- promocja
Za czwartym razem zatonęliśmy - ebook
Za czwartym razem zatonęliśmy - ebook
Najlepsza książka polityczna 2022 według „Financial Times”, najlepsza książka literatury faktu 2022 według „Kirkusa”, najlepsza książka 2022 według „New Yorkera” oraz zdobywczyni wielu innych nagród!
Sally Hayden pokazuje, jak zachodni świat odwrócił się od imigrantów, pozostawiając ich samych w obliczu jednego z najbardziej niszczycielskich kryzysów humanitarnych w historii. To wstrząsający opis kryzysu migracyjnego w Afryce Północnej, będący przełomowym dziełem dziennikarstwa śledczego. Reportaż opiera się na wywiadach z uchodźcami i migrantami, którzy próbowali przedostać się do Europy i utknęli w Libii, gdy UE zaczęła finansować przechwytywania w 2017 roku. To także intymny portret życia więźniów, opowieść o tym, jak uchodźcy i migranci przetrzymywani przez lata w zamknięciu wspierają się w najtrudniejszych chwilach i dokonują drobnych aktów oporu, aby przetrwać w systemie, który chce, by ucichli i zniknęli.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-813-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uchodźca z Somalii, obecnie w Europie
Prawdziwą krzywdę wyrządzają miliony tych, którzy chcą po prostu „przetrwać”. Uczciwi ludzie pragnący jednego: aby ich zostawić w spokoju. Którzy nie chcą, żeby ich miałkiemu życiu przeszkodziło coś, co ich przerasta.
Sophie Scholl, antynazistowska aktywistka polityczna
Pewnego dnia dostanę się do Europy i wtedy się spotkamy. Jeżeli tak się nie stanie, napisz książkę opowiadającą o mojej historii, bo ludzie na świecie muszą mieć jakąś lekturę dla rozrywki.
Uchodźca z Erytrei, obecnie w LibiiLINIA CZASU KLUCZOWYCH WYDARZEŃ ORAZ ZWIĄZANE Z NIMI DANE STATYSTYCZNE
Rok 2011: wybucha rewolucja w Libii, dyktator Mu’ammar al-Kaddafi zostaje zabity.
Listopad 2015 roku: Unia Europejska uruchamia Fundusz Powierniczy dla Afryki, wielomiliardowe źródło finansowania, które ma na celu powstrzymanie migracji do Europy¹.
2 lutego 2017 roku: Włochy podpisują z Libią oficjalne porozumienie (Protokół uzgodnień), w którym zgadzają się współpracować z tamtejszą strażą przybrzeżną „w celu powstrzymania nielegalnej imigracji”. UE deklaruje kwotę prawie stu milionów euro na szkolenie i wyposażenie straży przybrzeżnej w okresie kilku najbliższych lat².
Sierpień–wrzesień 2018 roku: w Trypolisie wybucha wojna między milicjami.
28 sierpnia 2018 roku: setki uchodźców zostają przemieszczone z ośrodka detencyjnego w Ain Zarze do Abu Salimu.
24 października 2018 roku: somalijski uchodźca dokonuje samospalenia w ośrodku detencyjnym Triq al-Sikka. Umiera z powodu odniesionych obrażeń.
Październik–listopad 2018 roku: w Triq al-Sikce wybucha epidemia gruźlicy. Pomoc medyczna zostaje wstrzymana.
26 lutego 2019 roku: po protestach w Triq al-Sikce dwadzieścia dwie osoby padają ofiarą tortur.
Marzec 2019 roku: Unia Europejska ogłasza „zakończenie” kryzysu migracyjnego, dwa miesiące później odbywają się wybory do Parlamentu Europejskiego. Władze Unii całkowicie wstrzymują działalność patroli ratunkowych w centralnej części Morza Śródziemnego, choć samoloty i helikoptery nadal wyszukują łodzie pełne uchodźców, a potem nakierowują na nie libijską straż przybrzeżną.
4 kwietnia 2019 roku: generał Khalifa Haftar rozkazuje swojej samozwańczej Libijskiej Armii Narodowej ze wschodu kraju podejść pod Trypolis.
23 kwietnia 2019 roku: ośrodek detencyjny Qasr bin Ghashir zostaje zaatakowany przez bojowników powiązanych z Libijską Armią Narodową. Ginie kilka spośród przebywających tam osób.
Czerwiec 2019 roku: w wyniku nieczęsto się zdarzającej międzyagencyjnej wizyty przedstawicieli ONZ w ośrodku detencyjnym Zintan następuje oficjalne potwierdzenie, że od września ubiegłego roku zmarło tam dwudziestu dwóch pensjonariuszy.
2–3 lipca 2019 roku: ośrodek przetrzymywania migrantów Tajoura zostaje zbombardowany. Ginie kilkadziesiąt osób.
Marzec 2020 roku: Międzynarodowa Organizacja do spraw Migracji podaje, że liczba ofiar śmiertelnych na Morzu Śródziemnym od 2014 roku przekroczyła dwadzieścia tysięcy³.
19 czerwca 2020 roku: Parlament Europejski przyjmuje uchwałę Black Lives Matter w reakcji na zamordowanie przez funkcjonariuszy policji czterdziestosześcioletniego Amerykanina George’a Floyda.
Lipiec 2020 roku: papież Franciszek porównuje ośrodki detencyjne dla migrantów w Libii do obozów koncentracyjnych⁴.
Październik 2020 roku: następuje zawieszenie ognia między ugrupowaniami walczącymi w Libii.
Marzec 2021 roku: powstaje nowy libijski rząd jedności narodowej.
Październik 2021 roku: w obławach w Trypolisie zatrzymano co najmniej pięć tysięcy uchodźców i migrantów, którzy bezterminowo trafiają do ośrodków detencyjnych. Podczas łapanek oraz późniejszych prób ucieczek ginie ich minimum siedmioro.
4 października 2021 roku: komisja śledcza działająca pod auspicjami Rady Praw Człowieka ONZ stwierdza, że „istnieją uzasadnione powody, by sądzić, że zabójstwa, akty zniewolenia, tortury, uwięzienia, gwałty, prześladowania oraz inne nieludzkie czyny popełniane na migrantach” w Libii „stanowią element systematycznej i zakrojonej na szeroką skalę działalności państwa przeciwko tej grupie”, co „można uznać za zbrodnie przeciwko ludzkości”.
Kwiecień 2022 roku: Międzynarodowy Trybunał Karny (Biuro Prokuratora) ogłasza, że wydał wstępną opinię, zgodnie z którą raporty o „samowolnych zatrzymaniach, bezprawnych egzekucjach, porwaniach, torturach, wykorzystywaniu seksualnym, uprowadzeniach dla okupu, wymuszeniach oraz pracy niewolniczej świadczonej przez migrantów i uchodźców w Libii wyczerpują znamiona zbrodni wojennych oraz zbrodni przeciwko ludzkości”. Do dymisji podaje się Fabrice Leggeri, dyrektor Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej Frontex. Powodem są głosy krytyki dotyczące nielegalnego zawracania łodzi na Morzu Śródziemnym oraz lekceważenia praw człowieka.
2 listopada 2022 roku: Protokół uzgodnień, podpisany przez Włochy i Libię, którego celem jest powstrzymanie migracji, zostaje przedłużony o kolejne trzy lata. Fakt ten wywołuje falę protestów i sprzeciw organizacji charytatywnych, obrony praw człowieka oraz trzech największych w Italii central związkowych⁵.
