- W empik go
Z życia Zygmunta Krasińskiego. Pierwsza miłość i jeden z pierwszych przyjaciół - ebook
Z życia Zygmunta Krasińskiego. Pierwsza miłość i jeden z pierwszych przyjaciół - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 214 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Edward Jaroszyński urodził się 1811 r. w Tywrowie na Podolu, syn Czesława, marszałka winnickiego, jednego z bogatszych podówczas posiadaczy ziemskich w naszej prowincji, pośród licznego rodzeństwa (dwóch braci i cztery siostry), najmłodszy, najwątlejszy i najwięcej od wszystkich kochany. Kształcił się w Żoliborzu w szczęśliwych warunkach, pod opieką ks. pijara Kamieńskiego. Obok wykładów w szkole, brał jeszcze lekcje muzyki i angielskiego języka, którym też władał biegle. Mieszkał w konwikcie i tylko w dnie świąteczne odwiedzał rodziców, często przebywających w Warszawie. Marszałek prowadził dom otwarty, dawał wieczory – działo się to zaś w 1824 i 1825 roku; naturalnie, że generał Wincenty Krasiński częstym na nich bywał gościem; obaj ziemianie podolscy – a choć nie sąsiedzi, ale spotykali się często, radzili nieraz o potrzebach kraju. Na tych wieczorach i synowie ich poznali się i zbliżyli; Edward milczący, jakby w sobie skupiony, łagodny, przypadł bardzo do serca rzutkiemu, wesołemu i rozswawolonemu Zygmuntowi. Garnęli się też do siebie wzajemnie i widywali nie tylko w domu rodziców, ale i na fetach u starościny opinogórskiej, babki poety, która wszystek drobiazg, nieliczny wprawdzie, należący do koła koleżeńskiego jej wnuka, tak gościnnie i suto podejmowała. W roku 1829 młody Krasiński opuścił Warszawę, Edward doczekał się w niej wojny. Z tych przygód młodzieńca niewiele nas doszło szczegółów; wiemy tylko, że generał Henryk Kamiński na jego ręku wyzionął ducha, pod Ostrołęką, w dniu 26 maja 1831 r. Po skończonej kampanii zimę spędził w Berlinie, uczęszczając na kursa filozofii. Wiadomo, że Hegel panował tu wszechpotężnie; choć młody wędrowiec nie zastał go przy życiu – uczony bowiem profesor umarł 14 listopada – ale zostawił licznych następców i komentatorów; sława też jego doktryny stała na wyżynach przez długi lat szereg, nie bacząc na protesta przeciwników. Jaroszyński, gorąco rozmiłowany w heglizmie, pozostał mu wiernym; z czasem tylko starał się go nałamać, zastosować do swoich poglądów i przekonań religijnych. W listach do Krasińskiego często się o tym rozpisuje, jak się łatwo przekonać z odpowiedzi poety, z których choć jeden ustęp pozwalamy sobie przytoczyć tutaj: „Hegel, powiadasz, stał się gwiazdą twoją polarną, ruszoną tylko magnetycznie w stronę katolicyzmu, zresztą nieubłaganie zatknioną na niebie! A ja ci na to powiem, że Hegel wielkim jest, ale coś większego jeszcze znam od Hegla, to właśnie owo życie, które wszystko porywa, i kiedy Hegel pisał systema swoje, już zapewne z punktu heglowskiego ono skoczyło było dalej.” Zdaje się, że Jaroszyński lat kilka spędził na wędrówce po Europie. Do kraju ledwie na chwilę zaglądał, bo oto w czerwcu 1833 roku spotykamy go znowu dążącego z Tywrowa do Wiednia, w towarzystwie brata Henryka i mentora, a razem lekarza, pana Kossowicza. Ojciec stęskniony robił starania, by stały powrót syna mógł bez wielkich przykrości nastąpić; ale kiedy przeszkody usunięto, dowiedział się, że jego ukochany zapadł na zdrowiu, że mu lekarze radzą spędzić resztę zimy we Włoszech, lato u wód w Niemczech, a w jesieni znowu za Apeniny wędrować. Istotnie, powietrze południowe orzeźwiło go; młodzieniec do sił powrócił. Odtąd Italia zachwycała go do tego stopnia, że ciągle marzył o niej; – „chorował na Włochy”, jak utrzymywał Krasiński, żartując z tych uniesień. Spotykali się też z sobą w tym czasie niejednokrotnie, bo i poeta po powrocie z Petersburga także używał rozkoszy, jaką daje podróż, o której się dawno marzyło. W tym 1834 roku, pierwsze miesiące spędzają w Rzymie. Na uroczystości wielkanocne zbiegło się sporo cudzoziemców, w ich liczbie i pani Bobrowa. Jaroszyński pośredniczył w poznaniu się jej z Krasińskim, jak o tym sam poeta później pod datą 1839 r. wspomina: „Boże! tego roku Wielkanoc znów 30 marca, jak temu lat pięć – a wy gdzie? Ona i ty, i Konstanty ? Wy, trójca moja!”
