuszczać. To też rad byłem ze szczęśliwego trafu, który pozwolił nam spotkać się ze sobą. Odtąd już nie mogły mnie dręczyć wątpliwości, podobne do tych, jakie mnie gnębiły tak niedawno. Miałem bowiem przed sobą w Stachu żyjący dowód, że duch ludzki nietylko potrafi wznieść się wysoko ponad poziomy, lecz także zdoła stale, nie zniżając lotu, przebywać na raz zajętych wyżynach. Stach, co prawda, był dotychczas zaledwie aspirantem do wybitniejszego miejsca w społeczeństwie, będąc jednak młodym, nie potrzebował się zbytnio śpieszyć; przytem z czasem z łatwością mógł je zająć, gdyż posiadał niezbędne po temu warunki – należało mu tylko wykazać przed światem swe zdolności.
Upłynęło parę miesięcy gorączkowej pracy, przerywanej tylko kiedy niekiedy dłuższemi odpoczynkami, gdy niespodzianie otrzymaliśmy wiadomości o śmierci ojca Stacha. Pan Franciszek Pełka, zadomowiony wieśniak-prowincyonalista… nie mogąc od dłuższego już czasu zrozumieć dążeń syna, przycupnął w jakimś głuchym, piaszczystym zakątku na niewielkiej dzierżawie, zkąd parę razy do roku przesyłał synowi drobne zapomogi, jako jedyny znak swego istnienia i miłości ojcowskiej.
Stach jeździł na pogrzeb. Następnie zabawił tam parę tygodni dla uregulowania interesów, i gdy wrócił, to nie bez pewnego zadowolenia, jakie zawsze daje zdobyta siła. Siłą tą było teraz parę tysięcy rubli, otrzymanych po zrealizowaniu spadku. Przy ich pomocy miał nadzieję podbić świat.
Natychmiast ułożył plan kampanii. Tyle a tyle będzie kosztowało wydanie paru poematów, – reszta pozwoli mu tymczasem spokojnie oczekiwać powodzenia. Aby jednak nie wypuścić z rąk zwycięztwa, zabrał się pierwej do nowego przeglądania i przerabiania utworów, uznanych za najlepsze i godne druku.
Ślęczał nad tem zadaniem parę długich miesięcy. Gdy to skończył, musiał przystąpić do czynności wydawniczych. Nareszcie i te kłopoty zostały ukończone i pewnego wieczoru Stach, rozpromieniony, pokazał mi ozdobnie wydaną książeczkę, obłożoną gustowną okładką, na której wyraźnie czerniły się tytuły poematów: "Na szczytach." "Z wrażeń." Długo w nocy, słuchając podszeptów wiecznie młodej nadziei, głośno snuliśmy pasmo wrażeń, wierząc, iż talent zostanie należycie oceniony i ciekawi czytelnicy długo na siebie czekać nie dadzą.
Przez parę dni następnych, Stach przyjmował powinszowania od kolegów i znajomych. Wszyscy z zapałem mówili o świeżo wydanych utworach, przepowiadając im wielkie powodzenie.
Czas schodził na ożywionych pogadankach, które Stach starał się teraz przedłużać do nieskończoności, pragnąc jak najbardziej skrócić chwile oczekiwania na publiczne oceny swych utworów.
Ułynęło jednak parę tygodni i pomimo rozesłania przez Stacha wszystkim prawie redakcyom po egzemplarzu swych utworów z prośbą o ich ocenę, nie spotkaliśmy o nich nawet wzmianki. Stach począł się niepokoić, lecz uspakajałem go zapewnieniem, iż sprawozdawcy nie mieli jeszcze czasu w nie się wczytać i dlatego właśnie lepiej jest, iż się oceny później ukażą, bo będą niezawodnie bardziej wyrozumowane i słuszniejsze.
Aż wreszcie ukazała się w jednem z pism kilkunastowierszowa notatka o świeżo wydanych utworach poetycznych Stanisława Pełki, potem w innem piśmie kilkuwierszowa wzmianka, znowu trochę dłuższa notatka i dwie oceny, a następnie jeszcze kilka wzmianek i notatek. Z niezmierną, ciekawością studyowałem te krótkie, często dorywczo, na kolanie pisane sprawozdania, były one bowiem dla mnie głównym sprawdzaniem wytwarzającego się obecnie nastroju opinii publicznej względem początkującego autora, pragnąłem więc z nich wywnioskować, jaki obrót przybierze walka, zawiązująca się między wybitnym talentem a zwartym tłumem miernot.