Liczba osób przybyłych drogą morską do Włoch (część wypłynęła z Tunezji)⁶:
2014: 170 100
2015: 153 842
2016: 181 436
2017: 119 369
2018: 23 370
2019: 11 471
2020: 34 154
2021: 67 477
2022 (do 4 grudnia): 94 599
Liczba osób przejętych (uratowanych) przez libijską straż przybrzeżną na Morzu Śródziemnym:
2017: 19 452⁷ (dane na dzień 12 grudnia 2017 roku)
2018: 14 949⁸
2019: 9035⁹
2020: 11 891¹⁰
2021: 32 425¹¹
2022 (do 10 grudnia): 22 544
Łącznie: 110 296
Odsetek osób, które zginęły podczas próby pokonania centralnej części Morza Śródziemnego¹²:
2017: jedna na 51 (1,98 procent)
2018: jedna na 35 (2,86 procent)
2019: jedna na 21 (4,78 procent)
Liczba osób, które utonęły w środkowej części Morza Śródziemnego¹³ (uważana za niedoszacowaną):
2014: 3165
2015: 3149
2016: 4581
2017: 2853
2018: 1314
2019: 1262
2021: 1567
2022 (do 6 grudnia): 13621
GDZIE SIĘ KOŃCZY, GDZIE SIĘ ZACZYNA
Lecz biedny jestem: me skarby – w marzeniach,
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy,
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach¹.
W.B. Yeats
Po dziesięciu godzinach na morzu Essey zaapelował do Boga o jakiś znak. Siedział skurczony w samym środku przeładowanego gumowego pontonu, miotanego przez fale. Kończyny zmarzły mu na kość, niekiedy tylko doznawał gwałtownych skurczów mięśni, skórę na palcach miał pomarszczoną. W ustach czuł smak soli, choć nie tak mocno jak otaczającą go słodkawą mgiełkę potu z niemytych ciał.
Morze było ciemne, woda zimna. Niektóre spośród setki osób na pontonie cicho płakały, innymi targały torsje. Od czasu do czasu krzyknęła jakaś kobieta, ściskając kurczowo swoje dziecko i błagalnie modląc się do Boga. Jeszcze kolejni przestawali już wydawać jakiekolwiek dźwięki. Ktoś zemdlał, nieprzytomne ciało przygniotło Esseya. Wokół pontonu wzburzona morska woda mieszała się z wymiocinami. Każda większa fala przypominała bezwzględnie, że wielu tych ludzi nie umie pływać.
Większość mężczyzn tkwiła na burtach, z jedną stopą zanurzoną w wodzie. Jeszcze na brzegu zdjęli buty albo wrzucili je do morza, żeby nie narazić się na wpadnięcie do wody ani nie przebić gumowej powłoki pontonu. Kolejne potencjalne zagrożenie stanowił umęczony silnik: wyciekające z niego paliwo w połączeniu ze słoną wodą mogło powodować groźne oparzenia. Jeden z mężczyzn może ze strachu albo z frustracji zapalił papierosa; zaczęto mu to odradzać, a następnie prosić go usilnie, żeby zgasił. Na pokładzie znajdował się telefon satelitarny dostarczony przez szmuglerów. Kiedy łódź wpłynęła na wody międzynarodowe, pasażerowie wybrali jeden numer – zgodnie z instrukcją – i poprosili o ratunek.
Essey się modlił. Nagle usłyszał szum, potem warkot. Niewielki samolot, na pewno wysłany z Europy. Jego obecność stanowiła w oczach erytrejskiego nastolatka oraz innych podróżnych znak nadziei. Samolot zaczął krążyć wysoko nad ich głowami. Załoga musiała chyba zauważyć ponton, tak mały, że prawie niewidoczny. Jego białe gumowe poszycie wtapiało się w niespokojną toń Morza Śródziemnego, ludzie wydawali się zapewne drobinkami pyłu. Przez centralną część tego akwenu biegł najbardziej śmiercionośny szlak migracyjny na świecie². Wszystkie te miotane dzikimi pływami istoty ludzkie mogły z łatwością zniknąć bez śladu. Czy załoga samolotu się nad tym zastanawiała?
Następny pojawił się helikopter. On również zaczął krążyć, po czym powoli odleciał w przeciwnym kierunku. „Wskazuje drogę – pomyślał Essey, spodziewając się zobaczyć okręt ratunkowy, a na nim europejskich wolontariuszy, gotowych ich powitać z otwartymi ramionami. – Zabiera nas tam, gdzie czeka statek, bezpieczeństwo”.
Essey, chociaż bardzo młody, poświęcił wiele lat życia, by się tutaj znaleźć. Już widział przed sobą sukces, ale jego plany miały zostać pokrzyżowane.
Wiadomość została przekazana.
Zobaczył ludzi, owszem, ale Libijczyków ze wspieranej przez Unię straży przybrzeżnej – brutalnych mężczyzn w mundurach, którzy pędzili ku nim na łodzi motorowej. Essey rozpoznał czerwono-czarno-zieloną flagę, choć inni zastanawiali się na głos, czy to Turcy, czy może Tunezyjczycy. Libijscy funkcjonariusze mieli broń i byli gotowi jej użyć. Kiedy kazali uchodźcom zejść z gumowego pontonu, nikt się nie sprzeciwił. Ludzi, którzy od wielu godzin nie mieli szans poruszyć kończynami, zmuszono nagle do aktywności; zesztywniałe, zmarznięte chude ciała reagowały bolesną niechęcią. Zmuszono ich do usadowienia się nisko na pokładzie przybyłej jednostki. Kulili się ze strachu, otoczeni przez nieprzewidywalnych mężczyzn z bronią – tak jak wielokrotnie wcześniej w swym życiu.
Początkowo nie zdawali sobie sprawy, że zabiera się ich z powrotem do Libii, kraju, z którego próbowali uciec. Powoli jednak, myśląc o roli odegranej przez samolot i helikopter, namierzające ich pozycję i umożliwiające zatrzymanie, wzięli pod uwagę taką ewentualność. Rzeczą jeszcze boleśniejszą od wiarołomności Europejczyków była śmierć marzenia. Przecież znajdowali się tak blisko, sięgali już po swoją szansę!
Był rok 2018, Libia stanowiła strefę wojny, w której uchodźców i osoby szukające azylu więziono bezterminowo bez postawienia im zarzutów czy wytoczenia procesu sądowego. Zatrzymanie na morzu oznaczało dla Esseya miażdżącą świadomość daremności wszelkiego wysiłku i poświęconego czasu oraz stratę ponad dziesięciu tysięcy dolarów zapłaconych za pomoc w próbie dotarcia do bezpiecznego miejsca. Jego nadzieje zostały w najbrutalniejszy sposób unicestwione przez zaostrzenie europejskiej polityki migracyjnej.
