- W empik go
Z życiem, proszę - ebook
Z życiem, proszę - ebook
Katarzyna Miller w rozmowie autobiograficznej z Beatą Biały
O życiu. Jego blaskach i cieniach. I o tym, co pomiędzy
Odważna i charyzmatyczna. Barwna i uśmiechnięta. Dowcipna i nietuzinkowa.
Katarzyna Miller.
Jakie jest jej życie? Co ją ukształtowało? Co jest dla niej ważne? Co dodaje jej otuchy, a czego się obawia?
W rozmowach z Beatą Biały Katarzyna Miller opowiada o swoim życiu szczerze, bez lukru i owijania w bawełnę. Mówi o sprawach ważnych dla każdego człowieka jak miłość, przyjaźń, strata, starzenie się, lęk, zdrada, śmierć i żałoba. Opowiada o ludziach i sprawach jej bliskich. O cieniach i blaskach. Pokazuje piękno życie, jego małe i duże radości. I to jak czerpać z niego pełnymi garściami i przeżyć je najlepiej jak tylko można.
Z życiem, proszę to książka, nad którą można nieraz się wzruszyć i wiele razy roześmiać. A także spojrzeć na różne aspekty życia z całkiem innej perspektywy.
Katarzyna Miller
Psycholożka i psychoterapeutka z kilkudziesięcioletnią praktyką terapeutyczną. Charyzmatyczna, odważna, dowcipna i pogodna, ale też szczera do bólu.
Ukończyła psychologię i filozofię na UW. Treningu psychologicznego i prowadzenia psychoterapii uczyła się w Ośrodku Synapsis od prof. dr. hab. Kazimierza Jankowskiego, a następnie od rzeszy nauczycieli polskich i zagranicznych (w tym Carla Rogersa). Wykładowczyni na licznych warsztatach rozwojowych dla kobiet. Felietonistka miesięcznika „Zwierciadło”. Autorka i współautorka wielu bestsellerowych poradników, m.in. Chcę być kochana tak, jak chcę, Kup kochance męża kwiaty, Nie bój się życia, Daj się pokochać dziewczyno (Wydawnictwo Zwierciadło). Na YT prowadzi kanał NA CHWILĘ.
Beata Biały
Dziennikarka, psycholożka, autorka bestsellerowych książek, m.in. Słońca bez końca. Biografia Kory, Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego, Osiecka. Tego o mnie nie wiecie. Od lat w wywiadach i artykułach kreśli portrety niebanalnych ludzi.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-619-3 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tej książce pojawią się więc te same fakty, o których opowiadałam już wcześniej, może tak samo opowiedziane, a może trochę inaczej, w końcu minęło parę lat. Może coś dojdzie, może czegoś nie będzie. A może poruszymy w rozmowach z Beatą inne tematy. Sama jestem ciekawa. Kogo nie ciekawi, niech nie czyta. A kto chce być ze mną bliżej – serdecznie zapraszam.
Katarzyna Miller.
Wolę mieć
życie
puste
niż brudne
* Wiersze zamieszczone w książce, które nie są podpisane nazwiskiem innego twórcy, są autorstwa Katarzyny Miller.
.
Chciałam się od ciebie dowiedzieć, jak żyć. Mam wrażenie, że doskonale wiesz, jak zrobić, żeby na końcu tej drogi obejrzeć się za siebie i powiedzieć: „Fajne było to moje życie”.
Bardzo ci tego życzę. Ale mam wrażenie, że tobie się udało. Że przeżyłaś to życie tak, że możesz być z siebie dumna. Pewnie doświadczyłaś porażek, ale chyba ogólny bilans jest niezły. Być może nie potrafisz tego docenić? Bo wiesz, ważne jest to, żeby nie skupiać się na tym, czego brakuje, czego się nie osiągnęło, nie dostało, a na tym, co się ma. Ja tak robię. Wypracowałam to sobie, ale też miałam dobry wzór. Dostałam go w przekazie od mego taty, który miał naprawdę trudne przeżycia, a jednak był niezwykle pogodnym człowiekiem. I od niani, która umiała kochać i kochała mnie całym sercem. A może od mamy, która nie umiała kochać, więc nie dała mi tej miłości. I to był ważny przekaz, choć negatywny.
Ja dostałam dużo czułości od mamy, od taty zresztą też. Byłam przytulanym dzieckiem. Może dlatego teraz tak brakuje mi tego utulenia, bo ich nie ma. Czasem wracam wspomnieniami do dzieciństwa, chowam się w nim jak w czymś bezgranicznie bezpiecznym. Wtedy wszystko było takie proste...