Wkrótce nie pozostawało już żadnej wątpliwości: była to stanowcza dla Stacha porażka!
Wszystkie krytyki były dziwnie jednomyślne aż do głupoty. Wszystkie zarzucały Stachowi niepotrzebne, ich zdaniem, lubowanie się w abstrakcyach i brak zrozumienia ducha czasu, a przytem wszystkie starały się najwidoczniej unikać jakichkolwiek pozytywnych wniosków o rozpatrywanych utworach, to też rozlewały tylko na szpaltach pism całe beczki zamarynowanych ogólników, nieraz dobrze tracących myszką. Jeśli ganiły, to ostrożnie, widocznie łagodząc rozmach pióra, wyostrzonego na na garbowaniu skór przeciwników – a jeśli chwaliły, to półgębkiem, i z tylu zastrzeżeniami, że już lepiej było, kiedy ganiły.
Wobec tak obojętnego przyjęcia u krytyków, nie było co marzyć o lepszem powodzeniu u publiczności. Przez dwa miesiące rozkupionych zostało zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy; reszta miała zostać zdobyczą handlarzy makulaturą.
Widziałem dobrze jaką przykrością było dla Stacha to niepowodzenie: schudł, posmutniał, usiłował jednak miną nadrabiać.
– Słuchaj-no, Felek! – mówił mi nieraz. – Ty musisz mieć tu jakiego znajomego szewca. Zapytaj go się, z łasi swojej, czyby nie zechciał przyjąć mnie na terminatora. Byłbym ci nieskończenie wdzięczny…
Poczem, jakby dla wytłómaczenia się, dodawał:
– Bo widzisz… ja nie chcę być społecznem zerem. Jeśli nie potrafię tworzyć dobrych wierszy, to może choć nauczę się szyć uczciwie buty.
Tymczasem jednak po kątach gryzł ręce z bólu. Wiele zużyć musiałem nadaremnych wysiłków, zanim zdołałem go przekonać, iż nie przytrafiło mu się bynajmniej druzgocące nieszczęście, lecz tylko prosta nieprzyjemność, ponieważ wzmiankowanych krytyk niepodobna brać na seryo, jako pisanych przez ludzi, nie mających pojęcia o ważności zajmowanego przez się miejsca, i wskutek tego ferujących wyroki wyłącznie według swego widzimisię. Najlepszy jednak plaster na jątrzące się rany przyłożony został niebawem umiejętną ręką jednego z pierwszorzędnych krytyków.
Krytyk ten, ogólnie poważany dla swej prawości i sumienności, po upływie trzech kwartałów od chwili ukazania się w handlu księgarskim utworów Stacha, zamieścił dłuższą ich ocenę w jednym z tygodników, poświęconych głównie literaturze. Przedewszystkiem zwrócił w niej uwagę na rozpanoszone obecnie w naszem piśmiennictwie reporterskie sprawozdania i krytyki, które, czy chwalą, czy ganią, zawsze wyrządzają krzywdę branym na męki autorom. Następnie, delikatnie omijając drażliwą kwestyę, odrazu zabrał się do rozpatrywania poematów. W dłuższym rozbiorze podnosił wybitniejsze z nich ustępy, nie szczędząc słów uznania dla niepospolitych zdolności autora, aż wreszcie, sumiennie zobrazowawszy wszystkie strony dodatnie, przeszedł do ujemnych. Wykazywał mianowicie pewne braki w kompozycyi całości, składające się na niedostateczną jednolitość utworów; zarzucał także zbyteczną bujność stylu i nadmierną obfitość przenośni, zaciemniających tylko i bez tego wymagającą przy czytaniu znacznego skupienia uwagi myśl przewodnią każdego poematu. Wyliczywszy jeszcze kilka zauważonych niedokładności językowych, zakończył sprawozdanie swe uwagą, iż poematy te, pomimo wymienionych usterek, zapewniają ich autorowi niepoślednie miejsce pośród żyjących poetów polskich.
Ocena, pisana obiektywnie i utrzymana w poważnym nastroju, zrobiła na Stachu piorunujące wrażenie. Cieszył się, jak dziecko, odczytując ją po raz chyba dwudziesty, jakby dla dokładnego zapamiętania każdego z zamieszczonych tam zdań.