Kiedy wracali do Afryki Północnej, w głowie Esseya kłębiły się różne myśli. Chociaż jego rodzina ciągle się o to starała, nie miała żadnych szans, by znaleźć się wśród uprzywilejowanych tego świata: ludzi mogących uciec przed wojną samolotem, ludzi, którzy mają paszport albo inne dokumenty niezbędne do wstąpienia na uniwersytet, ludzi niebojących się walenia do drzwi w środku nocy, pistoletu przystawionego do twarzy, świadomości, że nikt nigdy o nich nie wspomni. Historia lubiła się powtarzać. W 2012 roku ojciec Esseya podjął taką próbę, wybrał się podobną trasą – po dziesięcioleciach pełnienia obowiązkowej, niekończącej się służby w wojsku, po latach rozłąki z rodziną. Będąc już w średnim wieku, wyruszył do Izraela poprzednim szlakiem migracyjnym, dobrze znanym Erytrejczykom. Ale zamiast dotrzeć do ziemi obiecanej, zmarł na egipskiej pustyni Synaj – z głodu, pragnienia albo czystego wyczerpania, tego Essey nie wiedział. Niewielką Erytreę, zamieszkaną przez mniej więcej sześć milionów osób, zachodnie media często nazywają Koreą Północną Afryki³. To jedno z najbardziej tajemniczych i okrytych złą sławą miejsc na Ziemi, gdzie obywatele fizycznie doświadczają braku wolności w sposób brutalny i przytłaczający. Na podstawie wskaźnika wolności prasy organizacji Reporterzy bez Granic z 2021 roku Erytrea została uznana za najbardziej pozbawione wolności państwo świata, nawet za Koreą Północną oraz innymi krajami słynącymi z represji wobec dziennikarzy, takich jak Iran, Egipt czy Syria⁴. Ale rodacy Esseya byli ludźmi przetrwania, bojownikami o wolność. Przez dziesiątki lat walczyli z europejskimi kolonizatorami, a także ze swym większym i uciążliwym sąsiadem, Etiopią, która nieustannie próbowała zapewnić sobie dostęp do Morza Czerwonego, tratując przy tym niezależność Erytrei.
W 1890 roku Erytrea stała się kolonią włoską, ale podczas II wojny światowej Anglicy pokonali tam Włochów i na dekadę przejęli władzę. Zdawszy sobie sprawę, że z erytrejskich wyżyn można monitorować prawie połowę fal radiowych emitowanych na planecie, Stany Zjednoczone zbudowały w tym kraju bazę szpiegowską⁵. Przejmowano tam depesze wroga przed lądowaniem w Normandii, a także potem, w okresie wojny w Korei. USA stały na stanowisku, że Erytrea nie powinna uzyskać niepodległości, której jej mieszkańcy tak bardzo pragnęli, właśnie ze względu na swą strategiczną lokalizację. W roku 1952 kraj ten, graniczący również z Dżibuti oraz Sudanem, został włączony do Etiopii.
W trakcie trzydziestoletniej wojny o niepodległość erytrejscy tegadelti – bojownicy o wolność obojga płci – żyli w okopach, śpiewali rewolucyjne pieśni, uczyli się zasad demokracji oraz taktyki bitewnej. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku powstało państwo, o które walczyli; zginęło za nie około sześćdziesięciu pięciu tysięcy osób. Kontrolę przejął Isajas Afwerki, były bojownik o wyzwolenie⁶. Początkowo głosił, podobnie jak wielu innych przywódców na całym kontynencie afrykańskim, oddanie władzy ludowi, potem zaś zmienił się w autokratę i odmówił przeprowadzenia wyborów. Dowodził armią młodych niewolników. Po uzyskaniu suwerenności szkolnictwo w Erytrei przejęli dawni bojownicy, zarządzali nim za pomocą rozkazów i sterowali uczniami tak, by zasilali wojsko – służba w armii stała się obowiązkowa i bezterminowa⁷.
Niestety niepodległość nie oznaczała wolności. W 2014 roku Rada Praw Człowieka ONZ ogłosiła, że z Erytrei uciekło około sześciu procent populacji. Rok później trzydzieści dziewięć tysięcy Erytrejczyków przepłynęło przez centralną część Morza Śródziemnego do Włoch – stanowili ponad jedną czwartą wszystkich uchodźców dostających się tam drogą morską⁸. W 2016 roku ONZ stwierdziła, że w całej Erytrei – w wojskowych obozach szkoleniowych, w zakładach detencyjnych i tak dalej – „w sposób powszechny i systematyczny”⁹ popełniane są zbrodnie przeciwko ludzkości. Ludzie złapani na próbie ucieczki opowiadali o swym wieloletnim uwięzieniu. Niektóre ośrodki funkcjonowały w podziemiu, inne – na przykład ten, gdzie dla więźniów politycznych przeznaczono specjalną gorącą komorę, zwaną piecem – dostosowano do prowadzenia przesłuchań¹⁰.
„Zbrodnie ciemiężenia, pozbawianie wolności, porwania, tortury, prześladowania, gwałty, zabójstwa oraz inne nieludzkie czyny popełniane są po to, by wzbudzać strach, zastraszać opozycję oraz zyskać całkowitą kontrolę nad ludnością cywilną Erytrei” – czytamy w raporcie ONZ¹¹.
„Erytrea to państwo autorytarne. Nie ma tam niezależnego sądownictwa, parlamentu ani innych instytucji demokratycznych – dodaje Mike Smith, przewodniczący komisji śledczej. – Powstała próżnia prawna, jeśli chodzi o rządzenie krajem, której wynikiem jest poczucie bezkarności za zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione przez ostatnie ćwierć wieku. Zbrodnie te są codziennością także dzisiaj”¹².
Wspomnienia Esseya z dzieciństwa to przede wszystkim pamięć o członkach rodziny. Cudownych dziadkach. O stołecznej Asmarze i jej rozpadającej się włoskiej architekturze kolonialnej. O wszędobylskich rowerzystach, bo sprowadzanie samochodów było prawie niemożliwe.
Rzadko się zdarza, by jakiś dziennikarz został wpuszczony na terytorium Erytrei, poza tym większość jej populacji nie ma dostępu do internetu. Jeśli nawet komuś się uda wejść do sieci, być może w jednej z nielicznych kafejek w Asmarze, to połączenie jest niewiarygodnie powolne. W 2012 roku Międzynarodowy Związek Telekomunikacyjny przy ONZ uznał Erytreę za najsłabiej rozwinięty technicznie i najsłabiej połączony z innymi kraj na Ziemi¹³. Obywatele, którzy stamtąd uciekli, musieli stawić czoło nie tylko temu, co widzieli i słyszeli osobiście – nowym językom, nowemu otoczeniu, sposobowi życia – lecz także wszystkiemu, co nagle stało się dla nich dostępne w sieci. Internet otwierał im oczy na resztę świata, na całe spektrum ludzkiej egzystencji, na perspektywy wcześniej niewyobrażalne – z jednej strony było to inspirujące, z drugiej zaś przeraźliwie przygniatało.
Od lat jestem zafascynowana Erytreą. W sierpniu 2015 roku wysłano mnie do Calais na północy Francji, gdzie miałam pracować jako etatowa dziennikarka w nowym serwisie informacyjnym VICE, skierowanym do milenialsów. Już pierwszego wieczoru poznałam Petrosa, wychudłego dwudziestosiedmiolatka w brązowej skórzanej marynarce, który pochodził z Keren, drugiego największego miasta Erytrei. Staliśmy na zielonym polu na skraju biegnącej nieco wyżej autostrady, gdzie o zmierzchu gromadzili się uchodźcy i migranci. Wszyscy planowali wskoczyć na jakąś ciężarówkę albo do pociągu zmierzającego ku Wielkiej Brytanii. Pod pobliskimi drzewami rozpalono ognisko, ludzie różnych narodowości ogrzewali nad nim dłonie, dyskutowali o swoich szansach. Wielu z nich to byli zapewne szmuglerzy. Przed nami, zwróceni twarzą do świateł pędzących pojazdów, klęczeli szeregiem Erytrejczycy, prosząc Boga, by tej nocy się wreszcie udało.
Historia Petrosa we mnie pozostała. Miał zaledwie trzy lata, kiedy jego brat i wuj zniknęli bez śladu. Jako dziewiętnastolatek, sfrustrowany, że po osiągnięciu dorosłości nadal nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytania, na zebraniu miejscowej społeczności zapytał o los krewnych.
