Za cenę śmierci - ebook
Za cenę śmierci - ebook
Drugi tom cyklu Pełnia tajemnic!
Za co jesteś w stanie zapłacić najwyższą cenę?
Upalne lato w Pełni. Do pensjonatu nad jeziorem przyjeżdżają turyści. Nie wszyscy mają zamiar wypoczywać. Niektórzy zjawiają się tam w poszukiwaniu skarbu – bezcennego zestawu zabytkowej porcelany. I nie cofną się przed niczym, by go zdobyć.
Podkomisarz Monika Gniewosz znajduje w miasteczku swój azyl. Po pierwszym zakończonym sukcesem śledztwie czas płynie jej spokojnie, do momentu gdy dochodzi do zabójstwa jednego z letników.
W pogoni za mordercą Monika będzie musiała ponownie stawić czoło przeszłości i zawalczyć o to, co w jej życiu najważniejsze.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-88-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak co dzień w sezonie wiosenno-letnim Dobrzyński wstał o szóstej rano. Włożył szorty, podkoszulek i klapki, po czym zszedł na parter, gdzie czekały na niego Portos i Lola. Psy na widok Michała zaczęły domagać się pieszczot, więc mężczyzna potarmosił je i podrapał za uszami, jednak gdy tylko otworzył drzwi, zwierzęta porzuciły go i wybiegły na podwórze, kierując się do bocznej furtki prowadzącej nad jezioro.
Dotarłszy z nimi na mikroskopijną plażę, Dobrzyński poczuł wdzięczność za pejzaż widniejący przed jego oczami. Słońce pięło się po nieboskłonie, barwiąc chmury odcieniami żółci i pomarańczu, pasma mgły oplatały trzcinowisko oraz wiszące tuż nad wodą konary drzew, przy drewnianym pomoście chybotały dwie łodzie. Na ławce jednej z nich przeciągała się leniwie biała kotka.
– Blanka, ty powsinogo. – Michał uśmiechnął się na widok pupilki, a ona w odpowiedzi miauknęła. Zawtórowało jej skrzeczenie żurawi, które wzbiły się w powietrze i, uformowawszy klucz, poszybowały w poszukiwaniu pokarmu. Mężczyzna odprowadził je wzrokiem, podziwiając popielate, wyciągnięte sylwetki oraz majestatyczny ruch skrzydeł, następnie zamknął oczy i odsunął od siebie napływające myśli. Po chwili dotarły do niego dźwięki natury: szum poruszanego wiatrem listowia, odgłosy ptaków gniazdujących w szuwarach, buczenie owadów. Gromadzenie energii na nadchodzący dzień przerwały mu psy, które, załatwiwszy swoje potrzeby, przylgnęły bokami do jego kolan. Michał podniósł powieki i napotkał dwie pary oczu wypełnionych nadzieją. Zanim zareagował, zwierzęta podbiegły do linii brzegu. Dobrzyński spojrzał na zegarek.
– Kąpiel później – odparł. – Musimy wracać.
Tego roku lato dawało się we znaki. Od początku czerwca panowała ciepła i słoneczna pogoda, a w lipcu nadeszły upały i nic nie wskazywało, że miną przed końcem wakacji. Na szczęście gorącym dniom towarzyszyły cykliczne opady deszczu, więc równowaga w przyrodzie była zachowana. Pensjonat Dobrzyńskiego przeżywał prawdziwe oblężenie. Od momentu, gdy Michał zaczął go prowadzić, najpierw z Gabrielą, a później sam, nigdy nie narzekał na brak klientów, jednak czegoś takiego jeszcze nie widział: od maja trwał nieprzerwanie najazd turystów i grafik dostępności pokoi był zapełniony do początku października. Gospodarz zdawał sobie sprawę, że ludzi przyciągnęła historia jego nieżyjącej żony oraz okoliczności jej śmierci. Niekiedy, po długim, męczącym dniu, zastanawiał się, czy powinien podziękować reporterowi, który wszystko opisał, czy raczej przekląć go i posłać do stu diabłów. W gazecie o ogólnopolskim zasięgu zamieszczono artykuł, z którego wielu ludzi dowiedziało się o istnieniu Pełni – położonej nad jeziorem o tej samej nazwie miejscowości w lasach między Tucholą a Grudziądzem, w której mieszkała piosenkarka Gabi Kos. Żona Michała. Niektórzy z czytelników dziennika zapragnęli zobaczyć miasteczko na własne oczy i nierzadko były to osoby mające za nic wyjątkowość natury, ciszę i spokój. W tym roku znacznie częściej niż w minionych latach Dobrzyński podejmował decyzję, by poprosić wybranych gości o spakowanie walizek przed czasem i zwrócić im pieniądze za resztę pobytu. Tak było i z czteroosobową grupą studentów, którą pożegnał wczoraj. Młodzi ludzie imprezowali przez dwie noce z rzędu, nie pozwalając spać innym turystom, a na drugi dzień, skacowani, domagali się posiłków poza godzinami ich wydawania, obrażając obsługę pensjonatu. Zostawili po sobie zdemolowane lokum: ślady wymiocin na podłodze, zepsutą spłuczkę w toalecie, urwane drzwi szafy i niesprawny zamek w drzwiach. Mimo że pokój został wywietrzony i posprzątany jeszcze tego samego wieczoru, Michał musiał na razie zablokować jego dostępność do czasu naprawienia szkód.
