Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Za bandą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za bandą - ebook

Za bandą to pierwsza część serii The Vancouver Storm. Pikantny, hokejowy romans slow burn z motywem grumpy and sunshine.

Jest przystojnym, zrzędliwym bramkarzem, który podoba mi się od szkoły średniej… A teraz jestem jego asystentką i współlokatorką.

Po tym, jak były chłopak Pippy zniweczył jej marzenia o branży muzycznej, Jamie Streicher, utalentowany bramkarz Vancouver Storm i jej crush ze szkoły średniej, jest ostatnim mężczyzną, w którym powinna się zakochać. Praca jako asystentka gracza NHL miała być łatwa, ale w przypadku Jamiego nic nie jest proste. Facet jest seksowny, ma ogromne ego i nie umawia się na randki. Pippa jest przekonana, że utrzymanie profesjonalizmu nie będzie stanowić problemu, ale kiedy coraz bardziej zbliżają się do siebie, tłumione przez lata uczucia odżywają z pełną mocą.

Mógłby złamać jej serce, ale może… Jest skłonna zaryzykować.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-612-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

JAMIE

LEWO­SKRZY­DŁOWY zmie­rza w kie­runku bramki i ude­rza pro­sto we mnie. Sły­chać _plask_ krążka zła­pa­nego w ręka­wicę, krew w moich żyłach buzuje pod­krę­cona duchem rywa­li­za­cji i poczu­ciem satys­fak­cji.

– Stre­icher bez straty punk­tów! – woła mój nowy kolega z dru­żyny, szybko prze­jeż­dża­jąc obok mnie, a ja rzu­cam krą­żek na lód z szyb­kim poro­zu­mie­waw­czym ski­nie­niem głowy. Fani w Nowym Jorku wykrzy­ki­wali to hasło pod­czas każ­dego meczu. Wspo­mi­nano o tym nawet opi­su­jąc moją grę, kiedy w zeszłym roku zdo­by­łem Vezina Tro­phy, zosta­jąc naj­lep­szym bram­ka­rzem w NHL.

Tuż przy ławce tre­ne­rzy obser­wują grę dru­żyny, nie­ustan­nie robiąc notatki. Krą­żek mija mnie i aż skręca mnie w środku. Główny tre­ner z kamien­nym wyra­zem twa­rzy wbija we mnie wzrok.

Dwa tygo­dnie temu jako wolny strze­lec pod­pi­sa­łem kon­trakt z Van­co­uver Storm, grubo poni­żej mojej war­to­ści ryn­ko­wej. Byłoby gorzej, gdyby moja mama, która po wypadku samo­cho­do­wym spo­wo­do­wa­nym ata­kiem paniki, twier­dząc, że nic jej nie jest, na­dal trzy­mała mnie od nich z daleka. Teraz, kiedy dru­żyna zdo­była mnie za niż­szą cenę, jestem dla nich cen­nym nabyt­kiem. Mogliby wymie­nić mnie za więk­szą kasę, a ja nie miał­bym w tej spra­wie nic do powie­dze­nia. Jestem dla nich jak oka­zyj­nie kupiony dom, nie mru­gną nawet okiem, sprze­da­jąc mnie, jeśli trafi im się lep­sza oka­zja.

Ogar­nia mnie nie­po­kój. Od kiedy mój ojciec zgi­nął, pro­wa­dząc samo­chód pod wpły­wem alko­holu, moja mama toczy nie­równą walkę z depre­sją i zabu­rze­niami lęko­wymi. Byłem wtedy dziec­kiem i przez te lata nie zauwa­ża­łem, że jej stan sta­wał się coraz bar­dziej poważny.

Pod żad­nym pozo­rem nie wyjadę z Van­co­uver, nie zamie­rzam rzu­cić sportu, który jest całym moim życiem, dla­tego w tym sezo­nie muszę dać z sie­bie wszystko. Muszę poka­zać na co mnie stać i utrzy­mać mój sta­tus gwiazdy. Wszystko po to, żeby zostać w dru­ży­nie. W tym roku muszę się sku­pić.

Tre­ning trwa dalej, gra­cze ćwi­czą znane sche­maty, a ja sta­ram się przy­po­mnieć sobie wszystko, co o nich wiem z poprzed­nich roz­gry­wek. W prze­szło­ści gra­li­śmy prze­ciwko sobie, roz­po­znaję ich twa­rze, ale nie znam tych gości tak, jak moich kum­pli z poprzed­niej dru­żyny. Odkąd skoń­czy­łem dzie­więt­na­ście lat, przez sie­dem lat gra­łem dla Nowego Jorku. Nie znam tutej­szych tre­ne­rów i nie czuję się w tym mie­ście jak u sie­bie, ale mam silne prze­czu­cie, że Van­co­uver jest miej­scem, w któ­rym muszę teraz zostać.

Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej. To pierw­szy dzień obozu tre­nin­go­wego, a ja ni­gdy przed­tem nie czu­łem tak sil­nej pre­sji, żeby grać jak naj­le­piej.

Sły­szę gwiz­dek i razem z pozo­sta­łymi gra­czami pod­jeż­dżam do ławki.

– Bądź­cie czujni – uczula nas tre­ner w momen­cie, gdy gro­ma­dzimy się wokół.

Pod koniec ostat­niego sezonu, który był jed­nym z naj­gor­szych w histo­rii Van­co­uver Storm, nazwi­sko Tate'a Warda wid­niało w nagłów­kach wszyst­kich gazet po tym, jak został ogło­szony nowym tre­ne­rem. Facet po trzy­dzie­stce, nie­wiele star­szy od kilku gra­czy Van­co­uver, kie­dyś mający przed sobą obie­cu­jącą karierę jako napast­nik, dopóki z gry w lidze nie wyeli­mi­no­wała go kon­tu­zja kolana. Do ubie­głego roku tre­no­wał dru­żynę uni­wer­sy­tecką i z tego, co wyczy­ta­łem w pra­sie spor­to­wej, fani mają raczej scep­tyczne podej­ście do jego osoby. Zazwy­czaj główni tre­ne­rzy są starsi i mają już więk­sze doświad­cze­nie w lidze zawo­do­wej.

Ward zerka na mnie, co spra­wia, że czuję, jak zaci­skam zakryte maską bram­ka­rza szczęki.

– Przed nami kilka sezo­nów cięż­kiej pracy – mówi, bada­jąc wzro­kiem całą dru­żynę. – Ostatni sezon skoń­czy­li­śmy pra­wie jako naj­słab­sza dru­żyna w lidze.

Atmos­fera gęst­nieje, kiedy zawod­nicy zbli­żają się do sie­bie i two­rzą krąg. Wła­śnie nastę­puje ta część tre­ningu, w któ­rej wielu tre­ne­rów wyli­czy­łoby mocne i słabe strony dru­żyny. Teraz pew­nie powie, co schrza­ni­li­śmy w zeszłym sezo­nie. Za chwilę usły­szymy, że prze­grana tym razem nie wcho­dzi w grę. Jak­bym tego nie wie­dział!

– Możemy tylko piąć się w górę – mówi i uśmie­cha się pod nosem, patrząc na nas. – Bierz­cie szybki prysz­nic i idź­cie odpo­cząć. Widzimy się jutro.

Zawod­nicy zjeż­dżają z lodo­wi­ska, a ja ścią­gam maskę z dziw­nym gry­ma­sem na twa­rzy. Jestem pewien, że ta przy­jemna, wspie­ra­jąca postawa Warda znik­nie za kilka tygo­dni, jak tylko zaczniemy roz­grywki i pre­sja sta­nie się real­nie odczu­walna.

– Stre­icher – Ward przy­wo­łuje mnie, gdy zmie­rzam kory­ta­rzem w kie­runku szatni. Zbliża się do mnie i odpro­wa­dza wzro­kiem pozo­sta­łych, ski­nie­niem głowy wyra­ża­jąc im swoje uzna­nie. – Czy już się zado­mo­wi­łeś?