Bezpieczniacy przyszli po niego nocą. Następne dziewięć miesięcy spędził z zawiązanymi oczami w więzieniu, gdzie codziennie go bito. Kiedy musiał się wysikać, dostawał plastikową butelkę. Marzył o kraju, w którym ludzie mogą robić, co chcą, w którym nikt ciągle nie ginie bez wieści. Jego żona wylądowała ostatecznie w Wielkiej Brytanii; wcześniej wyjechała za granicę pracować jako służąca u pewnej opresyjnej rodziny w Arabii Saudyjskiej. Uciekła, kiedy tamci wybrali się z wizytą do Europy. By dołączyć do żony, Petros sprzedał wszystko, co mógł. Głos mu drżał, kiedy o tym mówił, ale zaraz wziął się w garść z tym rodzajem determinacji, który stale widywałam u Erytrejczyków. Kojarzącym się wręcz z dumą. Petros chciał mi opowiedzieć o pięknie drzew pomarańczowych należących do jego ojca, o tym, jak bogate są krajobrazy jego ojczyzny, jak cudowne są tam jedzenie i muzyka, jak bardzo będzie on tęsknić za wszystkim, co zostawił.
Półtora miesiąca później, we wrześniu 2015 roku, znajdowałam się w górach Semien na granicy Etiopii z Erytreą. Wiele dni wędrowałam na szczyt, skąd mogłabym zobaczyć Erytreę, w towarzystwie sympatycznego etiopskiego przewodnika oraz miejscowego ochroniarza, co jest wymogiem, jeśli ktoś się wybiera pieszo na tereny pozamiejskie. Ochroniarz nosił crocsy, miał karabin AK-47 i słabo znał angielski. Powinien nas chronić przed „bandytami”, więc nocą siedział na deszczu z uniesioną bronią, trzymając wartę, podczas gdy my rozpalaliśmy ogień, a potem szliśmy spać do namiotów. Gdy wschodziło słońce, zaczynaliśmy wędrówkę po kępach trytomy, mijaliśmy pawiany oraz dzieci pasące kozy i osły. Wypatrywaliśmy rzadkich, ale wysoko cenionych koziorożców abisyńskich i miedzianej maści wilków etiopskich. Przechodziliśmy przez wioseczki nieprawdopodobnie izolowane od świata. Miejscowi – którzy wychodzili się na nas pogapić – byli całkowicie zależni od tej ziemi. Ich świat zdawał się istnieć z dala od wszelkiej polityki, aczkolwiek dowiedziałam się później, że rząd etiopski siłą wysiedlał tych ludzi – chciał jakoby chronić przyrodę i zwiększać walory turystyczne okolicy¹⁴.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na szczyty gór, przewodnik oznajmił, że zwykle z tego miejsca widać Erytreę, ale tym razem mgła jest zbyt gęsta. Wydało mi się to bardzo symboliczne dla tego niedostępnego miejsca. Chwilę więc postałam, gapiąc się w dół i zastanawiając nad wszystkim, co pozostawało dla mnie niejasne.
Wpatrywałam się w otulający Erytreę kobierzec mgieł i wiedziałam, że Esseya nie ma w tym kraju. Uciekł z matką jako dziesięciolatek, więc uniknął wchłonięcia przez system niewolniczej pracy dla państwa, którego ofiarą padł jego ojciec. Matka wychowywała go oraz jego młodsze rodzeństwo w stolicy Etiopii, Addis Abebie, tysiąc dwieście kilometrów dalej. Etiopia i Erytrea toczyły ze sobą krwawą wojnę pograniczną, co nie powstrzymywało mieszkańców przed migracją. W 2017 roku co miesiąc granicę z Etiopią przekraczało dwa i pół tysiąca Erytrejczyków, dołączając do około stu trzydziestu tysięcy swoich rodaków¹⁵, którzy uczynili to wcześniej.
Etiopia pod wieloma względami przypominała Erytreę. Ludzie należeli tu do grupy etnicznej Habesza, jej członkowie żyli w obu tych krajach. Mieli podobną kulturę, w tym tradycyjną ceremonię parzenia kawy z kilkukrotnie prażonych ziaren buna albo bun w małych czarkach, pito ją, zagryzając popcornem. Również dominująca religia była ta sama: chrześcijański Kościół ortodoksyjny.
Ulice Addis Abeby tętniły życiem, wypełniały je sklepy, kramy i restauracje serwujące gorzki, płaski chleb zwany injera, miodowe wino tej oraz inne artykuły. Od piątej nad ranem z kościołów dobiegały muzyka i odgłos nabożeństw, a po bruku wędrowali wierni okryci białymi chustami. Między samochodami tłoczącymi się na jezdniach lawirowały osły. Tabuny bezdomnych dzieci uśmiechały się słodko, dla zabicia głodu wciągając klej albo żebrząc o pieniądze. Miasto, położone wysoko nad poziomem morza, zapewniało dobre warunki dla treningu atletycznego. Na śródmiejskim placu Meskel biegacze zaliczali kolejne okrążenia już od świtu. Szli w ślady złotego medalisty olimpijskiego Hailego Gebrselassiego, jak on mnóstwo razy obiegali półkolisty plac.
Essey był nie Etiopczykiem, tylko Erytrejczykiem, o czym często przypominano. W dzieciństwie kwestia pochodzenia od czasu do czasu stawała się powodem żartobliwych uszczypliwości i wymiany ciosów z kolegami. Dopiero gdy dorósł, zrozumiał, że konsekwencje tego faktu mogą być znacznie poważniejsze.
Zawsze odznaczał się inteligencją, uśmiechał się szeroko, umiał oczarować ludzi zarówno młodych, jak i starych. Uczył się szybko, uwielbiał czytać. W szkole, do której chodził, nie brakowało stosunkowo zamożnych Etiopczyków. Essey jednak, choć utalentowany, miał znacznie mniej szans w porównaniu z kolegami z klasy i nie sposób było tego nie dostrzec. Tkwił zamknięty w tej samej niewidzialnej klatce co wszyscy uchodźcy na świecie – możliwość zdobycia dobrej pracy, wykształcenia albo podróżowania blokował mu brak paszportu czy innego dokumentu. „Chciałem tam mieć jakąś tożsamość” – wspominał.
Stało się to szczególnie widoczne, gdy w liceum – zdobywszy wysokie oceny na maturze z angielskiego i matematyki – uzyskał stypendium połączone z szansą wyjazdu do Chin. Niestety system wydawania azylantom zgody na podróżowanie podobny do labiryntu i pełen korupcji uniemożliwił mu wyjazd.
Czasem marzenia nie są czymś dobrym. Ja jednak marzę.
Essey usłyszał o szlaku migracyjnym do Europy drogą lądową przez Sudan i Libię. Zaczął zbierać informacje, wykazywał zainteresowanie historiami ludzi, którzy przebyli Morze Śródziemne. Kiedy ktoś wspomniał o bracie, ciotce albo kuzynie w którymś z europejskich krajów, Essey pytał, jak się tam dostali, nigdy nie zdradzając, że sam też rozważa taką podróż.
W krajach zamieszkiwanych przez ludy Habesza jest coś nie z tego świata. Etiopia i Erytrea mają własne pismo, posługują się osobnym kalendarzem, mniej więcej o siedem lat późniejszym niż gregoriański, stosowany przez większość świata. W sylwestra, obchodzonego we wrześniu, trzeba przeskoczyć nad ogniskiem i w ten sposób zapewnić sobie pomyślność. Etiopscy chrześcijanie od dawna twierdzą, że Arka Przymierza spoczywa gdzieś na północnych wyżynach ich kraju, dokąd trzy tysiące lat temu sprowadził ją syn królowej Saby, Menelik – aczkolwiek od kilku dekad nie widział jej na oczy nikt poza jednym namaszczonym strażnikiem. W ciągu roku obchodzonych jest mnóstwo świąt: Meskel, Irreecha, Kiddus Yohannes, Genna.