Wchodząc na posesję, gospodarz minął się z parą, która przybyła do Pełni dwa dni temu. Grzegorz i Halina Jankowscy, ubrani w sportowe stroje i letnie buty, kierowali się ku zaparkowanym samochodom.
– Dzień dobry, tak wcześnie na wycieczkę? – zagadnął ich, ciekawy, dokąd jadą.
– Krótki objazd po okolicy przed śniadaniem. – Mężczyzna otworzył auto pilotem. Jego żona milczała.
W pierwszej chwili Michał chciał powiedzieć, że lepsza byłaby przechadzka, ale ugryzł się w język. To nie była jego sprawa, kto w jaki sposób spędzał czas, dopóki nie niszczył mienia i przyrody ani nie zakłócał ciszy. Wymamrotał więc tylko życzenia miłego dnia i poszedł w stronę pensjonatu. Wejście do kuchni od strony podwórza było otwarte, co oznaczało, że Eliza już jest na nogach. Nie tylko ona – pomyślał, gdy dobiegł do niego śmiech Kornelii, córki Moniki. Dobrzyński stanął w progu i odetchnął powietrzem nasyconym wonią przygotowywanych produktów. Zapach świeżego pieczywa, posiekanego szczypiorku i jajek na twardo mieszał się z aromatem smażonych właśnie naleśników.
– Dam jeść zwierzakom i zaraz wam pomogę – obiecał Dobrzyński, przełykając napływającą do ust ślinę, i uśmiechnął się do szesnastolatek, które zatrudnił do pracy sezonowej. Córka oraz jej przyjaciółka, uczennice technikum gastronomicznego, poprosiły go w połowie czerwca, żeby dał im szansę zdobyć doświadczenie i przy okazji zarobić trochę pieniędzy. Michał wahał się przez kilka dni z podjęciem decyzji, lecz gdy Monika poparła pomysł dziewczyn, widząc w nim same plusy, uległ i zrezygnował z szukania personelu pomocniczego na okres wakacji.
– Nie martw się, tato, wszystko podamy punktualnie. – Lizka poprawiła czepek osłaniający jej włosy. – Po wyjeździe studentów mamy znacznie mniej pracy.
– I tak zostanie, dopóki nie znajdę czasu, żeby naprawić zniszczenia.
– Wpisał ich pan na czarną listę? – Nela otworzyła słoik z konfiturą i napełniła nią salaterkę.
– Tak, ale nie sądzę, żeby chcieli jeszcze raz przyjechać. – Poczuł w kieszeni wibracje telefonu. – Przepraszam. – Cofnął się za próg. – Halo? Tak, to ja. Nie, do końca września nie mam już wolnych terminów. Kiedy? Najwcześniej w październiku. Nie ma drugiego pensjonatu w Pełni. Nie wiem, czy ktoś dysponuje wolnymi kwaterami, proszę poszukać w internecie. Nic na to nie poradzę. Do widzenia. – Rozłączył się i otarł pot z czoła. – Istne szaleństwo – mruknął do siebie, wiedząc, że to pierwsze z wielu połączeń tego dnia. Codziennie dzwoniło do niego kilkanaście osób, którym musiał odmówić.
* * *
Podkomisarz Gniewosz wbiegła na wzgórze, gdzie znajdowały się kościół i cmentarz. Stanęła i powiodła spojrzeniem po okolicy. To był jej mały rytuał, odkąd wiosną wróciła do porannych przebieżek. Chwila dla siebie, sam na sam z nietkniętą ludzką ręką przyrodą. Zdyszana, z uczuciem radości patrzyła na widoczne z góry zabudowania Pełni, otoczone gęstwiną drzew jezioro i znajdujący się nieopodal niego pensjonat Dobrzyńskich. Panorama niezmiennie zapierała jej dech w piersiach. Ponad pół roku temu, na jesieni, Monika podziwiała ją jako ktoś nietutejszy. Było to nazajutrz po przyjeździe do miasteczka, gdzie ona oraz Kornelia miały odciąć się od wydarzeń, które zmieniły ich życie w zgliszcza, i zacząć od nowa.
Odeszła od męża tyrana, a wcześniej postrzeliła go w obronie własnej z jego broni służbowej. Tkwiła w toksycznym małżeństwie przez lata, znosiła wybuchy złości i przemoc. Narażała Nelę, długo wierząc, że dziecko powinno mieć pełną rodzinę bez względu na okoliczności. Córka była świadkiem awantur, bicia i wybaczania. Dopiero podczas pobytu w szpitalu Monika pojęła, że jeśli czegoś nie zrobi, pewnego dnia nastolatka uzna znęcanie się nad bliską osobą za normę w związku. Decydując o rozwodzie i przeprowadzce, Gniewosz wybrała Pełnię, żeby być blisko matki, osadzonej w więzieniu w Grudziądzu za fałszowanie faktur. Zamieszkała na terenie posesji Michała Dobrzyńskiego i podjęła pracę w wydziale kryminalnym miejscowego komisariatu, Kornelia zaś rozpoczęła naukę w technikum hotelarsko-gastronomicznym i, ku zaskoczeniu rodzicielki, szybko zaaklimatyzowała się w nowym miejscu, nawiązała znajomości, a nawet się zakochała. U Moniki proces adaptacji przebiegł znacznie wolniej. Odetchnęła pełną piersią dopiero wtedy, gdy dostała rozwód z orzeczeniem o winie Wojtka. Otrzymawszy dokument na początku roku, upojona odzyskaną wolnością, była wreszcie gotowa, by zapuścić korzenie w Pełni. I teraz, po upływie kolejnych miesięcy, czuła przynależność do odciętego od głównych dróg, ukrytego w lesie miasteczka i społeczności, która żyła w swoim rytmie, bez pośpiechu, odporna na pokusy współczesnego świata, szybko zmieniające się trendy i rosnący konsumpcjonizm.