Miałaś szczęście. Zbyt dużo dzieci nie ma takich wspomnień. Choć troszkę zaniepokoiło mnie określenie „bezgranicznego bezpieczeństwa”. Brzmi w tym zbyt nierealne marzenie o zatrzymaniu takiego stanu na całe życie. Ale to twój temat, nie mój. A jeśli chodzi o poczucie bezpieczeństwa, które jest jedną z naszych najważniejszych potrzeb, to trochę jest z tym tak, jak z poczuciem szczęścia – ono bywa. Nic nam nie może zagwarantować ani poczucia bezpieczeństwa, ani poczucia szczęścia na zawsze. Oczywiście im częściej je odczuwamy, im bardziej mamy wiarę w to, że częściowo zależy od nas samych, tym bardziej się ono w nas ugruntowuje jako możliwość, że życie potrafi być ciepłe, bezpieczne i szczęśliwe. Ale nie będzie takie zawsze i dla świadomej osoby nie jest to powód do zwątpienia. Zdaję sobie sprawę, że nasze życie w Polsce, pomimo jego wielu ciemnych kolorów, jest dla nas jednak od kilkudziesięciu lat w miarę spokojne i bezpieczne. Choć oczywiście, jak zwykle nie dla wszystkich. Bo życie nie jest sprawiedliwe.
Przypomniała mi się anegdotka, kiedy prof. Leszek Kołakowski po swoich wykładach rozdawał studentom cukierki, ale nie wszyscy dostali. Ci pominięci upomnieli się z żalem, na co profesor z uśmiechem powiedział: „Życie nie jest sprawiedliwe”.
Ale to fajne. Na tak słodkim przykładzie wszystko widać.
Ale czy nie powinno być sprawiedliwe? Marks i Engels dążyli do tego.
Rozkoszna naiwność. A niby dlaczego? Wobec kogo i jaka? Każdemu według potrzeb? Każdemu według zasług? Niezwykle dużo ludzi lubi marudzić: „A dlaczego mnie to spotkało? Dlaczego mnie rzucił facet? Czemu tylko mi się to nie udaje? Dlaczego inni mają to, czego ja nie mam?”. Ulubione zajęcie sobków, którzy nie widzą, co się dzieje wokół nich. Jest dla mnie jasne, że ból każdego z nas czy niedogodność, czy kłopot – są dla niego najważniejsze. Ale żeby żyć w pogodzie ducha, naprawdę opłaca się rozejrzeć wokół, zobaczyć, jak trudne i pełne czasami straszliwych przeszkód jest cudze życie. Dziękujmy za to, co mamy. To jest temat dla wszystkich. Od zawsze. Teraz, kiedy patrzę na moje życie, do tyłu, a robię to dość rzadko, coraz bardziej wiem, że wiele cierpienia, napięcia, niepokoju czy niezadowolenia, także w moim życiu, bywa związane z brakiem refleksji i samoświadomości. Już stoicy próbowali odnaleźć tajemnicę, jak żyć bez zbędnego cierpienia. Jako ludzie nie postawiliśmy na rozwój świadomości, tylko na rozwój techniki. I na kiepskie wartości – posiadanie i władzę. Na posiadanie władzy. Uginamy się pod tym od wieków. I odpowiedź, dlaczego życie bywa tak trudne i ciężkie, jest niestety taka, że myślimy tylko o sobie. Przyznam, że także sama to znam. Kiedy się bardzo skupię na swoim braku, dojmująco go odczuwam. Każdy z nas tak ma. Ale mądrzy ludzie uczą, żeby się po pierwsze skupić na tym, co mam, a nie czego nie mam, a także przyjąć do wiadomości, jak wielu ludzi tego nie ma i jak niektórzy nie potrafią nawet wyobrazić sobie, że mogliby mieć. I zaczęło mnie zastanawiać, z jaką niefrasobliwością marudzimy, że miałam dostać, nie dostałam; miało wyjść, nie wyszło; miało świecić słońce, a tu pada deszcz. I wiem, że dużo ludzi powie na to: „Ale są prawdziwe nieszczęścia. Nie deszcz zamiast słońca”. Wiem o tym bardzo dużo. Czasami krew przestaje krążyć w moich żyłach z przerażenia, co przeżywali moi pacjenci. Ale żyją. Niektórzy ludzie nie żyją. I już nic nie poradzą. Ci, co ciągle mają swoje życie, potrafią wiedzieć, co mają, pomimo wszystko, a niektórzy tylko spodziewają się, że z powodu ich cierpienia wszystko będzie im darowane. Mają roszczenia, pretensje i oczywiście także cierpią. Można by się zastanowić nad wartością cierpienia i to jest temat, który również towarzyszy ludzkości od wieków. Kiedy pracuję z ludźmi w grupie, widzę bardzo różne reakcje na opowiedziane przez nich ich losy, czasem tragiczne. Niektórzy są przerażeni, nie chcą słuchać, inni mówią: „Boże, a ja myślałem, że moje życie było trudne”. Inni po prostu cieszą się, że ich to nie spotkało. Najwięcej osiągną ci, którzy słuchają naprawdę, głęboko, towarzysząc innym. Ta wiedza to przeżycie. Bliskość cudzemu losowi jest bezcenna. Prowadzi de facto do takiej prawdy: „Wiem, że nic nie wiem”. Czasem to najgłębsza nasza prawda. Ważne, żeby nawet w trudnych momentach znaleźć coś dobrego i się tym ucieszyć.
Jak u Frankla? Mój ukochany psychoterapeuta Viktor Frankl w swojej autobiograficznej książce–wspomnieniach z Auschwitz Człowiek w poszukiwaniu sensu napisał, że nawet na dnie koszmaru można znaleźć dobro.
Bo można. Trzeba tylko chcieć. To ogromnie ważna książka. Obowiązkowa. O ile dla kogoś obowiązkiem jest rozumieć coraz więcej. A dlaczego ten pierwszy rozdział piszemy na końcu?