Dobrze po świętach rozbiegli się wszyscy, z postanowieniem wrócenia w jesieni. Pan Edward do Ems pojechał, pani Joanna do kraju. Krasiński w maju był we Florencji, w lipcu w Kissingen, w sierpniu we Frankfurcie, w październiku w Mediolanie, a w listopadzie znowu w Rzymie. Tutaj też zastał Jaroszyńskiego i całe grono licznych znajomych, należących do bliższych albo dalszych tego ostatniego pokrewnych. Zjechał ojciec w towarzystwie starszego syna Henryka i córki Hortensji, uszczęśliwiony, że ukochanego swego znalazł lepiej, niż się spodziewał. Stawił się w tym kółku p. Franciszek Skibicki, późniejszy szambelan, a podówczas kurator honorowy szkoły żytomierskiej, posiadacz kawałka ziemi na Wołyniu. Ożenił się on był z panną Heleną Drzewiecką, córką szefa, z pierwszego małżeństwa; że zaś drugą żoną szefa była siostra Edwarda Jaroszyńskiego, stąd stosunek bliski, jakby powinowaty. Piękna żona kuratora nosiła w piersi zarody strasznej choroby, która przedwczesną śmierć spowodowała. Wówczas to były jeszcze początki jej niezastraszające – początki, przerywane okresami względnego zdrowia, więc i ta kobieta, choć skazana na zgon nieubłagany – nie spodziewając się go wcale – wniosła do kółka włoskiego dużo życia i wesela, przypuszczając, że burza już zażegnana, bo też to włoskie powietrze tak zbawiennie na nią oddziaływało, a Rzym nęcił, zachwycał, kiedy się w nim było jakby u siebie, wśród swoich. Zjechała i piękna p. Joanna Bobrowa Piotrowicka, pokrewna przez męża Jaroszyńskich, żona bowiem pana Czesława z Bobrówny się rodziła. Naturalnie, że do grona ukraińskiego, jak je żartobliwie nazywano, należał i Zygmunt Krasiński, dziwny czar roztaczający dokoła siebie, autor już wówczas niepośledniej miary, w wielkim sekrecie ukrywający swoje autorstwo, choć otoczenie dobrze o nim wiedziało; wesoły i smutny na przemiany, rozprawiający o zagadnieniach społecznych, o abstrakcyjnych kwestiach, z przekonywającym wdziękiem z tym subtelnym urokiem rzeźbiarza, każdym niemal wyrazem określającego dosadnie przedmiot dyskusji, a jednocześnie form eleganckich, znajomości świata wielkiej, szczególnie względy posiadał pań naszych. Wiemy, że pani Bobrowa nie była już mu obcą. Powinowactwo – choć bardzo dalekie – może się przyczyniło do utrwalenia bliskiego i serdeczniejszego stosunku między dwudziestosiedmioletnią ciotką i dwudziestotrzyletnim siostrzeńcem. Naturalnie, że z Krasińskim zjechał do Rzymu nieodstępny Danielewicz, artysta, filozof, dawny, stały, do grobowej deski wypróbowany przyjaciel, a co niemniej ważne, posiadający zaufanie ojca generała, bardzo pod tym względem wybrednego. Zjechał i poczciwy dr Sauvan, doglądający w ciągu lat kilku rozdrażnionego nerwowo i dotkniętego chorobą oczu poetę. W towarzystwie tym – dłużej albo krócej – gościli: generał Ludwik Pac, wybierający się na