Trzask dochodzący od strony lasu przerwał policjantce snucie wspomnień. Zlustrowała okolicę czujnym spojrzeniem, lecz nikogo nie zauważyła. Dźwięk, teraz głośniejszy, znów zabrzmiał, po czym coś mignęło między drzewami. W pierwszej chwili Gniewosz pomyślała o Igorze, synu lokalnej artystki, który lubił wałęsać się po okolicy w różnych porach, z ołówkami i szkicownikiem w ręku. Później jednak doszła do wniosku, że gdyby to był on, podszedłby, żeby się przywitać. Lubił Monikę i miał do niej zaufanie, nie uciekłby na jej widok.
Policjantka stała jeszcze przez moment, czekając, ale odgłos już się nie powtórzył. Słońce świeciło coraz mocniej, temperatura powietrza rosła, zapowiadał się upalny dzień. Gniewosz sprawdziła, która jest godzina, i ruszyła w drogę powrotną. Truchtając, dotarła do kamiennego muru otaczającego cmentarz i zauważyła, że brama z kutego żelaza jest otwarta. Na środku głównej alei, w otoczeniu kapliczek, rzeźb i wiekowych pomników stali kobieta i mężczyzna, oboje ubrani w szorty, koszulki na ramiączkach i sandały. On trzymał w dłoniach pogniecioną kartkę, ona stukała w nią palcem, coś mu tłumacząc półgłosem.
– Dzień dobry. – Monika rozpoznała gości Dobrzyńskiego, Halinę i Grzegorza Jankowskich, którzy przyjechali do pensjonatu przedwczoraj po południu.
Starszy aspirant Sokół twierdził, że tego roku Pełnię odwiedza wyjątkowo dużo turystów, dlatego Gniewosz starała się być na bieżąco z wiedzą, kto zawitał do miasteczka, a zwłaszcza chciała poznać personalia i zobaczyć każdego, kto wynajął pokój w domu nad jeziorem. Wciąż miała w pamięci ostrzeżenie, które pół roku wcześniej dostała jej matka. Ostrzeżenie pod adresem Kornelii i Moniki. Nadawca groził, że je skrzywdzi, jeśli osadzona Iwona Kowalewska będzie zeznawać na niekorzyść pozostającego na wolności małżonka. Z tego powodu była księgowa milczała, a jej córka czujnie przyglądała się każdemu, kto nie mieszkał na stałe w Pełni.
Małżonkowie drgnęli na dźwięk głosu policjantki i jak na komendę podnieśli wzrok.
– Dzień dobry. – Mężczyzna opuścił rękę wzdłuż uda.
– Potrzebują państwo pomocy? – Gniewosz zawiesiła spojrzenie na jego palcach ściskających papier.
– Nie, po prostu… zwiedzamy. To bardzo stary cmentarz, prawda? Przedwojenny? – Jankowski wsunął dłoń z kartką do kieszeni. – Lubimy wcześnie wstać i… Ale właściwie, dlaczego panią to interesuje?
– Właśnie. – Jego żona oparła ręce na biodrach, przybierając wojowniczą pozycję. – Robimy coś złego?
– Nic. Po prostu spytałam. Nie rozumiem, dlaczego państwo się denerwują.
Mierzyła ich przez chwilę wzrokiem, następnie ruszyła truchtem w stronę rynku. Mijając kościół, zobaczyła na placu białą toyotę yaris należącą do spotkanego małżeństwa. Zwolniła, zajrzała przez szybę do środka auta i zauważyła leżącą na siedzeniu dużą książkę w twardej oprawie. Na okładce widniało zdjęcie imbryka z namalowanym na ściance miniaturowym widokiem łąki. Pejzaż natychmiast skojarzył się policjantce z wyrobami manufaktury Wiktorii Ekielskiej. Próbowała przeczytać tytuł publikacji, ale napis zasłaniała leżąca na niej bluza. Omiotła więc wzrokiem resztę wnętrza i wróciła na ścieżkę prowadzącą ze zbocza. Jeśli chciała spokojnie zjeść śniadanie, musiała przyspieszyć.