– W porządku. – Kiwam głową na potwier­dze­nie. Miesz­ka­nie mam pełne nie­roz­pa­ko­wa­nych paczek i wciąż bra­kuje mi na to czasu. – Tak przy oka­zji, dzię­kuję za wspar­cie w zna­le­zie­niu lokum i za pomoc przy prze­pro­wadzce.

Czuję, jak napi­nają mi się mię­śnie karku i prze­cze­suję dło­nią włosy, żeby się tro­chę roz­luź­nić. Nie zno­szę przyj­mo­wać pomocy od innych.

– Taka nasza rola, żeby pomóc gra­czom poczuć się u nas dobrze – odpo­wiada i macha mi na poże­gna­nie. – Szcze­rze mówiąc, wielu zawod­ni­ków pro­siło o asy­stenta. Gdy­byś i ty potrze­bo­wał, mógłby pomóc ci w roz­pa­ko­wa­niu tych paczek, usta­lić plan posił­ków, zadbać o stan samo­chodu, wypro­wa­dzić psa, cokol­wiek potrze­bu­jesz.

– Nie mam psa.

– Wiesz, co mam na myśli. – Uśmie­cha się. – Jeste­śmy tutaj po to, żeby zapew­nić ci wszystko, czego potrze­bu­jesz. Ty masz się sku­pić na hokeju. Daj nam znać, jeśli w czymś mogli­by­śmy pomóc.

Nie potrze­buję pomocy w sku­pia­niu się na lodo­wi­sku. Prze­war­to­ścio­wa­łem swoje życie, sku­pia­jąc się na dwóch rze­czach, które się dla mnie liczą – hokeju i mojej mamie.

– Jasne – mówię, dosko­nale wie­dząc, że nie zamie­rzam o nic pro­sić. – Zawsze byłem face­tem, który sam zaj­muje się swo­imi spra­wami i tak już zosta­nie.

– Jeśli twoja mama będzie potrze­bo­wała pomocy, możemy to rów­nież zapew­nić – dodaje ciszej.

Kiedy popro­si­łem o trans­fer do Van­co­uver, Ward był jedy­nym, który do mnie zadzwo­nił i zapy­tał o powód. Powie­dzia­łem mu wtedy wszystko. Tylko on wie o mojej mamie.

Mój nie­po­kój rośnie. Szkoda, że nie trzy­ma­łem gęby na kłódkę. Powi­nie­nem był wie­dzieć, że w dzi­siej­szych cza­sach ludzie lubią anga­żo­wać się w życie innych. Każdy nerw w moim ciele się bun­tuje, a ramiona sztyw­nieją coraz bar­dziej.

Mój plan na ten rok będzie wyczer­pu­jący. Osiem­dzie­siąt dwa mecze, połowa u sie­bie w Van­co­uver, połowa na wyjeź­dzie, wszystko w połą­cze­niu z tre­nin­gami zespo­ło­wymi, tre­nin­gami bram­kar­skimi i ćwi­cze­niami w siłowni. Jakby tego było mało, dojdą jesz­cze sesje z moim fizjo­te­ra­peutą, masa­ży­stą, psy­cho­lo­giem sportu i tre­ne­rem per­so­nal­nym.

Czuję, jak coś pali mnie w klatce pier­sio­wej. Coś jakby połą­cze­nie ducha rywa­li­za­cji i ocze­ki­wa­nia na nie­znane. Gram w hokeja, odkąd skoń­czy­łem pięć lat i napę­dzają mnie wyzwa­nia. Pre­sja daje mi kopa. Lata tre­ningu uczy­niły mnie gościem, który uwiel­bia poko­ny­wać swoje ogra­ni­cze­nia i wygry­wać z nimi.

A w tym roku? Wci­śnięty pomię­dzy upór mojej mamy a mój inten­sywny plan zajęć? To dopiero będzie, kurwa, wyzwa­nie.

Dopóki mogę się sku­pić, nic nie jest w sta­nie mi prze­szko­dzić.

– Wszystko u nas w porządku – mówię przez zaci­śnięte usta. – Dzię­kuję.

Zawsze byli­śmy razem, tylko ja i moja mama. Mam to pod kon­trolą. Zawsze mia­łem.

Biorę prysz­nic, prze­bie­ram się i opusz­czam arenę, uda­jąc się na lunch. Potem krótka drzemka w domu przed pój­ściem do siłowni. Idę alejką pro­wa­dzącą z hali na ulicę, gdy zatrzy­muje mnie hałas dobie­ga­jący ze śmiet­nika. Mój wzrok przy­ciąga kudłaty brą­zowy psi tyłek wysta­jący z kon­te­nera. W miarę jak pod­cho­dzę bli­żej, suczka pod­nosi głowę i patrzy na mnie. Cały pysk ma uma­zany maka­ro­nem i serem. Macha do mnie ogo­nem, a ja gapię się na nią. Głę­boki brąz jej oczu jaśnieje z pod­eks­cy­to­wa­nia. Jej rasa jest trudna do okre­śle­nia. Wygląda na ważącą coś pomię­dzy czter­dzie­ści a pięć­dzie­siąt fun­tów mie­szankę labra­dora ze spa­nie­lem. Jedno z jej uszu jest wyraź­nie krót­sze niż dru­gie.

Sunia robi krok do przodu, a ja się cofam.

– Nie ma mowy – mówię, a ona pada na zie­mię, prze­wraca się, odsła­nia brzuch i wymow­nie macha­jąc ogo­nem tam i z powro­tem po chod­niku, prosi o gła­ska­nie.

Gdzie jest jej wła­ści­ciel? Roz­glą­dam się po uliczce, ale nie widzę nikogo. Przy­glą­dam się jej dokład­nie i marsz­czę nos. Nie ma obroży, a jej pysk aż lepi się od przy­kle­jo­nego maka­ronu. Zbyt długa sierść wpada jej do oczu i, mimo że dawno nie była u fry­zjera, widzę jaka jest chuda.

W mojej klatce pier­sio­wej poja­wia się ucisk, któ­rego nie lubię.

– Nie jedz tego – mówię do niej, marsz­cząc brwi i wska­zu­jąc głową na śmieci. – Roz­cho­ru­jesz się.

Różowy język wystaje jej z pyska.

– Do domu – mimo że sta­ram się być oschły, ona wciąż czeka na piesz­czoty.

Serce mi się ści­ska, ale odsu­wam to uczu­cie od sie­bie. _Nie_. To nie jest mój pro­blem. Nic nie może mnie roz­pra­szać. Nawet nie uma­wiam się na randki, bo kurwa, wiem z doświad­cze­nia, że ludzie chcą wię­cej, niż mogę im dać.

Jed­nak nie mogę jej tu zosta­wić. Prze­cież może potrą­cić ją samo­chód lub zaata­ko­wać kojot. Mogłaby zjeść coś nie­od­po­wied­niego i poważ­nie się roz­cho­ro­wać.

Nagle doznaję olśnie­nia – zaj­mie się nią schro­ni­sko. Wycią­gam tele­fon i szu­kam namia­rów na naj­bliż­szą sie­dzibę.

– W cen­trum mia­sta, za halą spor­tową zna­la­złem błą­ka­ją­cego się psa – mówię po usły­sze­niu głosu kobiety w słu­chawce. Z pew­no­ścią będzie wie­działa, gdzie jestem, bo prze­cież w cen­trum Van­co­uver jest tylko jedna hala spor­towa. W tle sły­szę szcze­ka­nie psów. – Czy ktoś może przy­je­chać i ją stąd zabrać? – pytam.

– Mój drogi, bra­kuje nam per­so­nelu – śmieje się kobieta w odpo­wie­dzi. – Będziesz musiał ją do nas pod­rzu­cić.

Zanim się roz­łą­cza, podaje mi listę miej­scó­wek, które mogą przy­jąć bez­pań­skiego psa. Oka­zuje się, że wszyst­kie znaj­du­jące się w pobliżu są pełne i czeka mnie kil­ku­go­dzinna jazda za mia­sto, żeby gdzieś odsta­wić moje zna­le­zi­sko. Przez chwilę, marsz­cząc brwi, wpa­truję się w tele­fon, po czym zer­kam na psa. Ta zrywa się na cztery łapy, wle­pia­jąc we mnie śle­pia i macha­jąc ogo­nem. Wygląda, jakby spo­dzie­wała się, że dam jej jakąś prze­ką­skę. I znowu czuję ten iry­tu­jący ucisk w oko­li­cach mostka.