Wschód, jakby tam szukał śmierci, która wkrótce w Smyrnie go spotkała; młody Litwin Otto Rajecki, rzewny, skromny a wesoły kompan, uciekający od suchot, choć te go nie wypuściły ze swoich uścisków; Sołtyk, kapryszący, ale skory do ustępstw, i wielu, a wielu innych. Zima była łagodna i ciepła w końcu 1834 r. w wiecznym mieście. Cały dzień wypełniały przechadzki. W nich Krasiński jako obeznany z pamiątkami miejscowymi przyjmował na siebie rolę przewodnika. Wieczór spędzali albo w teatrze, albo u p. Czesława Jaroszyńskiego, dzieląc się wspomnieniami niedawno ubiegłych lat smutnych i wiadomościami skąpymi z kraju. Wesoło więc było naprawdę. Niekiedy młodzież gromadziła się w restauracji Leprego na pogadankę ożywioną. Krasiński jakby ton stanowił. Wszystko się do niego garnęło – do tego stopnia, że służba jego przede wszystkim słuchała rozkazów i tak przyzwyczajoną była do potraw ulubionych gościa, że potem, kiedy w lat kilka tu zawitał, przypomniała to sobie: „u Leprego – pisze do Sołtana – jak mnie ujrzał garson, zaraz krzyknął: filetti di gallinacio – i chór garsonów powtórzył: filetti di gallinacio. Jaka pamięć u tych Włochów" – dodaje na końcu. Tutaj też przy kieliszku złocistego wina układano projekty rozrywek. Poeta już wówczas uległ czarowi kobiety. Przypuszczać się godzi, ze choć walczył z uczuciem, choć opędzał się mu, ale i pragnął go nieustannie. Naprowadza nas na tę myśl ustęp jeden w liście do Gaszyńskiego, pisanym w listopadzie 1834 r.: „roją mi się fantasmata w sercu, niewymowne upragnienia, którym nigdy nie stanie się zadość, jako się nigdy nie stało… O gdybym choć raz mógł na jawie obaczyć wszystkie moje ukryte żądze, sklejone w ciało, ubrane w formę; ponieważ jestem mężczyzną, ta forma musiałaby być kobietą. Nie byłby to posąg Pigmaliona, ale ona, utworzona z żebra duszy mojej, poznałaby mnie, byłaby mną i sobą zarazem. O! wtedy sam na sam ukląkłbym przed jej śnieżnym ciałem. Nie byłaby to Wenus grecka, owszem w jej urodzie przebijałaby powaga Apollina Belwederskiego; ale wzniosła ta duma wzroku, to panowanie nad wszystkimi w łzy by się rozpłynęły przede mną. Dla mnie ona by śpiewała piosenkę dziecinną, dla innych straszną pieśń natchnienia.” I w kilka miesięcy potem, zawsze z Rzymu, zawsze w tym otoczeniu, zawsze do tegoż przyjaciela cicha skarga, wynik może znużenia wywołanego walką przyciężką: „ja bym już chciał zakończyć tę marną grę kilku myśli i kilku żywych popędów i kilku chorób, która zowie się życiem moim; ja bym rad gdzie zasnął na wieki, czy u progu jakiegoś kościoła, czy na jakiej ruinie, byleby nie w łóżku. Ty byś kiedy zaszedł w te strony i usiadł na moim grobie! Przypomniałbyś sobie dzieciństwo, młodociane lata i żarty, i szumne nadzieje; przypomniałbyś sobie, że ktoś kochał cię szczerze kiedyś, gdzieś, i wstałbyś i rzekłbyś – pokój jemu.”