W momencie, gdy zaczęły się wakacje i Nela podjęła sezonową pracę w pensjonacie, gdzie miała zapewnione wyżywienie, Gniewosz postanowiła jeść poranny posiłek wraz z gośćmi Michała. Zapłaciła Dobrzyńskiemu za dwa miesiące i dzięki temu mogła codziennie przed pracą delektować się lokalnymi smakołykami: warzywami i ziołami z ogrodu, pieczonym na miejscu żytnim chlebem, domową konfiturą, własnoręcznie robionym serem.
– To naprawdę łatwe – zapewniła Kornelia, gdy jej matka zachwycała się twarogiem z dodatkiem mięty. – Robimy go z Elizą wieczorem co drugi dzień. Gotujesz mleko, zakwaszasz maślanką, a jak się zetnie, odsączasz na sicie lub przez gazę. I już. – Córka pstryknęła palcami. – Potem możesz dorzucić posiekane zioła albo zjeść go z czymś słodkim.
W połowie drogi ze wzgórza Monika zobaczyła wychodzącą spomiędzy drzew Józefinę Brzozowską. Zielarka, zwana przez niektórych wróżką, do której ludzie zachodzili nie tylko po to, żeby kupić mieszankę ziół napotnych, moczopędnych czy rozkurczowych, lecz również by poprosić ją o rozłożenie kart na miłość, pieniądze lub zdrowie, miała na sobie sięgającą kostek błękitną sukienkę i tenisówki. Długie, ciemne włosy upięła w luźny węzeł z tyłu głowy, nadgarstki zaś przyozdobiła bransoletkami z kolorowych kamieni. W ręku trzymała wiklinowy koszyk wypełniony liśćmi i łodygami roślin. Podobno liczyła sobie siedemdziesiąt sześć lat, ale nikt jej tyle nie dawał. Starsza kobieta miała twarz noszącą ślady dawnej urody, była oczytana, cechował ją bystry umysł i znała się na ludziach. Mieszkała na wysokości zakładu pogrzebowego Ostatnie Pożegnanie, po drugiej stronie zbocza. Jej dom znajdował się w głębi lasu i nie rzucał się w oczy ze względu na ściany o barwie zgniłej zieleni i dach w kolorze cegły. Urodzona i wychowana w Pełni, bezdzietna wdowa, wszystkim, których znała osobiście, mówiła po imieniu.
– Dzień dobry, pani Józefino. – Gniewosz stanęła przy kobiecie i posłała jej uśmiech. – Tak wcześnie na nogach?
– W grobie się wyśpię, moje dziecko. – Brzozowska wbiła w policjantkę uważne spojrzenie. – Co słychać w pensjonacie? Dobrzyński ma pewnie urwanie głowy z turystami. – Postawiła koszyk na ściółce.
– Fakt, jest komplet rezerwacji do października, a i tak codziennie dzwonią ludzie i pytają, czy coś się zwolniło. Wszystko u pani w porządku?
– A co ma nie być? – Zielarka wzruszyła ramionami. – Kręcą się tutaj tacy jedni w białym samochodzie. Widziałam ich przy cmentarzu.
– Kobieta i mężczyzna?
– Tak.
– To goście Michała.
– Powinni wyjechać.
– Słucham? – Monika zamrugała, zdezorientowana. – Dlaczego?
– Powinni przestać szukać i wyjechać – powtórzyła Józefina i wzięła rękę policjantki w obie dłonie. – Muszę iść, mam trochę pracy, ale ty uważaj na siebie. Ten mężczyzna…
– Ten od Dobrzyńskiego? – wtrąciła Gniewosz, czując znajomy dreszcz pełzający po ramionach.
– Nie. Ten, którego się boisz.
– Skąd pani wie? – Na moment zabrakło jej powietrza. – Nikomu oprócz…
– Po prostu wiem. Uważaj, to zły człowiek, nigdy nie rezygnuje. – Brzozowska pożegnała się i zniknęła w gęstwie.
Monika stała przez długą chwilę osłupiała, próbując nadać sens temu, co usłyszała od Józefiny. Starsza kobieta była znana z tego, że czasem podchodziła do wybranych osób i przekazywała im informacje. Jedni jej wierzyli i brali pod uwagę słowa zielarki, inni zaś uważali ją za nieszkodliwą staruszkę, której z biegiem lat i pod wpływem samotniczego trybu życia pomieszało się w głowie. Skąd Józefina wiedziała o Wojtku? O swoim małżeństwie Gniewosz opowiedziała jedynie Sokołowi, ponieważ mogła liczyć na jego dyskrecję. I co znaczyło stwierdzenie, że Jankowscy powinni wyjechać? Policjantka chciałaby zobaczyć ich miny, gdy Brzozowska postanowi przekazać im to osobiście. Wyobrażając sobie reakcję Haliny i Grzegorza, parsknęła śmiechem. Chwila rozbawienia sprawiła, że napięcie, które czuła po odbytej rozmowie, spadło. Monika zerknęła na zegarek, czas naglił. Bez dalszej zwłoki ruszyła w stronę miasteczka. Przebiegając przez rynek i kierując się ku drodze prowadzącej do pensjonatu, wróciła myślami do Neli. Jej serce zalała czułość dla córki i wdzięczność wobec losu, że obarczona bolesnymi doświadczeniami i z tego powodu przedwcześnie dojrzała nastolatka odzyskała w Pełni spokój i pogodę ducha, nawiązała przyjacielskie relacje z rówieśnikami i radzi sobie z nauką w szkole. Obie, mając nadzieję, że wyczerpały limit kłód rzucanych pod nogi przez życie, zaczynały marzyć i snuć plany na przyszłość.