Tak to sobie wymyśliłam, że chcę go napisać po wszystkich rozmowach. Zwykle najtrudniejszy rozdział zostawiam na koniec. W biografii Jana Nowickiego był to rozdział ósmy, który traktował o jego wielkich rolach. Chciałam, żeby nie była to banalna wyliczanka, tylko coś, co czytelnik przeczyta jednym tchem.
Czyli teraz muszę coś opowiedzieć tak, żeby czytelnik przeczytał jednym tchem?
Na to wychodzi. (śmiech)
Wiesz, tak sobie myślę, że dobrze przeszłam przez życie, bo miałam odwagę spełniać swoje marzenia. Choć, oczywiście, nie zawsze mi się udawało. Dużo energii poświęcałam na to spełnianie marzeń. Nie wiem, co dawało mi większe szczęście – droga do celu czy sam cel, a może jedno i drugie. Pamiętam, jak siedziałam w moim kolejnym mieszkaniu, które sobie wymarzyłam, i wyłam z rozpaczy. Za cholerę nie pamiętam, dlaczego tak wtedy cierpiałam, ale pamiętam, że wyłam z tej rozpaczy i jednocześnie byłam szczęśliwa, że mogę i nikt mi nie zabroni. I taka się czuję u siebie, i taka prawdziwa, że sama siebie nie oszukuję, że mam do tej rozpaczy prawo, do wszystkiego mam prawo, do każdego uczucia. I że jak sobie powyję i się wypłaczę, to mi przecież przejdzie. I że to jest takie dorosłe, że zajmuję się sobą, że się sobą opiekuję i pozwalam sobie na tę rozpacz.
W domu nie mogłaś sobie pozwolić na rozpacz?
W domu musiałam być dzielna. Ale potem powoli uczyłam się być dobrą mamą dla siebie; mamą, która mówi: „Wolno ci ryczeć”. I pamiętam, jak wyłam wtedy na cały głos, aż zadzwoniła do mnie sąsiadka, która mieszkała nade mną. „Kasia, czy tobie coś się dzieje?” – zapytała. „Tak! Ryczę z rozpaczy!” – powiedziałam, zanosząc się łkaniem. Zadała kolejne pytanie: „Ale rozumiem, że to akceptujesz?”. „Tak! Właśnie tego teraz potrzebuję” – uspokoiłam ją. „To mam się nie przejmować?” – upewniła się jeszcze. „W ogóle” – odparłam stanowczo. „Słuchaj, ale jakby coś się naprawdę złego działo...” – nie była do końca przekonana. „Wtedy będę stukać do ciebie szczotką w sufit” – zaproponowałam. I tak się umówiłyśmy. Było mi bardzo miło, że ją to poruszyło, obeszło i że mam w kimś dobrą, życzliwą duszę. No bo wtedy mogłam być w jeszcze bardziej luksusowym stanie, że ktoś o mnie myśli, gdy jest mi źle. Takich momentów miałam zresztą dużo w życiu. Zbieram te koraliki rozpaczy, radości, wdzięczności... Nanizuję je na nitkę i przez lata zrobił się z tego prawdziwy różaniec.
Te momenty uczą nie rozpaczać za tym, co się straciło albo czego się nie dostało, tylko cieszyć się tym, co się ma?
Ale też tego, że jeśli nawet coś straciłam, to jednocześnie zyskałam doświadczenie. Doświadczenie to cenny dar. Porażek nie traktuję więc jak straty, ciosu od życia, ale jak podarunek. A czasem strata jest zyskiem. Ale przeżyć trzeba. Rozpaczasz po kimś, kto od ciebie odszedł, a potem okazuje się, że dobrze się stało, bo nie był ciebie wart. Nigdy do końca nie wiesz, czy to, co cię spotyka, to strata czy zysk.
Jak w tej przypowieści o chińskim wieśniaku? Opowiem, bo nie wszyscy może ją znają. W małej chińskiej wiosce mieszkał starszy mężczyzna. Całym jego dobytkiem był kawałek pola oraz koń, z pomocą którego uprawiał rolę. Koń był dla wieśniaka niezwykle wartościowy, ponieważ dzięki niemu mógł zapewnić byt sobie oraz swojemu synowi. Pewnego dnia koń zniknął. Sąsiedzi współczuli wieśniakowi takiego nieszczęścia. Mężczyzna nie zamartwiał się jednak stratą konia, lecz ze spokojem pytał: „Szczęście? Nieszczęście? Kto wie?”. Tydzień później zwierzę niespodziewanie powróciło do właściciela, przyprowadzając ze sobą stado innych koni. Tym razem sąsiedzi nie mogli uwierzyć w to, jakie szczęście spotkało starego wieśniaka – w całej wiosce nikt nie miał tylu koni! Gratulowali mu z całego serca. Mężczyzna podziękował im za miłe słowa, po czym zapytał: „Skąd wasza pewność, że to, co się wydarzyło, jest szczęściem?”. Sąsiedzi dziwili się tym słowom i uznali starca za niewdzięcznika. Pewnego razu syn wieśniaka postanowił okiełznać głównego ogiera. Niestety, jego próba się nie powiodła, ponieważ spadł z grzbietu zwierzęcia i złamał nogę. Sąsiedzi ponownie składali mężczyźnie wyrazy współczucia w obliczu takiego nieszczęścia, jednak wieśniak pytał tylko: „Szczęście? Nieszczęście? Kto wie?”. Dni mijały, a kraj pogrążył się w wojnie. Do chińskiej wioski wkroczyli żołnierze, werbując do wojska młodzieńców zdolnych walczyć. Ku rozpaczy wielu rodzin, zabrali wszystkich młodych mężczyzn, z wyjątkiem jednego – syna wieśniaka, który leżał w łóżku ze złamaną nogą. Po jakimś czasie okazało się, że żaden z młodzieńców zaciągniętych do walk nie przeżył. Rodziny pogrążyły się w żałobie, jednak wieśniak pozostał niewzruszony, pytając tylko: „Szczęście? Nieszczęście? Kto wie?”.