– Co jest? – pytam, a ona jesz­cze moc­niej wywija ogo­nem. W pier­siach czuję roz­cho­dzące się cie­pło i z tru­dem prze­ły­kam ślinę przez ści­śnięte gar­dło.

Prze­cież nie mogę jej tak tutaj zosta­wić.

Gdzieś z tyłu głowy zasad­ni­cza, zdy­scy­pli­no­wana część mnie odzywa się drwią­cym gło­sem. A co z moim napię­tym pla­nem tre­nin­gów? Nie ma w nim miej­sca na pie­przo­nego psa. Prze­cież nawet nie uma­wiam się z dziew­czy­nami, żeby niczego nie spie­przyć. To oczy­wi­ste, że nie dam rady zająć się psem. Połowę sezonu spę­dzam w tra­sie.

Prze­cież nie mogę jej tak tutaj zosta­wić.

A ona znowu macha ogo­nem i patrzy na mnie tymi brą­zo­wymi oczami. Wezmę ją tylko do schro­ni­ska, ale abso­lut­nie nie zamie­rzam jej przy­gar­nąć.

Tam­tego wie­czoru, sie­dząc w samo­cho­dzie w pobliżu schro­ni­ska, obser­wuję ten mały, acz­kol­wiek dobrze utrzy­many budy­nek. Ze środka docho­dzi szcze­ka­nie. Na zewnątrz dostrze­gam małe ogro­dzone podwórko, na któ­rym, jak na placu zabaw, ponie­wie­rają się psie zabawki i jakieś pla­sti­kowe sprzęty.

Sie­dząca na fotelu pasa­żera mojego auta suczka patrzy z zain­te­re­so­wa­niem przez szybę. Odsu­wam ją nieco, żeby mogła poczuć docie­ra­jącą z budynku woń.

Po bez­sku­tecz­nym prze­szu­ka­niu wszyst­kich ogło­szeń o zagi­nio­nych psach, wybra­łem cie­szące się wyso­kimi oce­nami gospo­dar­stwo, które przy­gar­nia błą­ka­jące się psiaki i znaj­duje im nowe domy. Dokład­nie spraw­dzają poten­cjal­nych wła­ści­cieli, a wszyst­kie psy są świet­nie zaopie­ko­wane.

To naj­lep­sze schro­ni­sko, jakie udało mi się zna­leźć. Dotar­cie tu zajęło mi trzy godziny jazdy samo­cho­dem.

Omia­tam wzro­kiem to miej­sce i znowu z tru­dem prze­ły­kam ślinę. Wyobra­żam sobie, że ją tu zosta­wiam i robi mi się ciężko na sercu.

A ona patrzy na mnie, dysząc z wywie­szo­nym języ­kiem.

– Nie mogę cię zatrzy­mać – mówię do niej.

Wzdy­cham, gdy ta nagle pod­rywa się i pró­buje wgra­mo­lić na moje kolana. Pró­bo­wała to zro­bić przez całą drogę. A teraz w końcu jej się to udaje i leży z łeb­kiem na pod­ło­kiet­niku.

Kurwa. Gdy­bym wie­dział, że tak ciężko będzie mi się z nią roz­stać, wcale bym jej ze sobą nie brał.

Oszu­kuję samego sie­bie. Prze­cież nie mógł­bym zosta­wić jej w tej brud­nej uliczce.

Wymy­ślam powody, dla któ­rych nie powi­nie­nem mieć psa. Po pierw­sze, żad­nego ni­gdy nie mia­łem. Nie mam bla­dego poję­cia jak się nią zająć. Moja mama, cho­ciaż sama tego nie przy­zna, zmaga się z poważ­nymi zabu­rze­niami psy­chicz­nymi. Poza tym, muszę się sku­pić na grze w hokeja. Po tym, jak moja była dziew­czyna Erin zerwała ze mną, jak mia­łem dzie­więt­na­ście lat, przy­się­ga­łem sobie, że będę uni­kał zobo­wią­zań. A pies to ogromne zobo­wią­za­nie i musiał­bym dosto­so­wać do niej wszyst­kie moje plany.

Ale i tak zaczy­nam się wahać. Uważ­nie obser­wuję znaj­du­jący się przede mną budy­nek, poszu­ku­jąc jego wad. Zauwa­żam kilka chwa­stów w ogro­dzie. Ele­wa­cji zewnętrz­nej przy­da­łoby się odma­lo­wa­nie. Na podwórku jest kilka doł­ków, które praw­do­po­dob­nie są dzie­łem psich loka­to­rów. Nie dam rady zająć się psem, ale prze­cież nie mogę jej tak tutaj zosta­wić.

To miej­sce nie jest dla niej wystar­cza­jąco dobre.

Pocie­ram nos i wiem, że już pod­ją­łem decy­zję. Kurwa.

– Hej. – Unosi pysz­czek, wpa­truje się we mnie, a jej oczy jaśnieją. – Czy chcesz ze mną miesz­kać? – pytam, a ona wciąż gapi się na mnie tym słod­kim wzro­kiem. – A, rozu­miem, masz ochotę na przy­smak.

Wierci się i zeska­kuje z moich kolan na miej­sce pasa­żera, jakby na coś cze­kała. Się­gam na tylną kanapę i otwie­ram torbę z prze­ką­skami, które dla niej kupi­łem. Daję jej kilka i patrzę, z jaką przy­jem­no­ścią je roz­gryza.

Już pod­ją­łem decy­zję, igno­ru­jąc głos w mojej gło­wie pró­bu­jący prze­ko­nać mnie, że to nie jest dobry pomysł. Obser­wuję, jak pies zwija się w kłę­bek i usy­pia na fotelu pasa­żera. Cóż, stać mnie w tym roku na opła­ce­nie asy­stenta, więc pies będzie miał wła­ściwą opiekę.

Biorę do ręki tele­fon i prze­szu­kuję listę kon­tak­tów do momentu, aż znaj­duję wła­ściwy numer.

– Stre­icher – War­den odzywa się po chwili.

– Cześć. – Pocie­ram dło­nią twarz, mając złe prze­czu­cia prze­ni­ka­jące moje wnętrz­no­ści. – Zmie­ni­łem zda­nie. Będę potrze­bo­wał asy­stenta.ROZDZIAŁ 2

PIPPA

MOJE SERCE ZACZYNA BIĆ MOC­NIEJ, kiedy stoję przed budyn­kiem apar­ta­men­towca, w któ­rym mieszka Jamie Stre­icher.

Ostat­nim razem, kiedy go spo­tka­łam w szkol­nej sto­łówce, wyla­łam nie­bie­ski mro­żony napój na jego śnież­no­białą koszulę. Do dzi­siaj pamię­tam jego chłodny wzrok, bez śladu zain­te­re­so­wa­nia moją osobą. Pamię­tam prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie jego zie­lo­nych oczu, zanim wró­cił do roz­mowy z resztą lice­al­nych gwiazd sportu.

Teraz będę jego asy­stentką.

Zawsze uwa­ża­łam go za dupka, ale nawet wtedy wyda­wał mi się cudowny. Gęste, ciemne włosy, zawsze lekko zmierz­wione od gry w hokeja. Wyraź­nie zary­so­wana linia szczęki, ostry nos. Sze­ro­kie, silne ramiona i wzrost. _Jakiż on był wysoki._ Do tego te nie­wia­ry­god­nie ciemne rzęsy. Ni­gdy nie prze­ja­wiał tych dziw­nych cech nasto­latka, które, w moim przy­padku, wyda­wały się nisz­czyć moje szkolne życie. Jego cicha, onie­śmie­la­jąca, nieco nie­okrze­sana postawa jed­no­cze­śnie dener­wo­wała mnie i fascy­no­wała, tak jak każdą dziew­czynę i połowę chło­pa­ków w mojej szkole.