Dobiegając do ogrodzenia posesji Dobrzyńskiego, Gniewosz już nie pamiętała o spotkaniu z Brzozowską.
O tych wydarzeniach można przeczytać w książce Milcząc jak grób (Czwarta Strona, 2021) tej samej autorki.ROZDZIAŁ 2
Ekielski dotknął przycisku dzwoniącego budzika i przekręcił się na drugi bok. Wiktoria miała zarumienione policzki, włosy w nieładzie i zamknięte oczy. Paweł wyciągnął rękę i musnął rozgrzaną snem żonę. Przesunął palcami po odsłoniętym fragmencie jej skóry między koszulką a spodniami od piżamy, powędrował wyżej, ku wypukłościom piersi. Całując i pieszcząc Wikę, poczuł, jak ona otwiera się przed nim, obejmuje go i przyciąga do siebie. Pomyślał, że jeszcze nie tak dawno ich małżeństwo zmierzało ku katastrofie i nic nie wskazywało, że zaczną odbudowywać chwiejący się w posadach związek, dadzą sobie drugą szansę. To on zainicjował rozmowę, która była początkiem zmian. Na szczęście wciąż się kochali, pamiętali szczęśliwe dni, byli gotowi na wysłuchanie drugiej strony. Dzięki niewygasłemu uczuciu i żywym wspomnieniom zdołali wyjaśnić nieporozumienia, wybaczyć sobie, zapomnieć o urazach.
– Spóźnisz się do pracy – wyszeptała Wiktoria tuż przy jego ustach, gdy leżeli spleceni w uścisku, odpoczywając po miłosnym poranku.
Patrząc w zasnute mgłą oczy żony, Ekielski poczuł wzbierającą w nim czułość.
– Jestem szefem – odparł.
– Nawet szef musi kiedyś zwlec tyłek z łóżka. – Wika ze śmiechem odrzuciła kołdrę i owinęła się satynową podomką.
Wzięła prysznic, potem zeszła na parter i gdy Paweł dwadzieścia minut później stanął w progu kuchni, na domowników już czekał posiłek. Niebawem do rodziców dołączyli synowie. Jedząc razem, przekomarzali się, wymieniali plotki zasłyszane w miasteczku, planowali dzień. Wiktoria opowiadała o nowych zamówieniach, które realizowała wraz z Igorem, Paweł zaś chwalił młodszego syna. Kacper, wzorem Kornelii, postanowił pracować tego lata. Wybrał praktyki w firmie ojca. W sezonie letnim przedsiębiorstwo remontowo-budowlane Ekielskiego ledwo nadążało z realizacją zleceń. Pracownicy chodzili na urlopy, więc każda para rąk była mile widziana. Osiemnastolatek odbierał telefony, roznosił dokumenty, układał segregatory na półkach, a jak było trzeba, parzył kawę. I uczył się, że pieniądze nie spadają z nieba. Paweł kolejny raz pomyślał, że w chwili, gdy on i Wiktoria zaczęli ratować swoje małżeństwo, stopniowo zniknęły też problemy wychowawcze z młodszym synem. Wika twierdziła, że to także zasługa Neli Gniewosz, w której chłopak zakochał się po uszy.
– Ja przygotowałam śniadanie, więc panowie sprzątają. – Ekielska pierwsza wstała od stołu. – Idę już do pracowni. – Jej oczy spoczęły na Igorze.
Dwudziestojednolatek skinął głową.
– Wypiję jeszcze jedną kawę i też będę się zbierać. – Paweł podstawił filiżankę pod dysze ekspresu. – Kacper? Kwadrans ci wystarczy?
– Spoko, tato. – Syn sięgnął do tylnej kieszeni po telefon i przebiegł palcami po wyświetlaczu.
– W takim razie widzimy się przy samochodzie. – Ojciec uruchomił laptop, żeby pobieżnie sprawdzić służbową pocztę.
– No to pa, chłopaki. – Wika musnęła wargami usta męża i potarmosiła czuprynę Kacpra. On jak zwykle zrobił unik i przypomniał:
– Mamo, nie jestem dzieckiem.
Ona, jak zwykle, odpowiedziała:
– Dla mnie zawsze będziesz moim synkiem.
Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Wiktoria zbiegła po schodach werandy i skierowała kroki do pracowni. Paweł wziął napełnioną filiżankę i zerknął przez okno. Żona szła lekkim krokiem w stronę drugiego budynku na posesji, gdzie mieściła się jej pracownia. Przydomową manufakturę porcelany założył w Pełni pradziadek Wiktorii. Po nim warsztat przejął jego syn, potem wnuk, następnie zrobiła to ona. Pracowała już z ojcem, gdy Ekielski ją poznał, pokochał i zapragnął się z nią ożenić. Ich starszy syn, Igor, odziedziczył talent po przodkach i poszedł w ślady matki. Patrząc przez szybę i odprowadzając wzrokiem żonę, Paweł utwierdził się w przekonaniu, że warto było nie odpuszczać i zawalczyć o rodzinę, małżeństwo oraz takie poranki jak ten.