Tak właśnie jest. Czasem warto się ze straty ucieszyć. Często na terapię przychodzą do mnie dziewczyny zranione przez swoich mężczyzn. „Zachował się wobec mnie ohydnie”. Po przeboleniu straty warto i można dojść do konkluzji: „Cieszę się, że już go nie ma. Po co mi ktoś taki? Przecież jeżeli on to zrobił, to znaczy, że ma to w sobie. I lepiej, że pokazał wcześniej niż później”.
Często nie dostrzegamy pierwszych sygnałów, które ludzie dają nam od początku. Nie chcemy ich widzieć? Bo zaburzą nasze wyobrażenie o idealnej miłości, którą właśnie spotkałyśmy?
Nie chcemy widzieć. Ale nie tylko my, mężczyźni też tak mają. Mój tata naprawdę długo nie widział, w kim się zakochał – mam na myśli moją mamę. A kiedy przejrzał na oczy, było za późno. Ale pozostała w nim umiejętność dostrzegania fajnych chwil. Też na moje szczęście...
Co jeszcze pomogło ci znajdować radość i nadawać sens życiu?
Myślę, że jedną ze wspanialszych rzeczy w moim życiu było to, że wiedziałam, czego chcę, co mnie interesuje. Od dziecka interesował mnie drugi człowiek, jego uczucia, emocje i wszystko, czym zajmuje się psychologia. Oraz filozofia. Sens życia. Bardzo dużo czytałam. W naszym domu było sporo książek i pochłaniałam je. Potem pożyczałam, skąd się dało. Najpierw zaczytywałam się w literaturze francuskiej, potem przeszłam na anglosaską, iberoamerykańską, niemiecką, no i oczywiście pochłonęła mnie literatura rosyjska. Mam przeczytaną bazę wielkiej literatury światowej. Z matką chodziłam na koncerty, do opery, na pokazy mody, zabierała mnie na plenery z cudownymi malarzami... Kiedyś napisałam do niej list, że jej za wszystko dziękuję, bo dużo jej zawdzięczam.
A jej emocjonalna niedostępność, jej bezmiłość, która dla dziecka jest dramatem, dla ciebie stała się zasobem?
Użyłam tego jako zasobu. Długo z nią walczyłam, długo przyjmowałam jej negacje do siebie. Ojciec starał się to równoważyć. Pamiętam, jak kiedyś wychowawczyni napisała: „Kasia zachowuje się skandalicznie”. Na co matka ze złością: „Jak mogłaś mi to zrobić?!”. A tata: „Jak możesz traktować poważnie tę starą wariatkę?”. Pokazał mi, że istnieje jeszcze zdrowy osąd. Pomogła terapia. Bez niej pewnie bym sobie z tym nie poradziła.
Czytałam wywiad z Małgosią Potocką, która też nie dostała miłości od mamy, a w każdym razie w taki namacalny sposób. Pewnego dnia mama zapytała ją: „Kto cię nauczył miłości?”. Małgosia długo milczała, w końcu powiedziała: „Ty”. I wyjaśniła: „Ona mnie nauczyła miłości, bo mi jej nie umiała okazać. Całe życie czekałam, że mnie przytuli”.
Podobnie było u mnie. Do obcych była czuła, troskliwa, serdeczna, tylko w domu nie potrafiła okazać ciepła. Była ostra, czasami okrutna i niesprawiedliwa wobec mnie. I nieżyczliwa wobec całej naszej trójki.
Jak wychodzi się z takiej bezmiłości, emocjonalnego chłodu, by później poukładać sobie dobre życie?
Bo zawsze kogoś miałam. Kto mnie kochał, cenił, towarzyszył. Choć nie zawsze to koiło. Ale zauważałam... W końcu musiałam poważnie wziąć się za siebie. Dobre życie rzadko samo się zdarza. Zwykle trzeba je sobie zbudować.
I już jest tylko dobrze?