Tak się mówi, powtarzamy raz jeszcze, w chwili wielkich pragnień nieziszczonych, kiedy ziszczeniu temu tamę stawi nie obojętność kobiety, ale poczucie obowiązku z jej strony; kiedy się czuje, że ona, ukochana, choć słaba a wątła, choć równie chciwa szczęścia na ziemi, ma jeszcze tyle siły, że się oprzeć powinna, oprzeć musi podszeptom pełnym czaru i niewysłowionej rozkoszy. Zdaje się nam, że listy owe są wytyczną wskazówką początkującego szału, który potem kulą ołowiu zaciężył na przyszłości dwojga tych ludzi. On po latach walki otrząsł się i przy boku nowej Beatryczy popłynął w świat inny, ona ze złamanymi skrzydły pokorna gołębica została na całe długie życie samotna, z nie schodzącym z jej bladego a wyniosłego czoła stygmatem żałoby. Ale wówczas w Rzymie wszyscy członkowie kolonii, przeniesionej przeważnie z pól ukrainnych, pełni byli otuchy. Gospodarz cieszył się nadzieją, że syna – po długich latach – będzie mógł widzieć znowu pod swoją strzechą; syn ten filozofował po trosze z Danielewiezem. Danielewicz poza Heglem kochał jeszcze muzykę; grał przepięknie na fortepianie. Pani Skibicka i młody Rajecki tuszyli sobie, że chorobę tu zostawią, że za Apeniny do domu nie zabiorą jej wcale; pani Joanna, trując się miłością, jeszcze się jej opędzać starała; poeta, nie oglądając się na jutro, korzystał z chwili, już samo pragnienie szczęścia, nadzieja, a może i pewność wzajemności były dla niego wielką rozkoszą – a miał i powiernika, właśnie pana Edwarda, któremu się niechybnie z uczuć swoich spowiadał… Słowem, grono owo kończyło rok pański 1834 pod najpomyślniejszymi auspicjami. Nim atoli dalsze dzieje dni wyżej zaznaczonych – chwil dość ważnych w życiu Zygmunta i jego przyjaciela – opowiemy, poznajmy bliżej kobietę, przedmiot jego uniesień i zachwytów.
Pan Józef Morzkowski, chorąży podlaski, podstarości, żytomierski, instrumentowany na ten urząd przez starostę Ilińskiego, należał do najpopularniejszych osobistości w południowych naszych prowincjach w końcu ubiegłego i początku dzisiejszego wieku. Człowiek nowy, wychowaniec podskarbiego Tyzenhauza, potem skromny urzędnik w kancelarii sejmowej, w wydziale wydającym sancita na komisje, wyrósł nagle w epoce bankructw, jako zręczny a sumienny organizator sądów zjazdowych. W roku 1786 stanął na czele interesów Ponińskiego, reprezentujących 83 milionów zł actiwów. W pięć lat je ukończył, bardzo szczęśliwie; z kolei przystąpił do rozbioru dóbr Prota Potockiego i ten w ciągu dwóch lat przyprowadził do porządku. Praca była ogromna, ale też i wynagrodzenie nie lada jakie, bo po dukacie od tysiąca złotych. Stąd początek jego fortuny; nic mu wszakże nie mogli zarzucić współcześni, a Duklan Ochocki, zjadliwie rzucający się na wszystkich, Morzkowskiemu oddaje sprawiedliwość: „zostawił on wprawdzie – powiada tylko co wzmiankowany autor – czternaście milionów, ale nikt powiedzieć nie może, żeby ten nabytek z czyjąkolwiek przyszedł szkodą, wydarty był podstępem lub wymożony przemocą.” Pan podstarosta nie posiadał odznaczającego się wychowania, znał tylko język polski i łaciński, „ale łacinnik był tęgi”, a prawo umiał w praktyce zastosować; z tego powodu szlachta go powołała na wysoki urząd prezesa trybunału cywilnego w Kijowie w pierwszej chwili utworzenia tej instytucji, to jest w ostatnich latach zeszłego wieku. Na urzędzie pozostał do zgonu, który nastąpił w 1829 r.: „od wstąpienia na tron cesarza Pawła nie było ani jednego dekretu jego, którego by senat nie potwierdził.” Urzędnik prawy, dbał o honor ziemian, jako ich reprezentant, stąd drażliwsze