* * *
Wiktoria z uśmiechem na ustach pokonała krótki dystans dzielący ją od manufaktury. Tam, pracując niegdyś u boku taty, już jako nastolatka zgłębiała tajniki tworzenia porcelanowych przedmiotów: przygotowywania masy, formowania kształtów, wypalania wyrobów, szkliwienia ich i ozdabiania. Pracownia była dla Ekielskiej nie tylko miejscem, gdzie spełniała się zawodowo, stanowiła także przystań, gdy kobieta potrzebowała odosobnienia. Artystka kochała tę szczególną woń unoszącą się w pomieszczeniu, mieszankę zapachów sproszkowanych minerałów, farb i rozpuszczalników, w zimowe wieczory lubiła siedzieć w cieple pieca, za każdym razem czuła przyjemny dreszcz, gdy oglądała gotowe rzeczy i sprawdzała, czy ich jakość jest zgodna z jej oczekiwaniem.
Czekając na Igora, Ekielska wzięła pojemnik i odmierzyła składniki. Masą lejną napełniła dużą formę oraz sześć małych. Po kilkunastu minutach usunęła jej nadmiar, zostawiając warstwę osadzoną na ścianach i kształtującą wygląd imbryka oraz filiżanek. Czyściła je pędzlem, by zostawić do wysuszenia, kiedy drzwi się otworzyły i wraz ze starszym synem do pracowni weszli klienci. Igor przejął czynności matki, żeby ona mogła zapanować nad pierwszą falą kupujących, i zanim ostatni turysta opuścił pracownię, serwis do herbaty trafił do nagrzanego pieca.
– Przerwa na jedzenie? – zaproponowała Wiktoria. – Pójdę zrobić kilka kanapek i coś do picia.
– Ja zrobię. – Igor, stanąwszy w otwartych drzwiach, dał znak matce.
– Co? – Podążyła za jego wzrokiem. W kierunku manufaktury zmierzała para w sportowych strojach, a za nią sunęły trzy następne osoby. – Okej, zostanę. Dla mnie kawa i dwie kajzerki. Dziękuję! – Przeniosła spojrzenie na gości, którzy weszli do środka.
– Dzień dobry – powiedział mężczyzna, a kobieta skinęła głową i wzorem innych przybyłych powiodła oczami po półkach regału, gdzie Ekielska ustawiła wyroby na sprzedaż.
– Dzień dobry. – Wika zlustrowała ich i poczuła, że celem wizyty klientów nie jest złożenie zamówienia ani zakup czegoś ze stałej oferty. Co prawda turystka oglądała naczynia i figurki ze szczerym zainteresowaniem, ale jej towarzysz przestępował z nogi na nogę, a na jego twarzy widniało napięcie. Zerkając na mężczyznę, Ekielska próbowała przypomnieć sobie przepowiednię wróżki Józefiny, która w sylwestrową noc dla chętnych układała z kart cygańskich Koło Roku. Brzozowska wspominała coś o przeszłości oraz stukała palcem w niektóre obrazki, ale Wika nie za bardzo rozumiała, o co chodzi zielarce.
– Chciałbym z panią porozmawiać – zagaił wreszcie gość, gdy dwie z trzech osób wyszły. – Nazywam się Grzegorz Jankowski, to moja żona Halina. Prowadzę antykwariat w Zielonej Górze, jestem również kolekcjonerem porcelany i poszukiwaczem skarbów.
Słysząc ostatnie słowa, Wika parsknęła nerwowym śmiechem, po czym przygryzła wargi.
– Przepraszam.
– Wiem, że to zabrzmiało zabawnie, wiele osób tak reaguje. Jestem kimś, kto w wolnym czasie szuka zaginionych dóbr kultury, wytworów rzemiosła artystycznego, słowem rzeczy, które przepadły w dziejowej zawierusze.
– Rozumiem. To interesujące, ale co ja mam z tym wspólnego? – Ekielska zerknęła w stronę osoby w czapce z daszkiem, która stała odwrócona do nich tyłem i oglądała ustawione na półce kubki. Następnie posłała spojrzenie w kierunku podwórza z nadzieją, że zaraz pojawią się nowi klienci i przerwą tę dziwaczną rozmowę.
– Jest pani potomkinią człowieka, który pracował w wytwórni porcelany w Korcu, prawda?
– Tak, to żadna tajemnica. Moja rodzina wywodzi się od niego.
– Pani pradziadek założył tutaj manufakturę, a Zygmunt Kamiński, jego syn, a pani dziadek, był również jednym ze znanych przedwojennych kolekcjonerów.
– Wszystko się zgadza, ale dalej nie pojmuję, w jakim celu pan o tym mówi. Jeśli jest pan także dziennikarzem, sugeruję wizytę w naszej miejskiej bibliotece, znajdzie pan tam trochę materiałów źródłowych, dość, by zaspokoić swoją ciekawość.
– Pani dziadkowi i jego zbiorom jest poświęcony rozdział monografii, która ukazała się w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, prawda? – upewnił się Jankowski, niezrażony.