O Boże. Biorę głę­boki oddech i wybie­ram numer jego miesz­ka­nia na panelu domo­fonu. Wpusz­cza mnie bez słowa.

Jadąc windą do jego apar­ta­mentu, czuję, jak żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. Już nie jestem tamtą dziew­czyną z zaje­bi­stego mło­dzie­żo­wego zespołu. Jestem doj­rzałą kobietą. Minęło osiem lat, moje zauro­cze­nie tym chło­pa­kiem już dawno minęło.

Potrze­buję tej pracy. Nie mam kasy i pomiesz­kuję u sio­stry. Bez wypo­wie­dze­nia rzu­ci­łam okropną robotę w barze z hot dogami u Barry’ego zale­d­wie po tygo­dniu. Nawet gdy­bym chciała wró­cić, cho­ciaż nawet o tym nie myślę, z pew­no­ścią nie chcie­liby mnie z powro­tem. Wzię­łam tę robotę jako szyb­kie wyj­ście awa­ryjne, żeby zapła­cić rachunki i doło­żyć się Hazel do czyn­szu.

Poza tym, on z pew­no­ścią mnie nie pamięta. Nasze liceum było ogromne. Byłam wtedy dziew­czyną z kapeli muzycz­nej, zawsze w towa­rzy­stwie ludzi z zespołu, a on był szkolną gwiazdą hokeja. Jestem dwa lata młod­sza, ni­gdy nie uczęsz­cza­li­śmy na te same zaję­cia i nie mie­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych. On jest jed­nym z naj­lep­szych bram­ka­rzy w NHL i w dodatku wygląda jak milion dola­rów. Dodat­kowo znany jest z tego, że nie wcho­dzi w żadne związki, co spra­wia, że wydaje się ludziom bar­dziej dziki. Kiedy w zeszłym roku po jego meczu, na lodo­wi­sku wylą­do­wały dam­skie majtki, stało się to jedną z głów­nych infor­ma­cji we wszyst­kich ser­wi­sach spor­to­wych.

Z pew­no­ścią nie będzie mnie pamię­tał.

W miarę jak winda zbliża się do jego pię­tra, obser­wuję cyfry zmie­nia­jące się na wyświe­tla­czu. Prze­cież będzie cały czas zajęty tre­nin­gami. Nawet nie będę go widy­wać.

Naprawdę potrze­buję tej pracy. Skoń­czy­łam z biz­ne­sem muzycz­nym i dzia­ła­ją­cymi w nim dup­kami. Skoń­czy­łam stu­dia z zarzą­dza­nia i już czas podą­żać tą ścieżką. Nie­stety, jedyne dostępne w Van­co­uver oferty pracy dla osób z moją spe­cja­li­za­cją, wyma­gają co naj­mniej pię­ciu lat prak­tyki, więc z góry ska­zana jestem na porażkę. Moja sio­stra Hazel, która pra­cuje jako fizjo­te­ra­peutka dla Van­co­uver Storm twier­dzi, że już nie­długo szy­kują się nowe moż­li­wo­ści pracy w dziale mar­ke­tin­go­wym dru­żyny. Dodała, że oni wolą zatrud­niać ludzi z pole­ce­nia.

Na począ­tek zacznę jako asy­stentka. To tylko tym­cza­sowe zaję­cie. Jeżeli się spraw­dzę, będzie to dla mnie prze­pustka do pracy dla dru­żyny.

Winda dociera na samą górę, zmie­rzam w kie­runku drzwi jego apar­ta­mentu, bio­rąc głę­boki, uspo­ka­ja­jący oddech. Nie odnosi to zamie­rzo­nego skutku, bo moje serce wali jak osza­lałe.

– Potrze­bu­jesz tej pracy – upo­mi­nam samą sie­bie.

Pukam, drzwi otwie­rają się, a mój puls sza­leje, jak po spo­ży­ciu taniego wina.

Jako doro­sły facet wygląda jesz­cze lepiej. I szcze­rze? To jest strasz­nie nie­spra­wie­dliwe.

Prze­sła­nia wej­ście całym sobą. Jest o stopę wyż­szy ode mnie i nawet mimo tego, że ma na sobie koszulkę tre­nin­gową z dłu­gim ręka­wem, widzę, jak ide­alne jest jego ciało. Cienki mate­riał opina się na jego sze­ro­kich ramio­nach. Pra­wie nie dostrze­gam szcze­ka­ją­cego i bie­ga­ją­cego w głębi pomiesz­cze­nia psa, śle­dzę wzro­kiem jego rękę, która opiera się o futrynę. Pod­wi­nięte rękawy pozwa­lają mi błą­dzić wzro­kiem po jego przedramio­nach.

Przed­ra­miona Jamiego Stre­ichera mogą być powo­dem, dla któ­rego nie­jedna kobieta chcia­łaby zajść z nim w ciążę.

Gapię się na niego. Pod­no­szę wzrok na jego twarz.

O Boże. Mój żołą­dek wariuje. Mło­dzień­cze zauro­cze­nie sprzed lat powraca z pręd­ko­ścią pędzą­cej komety, prze­szy­wa­jąc mnie na wylot. W jego oczach wciąż widzę tę głę­boką zie­leń, tak nasy­coną jak cień dawno posa­dzo­nego lasu. Żołą­dek znowu daje o sobie znać.

– Cześć – wzdy­cham, zanim prze­łknę ślinę. Moja twarz pło­nie.

– Cześć. – Tym razem mój głos brzmi pew­niej i silę się na deli­katny uśmiech.

– Jestem Pippa, twoja nowa asy­stentka – mówię, gła­dząc włosy zwią­zane w koń­ski ogon.

Przez krótką chwilę stoi pozba­wiony emo­cji, następ­nie jego wzrok wyostrza się i rysy nadają twa­rzy zagnie­wany wygląd.

Moje myśli roz­pro­szyły się, jak rzu­cone w powie­trze kon­fetti. Słowa? Nie przy­cho­dzą mi do głowy żadne słowa. Ani jed­nego nie potra­fię wymó­wić. Patrzę na jego gęste, krót­kie, lekko krę­cone włosy. Wil­gotne, jakby dopiero wyszedł spod prysz­nica. Chcia­ła­bym prze­cze­sać je pal­cami.

Zatrzy­muje na mnie swój wzrok, z każdą sekundą powstaje mię­dzy nami mur wro­go­ści i w końcu wzdy­cha tak, jakby moja obec­ność była dla niego nie­wy­godna. Takiego zapa­mię­ta­łam go z liceum: gbu­ro­wa­tego, poiry­to­wa­nego, nadą­sa­nego. A prze­cież nie utrzy­my­wa­li­śmy ze sobą ni­gdy żad­nego kon­taktu.

– Świet­nie – mówi, a jego słowo brzmi jak rzu­cone prze­kleń­stwo, jak­bym była ostat­nią osobą, którą chciałby spo­tkać. Odwraca się i zmie­rza w głąb miesz­ka­nia.

Wie­dzia­łam, że nie będzie mnie pamię­tał.

Powstrzy­muję się przed pozba­wio­nym rado­ści uśmie­chem peł­nym zaże­no­wa­nia i nie­do­wie­rza­nia. Nie wiem, dla­czego zasko­czyło mnie jego nasta­wie­nie. Jed­nej rze­czy nauczy­łam się od mojego byłego chło­paka Zacha i jego ekipy, a mia­no­wi­cie tego, że sławni ludzie potra­fią być kom­plet­nymi dup­kami. Ota­cza­jący świat pozwala, żeby uszło im to na sucho.

Jamie Stre­icher niczym się od nich nie różni.

Uznaję otwarte drzwi za zapro­sze­nie, żeby pójść za nim. Pies pod­biega do mnie i łasi się. Ma różową obrożę i od samego początku czuję, że mię­dzy nami two­rzy się silna więź.

– Siad – Jamie naka­zuje psu oschłym gło­sem, co spra­wia, że dreszcz prze­cho­dzi po moim karku. Pies igno­ruje go, dalej ska­cząc na moje nogi i sza­leń­czo macha­jąc ogo­nem.