Lecz owe starożytne wierzenia, ta wspaniała kultura nie chronią ludzi od trudów życia w rozwijającym się kraju i towarzyszących im niedogodności – korupcji, biedy, nepotyzmu, braku szans. Essey po raz ostatni spróbował załatwić wyjazd do Chin, skontaktował się z nowym biurem podróży, które organizowało pobyty szkoleniowo-stypendialne. I tym razem wysiłki okazały się daremne. Zarazem nie chciał albo nie mógł powiedzieć matce o planie kiełkującym w jego głowie. Zbyt mocno obawiał się jej reakcji; wiedział, że pęknie matczyne serce.
Erytrejczycy posługują się w życiu mnóstwem powiedzonek, cytatów i przysłów. Nab laeli ente temitka hgus aykit kewn eka – Jeśli będziesz patrzył w górę, staniesz się nieszczęśliwy – i Chamaka mare egreka – Twój but powinien być dopasowany do stopy. Te dwa należały do ulubionych wśród starszyzny, stanowiły ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, jakie niesie ze sobą ambicja. Być może Essey popełnił kardynalny błąd, ośmielając się marzyć o czymś więcej niż lata ciągłej walki o pożywienie i pieniądze na kolejny dzień. Wiedział, że jeżeli chce jaśniejszej przyszłości, musi uczynić krok naprzód.
W końcu uzyskał pewność, że podejmuje słuszną decyzję. „ jeśli szybko nie wyjadę, czeka mnie trudne życie” – wspominał. Jego przyjaciele znali pewnego człowieka pracującego w Sudanie, załatwili spotkanie. W ten sposób po raz pierwszy doszło do kontaktu z przemytnikiem ludzi. Rozpoczynała się podróż na Zachód.2
SUDAN. PRZEZ PUSTYNIĘ
Sudan jest krajem źródłowym, tranzytowym i docelowym dla osób poszukujących azylu, uchodźców oraz dla migrantów ekonomicznych podążających wschodnioafrykańskim szlakiem do Afryki Północnej i Europy. Największy problem stanowią tu handel ludźmi, porwania i przemyt osób.
Raport Agencji ONZ do spraw Uchodźców z 2018 roku
Dla mieszkańców wschodniej Afryki zmierzających nad Morze Śródziemne Sudan to konieczny przystanek. Lądowali tam także Erytrejczycy uciekający przed niewolniczą służbą wojskową – choć gdy się ich pytało o motywy, odpowiadali zwykle, że nie chcą żyć w ciemnocie, szukają wolności. Dołączali do nich Somalijczycy, którzy pragnęli schronić się przed wojną albo islamskim ugrupowaniem terrorystycznym Asz-Szabab, a także Etiopczycy – często z plemienia Oromos, poddawanego brutalnym represjom przez partię rządzącą, i Tigrajczycy, wymęczeni niekończącą się biedą. Ci ostatni liczyli, że zostaną wzięci za Erytrejczyków, ponieważ mówili tym samym językiem, a to by im ułatwiło starania o azyl. Byli jeszcze Sudańczycy, którzy przetrwali czystki etniczne w Darfurze oraz południowi Sudańczycy, którzy uciekli od straszliwego konfliktu, trwającego przez prawie całą krótką historię ich kraju, najmłodszego na świecie państwa. Większość z nich miała pełne prawo do uzyskania międzynarodowej ochrony, aczkolwiek ironia związana z prawem azylowym polega na tym, że aby zostać nim objętym, trzeba najpierw w sposób nielegalny dotrzeć do bezpiecznego miejsca.
W 2018 roku ONZ ogłosiła, że z Erytrei zbiegło pół miliona mieszkańców – jedna dziesiąta ludności¹. Tyle że sama statystyka nie jest w stanie zobrazować całej rzeczywistości: erytrejski exodus był exodusem dzieci. Nastolatkowie, a nawet młodsi, chcieli uciec jeszcze przed ostatnim rokiem nauki w szkole średniej, ponieważ potem mieli obowiązek zgłosić się do odbycia służby wojskowej, tym samym tracili wszelkie szanse na decydowanie o własnym życiu. Matka zabrała Esseya do Etiopii, więc nie musiał przez to przechodzić, ale wielu innych podążających szlakiem migracyjnym doświadczyło katuszy szkolenia wojskowego w bardzo młodym wieku.
Próbowali nas wsadzić w kamasze , ale uciekliśmy. Ci, którym się to nie udało, nadal są w wojsku. A zwiewał prawie każdy, nawet dzieci, bo znały już przyszłość swoich braci, wiedziały, co się z nimi stanie. Dlatego uciekają jeszcze jako dzieciaki.
W Sawie, obozie szkoleniowym okrytym największą niesławą, erytrejskie nastolatki wstają przed świtem. Jeśli źle się sprawią na zajęciach z bronią albo symulacjach walk, są bite². Wysyła się je na codzienne wędrówki bez jedzenia i wody, co ma intensyfikować determinację i prowadzić do szukania rozwiązań. Ci, którzy przeszli przez obóz Sawa, mówili mi, że dzięki temu przygotowaniu dali sobie później radę na szlakach migracyjnych. Ponad wszystko ceni się tam dyscyplinę. Kobiety i dziewczęta są narażone na wykorzystywanie seksualne przez przełożonych³. Raz w Chartumie rozmawiałam z pewnym młodym człowiekiem, który pokazał mi tatuaż, jaki zrobił sobie w Sawie igłą oraz substancją pobieraną z płonącej opony. Kiedy spytałam, czy bolało, odrzekł, że ból ten był niczym w porównaniu z jego ówczesnymi doświadczeniami obozowymi.
Początkowo służba wojskowa miała trwać półtora roku, ale praktycznie jest bezterminowa. Erytrejczycy są rzucani na różne posterunki, pobór oznacza początek życia niewolnika. Młodzież wie, że kradnie się im przyszłość, więc rezygnuje ze wszystkiego, co dotąd znała, tracąc niewinność, a także dom. W Sudanie Erytrejczycy stają się podejrzliwi i nieufni, wszędzie widzą szpiegów albo wrogów. I słusznie. Na zadawaniu tym ludziom krzywdy zbudowano cały biznes.
Podróż z Addis Abeby do Chartumu kosztowała Esseya tysiąc dwieście dolarów amerykańskich. Najpierw cały dzień jechał autobusem na północ do Gondar, etiopskiego miasta słynącego z siedemnastowiecznych królewskich zamków. Potem razem z innymi, którzy zapłacili temu samemu szmuglerowi za pokonanie kolejnych dwustu kilometrów na zachód do Metemy, na granicę. Tam zostawili pojazd i po dwóch godzinach marszu opuścili Etiopię. Rodzina sądziła, że Essey przebywa u swojego kuzyna; dopiero po dotarciu do Sudanu – w styczniu 2017 roku – Essey zadzwonił do matki i powiedział jej, co się z nim dzieje.