– Aaa, chodzi o książkę. – Wiktoria poczuła ulgę. Skoro mężczyzna jest antykwariuszem i wspomina o publikacji, której od dawna nigdzie nie można dostać, pewnie chce ją namówić, żeby mu sprzedała swój egzemplarz. Ludzie prowadzący sklepy ze starociami mają różne bziki i potrafią pokonać wiele przeszkód, żeby zdobyć coś dla siebie lub na zamówienie klienta. I ten tutaj pewnie należy do takich zapaleńców. – To było specjalistyczne, niskonakładowe wydanie, o ile dobrze kojarzę – podjęła wątek. – Autor dzieła rozmawiał z moim ojcem na temat porcelany i później dostaliśmy od niego egzemplarz książki. – Ekielska skrzyżowała ramiona na piersi. – Niestety, nie jest na sprzedaż. To pamiątka.
– Nie, nie. – Jankowski się uśmiechnął i podniósł dłoń w geście uspokojenia. – Nie w tym rzecz. Interesują mnie zbiory.
– Zbiory?
– Zaginiona podczas wojny kolekcja opisana w monografii.
Na progu stanął Igor. Trzymał talerz z kanapkami oraz termos z kawą. Rzucił matce pytające spojrzenie, a ona zrobiła zachęcający gest. Syn postawił wszystko na stole i po chwili w pracowni rozprzestrzenił się zapach świeżego pieczywa. Artystka poczuła napływającą do ust ślinę i jeszcze większy głód. Zwilżyła językiem wargi.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi – powiedziała.
– Jestem w posiadaniu odręcznie narysowanej mapy, którą sporządził pani dziadek. Zaznaczył na niej miejsce ukrycia skrzyni z porcelaną. Chciałbym poprosić panią o pomoc w jej rozszyfrowaniu.
– Słucham? – Wiktoria otworzyła szeroko oczy.
– Prędzej czy później zdołam to zrobić sam, ale działając razem, moglibyśmy osiągnąć cel znacznie szybciej. Pani zna miasteczko i na pewno wie, jak zmieniła się jego zabudowa od czasu wojny.
– A co pan będzie z tego miał?
– Dziesięć procent zbiorów.
– Ach tak…? – Ekielska otrząsnęła się ze zdumienia. – Nie mam pojęcia, co znajduje się w pana posiadaniu, ale prawdopodobnie ktoś pana wprowadził w błąd. Mój dziadek rzeczywiście był kolekcjonerem. Zginął w czasie wojny, zostawiając żonę i rocznego syna. Nikt nie wie, co dokładnie wtedy się wydarzyło i w jaki sposób kolekcja zniknęła. Żadna osoba z rodziny nigdy nie trafiła na wskazówkę. Możliwe, że część została zagrabiona, część zniszczona, a jakieś egzemplarze zalegają na strychach chłopskich domów albo są sprzedawane za bezcen na pchlich targach. Taki los spotkał wiele kolekcji porcelany, na czele ze słynnym serwisem łabędzim z Miśni.
– Gdyby było tak, jak pani mówi, pojedyncze sztuki ze zbiorów pani dziadka pojawiałyby się chociaż raz na kilka lat na aukcjach, jak to ma miejsce ze wspominanym przez panią zestawem. Tymczasem, jeśli chodzi o produkty z wytwórni w Korcu, na rynku są przeważnie fałszywki, co do oryginałów, nic z kolekcji pani dziadka, która jest szczegółowo opisana w monografii.
Jankowski mówił prawdę. Wiktoria od dawna interesowała się rynkiem porcelany i wiedziała, że naczynia z Korca fałszowano już w dziewiętnastym wieku. W tamtych czasach wyroby z rodzimej wytwórni były symbolami polskości i tak wiele osób chciało je mieć i kupować następne, że manufaktura nie nadążała z podażą. W odpowiedzi na niesłabnący popyt, za granicą zaczęto masowo produkować falsyfikaty. Obecnie obiekty wytwarzane niegdyś w Korcu były w rękach prywatnych kolekcjonerów, a te, które czasem trafiały do sprzedaży, zwykle okazywały się podróbkami.
– Nie mogę się z panem zgodzić – powiedziała Ekielska po długiej chwili milczenia. – Serwis łabędzi miał ponad dwa tysiące dwieście elementów, a zbiory mojego dziadka nie przekraczały stu pięćdziesięciu sztuk. Nic dziwnego, że ten pierwszy czasem pojawia się na rynku.
– Podobno pani dziadek dokumentował swoje zbiory w albumie. Mógłbym go obejrzeć?
– Nie. – Wika odruchowo spojrzała na szafkę, gdzie przechowywała pamiątki po przodkach, i znów ogarnął ją niepokój. Rozmowa z nieznajomym zmierzała w zaskakującym kierunku. – Przepraszam, mam dużo pracy, więc jeśli państwo niczego nie kupują…
– W porządku, rozumiem. Zechciałaby pani jeszcze tylko spojrzeć na mapę? – Mężczyzna sięgnął do kieszeni. – Proszę.
Wiktoria wzięła od niego kawałek pożółkłego papieru, na którym nakreślono kilka kresek i figur geometrycznych. Całość przywodziła na myśl rysunek dziecka.