Nie zawsze. Do dziś miewam stany smutku. Ale już wiem, że nie będzie trwał wiecznie. Kiedy przychodzi niespodziewanie, mówię: „Witaj smutku!”. I pozwalam sobie na to, żeby się posmucić. Czasem chwilę, czasem dłużej. Jestem zodiakalną wagą, więc dążę do równowagi. (śmiech) Po smutku przychodzi więc spokój, a potem uśmiech. I jak tak patrzę wstecz, to widzę, że przez całe życie te moje dobre i złe chwile „tarowały się”. Zresztą przecież w ogóle ludzie tak mają. Wolno mi przeżywać wszystko, co się pojawia. I że nie jestem przez to ani głupia, ani podła, jak twierdziła matka. I to zajęło mi najdłużej – zrozumienie, że w żaden sposób nie jestem podła i że żadne małe dziecko nie jest podłe.
Uważasz, że ludzie rodzą się dobrzy, a dopiero potem stają się źli?
Skąd ja to mogę wiedzieć?
Jesteś też filozofką!
Filozofia zadaje pytania. Lubiłam myśleć, że dzieci rodzą się dobre, i wciąż myślę, że w większości tak jest. Ale w przyrodzie zawsze jest margines. Wiemy, że to, jaki jest człowiek, zależy od tego, co przyniósł ze sobą w swoim genetycznym wyposażeniu, a co go spotkało od losu. Filozofowie od wieków się nad tym zastanawiają. Jean-Jacques Rousseau uważał, że człowiek z natury jest dobry, a to społeczeństwo go psuje. Ale Thomas Hobbes twierdził, że ludzie są z natury egoistyczni i skłonni do przemocy. Jest wstrząsająca książka Władca much Williama Goldinga, która ukazuje, co potrafią zrobić dzieci pozostawione samym sobie. Ludzkie wyposażenie, w tym emocjonalność, jest niesamowicie bogate i skomplikowane. Potencjał każdego dziecka można wykorzystać lub zmarnować. Ale pocieszające jest to, że człowiek sam może zdać sobie sprawę ze swego potencjału i go rozwijać. Ważne, żeby miał ciekawość siebie, motywację do poznawania i akceptację różnorodności. Ponieważ nasze bogactwo polega na tym, że czujemy i odrazę, i zachwyt; i gniew, i uległość; i radość, i smutek.
Smutek nie wyklucza szczęścia?
Szczęście to różnorodność.
A co jest potrzebne do szczęścia?
Przede wszystkim nie być samemu. Mieć ludzi, których lubisz. Lubić siebie coraz bardziej. Ja bardzo ufam w to określenie. Ono jest szalenie mądre. Żeby lubić siebie coraz bardziej. Coraz mądrzej. Coraz spokojniej. Coraz cierpliwiej. Mieć tolerancję do siebie, do innych, kochać bliźniego jak siebie samego. I przede wszystkim potrzebna jest uczciwość wobec siebie. Czasem pewnie oszukuję się w różnych sprawach, ale potem mówię: „A spójrz na siebie uczciwie”. I patrzę. Boleśnie uczciwie. Bo czasem ta uczciwość boli. Co więcej, czasem te same strony są naszymi raz dobrymi, raz niedobrymi stronami.
Mój tata mówił jeszcze, że najważniejsze, żeby nikt przez ciebie nie płakał. I przyznaję mu rację, bo to jednak duża ulga, kiedy masz czyste sumienie. Choć... daleko mi do biblijnego „nastaw drugi policzek”.
Jestem za sprawiedliwością. Choć nie wydaje mi się możliwe, żeby nikt nigdy przeze mnie nie płakał. Można sprawić ból nieświadomie, będąc autentycznym. A czasem bronimy się lub walczymy. Mamie na pewno sprawiałam ból. A kiedyś nawet się zemściłam na jednym facecie i przyniosło mi to satysfakcję. I nie wstydzę się tego, bo zemsta nie była krwawa, nie skrzywdziłam go, a jedynie „odpłaciłam pięknym za nadobne”.
Myślę, że w naturze człowieka leży wyrównanie rachunków. Że ta potrzeba w nas, żeby świat był sprawiedliwy, jest jedną z ważniejszych potrzeb człowieka. Powiedziałaś wcześniej „kochać siebie”. Zawsze się wściekam, kiedy to słyszę, bo co to w ogóle znaczy. Tak często przez wszystkich powtarzane stało się frazesem. Powiesz, jak to zrobić? Jak pokochać siebie?
Przykro, że chyba dużo ludzi nie ma pojęcia, co to znaczy. Nawet „polub siebie” nie jest łatwe. „Bądź dla siebie dobra”, „dbaj o siebie” nie jest łatwe. Mogę opowiedzieć, jak ja powoli uczyłam się kochać siebie. Wiedziałam, że mama mnie nie kocha, bo nigdy mi tego nie okazywała. Wiedziałam też, że tata mnie kocha, choć również nie był wylewny w czułościach i słowach. Ale czułam jego miłość. Nie miałam najmniejszej wątpliwości. Jednak przez ten dysonans długo miałam zaburzoną samoocenę. Bo od taty dostawałam komunikat, że jestem OK, a od mamy – że niewystarczająca. I wpadałam w ten rollercoaster: jestem fajna, jestem do dupy, jestem fajna, jestem do dupy... Na tym polega nierówna samoocena. Raz euforia, raz rozpacz, raz mania, raz depresja. I nawet nie wiem, co było gorsze. Długo mi zajęło zrozumienie, że nie jestem ani boska, ani do dupy. Ważne jest, żeby wyciągać wnioski, myśleć samodzielnie, ale też potrzebujemy spotkać na swojej drodze właściwych ludzi.