W tamtym czasie Sudan – miejsce znacznie mniej przyjazne niż kiedyś Etiopia – był pełen punktów kontrolnych, nieustannie sprawdzano podróżnych. Pod kierunkiem przemytnika Essey i jego grupa wędrowali na zachód, do stołecznego Chartumu. Szmugler przekazał ich innemu, który przekonał Erytrejczyków, że lepiej będzie kontynuować podróż, zamiast czekać gdzieś w Sudanie. Za przeprawę przez Morze Śródziemne każdy z nich miał zapłacić trzy tysiące osiemset dolarów. Ponieważ Essey nie mógł wyłożyć pieniędzy z góry, zaproponowano mu, żeby po dotarciu do Libii zadzwonił do rodziny z prośbą o pieniądze. Obiecano mu, że wtedy wyląduje w Europie w ciągu dwóch tygodni, najwyżej miesiąca.
Znalazłam się w Sudanie kilka miesięcy po Esseyu, o czym nie wiedziałam. Usiłowałam ustalić, na co naprawdę wydawane są setki milionów euro z funduszy przeznaczonych przez UE na powstrzymanie migracji z Sudanu i przez Sudan⁴. Utknęłam w państwie poddanym rygorystycznej kontroli, w którym panowała wyraźnie wyczuwalna atmosfera napięcia. Cywile boleśnie odczuwali miażdżące skutki amerykańskich sankcji, nałożonych dwie dekady wcześniej z powodu oskarżenia władz sudańskich o to, że sponsorują terroryzm⁵. Prezydentem pozostawał Umar al-Baszir, który przejął władzę w wojskowym zamachu stanu w 1989 roku mimo wydania przez Międzynarodowy Trybunał Karny nakazu jego aresztowania za zbrodnie wojenne oraz zbrodnie przeciwko ludzkości. W kraju nie brakowało liberalnie nastawionych, inteligentnych młodych ludzi pragnących zmian, jednak rząd wprowadzał coraz bardziej restrykcyjne prawa. W 2017 roku ogłoszono, że policja porządkowa może wychłostać publicznie kobietę za noszenie spodni⁶. Nie dawało się przespacerować po ulicy i nie paść ofiarą zaczepek ze strony sudańskich mężczyzn albo tajniaków. „W innych krajach mówi się »panie przodem«. W Sudanie zawsze pierwsi są mężczyźni” – zaśmiał się jeden z facetów, z którymi przeprowadzałam wywiad, a potem wbiegł po schodach przede mną. Turystom zakazuje się robienia zdjęć bez zgody Ministerstwa Informacji.
Chciałam podjechać jak najbliżej zachodniej granicy Erytrei, żeby się dowiedzieć, czego się spodziewają uciekinierzy, gdy już ją przekroczą. Wcześniej napisałam do sudańskiej Komisji do spraw Uchodźców z prośbą o pozwolenie na podróż w tamte strony. Po kilku dniach w dusznym Chartumie i godzinnym popijaniu kawy z komisarzem uzyskałam podstemplowaną zgodę na swoją podróż. Wybrałam się też do Ministerstwa Informacji, by uzyskać autoryzację wyjazdu. Po krótkim locie na wschód znalazłam się w Kassali, mieście targowym ulokowanym dwadzieścia kilometrów od granicy z Erytreą. Kassala leży w cieniu gór Taka, które niczym skruszałe szare zamki z piasku ciągną się ku południu. Przyciągają sudańskie młode pary spędzające tu miesiąc miodowy; wierzą, że góry pobudzą ich płodność. Policyjni tajniacy byli wszędzie. Pierwszy dzień spędziłam na obowiązkowych wizytach w urzędach bezpieczeństwa w celu poinformowania, kogo trzeba, że przyjechałam. Mimo to po południu do mojego hotelu przyszedł funkcjonariusz w cywilu (wiedział, że wyszłam) i poprosił recepcjonistę o skan mojego paszportu oraz adres zamieszkania w Wielkiej Brytanii.
Erytrejskie dziewczęta w baraku dla nieletnich pozbawionych opieki. Obóz dla uchodźców w Szagarabie, wschodni Sudan.
Długa jazda jeepem przez wyboisty teren skończyła się w obozie dla uchodźców w Szagarabie, gdzie czterdzieści tysięcy osób spędza całe życie w tymczasowych namiotach i prowizorycznych chatach, czekając, aż Erytrea znów stanie się dla nich bezpieczna. Ledwie da się tam żyć, nawet jeśli się ma pieniądze od krewnych zza granicy. Starzy mieszkańcy pozakładali za nie firemki: sprzedają jedzenie i kawę, wynajmują stoły do bilardu albo pobierają opłaty za popołudniowe oglądanie telewizji w warunkach nieco lepszych niż te normalne. Ludzie harują codziennie, żeby zapewnić sobie coś do jedzenia i picia, ale muszą się też liczyć ze sporadycznym zagrożeniem porwania przez członków miejscowych plemion albo z aresztowaniem przez służbę bezpieczeństwa⁷. Uchodźcy wielokrotnie opowiadali mi, że reżim erytrejski ma w obozach swoje źródła wywiadowcze, dlatego czują się tu narażeni na ogromne niebezpieczeństwo.
W towarzystwie przedstawicieli Agencji do spraw Uchodźców ONZ, a także władz i sudańskiego wywiadu wojskowego (wszyscy oni przysłuchiwali się moim wywiadom, robiąc notatki), odwiedziłam dormitorium dla nieletnich pozbawionych opieki, pochodzących z Erytrei. Cechowali się oni typowym młodzieńczym brakiem pewności siebie: dziewczynki uśmiechały się, ale sprawiały wrażenie przestraszonych, chłopcy pozowali i się śmiali, choć najwyraźniej błądzili myślami gdzieś daleko. Historie tych nastolatków były wstrząsające. Opisywano mi wspólnie zaplanowane ucieczki, spotkania pod drzewem na tyłach jakiegoś ogrodu, w ciemności, aby omówić szczegóły i ukryć wszystko przed rodzicami. Ci, którzy nie mieli pieniędzy, wędrowali tydzień, natomiast starszym, mającym więcej znajomości, udawało się czasem podjechać samochodem. Te dzieci nie były w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda świat bez represji, które codziennie obserwowały, ale ośmielały się mieć nadzieję, że gdzieś tam znajdą życie lepsze niż to, które czekało je w kraju.
Dlaczego opinia międzynarodowa wiedziała o tym tak mało? Przecież one ryzykowały wszystko. Na granicy Erytrei i Sudanu obowiązywała polityka strzelania do ludzi bez ostrzeżenia, żeby zabić. Jeśli nawet ktoś przeżył, zapewne nigdy nie zobaczył swojej rodziny. W razie odkrycia ucieczki krewni mogli ponieść karę, trafić za kratki albo być przesłuchiwani. Uchodźcy musieli z całych sił ignorować myśli o tych reperkusjach; jeśli ktoś za dużo się zastanawiał, to znaczy, że nie miał szans się wydostać.
Pewien chłopiec, który wiele tygodni wcześniej przekradł się do Sudanu, powiedział mi z dumą, że umie wyrabiać tradycyjne łóżka. Chce pracować, powtarzał, ale wciąż zmaga się z bieżącą sytuacją, to znaczy z tym, czym jest pobyt w obcym kraju bez koneksji rodzinnych. Jedna z dziewcząt przyznała, że porwali ją mężczyźni z arabskiego plemienia Raszajda, kiedy szła tropem rodzeństwa, które przekroczyło granicę wcześniej. Ich matka dotarła już do Europy, pozostawiwszy sześcioro dzieci w nadziei, że potem będzie mogła je legalnie sprowadzić samolotem i w ten sposób oszczędzić im zdradliwej przeprawy przez Afrykę Północą i Morze Śródziemne. Niestety procedury prawne się przeciągały, dzieci musiały codziennie walczyć o przetrwanie. „Została zgwałcona” – powiedział mi sudański urzędnik, kiedy dziewczyna umilkła, ale wciąż znajdowała się w zasięgu słuchu.