– Cześć, pie­sku. – Kucam obok niej i śmieję się, gdy pró­buje poli­zać mnie po twa­rzy.

Suczka try­ska sza­loną, dziką ener­gią, drep­cząc łap­kami po pod­ło­dze i wachlu­jąc ogo­nem tak mocno, jakby za chwilę miała go zgu­bić.

Zako­cha­łam się.

Jamie chrząka z dez­apro­batą. Czuję wewnątrz uczu­cie zakło­po­ta­nia, ale odpy­cham je od sie­bie. Jestem tu po to, żeby pomóc mu w opiece nad psem. O co zatem cho­dzi? Kiedy wstaję, moja twarz wyraża pozy­tywne, cie­płe emo­cje.

A jego miesz­ka­nie? To jedno z naj­pięk­niej­szych miejsc, jakie kie­dy­kol­wiek odwie­dzi­łam. Jedno z naj­pięk­niej­szych miejsc, jakie kie­dy­kol­wiek _widzia­łam._ Okna, się­ga­jące od pod­łogi do sufitu z wido­kiem na wodę i góry North Shore, wypeł­niają świa­tłem otwarty salon i kuch­nię. Kuch­nia jest lśniąca i prze­stronna, i mimo że salon zagra­cony jest kar­to­nami świad­czą­cymi o nie­daw­nej prze­pro­wadzce i psimi zabaw­kami, to ogromna kanapa wygląda na wygodną i zapra­sza do roz­gosz­cze­nia się. Dostrze­gam schody, które jak podej­rze­wam, pro­wa­dzą do sypialni. Przez okna widzę pół­nocną część Van­co­uver i góry. Przy­pusz­czam, że nawet w burzowy, desz­czowy dzień w środku posęp­nej zimy, ten widok musi zapie­rać dech w pier­siach.

Założę się, że w tym miesz­ka­niu musi być ogromna wanna.

– Jak się wabi? – pytam Jamiego, głasz­cząc suczkę. Ta łasi się do mnie, czer­piąc przy­jem­ność z bycia w cen­trum uwagi.

Jego szczęki zaci­skają się, a spo­sób w jaki na mnie patrzy powo­duje, że żołą­dek kur­czy mi się jesz­cze bar­dziej. Jego oczy wydają mi się ostre i prze­ni­kliwe, aż zasta­na­wiam się, czy ten facet kie­dy­kol­wiek się uśmie­cha.

– Nie wiem – brzmi odpo­wiedź.

Na pod­ło­dze obok kanapy znaj­duje się gigan­tyczne lego­wi­sko dla psa, a około setka kolo­ro­wych zaba­wek poroz­rzu­cana jest po całym salo­nie. Miska na wodę i pusta miska na jedze­nie stoją na pod­ło­dze w kuchni, a na bla­cie widzę wielką, do połowy opróż­nioną torbę psich sma­ko­ły­ków. Pies przy­nosi jedną z zaba­wek do nóg Jamiego i wpa­truje się w niego, nie prze­sta­jąc machać ogo­nem.

– Muszę jechać na lodo­wi­sko, więc miejmy to już za sobą – mówi Jamie i mam wra­że­nie, że mar­nuję jego czas. Mija mnie, a ja wdy­cham jego zapach. Ucie­kam wzro­kiem. Czuję, że pach­nie nie­sa­mo­wi­cie. To ten nie­uchwytny zapach męż­czy­zny: ostry, korzenny, odważny, świeży i czy­sty zara­zem. Per­fumy te pew­nie noszą nazwę Lawina lub Hura­gan, w każ­dym razie musi to być nazwa cze­goś potęż­nego i nie­moż­li­wego do opa­no­wa­nia. Pra­gnę wtu­lić twarz w jego koszulę i wdy­chać tę woń. Gdy­bym to teraz zro­biła, praw­do­po­dob­nie stra­ci­ła­bym przy­tom­ność.

Prze­miesz­cza się po kuchni i poka­zuje mi, gdzie mogę zna­leźć jedze­nie dla psa, a ja stoję zauro­czona spo­so­bem, w jaki się poru­sza – z siłą i gra­cją. Zauwa­żam jego napi­na­jące się pod koszulą mię­śnie ple­ców. Jego ramiona są takie sze­ro­kie. Jest tak cho­ler­nie wysoki.

Zdaję sobie sprawę, że jesz­cze się nawet nie przed­sta­wi­łam. Zacho­wuję się dokład­nie tak, jak sławni ludzie poja­wia­jący się na sce­nie w cza­sie kon­cer­tów mojego byłego chło­paka Zacha. Przy­cho­dząc za kulisy zwy­czaj­nie ocze­ki­wali, że każdy będzie wie­dział, kim są.

– Będziemy się komu­ni­ko­wać wyłącz­nie mailowo lub przez SMS-y – odzywa się Jamie. – Wypro­wa­dzasz psa, kar­misz ją i pil­nu­jesz, żeby nie wpa­dła w żadne tara­paty. Wete­ry­na­rza i strzy­że­nie już ma za sobą – rzuca spoj­rze­nie w kie­runku pupila.

– Wszyst­kim się zajmę. – Posy­łam mu potwier­dza­jący uśmiech.

– Dobrze – odpo­wiada ostrym tonem.

Wow. Zna­lazł się Pan Cha­rak­te­rek. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę. Jest taki wład­czy. Przez moje ciało prze­cho­dzi dreszcz i czuję mro­wie­nie na skó­rze. Założę się, że w sypialni też lubi domi­no­wać.

– To dobrze, bo tego od cie­bie ocze­kuję – dodaje.

Zaczyna mnie mdlić, ale jakoś udaje mi się to prze­trzy­mać. Prze­cież nie mam już szes­na­stu lat. Znam ten typ i wiem swoje. Po roz­sta­niu z Zachem nauczy­łam się nie zako­chi­wać w takich face­tach, trzy­mam się z daleka od tych sław­nych. Od gości z dużym ego. Od face­tów, któ­rzy myślą, że mogą robić, co im się podoba, bez żad­nych kon­se­kwen­cji. Od męż­czyzn, któ­rzy gdy znu­dzą się jakąś laską, po pro­stu odsta­wiają ją na boczny tor.

– Po roze­gra­nym meczu uci­nam sobie drzemkę po obie­dzie – rzuca do mnie przez ramię, gdy idę za nim na górę. – Potrze­buję wtedy cał­ko­wi­tej ciszy.

Z całej siły powstrzy­muję się, żeby mu nie zasa­lu­to­wać i nie dodać: _Tak jest!_ Jakiś wewnętrzny głos pod­po­wiada mi, że wcale by go to nie roz­śmie­szyło.

– W tym cza­sie będę ją brać na długi spa­cer.

Mru­czy coś pod nosem. Praw­do­po­dob­nie w taki spo­sób wyraża zado­wo­le­nie.

Gdy docie­ramy na pię­tro, zatrzy­muje się przed otwar­tymi drzwiami. Za nimi widzę duży pokój, któ­rego jedy­nym wypo­sa­że­niem są świad­czące o nie­daw­nej prze­pro­wadzce pudła oraz zapa­ko­wany w folię mate­rac.

– To będzie mój pokój? – pytam.

Marsz­czy brwi, a żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła.

– To zna­czy, czy to będzie pokój, w któ­rym będę spać, gdy cie­bie nie będzie? – wyja­śniam, żeby przy­pad­kiem nie pomy­ślał, że pró­buję się do niego wpro­wa­dzić. – W cza­sie, gdy będę zaj­mo­wać się psem.

Potwier­dza, skła­da­jąc ramiona.

Spo­sób, w jaki na mnie patrzy, spra­wia, że mój żołą­dek drży jak psie łapki stu­ka­jące po pod­ło­dze. Po raz kolejny ner­wowo się uśmie­cham i widzę, jak pogłę­biają się zmarszczki widoczne na jego czole.

– Świet­nie. – Mój głos brzmi jak ćwier­ka­nie.

Głową wska­zuje na łazienkę na końcu kory­ta­rza.

– Możesz z niej korzy­stać. Mam drugą dla sie­bie.