– Nie jestem w stanie panu pomóc i nie widzę sensu w tych poszukiwaniach. – Oddała mężczyźnie kartkę. – Gdyby cokolwiek przetrwało… Mieszkamy tu od lat, z pokolenia na pokolenie, i nikt z rodziny nie wpadł na żaden ślad, niczego nie odkrył. – Mimo głodu, artystka z ulgą powitała nadejście klientów. – Przepraszam pana, jeśli to już wszystko… – Zawiesiła głos. – Muszę wydać zamówienie.
– Dobrze, jak pani chce. – Jankowski wzruszył ramionami. – Ja nie zamierzam odpuścić. – Spojrzał na żonę. Wiktoria podążyła za jego wzrokiem i nie znalazła na jej twarzy entuzjazmu. Ogarnęło ją współczucie dla kobiety, która zamiast odpoczywać na urlopie, towarzyszy ogarniętemu przez obsesję mężowi.
– Niepotrzebnie traci pan czas. – Ekielska pożegnała ich i uśmiechnęła się do przybyłych.
Po ich wyjściu ona oraz Igor wreszcie zjedli, a później zajęli się kompletem do herbaty. Po biskwitowym wypale naczynia uzyskały już znaczną trwałość i były gotowe do dalszej obróbki. Artystka z uwagą obejrzała gotowe półprodukty, szukając na ich powierzchni skaz. Były idealne. Na jej twarz wypłynął uśmiech zadowolenia.
* * *
Zjadła śniadanie i pod pretekstem kupienia kilku rzeczy, których zapomniała włożyć do walizki, pakując się jak zawsze w pośpiechu, pojechała samochodem do miasteczka. Pospacerowała na rynku, zajrzała do apteki po ibuprofen i tampony, następnie do piekarni, żeby kupić jagodzianki, i do spożywczego, sprawdzić, jakie mają wina. Spojrzała na zegarek i ruszyła wolnym krokiem w stronę bocznej uliczki, gdzie znajdowała się posesja Ekielskich. Brama już była otwarta, podobnie jak drzwi pracowni, skąd dochodziły dźwięki rozmów, znak, że wewnątrz są ludzie. Mogła dołączyć do nich, nie rzucając się w oczy i licząc, że nie zostanie zapamiętana. Omiotła wzrokiem parterowy, pozbawiony strychu budynek, zastanawiając się przez moment, czy mieści się w nim piwnica. Idąc przez podwórze, zerknęła na dom mieszkalny. Miał parter, piętro i poddasze, a nad głównym wejściem widniała tabliczka z datą wskazującą, że wzniesiono go ponad sto lat temu. Czy jest możliwe, żeby to, czego szukała, wciąż tam leżało?
Lata podróżowania po Polsce pokazały, że na strychach wiejskich i małomiasteczkowych chat czekały na odkrycie prawdziwe skarby, co więcej, ich właściciele nie mieli pojęcia o ich wartości. Zapytani, prowadzili ją po wąskich schodach lub drabinach i udostępniali zakurzone, oblepione pajęczyną „skorupy”, które kupowała od nich za grosze. Na początku nie potrafiła ukrywać ekscytacji, na przykład wtedy, gdy rozpoznała ażurowy talerz z wytwórni w Miśni albo filiżankę z Sèvres, i kilka razy właściciele, zobaczywszy jej błyszczące oczy na widok otwartego kufra, wyciągnęli od niej więcej pieniędzy, niż zamierzała zapłacić. Ale i tak zawsze było warto. Z biegiem lat nauczyła się kontrolować emocje, przybierać obojętny wyraz twarzy, blefować, a jak trzeba, pokonywać przeszkody w postaci zamków i kłódek. Nie wiedziała, kiedy kolekcjonowanie stało się jej głównym obszarem życia, któremu podporządkowała wszystkie inne. I była gotowa wiele zrobić, żeby osiągnąć swój cel, zdobyć upragniony obiekt, zaspokoić palącą trzewia tęsknotę za pięknem.
Otrząsnęła się z chwilowego zamyślenia i wraz z dwiema innymi osobami przestąpiła próg pracowni. Na szczęście właścicielka była zajęta rozmową z parą turystów, więc ona mogła bez przeszkód dyskretnie rzucić okiem na wnętrze manufaktury. Przysłuchując się wywodowi mężczyzny, lustrowała roboczy stół, piec, regał z akcesoriami i drugi, z gotowymi wyrobami. Dostrzegła pojemnik na odpady biskwitowe. Uważnym wzrokiem omiotła ściany i podłogę w poszukiwaniu dodatkowego pomieszczenia lub piwnicy, po czym uznała, że to na nic. Chciała już wyjść, gdy usłyszała zdanie, które ją zelektryzowało. Udając skupienie na porcelanowych kubkach, chłonęła każde słowo wypowiadane przez mężczyznę, a później, upewniwszy się, że nikt na nią nie patrzy, zerknęła na jego twarz. I natychmiast odwróciła głowę. Postała jeszcze trochę, wpatrzona w półki z naczyniami, następnie, unikając gwałtownych ruchów, naciągnęła na czoło czapkę z daszkiem, przesunęła wyżej tkwiące na czubku nosa okulary przeciwsłoneczne i wyszła.
Ciąg dalszy w wersji pełnej