Wydostawszy się z Erytrei, uciekinierzy zaczynają prosić innych uchodźców, by skontaktowali ich z ludźmi mogącymi ułatwić dalszą podróż. Zależy im także na rekomendacjach ze strony tych przyjaciół i krewnych, którzy dotarli już do Europy. W Kassali odwiedziłam więzienie zbudowane przez Brytyjczyków w czasach kolonialnych, w którym przebywało stu pięćdziesięciu skazanych przemytników oraz handlarzy ludźmi. Na pylistym gruncie siedzieli w szeregach zgarbieni mężczyźni. W swoim gabinecie dyrektor zakładu, Abdehkreem Hamid Muss, z dumą opisywał mi mecze piłkarskie, które tu rozgrywają, chwalił się trofeami. Załatwił mi nawet rozmowę z paroma osadzonymi, twierdząc, że zgodzili się na to sami, choć oczywiście żaden więzień nie może się swobodnie odzywać ani mówić tego, co chce. Owi więźniowie opowiadali mi głównie o tym, jak wozili Erytrejczyków do Chartumu albo towarzyszyli im w środkach transportu publicznego. „Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Nikogo nie krzywdziłem – oznajmił pięćdziesięciosiedmioletni ojciec ośmiorga dzieci, którego skazano na pięć lat pozbawienia wolności. – Nie wiem, dlaczego władze ferują tak surowe wyroki. Robiłem to tylko po to, żeby wykarmić swoje dzieci”.
W obozie Szagarab we wschodnim Sudanie mieszkają dziesiątki tysięcy uchodźców z Erytrei.
„Nie potrzebowałem pieniędzy – twierdził trzydziestopięcioletni rolnik o siwiejących włosach, który odsiadywał dziesięcioletni wyrok. – Przed 2011 rokiem gościliśmy Erytrejczyków w swoich domach, pozwalaliśmy im dzwonić do rodzin, dawaliśmy ubrania i jedzenie, ale teraz już nikt tego nie zrobi, bo rząd potraktuje go jak handlarza ludźmi. Przyczyną jest oczywiście polityka, zwłaszcza innych państw, zwłaszcza ONZ – dodał. – Sudańczycy od dawna pomagają Erytrejczykom. Tamci po prostu najpierw przychodzą, a potem odchodzą. Powinniśmy się zająć źródłem problemu. Erytrejczycy są pod wielką presją, nawet dzieci”.
Większość więźniów sądzi, że policja wzięła ich na celownik, ponieważ są biedni. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam rozumieć, że to nie najbardziej wpływowe postacie, umożliwiające funkcjonowanie północnafrykańskiego szlaku migracyjnego, budzą największe zainteresowanie wymiaru sprawiedliwości. Choć Europejczycy ciągle gadają, że przeszkadzają tym bossom, tak naprawdę nie na nich mają oko. Władzom sudańskim zależy na wizerunku pogromców przemytników, ale poszczególni szmuglerzy raczej nie lądują w więzieniu: mieli zbyt mocne powiązania z ludźmi władzy lub – co gorsza – dość pieniędzy, żeby się wykupić. Ucierpieli wyłącznie drobni przestępcy oraz dobrzy samarytanie, co potwierdzili mi mieszkańcy Kassali. Wywoływanie wrażenia, że podejmuje się jakieś działania, miało wydźwięk i cel czysto polityczny, służyło pozyskaniu funduszy od donatorów. Wrażenie niekoniecznie zgadzało się ze stanem faktycznym.
Po powrocie do Chartumu poznałam kolejnych Erytrejczyków. Kryliśmy się w ich domach, ludzie tłoczyli się jeden obok drugiego, by móc porozmawiać, ukradkiem. Obawiali się nękania przez policję, gdyby ktoś ich zobaczył w towarzystwie dziennikarza. Rozmawialiśmy o przemycie. Starsi Etiopczycy i Erytrejczycy szeptali o swoich uprowadzonych, czyli „skradzionych” dzieciach. Młodzi ludzie faktycznie padają ofiarą porwań i są sprzedawani handlarzom, ale było bardziej prawdopodobne, że nakłoniono ich do wyjazdu na zasadzie „uciekaj teraz, zapłać później” – to znaczy wtedy, gdy osiągniesz upragniony cel.
Pewna Erytrejka po dwudziestce powiedziała mi, że jej siostra wyjechała już do Libii, ona zaś desperacko pragnie pójść w jej ślady. W Chartumie ją nękano, wykorzystywano seksualnie, a policja niemal codziennie wymuszała od niej pieniądze, kiedy jechała do nędznie opłacanej pracy w restauracji. Pozostawanie w tym kraju uważała, podobnie jak wielu innych uchodźców, za zbyt bolesne i kosztowne, jedynym wyjściem było ruszyć dalej. Musiała uciekać.
Któregoś upalnego dnia poznałam też Ismaila Omera Teiraba, wiceprzewodniczącego sudańskiego Państwowego Komitetu do spraw Zwalczania Handlu Ludźmi. Komitet został wymieniony z nazwy w dokumentach UE jako instytucja, dla której warto wspierać Sudan. W ciągu minionych dwóch lat UE przyznała ponad dwieście milionów euro na finansowanie migrantów w tym kraju⁸. Czytamy tam, że środki skierowano na projekty „wdrażane przez agencje państw członkowskich UE, organizacje międzynarodowe, przedsiębiorstwa z sektora prywatnego oraz organizacje pozarządowe (NGO), nie zaś bezpośrednio na konta rządzącego reżimu”. Jednak pojawiły się zarzuty, że sprzęt oraz inne dobra docierają do ugrupowania paramilitarnego oskarżanego o dokonywanie zbrodni wojennych w Darfurze. Ugrupowanie to nazywano niegdyś Dżandżawidami, ale zmieniło nazwę na Siły Szybkiego Wsparcia (RSF). Rząd sudański wyznaczył im zadanie chronienia zachodniej granicy z Libią. Wprawdzie UE zaprzeczyła, jakoby dawała pieniądze RSF, jednak – według śledztwa przeprowadzonego przez niemiecką gazetę „Der Spiegel” – to Fundusz Powierniczy UE sfinansował milionami euro (za pośrednictwem ONZ) szkolenie tych ludzi⁹. Dwa lata po mojej wizycie, w reakcji na protesty ludności przeciwko władzom sudańskim, RSF przeprowadziły kolejną masakrę, w której zginęło około stu dwudziestu ośmiu cywilów. Większość zwłok wrzucono do Nilu. Dowódca RSF, Mohamed Hamdan Dagalo – znany jako Hemeti – został zastępcą szefa Tymczasowej Rady Wojskowej Sudanu, rządu przejściowego po obaleniu Umara al-Baszira¹⁰.
Jeszcze w 2017 roku Teirab twierdził, że jego komisja jest mocno niedofinansowana oraz że nie otrzymuje żadnych środków z UE. Poza tym on sam nie dostaje zgody na odwiedziny w sudańskich obozach dla uchodźców. Nie miał drukarki, poprosił, abym zwróciła mu koszt dojazdu, całkiem niewielki. „Nawet gdybym dysponował środkami – mówił Teirab – byłoby prawie niemożliwe zwalczanie prawdziwego wroga: smartfonów, tych maleńkich okien na wielki świat”. Afrykanie, którzy nigdy dotąd nie znali niczego wspanialszego poza najbliższym miasteczkiem, mogli się teraz gapić na bogactwo i luksusy ludzi Zachodu. Zaczynali pojmować, jak bardzo niesprawiedliwy jest świat i jak trudne jest ich życie w porównaniu z tamtym.