Pomogą pokochać siebie?
Pomogą zrozumieć siebie. Przyjąć. Pamiętam polonistkę z podstawówki, która w siódmej klasie była naszą wychowawczynią. Kiedyś na lekcji wychowawczej poprosiła nas, żebyśmy opowiedzieli o swoich rodzicach. Zawsze byłam otwarta, nigdy nie kryłam swoich uczuć i myśli, więc nagadałam na swoją mamę. Byłam niemal pewna, że zaraz mi się oberwie, bo jak można mówić źle o własnej matce! A od niej wiesz, co usłyszałam? Ona mnie po prostu rozebrała. Na podsumowanie lekcji powiedziała tak: „Różne macie związki z rodzicami i wydawałoby się, że czasami niedobre. Ale jest tu jedna dziewczynka, która bardzo kocha swoją mamę...”. Klasa zamarła. „...to jest Kasia” – dokończyła. I pomyślałam sobie wtedy: „Nie powiedziała: twoja mama cię kocha. Ona powiedziała: Kasia kocha swoją mamę”. A ja myślę: „O Jezu, ta kobieta wlazła mi w samo serce”, Bo przecież to, co czułam, to był zawód z miłości. To był ten ból, że ona mnie nie chce, a nie to, że ja jej nie chcę. Ja jej nie chciałam tylko dlatego, żeby nie pozostać jej ofiarą. Trzeba mieć wielką mądrość, żeby powiedzieć dzieciom takie słowa. Do dziś odczuwam wdzięczność za nie.
Kiedyś przyjechał do Polski Carl Rogers, wybitny amerykański psychoterapeuta, propagujący nurt psychoterapii humanistycznej zorientowanej na klienta. Spotkanie z nim było ogromnym przełomem w moim życiu! Wzięłam udział w kilkudniowym cyklu jego spotkań z polskimi psychologami. Było nas osiemdziesięcioro. Przed południem mieliśmy spotkania z Carlem, po południu pracę w podgrupach.
Wszyscy stawali na rzęsach, żeby pokazać, że są najmądrzejsi. Popisywali się jedni przed drugimi – wiedzą, umiejętnościami, stanowczością. Drugiego dnia atmosfera konkurencji osiągnęła apogeum. Pojawiły się krzyki i kłótnie. Rogers siedział, patrzył na nas, i w pewnym momencie zaczął... płakać. Wszyscy zamarli. A on popłakał i w końcu powiedział: „Tak strasznie mi żal, że jest w was tyle...”. Myślałam, że powie: agresji, a on powiedział: „...cierpienia”.
I znowu, tak jak wtedy, kiedy wychowawczyni powiedziała mi, że ja kocham moją mamę, pomyślałam: „Jak on doskonale wie, co my czujemy”. Że jesteśmy wszyscy biedne dzieci, które strasznie chcą tego „Pana Boga” mieć dla siebie. Że tak rozpaczliwie zabiegamy o to, żeby to właśnie na naszej głowie położył swoją ojcowską rękę. Żeby tatuś i mamusia nas pokochali.
Co było potem?
Spokojnie powiedział do nas: „Rozumiem was. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Ale ciągle jestem małym chłopcem, który się boi”. Poryczałam się. I mam poczucie, że to był przełom w moim życiu. Największy. W stronę siebie, w stronę prawdy, w stronę praw człowieka i wartości, które warto ludziom przekazywać i w które warto wierzyć. A potem snuł dalej opowieść: „I powiem wam, że nie do końca wiem, co mam z tym zrobić”. A na koniec: „Jestem zmęczony i zostawię was za chwilkę, pójdę się położyć...”. I zostawił nas – przejętych, oszołomionych, zawstydzonych, wstrząśniętych jego wyznaniem i łzami. Bo większość polskich męskich „wspanialców” nie pokazałaby po sobie takich emocji. A on nie dość, że się rozpłakał, to jeszcze powiedział, że się boi i że nie wie, co z tym zrobić. A ja poczułam z radością, że nie musi wiedzieć. I że dziecinną postawą jest oczekiwać od psychoterapeuty lub od kogokolwiek doskonałości spiżowego pomnika. Takie oczekiwanie to marzenie, żeby zamiast rodziców ktoś przejął nad nami pełną opiekę i odpowiedzialność.
Taka szczerość psychoterapeuty może dać siłę. Dlaczego więc niektórzy nie chcą przyznawać się do własnych błędów, słabości, lęków?
Są różne szkoły terapii. Wybrałam tę, gdzie ważna jest szczerość i autentyczność. Gdzie skrzywdzonego człowieka leczy – oprócz profesjonalizmu – prawdziwe, otwarte spotkanie z innymi ludźmi.
Irvin D. Yalom w swojej książce Dar terapii często podkreśla, że terapeuci mogą czasem dzielić się swoimi przeżyciami, jeśli może to przynieść korzyści terapeutyczne pacjentowi. A Carl Rogers wierzył, że autentyczność i szczerość terapeuty mogą być kluczowe w procesie terapeutycznym, jednak również podkreślał znaczenie utrzymania profesjonalnych granic.