wniesienia, manifesty i remanifesty, mogące ubliżać jednej ze stron powaśnionyeh, zwykle pod własną przechowywał pieczęcią. Do rzędu takich dokumentów należały skargi Szczęsnego Potockiego i Antoniego Złotnickiego, którzy powaśniwszy się o dzierżawę, obrzucali siebie błotem wzajemnie, odsłaniając smutne i zbyt bolesne szczegóły ostatniej dotyczące konfederacji. Otóż prezes posiadał ogólną estymę, wielce miłował bliższą i dalszą rodzinę; ściągnął ją tutaj z Podlasia, okalał opieką, pomagał, dobrodziejstwował nieledwie. Brat jego Franciszek marszałkował w Żytomierzu w 1821 roku, a siostrzeńców bliższych i dalszych pełno siedziało na urzędach. Ożenił się pan prezes już w wieku statecznym, na początku niniejszego stulecia, z Hańską, także pochodzącą z gniazda wydostającego się na wyżyny. Czy panna mu wniosła posag?… nie wiemy; choć ojciec jej znaczny posiadał majątek, a i popularność niemałą, piastował bowiem 1811–1814 urząd gubernialnego wołyńskiego marszałka. Morzkowscy założyli rezydencję w Chodorkowie, nabytym u Kajetana Swidzińskiego, kasztelanica radomskiego. I dziwna rzecz, człowiek umiejący wszystkim radzić, nabytkiem owym wplątał się w proces zawiły, ukończony niepomyślnie, wprawdzie po jego dopiero zgonie. Synów nie mieli, tylko trzy córki, które łatwo znalazły odpowiednie partie, już choćby wskutek zasług rodzica i wielkiego wiana, wynoszącego dla każdej po cztery miliony złotych polskich. Przynajmniej tak utrzymuje Ochocki. Jedna, Józefa, wyszła za ks. Karola Jabłonowskiego, dziedzica na Ostrogu, a była drugą jego żoną; Cecylia za księcia Radziwiłła, brata generałowej Wincentowej Krasińskiej (z jednego ojca, a nie z jednej matki), trzecia, Joanna, za Teodora Bóbr Piotrowickiego, który podówczas należał do bogatszych właścicieli Wołynia. O tej właśnie trzeciej mówić tu chcemy; dla jej bliższego poznania skreśliliśmy ten pobieżny szkic genealogiczny. Joanna przyszła na świat w roku 1807. Wychowanie musiała otrzymać zwykłe, stosownie do wymagań ówczesnych zasadzające się na powierzchownej ogładzie, grze na fortepianie, bo ten właśnie w modę wchodził, i na znajomości francuskiego języka. O ostatni tak dbano w naszych domach zamożniejszych, że dla niego poświęcano wiele. I panny Morzkowskie utartą koleją chowano, z krzywdą dla ojczystej mowy, nie bacząc na to, że ojciec oprócz łaciny nie znał innego narzecza. Matka znowu, pamiętająca dobrze pobyt Kondeusza na Wołyniu , takiego upodobania nabrała do cudzoziemczyzny, że cały dwór prezesa osadziła emigrantami znad Sekwany, poczynając od stangretów i lokajów, a kończąc na wyższych oficjalistach. Mąż wprawdzie sarkał, nazywając otoczenie „istną wieżą Babel”, ale ulegał kobiecie, upatrującej w tym przeobrażeniu szczęście dla dzieci w przyszłości. I stało się, że panienki nie mówiły prawie po polsku. Co zniewoliło rodziców do wydania córki za Bobra, nie umiemy powiedzieć. Z połączeń dwóch starszych, wnosić by można, że szło im bardzo o związki z pierwszymi rodzinami, a Bobrowie do takich nie liczyli się jeszcze. Cicho o nich w dziejach, jedną tylko wzmiankę spotykamy w XVII w., i to jako o bardzo skromnej rodzinie, należącej do rozrosłego gniazda szlachty owruckiej. W zeszłym stuleciu, są to już drobni urzędnicy w województwie bracławskim. Pierwszym luminarzem rodu jest pan Ignacy Bóbr Piotrowicki h. Pilawa, cześnik bracławski, zmarły w 1769 roku. Ożeniony był z Anną Chomętowską, kasztelanką czechowską, wdową po dwóch małżonkach (Rohozie i Kuczewskim). Zostawił z nią liczne potomstwo i piękny grosz, którego się dorobił ma zastawnych dzierżawach, w