Wpa­truje się we mnie, a ja pró­buję wytrzy­mać jego spoj­rze­nie. Ten facet mnie nie lubi, ale zamie­rzam to zmie­nić, udo­wad­nia­jąc mu, jak bar­dzo moja obec­ność uła­twi mu życie.

Poza tym posta­ram się nie wcho­dzić mu w drogę.

Utrata tej pracy nie wcho­dzi w grę.ROZDZIAŁ 3

JAMIE

PIPPA HAR­TLEY stoi w moim salo­nie, bawiąc się z psem, a ja z wra­że­nia pra­wie nie mogę oddy­chać. Kiedy otwo­rzy­łem drzwi, myśla­łem, że mam halu­cy­na­cje.

Jej włosy są dłuż­sze. Wciąż ma ten sam nie­śmiały uśmiech, te same błysz­czące nie­bie­sko­szare oczy, które spra­wiają, że zapo­mi­nam, jak się nazy­wam. Jej głos jest tak deli­katny i dźwięczny, że czuję, jak­bym prze­niósł się w czasy liceum i sły­szał ją roz­ma­wia­jącą i śmie­jącą się z resztą ludzi z zespołu.

Jako doj­rzała kobieta jest abso­lut­nie cudowna. Totalny nokaut. Wygląda olśnie­wa­jąco z pie­gami zdo­bią­cymi jej nos i wysta­ją­cymi kośćmi policz­ko­wymi. Piegi to zapewne efekt let­niego słońca, tak samo jak pasma kar­me­lo­wych wło­sów, które nie są ani brą­zowe, ani jasne. Cho­ciaż pamię­tam, jak słodko wyglą­dała w szkole, nosząc apa­rat orto­don­tyczny, to jed­nak dzi­siaj jej uśmiech spra­wił, że na chwilę moje serce prze­stało bić z wra­że­nia.

– Jestem Pippa – powie­działa, sta­jąc w drzwiach, zupeł­nie jakby mnie nie pamię­tała. Nie wiem dla­czego, ale poczu­łem się bar­dzo roz­cza­ro­wany.

– Czy potrze­bu­jesz pomocy w roz­pa­ko­wa­niu tych pudeł? – pyta, bawiąc się w prze­cią­ga­nie liny z moim psem. – Mogę rów­nież zro­bić zakupy lub przy­go­to­wać ci coś do jedze­nia.

Przy­pa­truję się jej war­gom o pięk­nym kształ­cie. Jej usta są mięk­kie, w ide­al­nym odcie­niu różu. Zawsze były takie.

Kurwa mać.

– Nie. – Brzmi to ostrzej, niż pla­no­wa­łem, ale czuję, że jestem zde­ner­wo­wany.

Nie mogę, do cho­lery, prze­stać myśleć o Pip­pie Har­tley. Zawsze tak było.

W jed­nej chwili wra­cam myślami do kory­ta­rza przy szkol­nej sali muzycz­nej, skąd sły­chać było, jak śpiewa. Miała naj­bar­dziej urze­ka­jący i naj­pięk­niej­szy głos, jaki kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem – słodki, ale cza­sami szorstki. Mocny, ale w nie­któ­rych momen­tach deli­katny. Zawsze pod pełną kon­trolą. Pippa dosko­nale wie­działa, jak należy go uży­wać, jed­nak ni­gdy nie wystę­po­wała przed publicz­no­ścią. Zawsze robił to ten pie­przony Zach, kiedy ona była tylko jego tłem, gra­jąc na gita­rze. Cie­kawi mnie, czy na­dal śpiewa.

Kiedy zasta­na­wiam się, czy ona na­dal jest z Zachem, moje noz­drza roz­sze­rzają się. W zeszłe waka­cje zoba­czy­łem jego bez­na­dziejną, nada­jącą się tylko do bicia gębę na bil­bo­ar­dzie i pra­wie prze­ga­pi­łem zjazd z auto­strady. Nie­wia­ry­godne, że ten gość był gwiazdą trasy kon­cer­to­wej. Prze­cież ledwo potrafi grać na gita­rze. Do tego ma prze­ciętny głos. Nie to, co Pippa. Ona jest nie­zwy­kle uta­len­to­wana. Minęło osiem lat, a ja cią­gle myślę o tym momen­cie przed salą muzyczną. Nie wiem dla­czego, ale to nie ma teraz żad­nego zna­cze­nia.

Pies pró­buje wyszarp­nąć trzy­maną przez Pippę zabawkę, a ona się śmieje.

Potrze­buję się stąd wydo­stać.

– Muszę iść na tre­ning. – Kładę klu­cze na bla­cie i zarzu­cam torbę na ramię.

– Cześć – odpo­wiada, gdy wycho­dzę.

Wra­ca­jąc z popo­łu­dnio­wego tre­ningu do domu, już pra­wie otwie­ram wej­ściowe drzwi, gdy głos dobie­ga­jący ze środka spra­wia, że zasty­gam z dło­nią na klamce. Śpiew. Sły­szę utwór Fle­etwood Mac. Ponad melo­dię wybija się jej głos, czy­sty, jasny i dźwięczny. Tra­fia we wszyst­kie dźwięki, ale jest coś wyjąt­ko­wego w spo­so­bie, w jaki śpiewa. Coś, co ma tylko Pippa. Stoję jak spa­ra­li­żo­wany. Jeżeli wejdę do środka, ona zamilk­nie. Jakiś wewnętrzny głos alar­muje mnie, że wła­śnie to powi­nie­nem teraz zro­bić. Prze­cież miała wyjść przed moim powro­tem.

Nie mogę mieć jej w pobliżu w tym roku. Upły­nęło zale­d­wie kilka godzin, a ja nie mogę prze­stać o niej myśleć.

Kiedy otwie­ram drzwi, widzę moją nową asy­stentkę roz­pa­ko­wu­jącą kar­tony w kuchni, się­ga­jącą wysoko, żeby pousta­wiać szklanki na półce, opie­ra­jącą się o blat, obda­rza­jącą mnie wido­kiem swo­jego nie­sa­mo­wi­tego tyłka.

Czuję, jak roz­draż­nie­nie nara­sta w mojej klatce pier­sio­wej. To jest ostat­nia rzecz, jakiej teraz potrze­buję. Omia­tam wzro­kiem miesz­ka­nie. Więk­szość kar­to­nów została roz­pa­ko­wana. Urzą­dziła już mój salon, nie zapo­mi­na­jąc nawet o umiesz­cze­niu na półce z książ­kami mojego zdję­cia z mamą. Usta­wie­nie mebli znacz­nie różni się od tego w moim nowo­jor­skim miesz­ka­niu. Fotel stoi naprze­ciwko okna tak, by można było podzi­wiać świa­tła pół­noc­nego Van­co­uver po dru­giej stro­nie rzeki. Pies śpi na kana­pie, zwi­nięty w kłę­bek.

Stoję z ramio­nami na pier­siach, czu­jąc mie­szankę ulgi i zakło­po­ta­nia. Apar­ta­ment wygląda przy­jem­nie. Czuję się jak u sie­bie. Roz­pa­ko­wa­nie tych pudeł prze­ra­żało mnie, a teraz już pra­wie po wszyst­kim.

Nawet pies na kana­pie mi nie prze­szka­dza.

Nagle jej śpiew milk­nie, a ona mnie zauważa.

– O, cześć – rzuca, odwra­ca­jąc się do mnie. Zanim na mnie spoj­rzała, zer­k­nęła na wyświe­tlacz leżą­cego na bla­cie tele­fonu. – Prze­pra­szam, nie zda­wa­łam sobie sprawy, która jest godzina – wyciera ręce i idzie w stronę drzwi. – Jak było na tre­ningu? – pyta, wkła­da­jąc buty.

Ten wdzięczny, cie­kaw­ski ton, jakim zadaje to pyta­nie, spra­wia, że czuję coś dziw­nego w środku. Cie­płe, roz­le­wa­jące się wewnątrz uczu­cie. Nie jestem z tego zado­wo­lony. Czuję nie­okre­śloną potrzebę wyzna­nia jej, jak bar­dzo dener­wuję się z powodu nad­cho­dzą­cego sezonu.