– No – mówił wesoło – teraz już do szewca nie pójdziemy. Może i pod chorągwią poezyi jakiego stopnia się dosłyżymy. Teraz już przynajmniej wiem, jakich się zbrodni dopuściłem, a więc będę mógł nadal wystrzegać się podobnych braków. Zresztą wiadomo, iż każde pisklę literackie, zanim wykluje się z powijaków frazeologii i w zupełności zapanuje nad formą, musi wpierw wyczerpać całe morze atramentu i zużyć roczną produkcyę największej fabryki stalówek w Birmingham. Ja zaś jeszcze tego nie uskuteczniłem, a więc – do pracy!
I z nowym zapałem wziął się do tworzenia.
Popłynęły znowu dni jednostajne, blade napozór, lecz dające wielkie zadowolenie z posuwającej się wciąż naprzód pracy. Mijały wesoło, gdyż fantazyi i humoru nigdy nam nie brakowało. Wieczory spędzaliśmy zwykle na ożywionych pogawędkach, często w towarzystwie kilku kolegów. Potem, podnieceni, zasiadaliśmy do pisania.
Rwaliśmy się bo wówczas do pióra, jak koty w marcu do miłości. Stach, że tak powiem, z profesyi; ja zaś, oprócz codziennego obowiązkowego ro – bienia polityki w dzienniku, usiłowałem przelewać na papier wspomnienia swe i wrażenia, ujęte w formę dłuższych lub krótszych opowiadań, – poczem, naturalnie, te płody natchnienia profana chowane były pod klucz aż na spód szuflady. Pisaliśmy w dzień, wieczorem i w nocy, i znowu zrana, korzystając z każdej chwili, aby wyrabiać i udoskonalać pióro, owo narzędzie życia ludzkiego, posiadające już teraz pierwszorzędne znaczenie.
Lecz po upływie pewnego czasu widnokrąg nasz począł się znowu zachmurzać: kapitał Stacha był już na wyczerpaniu. Nie na wiele przydały się oszczędności, jakie teraz na gwałt począł robić, zmniejszając o ile można wszelkie wydatki, aby choć trochę przedłużyć dotychczasowy znośny byt; nie na wiele też zdały się usilne starania o jakiekolwiek płatne zajęcie: wszędzie pytano się go przede wszystkiem:
– Czem-eś się pan zajmował dotychczas?
– Pisaniem poezyi.
Następowało litościwe, a właściwie bezlitośne wzruszenie ramion – i tyle.
Gdy jednak fundusik wciąż topniał szybko i w kasie pozostawało zaledwie dwadzieścia rubli, należało przedsięwziąć natychmiast stanowcze kroki dla zabezpieczenia możności dalszego istnienia. Złożyliśmy tedy we dwóch ze Stachem walną naradę, na której, mając prawo pierwszego głosu, postawiłem odrazu wniosek, aby zwrócić się do redakcyi którego z pism, z prośbą o wydrukowanie jednego ze świeżo przezeń wykończonych utworów; propozycya taka możliwą jest do przyjęcia teraz, gdy nazwisko Stacha znane już jest w literaturze.
Lecz Stach zerwał się szybko i począł mówić z widocznem rozdrażnieniem.