dobrach ks. Marcina Lubomirskiego, wojewody krakowskiego, księcia Sanguszki, ordynata ostrogskiego, Mikołaja Piaskowskiego, podkomorzego krzemienieckiego, bogatych indygenów, znanych z nieopatrznego utracjuszostwa albo obłędu umysłowego. W owej epoce całe rojowisko drobiazgu szlacheckiego zdobywało w ten sposób fortunę, a z nią i pewne znaczenie. Lada odrobina gotowego grosza dawała ogromne zyski, taka w tych dynastach do trwonienia żądza się wyrobiła. Skromny cześnik bracławski umiał skorzystać z okoliczności. Nie był on lepszy ni gorszy od innych, chyba tylko szczęśliwszy. Jeden z najmłodszych jego synów, Kajetan, kształcił się w Warszawie, już na modłę cudzoziemską; w roku 1766 komisarz do rozgraniczenia województwa kijowskiego z bracławskim, następnie o wojskowe ubiega się godności; z chorążego buławy polnej koronnej generał wojsk polskich, naturalnie „nieamplojowany”, to jest honorowy; kawaler Orderu Św. Stanisława; dziedzic na Czepielówce, Wolicy, do których przybyły z kolei Zahajce Wielkie i Małe, Temnohajce itd. Wnukiem tego ostatniego był właśnie pan Teodor Bóbr
Piotrowicki, urodzony w końcu zeszłego wieku, wielkiej fortuny pan, wielkiej ogłady, zręczny, ugrzeczniony a butny, gościnny a przestrzegający etykiety prawie dworskiej – słowem typ bogatego indygena, z kolei przedzierzgniętego w dygnitarza. W Zahajcach urządził prześliczną rezydencję. Stecki w swojej po Wołyniu podróży tak ją odmalował w 1864 roku: „Wieś duża, a w niej obszerny z pawilonami pałac, okazałe murowane budowle dworskie, komin od cukrowni, widok niezwykły na Wołyniu, przynajmniej w tej jego części, a nareszcie ogromna murowana cerkiew i takiż przy niej monastyr. To Zahajce, przed laty kilku wesoła, licznymi gośćmi zaludniona rezydencja p. Teodora Bobra… Dziś i tu groby – cicho, pustka – wyludniono… Dla nas, Wołyniaków, Zahajce zawsze miłą z przeszłości, pozostaną pamiątką, któż bowiem serdecznie nie kochał ich gospodarzy, kto ich serdeczną gościnę zapomni?”
Do takiego to gniazda, przyozdobionego z przepychem, wprowadził pan Teodor swoją małżonkę. Daty ślubowin nie mamy, musiały one… wszakże nastąpić na początku 1825 r., bo w lipcu tego roku prezentowała się pani Joanna w Sofijówce pod Humaniem, jako mężatka, zwracając uwagę wszystkich swoją niezwykłą urodą. A tłumy publiczności, na owego św. Piotra, były tak znaczne, że przybysze „opłacali po kilkadziesiąt rubli chatkę do przenocowania”. I te tłumy, jak w jasną tęczę, wpatrywały się w twarz przedziwnie pięknej pani, której honory gospodarza domu robił hr. Aleksander Potocki, królewskie jej niejako składając hołdy. Słuszna, szczupła, bladej twarzy, o rysach klasycznych, posągowo wyglądała – a posąg ten czarował, kiedy pod wpływem rozmowy ożywiał się, kiedy na ustach osiadał dziwnie wdzięczny uśmiech, a jednocześnie w oczach tęsknota czy pożądanie nieziszczonego szczęścia widniało. Z luźnych, oderwanych wspomnień współczesnych kreślimy obraz, więc jest niedokładnym, brak mu jednolitości – o nią nam wszakże nie idzie, fantazją nie chcemy się posługiwać. Tajemnic pożycia owej pary, związanej „wzajemną inklinacją” nie posiadamy. Powszechnie utrzymywano, że dla siebie byli stworzeni, że nic im nie brakowało do pomyślności zobopólnej, pani tylko nie domagała – i z racji tej musiała się wychylać często za granicę. Pobudki te same zniewoliły ją szukać zdrowia pod ciepłym niebem Italii. Na początku zimy 1834 roku pośpieszyła do Rzymu. Ciągnęło ją tam prócz piękności i zabytków – towarzystwo polskie, a jak to wyżej juz zaznaczyliśmy, bliskie i przyjemne zarazem.