Granice są w ogóle jedną z ważniejszych rzeczy i w życiu, i w terapii. I bardzo dobrze, że to przypominasz. Zdarzali się klienci, którym nie odpowiada taka moja postawa, ale zdecydowana większość ją docenia, bo odnajduje w niej siebie i nie czuje się taka samotna w swoim problemie. Rozumiem, dlaczego robimy ten pierwszy rozdział na końcu...
Bo gdybym na początku zapytała: „Będziesz ze mną szczera?”, odpowiedź nie byłaby wiarygodna. Bo co miałabyś odpowiedzieć? „Nie, nie będę? Będę kłamać”. A tak przekonałam się, jak daleko wpuszczasz mnie i naszych czytelników do swego życia.
W naszej rozmowie opowiadam intymne, czasami też bardzo przykre dla mnie historie. Są terapeuci, którzy wolą lub uczeni są tego, by być tylko lustrem, ale dla mnie ważna jest otwartość. To płaczący Rogers przyniósł mi przełom. Ludzie powierzają mi swoje intymności skrywane przed innymi i przed sobą nawet. A właściwie nie powierzają mi, ale ujawniają przed innymi i sobą samym. Ujawnianie leczy. I życzliwe, pełne zrozumienia przyjęcie tej dotąd skrywanej tajemnicy. Leczy człowieka, który przestaje się siebie wstydzić i bać tego, jaki jest. Równolegle uczyłam się rozumieć i akceptować innych i siebie. Także w prywatnym życiu. To nie są osobne kawałki.
A nie boisz się, że ktoś powie: „Jak ona może mi radzić, skoro nie potrafi poradzić sobie ze sobą?”. Mam na myśli... słabość do jedzenia. Co to za terapeutka!
I to, że jestem gruba? Jeśli ktoś tak czuje, to do mnie nie przyjdzie. A jeśli przyjdzie i ma wątpliwości, to wolno mu o nich powiedzieć i zapytać. „Oduzależnianie” się od terapeuty polega między innymi na tym, że klient zaczyna w nim widzieć normalnego, zwykłego człowieka, a nie wymarzonego rodzica. Poradziłam sobie z bardzo wieloma „syfami” w życiu. Nie wygrałam, jak dotąd, głównie ze swoim uzależnieniem. Ale ja je także lubię! Teraz, kiedy moja słabość do jedzenia odbija się na moim zdrowiu, zabieram się za to z inną motywacją. A co wyjdzie z tego – zobaczę.
I wiesz, co jest istotą życia?
Samo życie. Tylko co kto przez to rozumie? Ja przez to rozumiem przede wszystkim odczuwanie. Jestem typem intuicjonistki i uczuciowca, czyli pierwsza jest we mnie intuicja, drugie są uczucia. Pewnie myśliciele powiedzą: „Jaka intuicja?! Jakie czucie?! To trzeba wyliczyć, wymierzyć, powiedzieć, porównać, przeanalizować...”. Ludzie chcieliby mieć pewność, że ich decyzje będą słuszne. Nie ma takiej pewności. Jestem również filozofką z wyboru i wiem, że nie ma na nic gwarancji w życiu. Na nic. Nie ma gwarancji na kolejny dzień. Nawet sami sobie nie możemy dać gwarancji, że na przykład nie ulegniemy. Ja lubię sprawiać sobie przyjemności. I uważam, że w dodatku zasługuję na nie, należą mi się.
Mój tatuś nauczył mnie tego, żeby ulegać pokusom, bo to może dać szczęście. Pamiętam, jak zachorował i lekarz kazał mu rzucić palenie. „Dwa dni będę żył, ale z moimi ukochanymi papieroskami” – powiedział. Bo najważniejsze, by rano budzić się zadowolonym.
I tak masz? Otwierasz rano oczy i zawsze jesteś szczęśliwa?
Lubię spać, kocham moje łóżko, kocham mój pokój, kocham widok za oknem. Czasami myślę, że gdybym teraz umarła, to będę zadowolona, że tyle pożyłam, tyle zaznałam, spróbowałam, że na tyle sobie pozwoliłam i tyle dostałam. Dwa dni temu miałam smutny sen – ktoś mnie nie chciał w tym śnie i jak się obudziłam, pomyślałam: „Boże, jeszcze ciągle wpadam czasem w takie smutki”. I było mi smutno przez pół dnia. Ale potem spotkałam się z przyjacielem, zjedliśmy pyszny obiad, porozmawialiśmy o życiu i przeszło.
A czego bardziej żałujesz: tego, co zrobiłaś i się nie udało, czy tego, czego nie zrobiłaś, bo nie starczyło ci odwagi?
Wcześniej kończyłabym niektóre związki, znajomości, wyjechała na rok do Paryża, rozpoczęła życie seksualne przed osiemnastką, miałabym romans z pewną kobietą... Jest trochę tego: „Żałuję, że się nie odważyłam”. (śmiech)
A wracając do lubienia siebie: za co siebie lubisz?