– Co!? Ja mam znowu puścić się na żebraninę? Znowu błagać pokornie, omal że nie ręce lizać? Znowu znosić lekceważące przyjęcie? I w rezultacie, jak i przedtem, nic nie otrzymać? Nie, mój drogi! Przeszedłem już raz przez to, i czuję dobrze, że siłby mi zabrakło na powtórne przebycie tej cierniowej ścieżki. Wolałbym raczej nosić ciężary, tłuc kamienie na drodze, lub wreszcie pod pociąg się rzucić…
Nie miałem w tej kwestyi nic już więcej do powiedzenia: była to bowiem widocznie zbyt drażliwa dla niego propozycya. Należało jednak koniecznie coś uradzić. Wiedziałem dobrze tylko o jednem: mianowicie, że Stach, po za obrębem poezyi, nie był właściwie zdolny do żadnego zajęcia: zbyt długo zajmował się niemal wyłącznie układaniem wysnuwanych obrazów i myśli w okresy i pojedyńcze zdania i zakuwaniem ich w jednobrzmiące końcówki, zbyt długo przyzwyczajał się uważać za rzeczywistość jedynie płody własnej wyobraźni, zbyt długo wreszcie żył życiem duchowem, daleki od trosk i zabiegów realnej rzeczywistości, ażeby mógł teraz choć na czas jakiś włożyć na się jarzmo jednostajnej, spokojnej napozór, lecz natężonej, codziennej, obowiązkowej pracy. Mógł żyć obecnie tylko dla poezyi i przez poezyę. Lecz praca jego natem polu nie została dotychczas uznana. A więc, czyż nigdy nie będzie za – liczony w poczet pożytecznych i niezbędnych członków społeczeństwa? czy zawsze ma pozostawać na stanowisku paryasa, żyjącego tylko ochłapami, rzucanemi mu od czasu do czasu ze stołu możnych? Zagłębiłem się w tych rozmyślaniach, pragnąc wynaleźć nić przewodnią, któraby mi pozwoliła wskazać Stachowi drogę do wyjścia z tego przykrego położenia. Wiedziałem przytem, że ofiarowywać mu jakąkolwiek pomoc materyalną na nicby się nie zdało; przeciwnie nawet, pogorszyłoby tylko znacznie sytuacyę. Stach bowiem był w kwestyach pieniężnych niezmiernie drażliwy: pożyczek nigdy nie zaciągał i nawet zaofiarowanej bezwarunkowoby nie przyjął, żyć też na cudzy koszt nie chciałby i przez dzień jeden. Było to więc błędne koło, bodaj że bez wyjścia. Rozmyślać na ten temat można było do nieskończoności. Stach też puścił wodze myślom i wsparty na łokciu, siedział cichy, nieporuszony.
Zmrok zwolna począł zasnuwać kąty pokoju. Na dworze szumiał jesienny wicher, bałwaniąc wielkie, mroczne chmury, przewalające się tuż prawie nad dachami domów. Wieczór zbliżał się przedwcześnie. Pomału, niepostrzeżenie, sprzęty w pokoju poczęły tracić swą wyrazistość, zacierały się, zlewały z sobą, aż wreszcie ciemność otoczyła nas zupełna.
Stach westchnął, lecz nie przerywał milczenia. Myśli nasze przeradzały się zwolna w marzenia, coraz bujniejsze i rozkoszniejsze, w miarę, jak wciąż doskonalsza cisza i gęściejsze mroki zasłaniały i oddalały świat realny.
Nagle dzwonek u drzwi ostro zabrzęczał. Szybko zerwaliśmy się z krzeseł, zdziwieni i zaniepokojeni tym gwałtownym dysonansem. Stach począł szukać zapałek, ja zaś pobiegłem otworzyć drzwi. W jasno oświetlonej sieni ujrzałem dwóch najlepszych znajomych: Zynia i Apellesa.
Przywitaliśmy się serdecznie, poczem usunąłem się na bok, robiąc wolne wejście. Widocznie jednak Stach nie znalazł dotychczas zapałek, gdyż ciemno było, jak w kałamarzu.
Zynio, stojąc we drzwiach pokoju, począł pytać rubasznym tonem:
– A to co, u licha? Pchła wam zdechła i pogrzeb jej sprawiacie? Czy może Eusapię Palladino sprowadziliście sobie na jedno posiedzenie? Czemu to u was tak ciemno?
– Nie ma kto z was zapałek? – zabrzmiał z głębi pokoju głos Stacha.
– Czy to na Olimpie zapałki nie są jeszcze w użyciu? – pytał dalej Zynio. – Prawda, tam, gdzie błyszczy Afrodyta i inne boginie, światło jest nie na miejscu. No, Apellesie, pal, ile wlezie! zrobimy im iluminacyę.
Przy świetle zapalonych odrazu kilku zapałek ujrzeliśmy Stacha, szukającego wciąż zguby.
– Apollinie! Na miłość Boga! Pękło ci coś! – zawołał znów Zynio z wielkiem przejęciem.
Stach natychmiast zaprzestał poszukiwań i począł oglądać swe ubranie. Zmiarkowawszy jednak z naszego śmiechu, że to tylko żart, zaczął nareszcie witać się z gośćmi, rozweselony nietyle konceptem Zynia, ile ogólną atmosferą niewymuszonej wesołości, jaka po niedawnem przygnębieniu poczęła nas ogarniać ciepłem objęciem.