Wprawdzie Teirab nie powiedział tego głośno, ale przyszło mi do głowy, że smartfony umożliwiają Afrykanom zobaczenie nie tylko tego, jakie jest życie w krajach zachodnich. Z całą wyrazistością ujrzeli oni również korupcję własnych polityków. Wielkie samochody, drogie wesela, dobrze ubrani krewniacy wspierani finansowo przez rodzinę, koneksje, wszyscy chwalący się tym w internecie. Dzięki dostępowi do sieci łatwo porównywać swój los z czyimś losem, łatwiej też uświadomić sobie czyjąś hipokryzję.3
LIBIA. TARGOWISKO NIEWOLNIKÓW XXI WIEKU
Doznają bólu ciała, ale doznają też bólu serca, na przykład patrząc, jak gwałci się im żonę, jak jakiś Libijczyk na ich oczach gwałci młodszą siostrę. Gdy żona patrzy na śmierć swego męża. Ja sam widziałem, jak zabito dwadzieścia dziewięć osób.
Erytrejska ofiara przemytników w Libii
Z Sudanu do Włoch prowadziła, jak nazywał ją Essey, droga śmierci. Pierwszą trudnością było pokonanie tysiąca czterystu kilometrów przez Saharę, co trwało tydzień. Żadnych szos, żadnych torów, tylko bezmiar piasku tak nieskończony, że zdawał się planem filmowym albo jakąś psychologiczną sztuczką. Jedzenia i wody pasażerowie mieli niewiele, siedzieli ciasno spakowani na tyle pojazdów w palącym blasku słońca. W każdej chwili ich jeepy marki Toyota Hilux mogły zostać zaatakowane przez jedną z milicji. Kiedy ktoś umierał, porzucano jego ciało. Gdyby ktoś wypadł z auta, kierowca by się nie zatrzymał.
Po zaledwie pół godzinie podróży pewien człowiek oznajmił, że chce wracać. Nie pozwolono mu. „Pamiętam go – mówił później Essey. – Nie wiem, czy żyje, czy zginął”. Ta odmowa uwzględnienia osobistej decyzji stanowiła jasny sygnał: od tej pory jesteście ładunkiem, towarem, który się kupuje albo sprzedaje.
Granica z Libią nie jest wyraźnie oznaczona, ale Essey się domyślił, że ją przekroczyli, ponieważ uzbrojeni Sudańczycy przekazali ich grupę Libijczykom, ludziom o jaśniejszej skórze. Znów ruszyli w drogę i dotarli do miasta oazy Kufra, węzła przemytu wielu osób, gdzie kazano im wejść do jakiegoś budynku. W środku znajdowały się już setki innych czekających na kolejne połączenie. Właśnie tutaj Essey rozmawiał z Merim, nastolatkiem z Asmary, stolicy Erytrei. Spytał go, jak wygląda sytuacja w mieście, nagle spragniony opowieści o miejscu, w którym wciąż mieszkali jego dziadkowie i z którego uciekła kiedyś jego matka. Uprzejmość chłopca zaskoczyła Esseya; mimo trudnych okoliczności odpowiadał chętnie, nawet się uśmiechał. Pięć dni przebywali w tym samym budynku, ale ponownie mieli się spotkać dopiero po długim czasie.
Następnie powieziono Esseya w głąb kraju. Kiedy jechali nieznanymi traktami, uzbrojeni strażnicy poinformowali grupę, że będzie trzeba zapłacić tysiąc dolarów poza kwotą, którą już uzgodniono. Nie było dyskusji, a zbliżający się przystanek miał być najgorszym w dotychczasowej drodze. Libijskie miasto Bani Walid, dawną fortecę Al-Kaddafiego, migranci nazywają miastem duchów, ponieważ mnóstwo ludzi zniknęło tutaj bez śladu, nie obowiązują w nim absolutnie żadne prawa. Na obrzeżach są rozsiane zamknięte zespoły zabudowań, między innymi hal magazynowych; w jednej można upchnąć do trzech tysięcy osób.
Szefem uzbrojonych mężczyzn, którzy zapędzili ich jak owce do tych magazynów, był Erytrejczyk z ksywką Wedi Babu. Krewni Esseya znali Wediego Babu osobiście, więc on założył, że może zaufać przemytnikowi, choć człowiek ten nie znajdował się w Libii. Podobno prowadził fajne życie w Dubaju, kierując współpracownikami na odległość. Naprawdę nazywał się Yasin, choć nazwiska tego nie znał nikt, kogo o nie pytałam.
Wraz z Esseyem w magazynie w Bani Walidzie trzymano około pięciuset osób – kobiet i mężczyzn. Spali na wykładzinie rozłożonej bezpośrednio na ziemi. Były tylko cztery toalety ze złym odpływem. Zbiorniki z wodą należało przywozić ciężarówkami, dlatego szansa na prysznic przypadała w najlepszym razie raz na dwa tygodnie, a i tak Essey nie miał mydła. Szybko zaatakowały go różne infekcje, ubranie miał ciągle brudne. Czuł zmęczenie hałasem. Ludzie gadali dniem i nocą, bez przerwy. Upakowano ich tu tylu, że mieli mnóstwo powodów, by nie spać. Kłócono się o wszystko, nawet o to, kto zajmuje który skrawek podłogi. Essey ulegał wrażeniu, że życie jest paskudne. Czuł się wątły i kruchy w porównaniu z wieloma współtowarzyszami. Inni Erytrejczycy wyglądali na twardszych: niektórzy mieli za sobą służbę w wojsku albo pracę w więzieniu. Essey podupadł na zdrowiu, osłabł.
Niedługo po przyjeździe zapędzono go do kolejki do telefonu, by po raz pierwszy zadzwonił do rodziny. „Kupiłem cię – usłyszał od jednego z uzbrojonych strażników, zanim dotarł do aparatu. – Na razie jesteś bezpieczny”. Groźba ta zawisła w powietrzu. Rozmowa telefoniczna miała potrwać zaledwie kilka bezcennych minut: nie było czasu na wymianę uprzejmości. Essey musiał wyjaśnić matce, gdzie jest i że dobił z tymi ludźmi targu, zanim poda jej kwotę, jaką ma zebrać, a także numer konta, na który powinna ją wpłacić. Każdy z uchodźców miał osobisty kod, który rodzina wpisywała, dokonując płatności. Bicie zaczęło się dopiero po kilku pierwszych rozmowach telefonicznych.
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy rodzina Esseya zebrała pięć tysięcy dolarów, ale on w magazynie przesiedział siedem. Po dokonaniu każdej transakcji szmuglerzy znajdowali szereg wymówek, dlaczego opóźniają umieszczenie chłopaka na łodzi: a to sztorm na morzu, a to konflikt w nadmorskim mieście Sabrata. „Inshallah bukra – powiadali uzbrojeni mężczyźni, kiedy ich pytano. – Jeśli Bóg zechce, jutro”. Essey czekał, a cztery tysiące kilometrów dalej, w Dubaju, Wedi Babu zajmował się wyłącznie hazardem. Uchodźcom o tej jego ulubionej rozrywce powiedzieli strażnicy. Podobno ów kosztowny nawyk sprawiał, że Wediemu Babu zaczynało brakować pieniędzy; bali się, co będzie, kiedy facet sięgnie dna.