Za to, że jestem różna. I pionowa, i podłużna. I głupia, i mądra. I śmieszna, i poważna. I potrafię, i nie potrafię. Po prostu mam poczucie, że jestem... ludzka. Kiedyś rozmawiał ze mną w telewizji Piotr Najsztub. Gośćmi byli między innymi śliczna aktorka Anna Mucha, która właśnie schudła, oraz jakiś tata, który schudł dwadzieścia kilogramów dla dziecka. Najsztub zapytał Anię Muchę, dla kogo się odchudziła. „Dla siebie” – odpowiedziała. Bo dla kogo niby miałaby się odchudzać? I potem Najsztub pyta mnie: „A pani by się odchudziła dla dziecka?”. Na co ja: „Po co dla kogoś? To się robi dla siebie, a ja się dla siebie nie odchudzam”. „A żeby być piękną, odchudziłaby się pani?” „Przecież ja jestem piękna. Nie widzi pan?” – byłam bezlitosna. (śmiech) „Zaimponowała mi pani” – powiedział tylko. No więc za to też mnie niektórzy nie lubią. Ale dlaczego mam się spinać, żeby być chuda, gładka, miła? A może czas wreszcie odczepić się od siebie?
Przypomniały mi się słowa profesora Wiktora Osiatyńskiego: „(...) Wstać rano, zrobić przedziałek i się odpieprzyć od siebie. Czyli nie mówić sobie: muszę to, tamto, owo, nie ustawiać sobie za wysoko poprzeczki i narzucać planów, którym nie można sprostać. Bez egoizmu, ale bardzo starannie, dbać o siebie i swoje własne uczucia. Poświęcać się temu, co sprawia przyjemność. Ja zapisuję rano, co mam zrobić. A chwilę potem skreślam połowę. To bardzo ważne, by siebie samego nie nastawiać na dzień czy na całe życie tak ambitnie, że niepowodzenie będzie nieuniknione. Jeśli człowiek chce za dużo osiągnąć, zaplanować, zrealizować, to jest stale z siebie niezadowolony. A może po to, by być z siebie zadowolonym, wystarczy robić rzeczy, które są potrzebne, godziwe, warte, dobre, bez wymagania od siebie więcej, niż można osiągnąć”.
Właśnie to jest zdrowy egoizm (w przeciwieństwie do narcystycznego egocentryzmu), aby życzliwie dbać o siebie i własne uczucia. I wartości. Poświęcać się temu, co sprawia radość i jest dla nas ważne i istotne... Nie napinam się na to, żeby wszyscy mnie lubili. Ważne, żebym to ja siebie lubiła. Nie mam cierpliwości do cynizmu, nadmiernego krytycyzmu i wymagań doskonałości. Nie zamierzam wszystkich zadowalać.
I to byś doradziła innym?
I jeszcze: nie siedź tam, gdzie ci nudno, nie rozmawiaj z człowiekiem, który nie mówi ci nic ciekawego, nie opowiadaj komuś, kto cię nie słucha, nie inwestuj za dużo w miłość, nie dawaj za dużo...
To egoistyczny dekalog!
To stereotypowe podejście. „Nie dawaj za dużo” oznacza: dawaj to, co chcesz dać, tyle, ile chcesz dać, i zobacz, co ktoś z tym robi. Wtedy dajesz naprawdę. Można dać człowiekowi czas, można dać drugą szansę, ale warto wiedzieć, czy warto. Do dobrego życia jest bardzo ważne, żeby wiedzieć, czego chcesz. Żeby mieć priorytety, żeby mieć swoją hierarchię wartości. Dla mnie najważniejsza jest wolność.
Bo miłość może przynieść ból?
Ależ nie tak. Miłość to wielka wartość. Nauczyłam się kochać, zamiast być zakochana. I mam na myśli nie tylko miłosne związki. Nie bój się upadków. Bo i tak będą. Te psychiczne i te fizyczne. Kiedyś zimą przewróciłam się w Alejach Jerozolimskich. Przewróciłam się to mało, rypłam jak długa. Jeszcze nie wiem, czy coś mi się stało, gdy pojawia się jakiś pan: „Czy mogę pani pomóc?”. A ja na to: „Dziękuję, nie, muszę chwilę poleżeć, żeby się pozbierać”. Zapytał, czy jestem pewna, że chcę tak poleżeć: „Naprawdę pani jest przekonana, że nie potrzebuje mojej pomocy?”. Za chwilę przyszedł następny. Jemu też podziękowałam. Gdybym czuła, że jest źle, z wdzięcznością przyjęłabym pomoc. A ja naprawdę chciałam poleżeć, rozluźnić się. I tak myślę sobie: „Chwilkę odsapnę i zacznę się zbierać. Zobaczę, czy od nogi zacznę, czy od rąk, a może najpierw dupę podniosę”. Bo ja nie jestem taka łatwa do wstawania z ziemi. I poradziłam sobie sama. Wiesz, co dobrze robi? Żyj, coraz bardziej akceptuj siebie, coraz bardziej zobacz, że to, z czym jesteś, to właśnie jest to, co masz. Uciesz się życiem takim, jakie ono jest. Przeszłości już nie ma, a przyszłości jeszcze nie ma. Ważna jest tylko chwila, która właśnie trwa. Uciesz się nią.
Jak u Agnieszki Osieckiej „Niech żyje bal! Bo to życie to bal jest nad bale. Niech żyje bal!”
Drugi raz nie zaproszą nas wcale. Ale wiesz co? To też jest tajemnica... A może zaproszą? (śmiech)
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------