– W porządku – odpo­wia­dam zamiast tego i widzę, jak jej źre­nice roz­sze­rzają się na dźwięk szorst­kiego tonu w moim gło­sie.

Kurwa. Widzi­cie? Wła­śnie dla­tego nic z tego nie będzie. Zbyt bar­dzo przej­muję się jej zda­niem.

– Poszły­śmy z Daisy na dwu­go­dzinny spa­cer po Parku Stan­leya, a póź­niej resztę wie­czoru ćwi­czy­ły­śmy różne psie sztuczki.

– Daisy? – pytam, uno­sząc wysoko brwi ze zdzi­wie­nia.

Wzru­sza ramio­nami i uśmie­cha się do psa leżą­cego wciąż na kana­pie.

– Ona potrze­buje imie­nia. – Bie­rze torebkę i szy­kuje się do wyj­ścia. – Wypro­wa­dzi­łam ją godzinę temu, więc masz to już z głowy.

Pró­buję wydu­sić z sie­bie coś, co brzmia­łoby jak _dzięki,_ ale jedyne co prze­cho­dzi mi przez gar­dło to niski dźwięk wyra­ża­jący uzna­nie.

Wygła­dza swoją deli­katną dło­nią włosy zwią­zane w koń­ski ogon, mruga dwa razy i prze­syła mi ten jasny uśmiech, który wcze­śniej już widzia­łem i nie mogłem o nim zapo­mnieć przez cały czas spę­dzony na tre­ningu.

Rumieni się i wygląda na zakło­po­taną.

– Będę już lecieć. – Zarzuca pasek torebki na ramię i posyła mi kolejny szybki, nie­śmiały uśmiech. – Przyjdę jutro rano, zanim zdą­żysz wyjść na tre­ning. Dobrej nocy, Jamie.

Mój wzrok wędruje do jej ust i znowu bra­kuje mi słów. Praw­do­po­dob­nie spra­wiam wra­że­nie, jak­bym zbyt wiele razy obe­rwał krąż­kiem hoke­jo­wym w głowę.

Wycho­dzi, a ja stoję dalej, gapiąc się na drzwi.

Może nie muszę.

Zabi­jam tę myśl, jak komara na ramie­niu. Od mojej mamy i z doświad­cze­nia wynie­sio­nego ze związku, w któ­rym byłem, zaczy­na­jąc grę w NHL, wiem, że jeżeli w moim życiu dzieje się zbyt dużo rze­czy jed­no­cze­śnie, to z pew­no­ścią coś zawalę. Zawsze mi się to zda­rza.

W momen­cie gdy zamyka za sobą drzwi, wyj­muję tele­fon i dzwo­nię do Warda.

– Stre­icher – odzywa się.

– Tre­ne­rze. – Prze­cze­suję ręką włosy. – Potrze­buję nowej asy­stentki.ROZDZIAŁ 4

PIPPA

ZWAL­NIASZ MNIE? – powta­rzam do słu­chawki następ­nego ranka, mru­ga­jąc bez powodu. Stoję przy drzwiach w kory­ta­rzu Hazel, szy­ku­jąc się do wyj­ścia do Jamiego. Kręci mi się w gło­wie i marsz­czę czoło zakło­po­tana. – Nie rozu­miem.

Kobieta dzwo­niąca z biura dru­żyny wzdy­cha.

– Nie bierz tego do sie­bie. Ci goście potra­fią być bar­dzo spe­cy­ficzni.

Nie­do­brze mi. Zosta­łam zwol­niona po pierw­szym dniu pracy. Nie będzie to moim atu­tem w przy­szłych sta­ra­niach o zatrud­nie­nie w dziale mar­ke­tin­go­wym dru­żyny.

Naprawdę myśla­łam, że świet­nie mi wczo­raj poszło. Roz­pa­ko­wa­łam więk­szość rze­czy, spę­dzi­łam z Daisy miło czas, aż zmę­czyła się, zanim wró­ci­ły­śmy do domu. Spa­ce­ro­wa­nie z nią i obser­wo­wa­nie jak cho­dzi za mną krok w krok, gdy póź­niej słu­cha­łam muzyki w domu, było cał­kiem zabawne.

Zaczyna ogar­niać mnie panika. Potrze­buję pie­nię­dzy _teraz_. Muszę wypro­wa­dzić się z małego miesz­kanka Hazel. Nie mogę wró­cić do pracy w barze z hot dogami. Krztu­szę się na samo wspo­mnie­nie prze­ra­ża­ją­cego spo­sobu, w jaki wła­ści­ciel mi się przy­glą­dał. Nie wspo­mi­na­jąc już o zapa­chu moich ciu­chów po skoń­czo­nej zmia­nie.

Zwol­niona. Rodzice z pew­no­ścią się wściekną. Po tym, jak zmar­no­wa­łam dwa lata życia, jeż­dżąc za Zachem w trasy kon­cer­towe, z całego serca pra­gnęli, żebym zro­biła karierę w mar­ke­tingu. Prze­cież to był mój kie­ru­nek stu­diów. Obse­syj­nie chcą dla mnie sta­łej, sta­bil­nej pracy. Pracy przy biurku. Zawodu ze wszyst­kimi świad­cze­niami. Cze­goś, co _nie_ będzie miało nic wspól­nego z branżą muzyczną. Sami ciężko pra­co­wali, żeby utrzy­mać mnie na stu­diach. Nie są zamożni, ale poświę­cili wiele, żeby­śmy z Hazel miały to, co im nie było dane.

Chcę, żeby byli ze mnie dumni.

Dzię­kuję kobie­cie, roz­łą­czam się i wbi­jam wzrok w pod­łogę. Rze­czy­wi­stość dobija mnie tak, że aż kulę się w sobie. Świat jest do dupy.

Drzwi obok mnie otwie­rają się i ude­rzają we mnie. Nie­zdar­nie pró­buję się odsu­nąć, poty­kam się o jeden ze sto­ją­cych w pobliżu kar­to­nów i ląduję na tyłku.

– Prze­pra­szam. – Hazel pomaga mi wstać. – Czy wszystko w porządku?

Masuję ramię, krzy­wiąc się.

– W porządku, nie powin­nam była stać tak bli­sko.

Hazel zaj­muje maleńką kawa­lerkę, bo miesz­ka­nia w Van­co­uver są cho­ler­nie dro­gie. Wła­śnie dla­tego potrze­buję tej pracy, jeśli zamie­rzam się wypro­wa­dzić.

– Jak poszło wczo­raj? – Zmie­rza do kuchni i roz­pa­ko­wuje pro­dukty potrzebne do przy­go­to­wa­nia kok­tajlu.

Kiedy wczo­raj wie­czo­rem wró­ci­łam do domu, pro­wa­dziła zaję­cia jogi. Poza zatrud­nie­niem jako fizjo­te­ra­peutka dru­żyny, naucza­nie jogi jest praw­dziwą pasją Hazel. Dzi­siaj przed pracą miała poranne zaję­cia.

Prze­ka­zuję jej roz­cza­ro­wu­jące infor­ma­cje, które przed chwilą usły­sza­łam i widzę, jak opada jej szczęka.

– I nie podali żad­nego kon­kret­nego powodu? – pyta.

Czuję ukłu­cie wście­kło­ści, a mój żołą­dek się spina.

– Jed­nak praw­dziwy z niego kutas. Przez ten cały czas ledwo wydu­sił z sie­bie dwa słowa. Rzu­cał tylko led­wie dostrze­galne gniewne spoj­rze­nia – bur­czę mru­żąc oczy.

Hazel unosi ciemną brew. Jej włosy też są ciem­niej­sze od moich, coś jak cze­ko­la­dowy brąz. – Czy sądzisz, że cię roz­po­znał? – pyta.

– Nie. Ani tro­chę. – Zsu­wam buty i wkła­dam je do szafy w holu. – Nawet mi się nie przed­sta­wił.

– Ale gbur. – Robi dziwną minę, sto­jąc w kuchni.

– Prawda? – Kręcę głową i padam na kanapę. – Naprawdę gbur. Cóż, wiem, że jest bogatą, znaną oso­bi­sto­ścią, ale ja też jestem czło­wie­kiem, nie­praw­daż?