Zapalono lampę, i rozmowa, będąca dotychczas bezładną wymianą zdań, zwolna wchodziła na tory ożywionej, zajmującej dla wszystkich pogawędki. Tylko Zynio, chodząc po pokoju, często ją przerywał z humorem wypowiadanemi uwagami.
Nazywał się on właściwie Zygmunt Złyński, a przezwisko: "Zynio" urobione zostało z połączenia brzmień imienia jego i nazwiska. Była to ze wszech miar ciekawa osobistość, ciekawa szczególnie z powodu dziwnego połączenia zewnętrznej formy i wewnętrznej treści, nietylko różniących się znacznie między sobą, lecz nawet z pozoru wprost wyłączających jedna drugą. Krępy, przysadkowaty, z szeroką, pełną twarzą, ogoloną z powodu słabego zarostu, z dużym, mięsistym nosem, zresztą młody jeszcze chłopak, nie posiadał bynajmniej powabnej powierzchowności. Przytem niełatwo było odnaleźć w nim, przy bliższej nawet znajomości, jakichkolwiek zalet umysłowych. Drwił sobie ze wszystkiego, jak najpospolitszy chłystek, poważne rozmowy przerywał zwykle uciesznemi konceptami, nie wierzył, a przynajmniej udawał niewiarę, w nic i nikomu, jednem słowem – zachowywał się, jak tysiące blagierów, osłaniających w ten sposób nicość swego umysłu. To też gdyby nie to, że okazał się szczęśliwym posiadaczem pewnej dozy literackiego talentu, przeszedłby był przez życie, nie pozostawiwszy po sobie śladów więcej od jednodniowego motyla. Znano-by go tylko z lekkiej strony i cenionoby go też lekko. Dopiero przed paru laty zaczął umieszczać w pismach realistycznie pisane obrazki, przeważnie z życia ludu, z których biły świeżość i moc niepospolitego umysłu. Następnie, z rozwinięciem talentu, przeszedł do powieści, których napisał parę, dobrze przyjętych przez krytykę i publiczność. W utworach tych ujawniły się takie strony ducha, jakich nikt dotychczas nie poważyłby się w nim podejrzewać. Wydawał się płytkim umysłem i sercem, a z obrazków tych i powieści biła głębia uczucia, przyśpieszająca tętno serc czytelników; zdawał się egoistą, zajętym wyłącznie korzystaniem z uciech, jakie daje życie, a z pod pióra jego wypływały wzniosłe hasła niczem niezamąconego altruizmu; przytem poglądy swe i przekonania formułował jasno i wypowiadał szczerze, głosem donośnym, nie krępując się żadnemi ubocznemi względami. Tak niezgłębiona przepaść leżała między tem, co pisał, a tem, co mówił i robił, że, pomimo od kilku miesięcy datującej się znajomości, dotychczas nie chciało mi się wierzyć, że nasz znajomy Zynio i powieściopisarz Zygmunt Złyński – to jedna osoba.
Teraz chodził wielkiemi krokami wzdłuż pokoju i wydrwiwał Apellesa:
– Powiadam wam, chłopcy, że ten oto kiepski waryat wymalował paskudny obraz, na którym każdy szczegół posiada barwę, wprost przeciwną istniejącej w rzeczywistości: wierzba jest tam purpurowa, niebo czarne, a żaba różowa. Gdym, ujrzawszy ten bohomaz, wyraził mu swój oburzający zachwyt, nasz Apellesik, posiadając rybi charakter, nie odpowiedział mi równie zachwycającem oburzeniem, lecz łagodnie zapytał, czy wiem, co to jest plain airyzm, lub impresyonizm? Zapewniłem go, klnąc się na pamięć swej nierodzonej babki, że już miałem nieprzyjemność poznać się z tem parszywem jagniątkiem, a na dowód, że tak jest, podałem mu przepis, ułożony przez rodzącego się teraz teoretyka szkoły impresyonizmu, na malowanie portretu adeptów tego kierunku malarstwa. Mianowicie: należy wziąć dużo farby zielonej, potem znowu zielonej, potem jeszcze raz zielonej, zmieszać to dobrze i zamalować nią odpowiedni kawał płótna. Pod spodem, na objaśniającej kartce, można położyć napis: Apelles, czyli chodzące głupstwo.