– Oczy­wi­ście – Hazel przy­ta­kuje gwał­tow­nie. – Jesteś czło­wie­kiem. Zasłu­gu­jesz na sza­cu­nek.

– Sza­cu­nek? – dła­wię się. — On nawet nie zna takiego słowa. Potrak­to­wał mnie jak paproch, który powi­nien wyrzu­cić na śmiet­nik.

– Nie­na­wi­dzę go. Hoke­iści… – odpo­wiada Hazel i widzę wście­kłość malu­jącą się na jej twa­rzy. – Oni są naj­gorsi – dodaje, mru­żąc oczy.

Hazel spo­ty­kała się z hoke­istą w cza­sie stu­diów, a ten ją oszu­ki­wał. I tyle w tema­cie. Nie chcę teraz tego roz­grze­by­wać.

– Naj­gorsi – powta­rzam po niej i skła­dam ramiona. Stopą stu­kam ryt­micz­nie o pod­łogę i czuję węzeł zaci­ska­jący się w moim brzu­chu. Wczo­raj spi­sa­łam się wspa­niale. Jestem stwo­rzona do tej pracy.

Roz­sta­nie z Zachem zbu­rzyło moje poczu­cie war­to­ści, a teraz to? Naj­ła­twiej jest kopać leżą­cego.

Cofam się myślami do zeszłego mie­siąca i widzę sie­bie cze­ka­jącą na lot powrotny do domu. Sze­fowa trasy kon­cer­to­wej zamó­wiła dla mnie ubera, który myśla­łam, że zabie­rze mnie na miej­sce zbiórki, skąd wszy­scy wyru­szymy do następ­nego miej­sca prze­zna­cze­nia. Zamiast tego tra­fi­łam na lot­ni­sko i kiedy zakło­po­tana dzwo­ni­łam do pozo­sta­łych, nikt nie odbie­rał.

W końcu oddzwo­nił Zach.

– O kurde – zaczął. – To ona już ode­słała cię na lot­ni­sko? Zamie­rza­łem naj­pierw z tobą poga­dać.

Zerwał ze mną przez tele­fon. Powie­dział, że oboje się zmie­ni­li­śmy, że już prze­sta­li­śmy być nasto­lat­kami i chce spraw­dzić, kim będzie beze mnie. Spo­ty­ka­li­śmy się przez osiem lat, od dzie­sią­tej klasy, a on kazał swo­jej pra­cow­nicy mnie ode­słać.

Kiedy na ostat­nim roku stu­diów dostał pro­po­zy­cję trasy kon­cer­to­wej, zała­twił mi pracę asy­stentki w zespole, żeby­śmy nie musieli roz­sta­wać się na długo. Zawsze kiedy miał pro­blem z two­rze­niem pio­se­nek, razem nad nimi pra­co­wa­li­śmy, gra­łam na gita­rze, poma­ga­jąc mu stwo­rzyć wła­ściwy tekst. Poło­ży­łam całe moje życie na szali, żeby jeź­dzić za nim, pod­czas gdy on reali­zo­wał swoje marze­nia.

Policzki pieką mnie na wspo­mnie­nie tego, jak pła­ka­łam w łazience na lot­ni­sku, czu­jąc się tak zagu­biona i samotna. Tak nie­chciana, jak worek śmieci wyrzu­cony na pobo­cze drogi.

A faceci tacy jak Zach i Jamie? Myślą, że cały świat kręci się wokół nich. Myślą, że mogą pozby­wać się ludzi, gdy tracą nimi zain­te­re­so­wa­nie. Czuję w środku wstyd, który w oka­mgnie­niu zmie­nia się we wście­kłość.

Mam już dość bycia taka dziew­czyną. Dziew­czyną, któ­rej można się pozbyć.

Sia­dam pro­sto i czuję, jak nara­stają we mnie emo­cje.

– Zamie­rzam się z nim roz­mó­wić.

– Hmm. – Oczy Hazel otwie­rają się sze­roko, jej dło­nie zasty­gają na wyłą­czo­nym blen­de­rze. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

Mój puls przy­spie­sza na myśl o kon­fron­ta­cji z Jamiem Stre­iche­rem. Mam dość bycia poni­żaną przez męż­czyzn.

– Zawsze twier­dzi­łaś, że muszę wykrzy­czeć światu, czego od niego ocze­kuję – mówię do Hazel.

– Tak, światu, nie jemu. Podej­rze­wam, że wezwie poli­cję.

– Nie wezwie poli­cji. – Wyobra­żam go sobie siłą wypro­wa­dza­ją­cego mnie ze swo­jego domu, prze­rzu­ca­ją­cego mnie przez ramię. Czuję dziwne ukłu­cie mię­dzy nogami. Och. Podoba mi się ten pomysł.

Nie­ważne. Nie o to teraz cho­dzi. On jest strasz­nym dup­kiem, ale ja potrze­buję tej pracy.

Hazel wybu­cha śmie­chem.

– W ten spo­sób tra­fisz na pierw­sze strony gazet. _Lokalna gwiazda sportu drę­czona przez sza­loną stal­kerkę._

– Nie zamie­rzam go drę­czyć. Chcę tylko odzy­skać swoją posadę.

Może ona ma rację i wście­kłość nie jest dobrym doradcą. Odwraca się w stronę blatu, żeby dokoń­czyć przy­rzą­dza­nie kok­tajlu, a kiedy otwiera jedną z sza­fek, moją uwagę przy­kuwa blaszka do babe­czek, któ­rej uży­wa­łam, robiąc wypieki w zeszłym tygo­dniu.

Wpada mi do głowy pewna myśl. Hazel ma rację. Jeśli poja­wię się i zażą­dam powrotu do pracy, Jamie pomy­śli, że jestem wariatką. Jeśli jed­nak poja­wię się z _domo­wymi babecz­kami_, utwier­dzę go jedy­nie w prze­ko­na­niu, jaką cudowną asy­stentką mogła­bym być. Prze­cież nikt nie wzywa poli­cji do kogoś, kto przy­nosi babeczki.

Kiedy wyja­wiam Hazel mój zamiar, śmieje się.

– Będę mieć tele­fon cały czas przy sobie na wypa­dek, gdy­bym musiała cię rato­wać.

Dwie godziny póź­niej babeczki są gotowe i ozdo­bione. Z zewnątrz pokryte ide­al­nie lukrem, z zabawną, kolo­rową posypką. Jed­nak zamiast nadzie­nia jest w nich moja wście­kłość. Przy­go­to­wu­jąc cia­sto, wla­łam do niego całą moją złość i żal za histo­rie z Zachem i Jamiem oraz za moje życiowe nie­po­wo­dze­nia.

Z roz­kładu dnia, który wrę­czył mi Jamie, wynika, że będzie w domu za dzie­sięć minut, więc pakuję babeczki do pojem­nika i szy­kuję się do wyj­ścia.

W cza­sie gdy wkła­dam buty, Hazel uśmie­cha się do mnie pod nosem.

– Pokaż mu, kto tu naprawdę rzą­dzi.

W dro­dze do miesz­ka­nia Jamiego zaczyna padać deszcz. Zapo­mnia­łam, że pogoda w Van­co­uver może się zmie­nić w jed­nej chwili i nie wzię­łam ze sobą płasz­cza prze­ciw­desz­czo­wego. Zatrzy­mu­jąc się na świa­tłach roz­wa­żam, czy przy­pad­kiem nie wró­cić do domu po kurtkę.

Nie. Czuję nara­sta­jące we mnie waha­nie. Jeśli teraz zawrócę, nie dam rady już tego zro­bić.

Potrze­buję tej _pracy_. Potrze­buję kasy. Hazel musi odzy­skać wolną prze­strzeń w swo­jej kawa­lerce, a ja potrze­buję zała­pać się do dru­żyny, żebym mogła póź­niej dostać posadę w dziale mar­ke­tingu i zmie­nić swoje życie na lep­sze. To się dzieje tu i teraz.

Odzy­skam swoją pracę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: