Za duży na bajki - ebook
Za duży na bajki - ebook
Zabawna historia o dorastaniu, wielkiej pasji i sile przyjaźni. A przy tym inspirująca opowieść o tym, co w życiu najważniejsze!
Waldek ma swoje PIRYTETY: turniej gamingowy, kasa i psychofanki. Ma też szczęście, bo jego mama doskonale to rozumie. Wprawdzie jest trochę nadopiekuńcza, ale mniejsza o to. Jego świat staje jednak na głowie, gdy mama musi nagle pójść do szpitala, a chłopcem ma się zająć szalona ciotka Mariolka. Wprowadza w jego życie nieznaną mu dotąd dyscyplinę, zmienia dietę na zdrową i zmusza do uprawiania sportów, których Waldek nie znosi. Jakby tego było mało, team Waldka się sypie, a wyjazd na wymarzony turniej wisi na włosku… Nie ma rady, Waldek będzie musiał stawić czoła wyzwaniom. Tylko czy potrafi?
W dobrych opowieściach możemy przejrzeć się jak w lustrze. A potem spojrzeć na swoje życie na nowo. Podobnie jak Waldek, każdy z nas potrzebuje czasami kogoś życzliwego, kto w odpowiednim momencie doda nam wiary w siebie i odwagi. Czytajcie, ta książka doda Wam mocy!
Karolina Gruszka, aktorka
Agnieszka Dąbrowska nie tworzy nierealnych światów zamieszkanych przez wymyślone postacie. Zaprasza za to młodych czytelników i czytelniczki na spotkanie z ich rówieśnikami, którzy mogliby być ich kumplami z klasy czy podwórka. Radości i smutki, rodzące się i wystawiane na próbę uczucia, a do tego chwile grozy i zadziwiające wydarzenia, z turniejem gamingowym w tle… Ta książka to idealna propozycja dla wielbicieli przygód, nieoczekiwanych zwrotów akcji i wyrazistych bohaterów. A charakteru postaciom Waldka i jego przyjaciół, ciotki Mariolki, mamy i dziadka swoimi ilustracjami dodała Marta Krzywicka.
Książkę polecają: WP.pl, Czas Dzieci.pl, Radio Złote Przeboje
Film „Za duży na bajki” w reżyserii Kristoferra Rusa, zrealizowany na podstawie scenariusza Agnieszki Dąbrowskiej, z doskonałymi rolami dziecięcych aktorów oraz Doroty Kolak, Karoliny Gruszki i Andrzeja Grabowskiego, w kinach od 18 marca!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3907-8 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MOJE ŻYCIOWE PRIORYTETY
Czy każde dziecko na świecie i każdy taki ktoś jak ja, bo ja już na pewno dzieckiem nie jestem, naprawdę musi mieć kopniętą ciotkę? Czemu?! Taka ciotka to zło! W powieściach ciotki latają na parasolkach, mają odjechane pomysły i tajemne moce. Z reguły są ciepłe i wesołe, a jeśli bywają szorstkie, to mają ku temu ważny powód, na którego odkrycie czekasz, niecierpliwie połykając książkę strona po stronie. Ja tych opowieści wymyślonej treści nie kupuję! Nie wierzę! Kopnięta ciotka to kopnięta ciotka i po co udawać, że jest inaczej? Taką kiepską ciotkę to ma chyba każdy, a nawet jeśli nie on sam, to jego kolega taką ma. Mój kolega Staszek takiej nie ma, ale mam ją ja, a ja jestem jego kolegą, więc moja teoria ma sens, co nie?
Moja ciotka jest tra!-gicz!-na! Jak opowiadam o niej Staszkowi albo jak sam ma nieprzyjemność spotkać ją od czasu do czasu, kiedy ta odwiedza mamę i mnie, to mi gość gorąco współczuje i ja to współczucie przyjmuję. Samemu mi siebie żal, poważnie. Kiedy ciotka przychodzi do naszego domu, szczypie mnie w poliki i całuje tymi swoimi wymalowanymi okropnie ustami. Potem nie można takiej szminki z siebie zmyć i chodzi się pół dnia z zaróżowioną twarzą i odciskiem w kształcie całuska na czole! Do tego moja ciotka pachnie jak aromat do szarlotki. Jakby wylała na siebie litr aromatu do szarlotki o stężeniu tryliona procent, a mnie od tego zapachu robi się niedobrze. Obrzydziła mi perfumami ulubione ciasto! Jak kiedyś powiedziałem o tym mamie, to mnie ochrzaniła, bo brzydko mówić tak o kimkolwiek, i oczywiście ja wiem, że brzydko. Ale nic na to nie poradzę, że ciotki nie znoszę, że perfumy ma ohydne i za dużo ich na siebie wylewa, i...! No dobra, poniosło mnie. To jednak nie koniec jej wad. Ona zadaje pytania, na które nie chce mi się odpowiadać, bo po pierwsze – guzik ją pewne sprawy powinny obchodzić; po drugie – nie znam odpowiedzi na część jej pytań; po trzecie – gada czasem takim zakręconym językiem, że w ogóle nie da się zrozumieć, o co jej chodzi! Przywozi nam też dziwne pamiątki ze swoich wycieczek i ani mama, ani ja nie mamy bladego pojęcia, co z nimi zrobić! Dostaliśmy ostatnio drewnianą maselnicę z Ciechocinka. WOW! Kto teraz sam robi sobie masło?! Nikt. Prezent bez sensu. Jeszcze wcześniej przywiozła nam nadmuchaną, zasuszoną skórę australijskiej ryby głębinowej z Wielkiej Rafy Koralowej, która – martwa – została znaleziona przez ciocię na brzegu. Ciocia, specjalnie dla nas, zamówiła takie ryby spreparowanie, żeby powstał bardzo trwały eksponat! Chciała powiesić ją nad moim łóżkiem, ale z pomocą przyszła mi mama, uznając, że to „cudo” idealnie pasuje nam do łazienki. Od tej pory, jak siedzę na klopie, patrzy na mnie plastikowymi oczami ryba monstrum, z rozdziawioną japą, z której wystają potworne zęby, a ma ich cały rząd, nawet na języku! Milusio, co nie? Jednak mimo wszystko, dzięki, mamo, że nie muszę tego oglądać nad łóżkiem przed snem.
Mówię o tej ciotce tyle, bo jestem strasznie spięty i naprawdę nie wiem, jak przeżyję to, co ma nastąpić. Moja stuknięta ciotka Mariolka przyjeżdża do nas dzisiaj na tydzień albo nawet na dwa! Aaaaaaaa!!! I zajmuje mój pokój! Ona zajmuje mój pokój! To oznacza, że każda bluza, książka, plakat, zestaw Lego, kolekcjonerskie figurki z ulubionych gier komputerowych, mapy i globusy, modele samolotów, biurko, łóżko, wszystko, wszystko w moim pokoju przesiąknie zapachem jej intensywnych waniliowych perfum! Fuj! Jest jednak jedna rzecz, którą ocalę od nasiąknięcia tym smrodem. To mój komputer! Ponad niego nie ma nic. Przygotowuję się właśnie do startu w wielkim turnieju gamingowym i nie pozwolę, by przyjazd ciotki pokrzyżował moje plany. Jestem e-sportowcem, więc codzienny trening to mus, to mój obowiązek! Rozumiecie, co nie? Wiem, że to rozumiecie... Każdego dnia przez kilka godzin gram w sieci z moim teamem, THREE KINGS, czyli Trzej Królowie, przeciwko innym drużynom. Część z nich spotykamy też czasem na małych stacjonarnych turniejach. Na jednym takim byliśmy na przykład wczoraj. Opowiem wam o nim, zanim wrócę do kwestii związanych z ciotką. Zmiana tematu dobrze mi zrobi.
Turniej został zorganizowany w niewielkiej hali, w której jeszcze kilka lat temu mieścił się jakiś klub dla dorosłych, dyskoteka czy coś podobnego, ale interes padł. Dzisiaj to gry się liczą, to one są przyszłością, więc to na nich robi się największą kasę. Tak przynajmniej mówią INSEKTY – Osa, Komar i Mrówa, drużyna, z którą mierzymy się z moim teamem najczęściej. Wiedzą, jak jest, bo mają już po szesnaście lat, choć Mrówa, który w sieci chowa się zawsze za emotką i nie pojawia się na turniejach stacjonarnych, może mieć nawet drugie tyle. Gdyby tylko INSEKTY nie były takimi... A zresztą, co wam będę mówił. Wkrótce wyrobicie sobie własną opinię na ich temat. Ale wracając do turnieju...
Na wydzielonej odblaskowymi taśmami w neonowych kolorach niewielkiej przestrzeni hali stał stół gamingowy, a przy nim po trzy stanowiska komputerowe po każdej stronie, tak żeby gracze z przeciwnych teamów mogli patrzeć sobie w oczy znad monitorów. Rozumiecie, to taka gra na emocjach tuż przed startem. „Jesteś PRO? Ty? Hue, hue!”. Wszyscy milczą, ale telepatycznie wysyłamy takie właśnie komunikaty. W każdym razie ja takie wysyłam. Jestem groźny. Jestem King! Jestem Waldi Mocarny Pierwszy! Ale kiedy z jednej strony siadały już VIPY, a za ich plecami gromadzili się kibice, w tym Osa i Komar w koszulkach z emotkami owadów (osy i komara właśnie), to wtedy... trochę wymiękłem. Miałem... to znaczy... no miałem swego rodzaju... nazwijmy to... kryzys odwagi. Zwiałem po prostu do toalety i Staszek, mój najlepszy ziom i członek naszego teamu, musiał mnie ściągać stamtąd na halę. Wolałbym jednak, żeby ten przykry incydent został między nami, okej? Nie chcę rujnować swojej reputacji – tym bardziej że nie pozamiataliśmy w tej rozgrywce. Przegraliśmy i to już w piątej minucie. Dobra, rzeczywiście ciągle jesteśmy słabsi od świetnych, sporo starszych i bardziej doświadczonych VIPÓW, jednak do tej sromotnej porażki przyczynił się ktoś jeszcze. INSEKTY... Wspominałem o nich, co nie? No właśnie. Komar obszedł stół gamingowy i stanął przy Staszku, który tak się skupiał na grze, że pomagał sobie nawet językiem, wypychając śmiesznie policzki. I właśnie w chwili jego największego skupienia, niby przypadkiem, Komar dźgnął go łokciem i Staszkowi zjechała ręka z klawiatury. Nie odpalił przez to rakiety i nie mogliśmy się ewakuować. W naszej grze, ma się rozumieć, w Robot Revenge. Właśnie wtedy rozległ się radosny okrzyk konferansjera: „GAME OVER!”, czyli w wolnym tłumaczeniu: to by było na tyle. Przegraliśmy. Kibice VIPÓW szaleli z radości, a my... no cóż... no nie. Nasi kibice też nie, bo tak się składa, że na razie w ogóle ich nie mamy.
Rudy, trzeci z naszego teamu, walnął ze złości ściągniętymi z głowy słuchawkami w stół gamingowy i konferansjer publicznie go za to ochrzanił. Staszek z kolei, gapiąc się w smutny napis „Defeated” na monitorze, miał łzy w oczach i bliski był poryczenia się, więc próbowałem go pocieszać.
– Staszek, wyluzuj – mówiłem mu. – Spoko, co nie? – I takie tam, ale Staszkowi dalej drżała broda, no i się zaczęło...
Osa trącił Komara, wskazując na Staszka, i razem zaczęli się z niego śmiać.
– Dżizys, będzie ryczał – walnął przy tym głośno Osa, szukając poklasku wśród kibiców, a głównie kibicek. Bez chwili namysłu stanąłem naprzeciwko niego, zasłaniając sobą Staszka. A musicie wiedzieć, że zasłaniać to ja mam czym! Tak, mam trochę zbędnych kilogramów. Jestem przy kości, znaczy. No gruby jestem, po prostu. Gruby i już, i to jest moja sprawa. Tylko moja! Jeśli mam ochotę, to ja i tylko ja mogę z siebie żartować, bo to moje ciało. Czasem pozwalam też na to Staszkowi i mamie, bo są mi bliscy i znają moje granice. Nie życzę sobie jedynie, by nabijał się ze mnie ktoś inny. Ale niestety każde nasze, Staszka i moje, starcie z INSEKTAMI, prędzej czy później sprowadza się do wyśmiewania przez nich mojej nadwagi. I tym razem Komar nadął poliki, nabijając się z mojej pyzatej twarzy, a Osa gładził się teatralnie po wypiętym brzuchu. Starałem się nie dać się im sprowokować, demonstrując, że mam na to luz. To mama mnie tego uczy. Uczy mnie dystansu do osób zakompleksionych, czyli takich, które same ze sobą czują się lepiej tylko wtedy, gdy komuś sprawią przykrość, na przykład zepchną kogoś ze schodów. Uczy mnie też dystansu do samego siebie. Nie jest jednak miło, jak ktoś się ze mnie śmieje czy chce mnie upokorzyć. Staszek to wie i tak jak czasem nie panuje nad wzruszeniem i beczy z byle powodu, tak też nie potrafi trzymać nerwów na wodzy, kiedy ktoś celowo sprawia mi przykrość. Dlatego kiedy tylko zauważył akcję Osy i Komara, wytarł czającą się w kąciku oka łzę i rzucił się na nich jak wściekły pies. Taki jest Staszek. Mój ziom – superlojalny kumpel, tyle że nieco narwany. O tę sytuację żalu jednak nie mam. Chciał dobrze. Stanął w mojej obronie, tak jak ja stanąłem w jego, a że skończyło się szarpaniną? Hm, no tak, to nie najlepiej, ale na szczęście naszą bójkę z INSEKTAMI prędko przerwał ochroniarz, wyganiając nas wszystkich z hali. Na korytarzu spotkaliśmy Rudego, który chyba ciągle przeżywał przegraną. Na widok naszych potarganych włosów założył tylko kaptur na głowę, chowając prawie całą piegowatą twarz, i ruszył szybko w swoją stronę. Opuściliśmy więc budynek sami ze Staszkiem, poprawiając sobie nawzajem potargane fryzury i bluzy, żeby moja mama nie zrobiła afery. Czekała na nas na parkingu przed halą gamingową. Stała przy samochodzie i podobno cały czas, przez cały turniej trzymała za nas kciuki. Gdy tylko zobaczyła nasze rozczarowane miny, od razu wiedziała, że coś nam chyba na rozgrywkach nie pykło. Zaraz załapała, ale... nie wszystko. Wszystkiego nie może, bo w ogóle nie ogarnia gier! Wspiera moją e-sportową karierę, rozumie, jakie mam w życiu priorytety, ale czasem nie nadąża i już.
– I jak konkurs?! Yyy... turniej?! – O proszszsz... Tak na przykład potrafi język gamingowy pokaleczyć. Konkurs?! No mamooo... – Co się przejmujecie, to zabawy dla amatorów. Pokażecie za miesiąc na poważnym, wielkim turnieju, a nie takim... byle jakim – dokończyła.
Mama, choć jest zawodową nieogarniaczką gier komputerowych, potrafi jednak nieźle pocieszyć. Mogłaby tylko darować sobie całowanie i ściskanie mnie przy kumplu, co oczywiście jak zwykle zrobiła. Ale z drugiej strony... Staszek mnie zna i wie, jak jest. Wie, że mama kocha mnie nad życie. Nie muszę się starać niczego przed nim ukrywać. Również na tym opiera się nasza przyjaźń. Ja akceptuję, że Staszek miewa durne pomysły i strasznie emocjonalnym jest kolesiem, a on, że jestem... no jestem... rozpieszczonym maminsynkiem. No i? No i dobrze mi z tym.
Zresztą Staszek nie zwrócił na to mamine przytulanie uwagi, bo ściągnęła ją jakaś panna, która maszerowała przez parking i intensywnie machała kolorową torebką. Nie, Staszek nie lubi kolorowych torebek. Staszek lubi dziewczyny. Na widok każdej, która mu się podoba, czyli na widok większości kobiet z przedziału wiekowego 10–30 lat, śmiesznie wypina wątłą klatę i poprawia włosy, odgarniając je – jego zdaniem – męskim ruchem do tyłu. No i tak... Tak mu się coś właśnie ostatnio nie teges z hormonami porobiło i szuka dziewczyny. Czasem myślę, że znalezienie jej może być dla niego ważniejsze niż nasz start w wielkim turnieju gamingowym. Cóż, mam nadzieję, że się mylę i że dojrzewanie nie weszło mu aż tak. Teraz jednak, kiedy zawiesił się na podziwianiu dziewczyny z torebką, musiałem go trącić barkiem w bark, bo gość wpadł jakby w trans. Poważnie. Gapił się na nią i gapił. Wyrwany z tego stanu, wyciągnął do mnie zaciśniętą piąchę. Ale spokojnie, nie żeby mi przywalić, tylko przybić ze mną naszą specjalną, złożoną i hiperskomplikowaną piątkę. To sekwencja ruchów niepodobnych do niczego, której – poza nami – chyba nikt nigdy nie powtórzy. Może też dlatego, że nikt nie próbuje?
– Ej, do domu masz dwa kroki. Mamunia musiała znów po ciebie przyjeżdżać? – zagadał zaczepnie Staszek, gdy kończyliśmy piątkę.
– A podrzucić cię, Stasiu, czy wolisz sobie sam porobić te dwa kroki? – Moja mama to jednak potrafi utrzeć mu nosa, ale Staszek nigdy nie bierze tego do siebie. Nie wziął i teraz. Zaśmiał się z żartu mamy i pierwszy władował się do samochodu.
Usiedliśmy we dwóch z tyłu, obok siebie, ale tylko ja w foteliku samochodowym, w którym ledwo się mieszczę i wzdłuż, i wszerz. Tak jak Staszek jestem już wystarczająco wysoki, żeby korzystać z samej podstawki, ale moja mama cierpi na taką przypadłość, która się nazywa „nadopiekuńczość skrajna”, więc czy chcę tego, czy nie, każe mi wciskać się w ten głupi fotelik. Staszka to zawsze śmieszy i rozbawiło go i tym razem, za co dostał ode mnie kuksańca – jak powiedziałaby moja mama, która lubi archaizmy, czyli słówka nieużywane już od setek lat. Nie byłem jednak na niego zły, bo zdaję sobie sprawę, że wyglądam w tym foteliku idiotycznie. A poza tym, o czym już wspominałem, Staszek to mój ziomuś i komu jak komu, ale jemu czasem pozwalam mieć ze mnie lekką, leciuteńką bekę. Sam nie pozostaję mu przecież dłużny... Jednak mama, która ruszając, spojrzała we wsteczne lusterko i zauważyła śmieszkowanie Staszka, pogroziła mu palcem, ale chyba też nie na serio. Wie, że Staszek mnie naprawdę lubi i że ja lubię jego, no i że mamy do siebie szacunek. Zaraz potem chwyciła leżący na siedzeniu pasażera czarny worek, zamachnęła się i gwizdnęła nim Staszkowi prosto w uchachaną twarz. Staszek był tym lekko oszołomiony, ale ja od razu skumałem, o co chodzi, przejąłem worek i rozerwałem go tak szybko, jak tylko się da. Szarpałem go nawet zębami, bo domyślałem się, co tam jest. I było! Mama zamówiła nam T-shirty z logotypem naszego teamu, THREE KINGS! Kiedy wyjąłem je z czarnego worka i Staszek zorientował się, co to, wyrwał mi z rąk pierwszą z brzegu koszulkę. Po chwili przeczytał rozmiar z metki, myślę jednak, że trochę zmieniając treść.
– XXXXXXXXL, to twoja! – wrzasnął i oddał mi moją, na pewno sporo na niego za dużą koszulkę, a sam chwycił już właściwy T-shirt Staszka Pięknego Pierwszego.
Kiedy Staszek beczał (mówię poważnie – Staszek ryczał ze szczęścia!) i całował swój T-shirt, ja krzyczałem podekscytowany, czytając nazwę wpisaną pod logo na mojej koszulce:
– THREE KINGS! Trzej Królowie! Waldi Mocarny Pierwszy!
Nagle, w tym szale nieopanowanej radości, zobaczyłem Rudego, idącego chodnikiem wzdłuż drogi. Nadal w kapturze naciągniętym na głowę i na pół twarzy, z rękami wciśniętymi w kieszenie bluzy, przez które rysował się kształt jego zaciśniętych pięści. Widać było, że ciągle trzyma go złość i że tak łatwo nie puści, ale postanowiłem spróbować go rozchmurzyć. Niestety mama włączyła się już do ruchu i zaczynała przyspieszać. Miałem więc zaledwie kilka sekund, by otworzyć okno i pokazać mu koszulkę.
– Rudy! Rudy! – wydarłem się. – Dla ciebie! Ta jest twoja! – Rudy, choć na pewno mnie słyszał, w ogóle nie zareagował. Krzyknąłem jeszcze raz i wtedy niemrawo uniósł kciuk. I tyle tej radości. To cała reakcja lidera naszego zespołu, superPROsa, Rudego, Rudego Groźnego, na nasze PROskie koszulki! – Jakoś tak... średnio się cieszy – zauważyłem nieco zawiedziony i zasunąłem szybę, bo Rudy i tak został w tyle, a my jechaliśmy coraz szybciej.
– Się ucieszy, jak wystartujemy w nich w turnieju... nie byle jakim i... kurka, Waldi! Tłumy fanek i psychofanek, co nie?! – wrzasnął Staszek w ramach pocieszania mnie i znów soczyście ucałował swoją koszulkę, ukradkiem wycierając nią przy tym łzy wzruszenia. Wywróciłem tylko oczami, a mama roześmiała się głośno.
Taki właśnie był ten dzień, pełen najróżniejszych emocji. Najpierw gra i sromotna porażka, potem bójka z INSEKTAMI, w samochodzie euforia i wreszcie... nastał wieczór. Odrabiałem sobie lekcje na podłodze, bo na biurku się u mnie nie da. Mam na nim komputer, klawiaturę, słuchawki i dziesiątki figurek postaci z gier – normalnie, co nie? Nie ma miejsca na książki i zeszyty. No więc odrabiałem sobie lekcje na podłodze, podjadając czekoladki, gdy do pokoju weszła mama w swoim ulubionym, znoszonym już trochę, różowym pluszowym szlafroku. Wyciągnęła z szafy komplet ubrań, żeby przygotować mi je na następny dzień do szkoły. Zawsze układa je równo obok łóżka, na szafce nocnej, ale tym razem ułożyła jeszcze równiej, a potem poprawiła i znów, i tak parę razy. Domyśliłem się, że jest nieco spięta. Pół minuty później byłem już pewien, że mam rację, bo z przedpokoju dobiegało buczenie odkurzacza włączonego na najwyższe obroty. Dzieje się tak nie wtedy, kiedy mamy najbrudniej w mieszkaniu, tylko kiedy mama jest wzburzona i musi jakoś odreagować. Jeździła tym odkurzaczem po dywanie i jeździła, wprawiając podłogę w całym mieszkaniu w tak nieprzyjemne i silne drgania, że pospadały od tego figurki z mojego biurka. No dobra, przesadzam... Figurki stały sobie dalej spokojnie, ale hałas był naprawdę nie do zniesienia, no i ja go wreszcie nie zniosłem. Rzuciłem się na łóżko i przykryłem głowę poduszką, żeby trochę mniej słyszeć. Mama w końcu łaskawie wyłączyła odkurzacz, by sekundę później odpalić... wiertarkę! Niezłe przegięcie. Kiedy wybiegłem do przedpokoju naprawdę nabuzowany, okazało się, że nadal trzyma w rękach odkurzacz, a ja zwyczajnie nie doceniałem jego możliwości. Miał jeszcze jeden „stopień mocy” i mama właśnie go używała, by odkurzyć sufit, na którym nie było ani jednej pajęczynki, ani śladu kurzu! Rzuciłem jej najbardziej wściekłe spojrzenie, jakie tylko potrafię posłać, więc wyłączyła go i zmieszana zaczęła się tłumaczyć.
– No co? No bo ja nie wiem, czy ciocia... – dukała mama. – Bo ja chcę przygotować... wszystko na wypadek, na każdy możliwy wypadek.
Westchnąłem jedynie, już dobrze rozumiejąc, skąd ten gorszy nastrój mamy (nie tylko mnie stresował przyjazd ciotki...), i wróciłem do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Zrobiłem to, by wygłuszyć ewentualny hałas, gdyby zestresowana mama wymyśliła jednak odpalenie wiertarki, próbując się zrelaksować. Nie wymyśliła, na szczęście. Jako że następnego dnia miałem do szkoły na rano, a ze wstawaniem o siódmej miewam czasem kłopot, to kazała mi iść spać. Wiedząc przy tym już dobrze, że mam obcykane sposoby udawania, że śpię, o których opowiem wam potem, sprawdziła, czy na pewno nie gram i układam się już do snu. Przyszła do mnie i usiadła na krawędzi łóżka. Leżałem pod kołdrą i przy świetle lampki nocnej przyglądałem się drobnej, bladej twarzy mojej mamy, która – dziwnie zamyślona – długo zbierała się, by ze mną porozmawiać. Trwało to na tyle długo, że zaniepokoiłem się, co też takiego mi powie.
– Będę za tobą strasznie tęskniła, bo... – I tu załamał się jej głos. Wzruszyła się, a ja odetchnąłem z ulgą, bo to tylko to! To tylko jej miłość i przywiązanie do swojego syneczka.
Mama opanowała się wreszcie, zażartowała jakoś ze swojej nadwrażliwości i czule pogładziła moją rękę.
– Ciocia, ech... – Uśmiechnęła się do mnie. – No wiem. Wiem, że to dla ciebie nie jest świetne rozwiązanie, ale... może wolisz do dziadka? – spytała mama. – Jeszcze mogę ciocię odwołać i cię do niego zawieźć na ten czas, jeśli tylko chcesz. Twój wybór, Waldeczku.
– A mogę z kompem? – spytałem wprost.
– Nie. – Moja mama też nie owijała w bawełnę.
– No to nie jest żaden wybór. – Wkurzyłem się trochę. – Znasz moje życiowe pirytety. – Zmarszczyłem groźnie krzaczaste po dziadku brwi, żeby mama zobaczyła moją złość.
– PRIOrytety – poprawiła mnie mama. – Znam. Ciotka obiecała, że pozwoli ci trenować. Tłumaczyłam jej, że mecz... turniej znaczy, kasa i psychofanki – zaśmiała się znów, ale mnie nie bawiło to ani trochę. – Opowiedzieć ci bajkę? – zaproponowała po chwili ciszy, choć wiem, że pewnie was to dziwi.
Bajki? Jak dla maluszków... No ale moja mama świetnie opowiada i lubię jej słuchać, więc zwykle – kiedy mi to proponuje – nie odmawiam sobie przyjemności wchodzenia w zmyślone przez nią historie. Tym razem jednak nie chciałem żadnych bajek, więc pokręciłem tylko przecząco głową. Mama ucałowała mnie w czoło, zgasiła lampkę nocną i ruszyła do drzwi.
– Wszystko będzie dobrze – rzuciła jeszcze, wychodząc. – Zrobię badania i wracam. Śpij, kochanie.
Dokładnie w chwili, gdy mama zamykała za sobą drzwi, w pokoju rozległ się charakterystyczny sygnał z kompa. To pewnie Staszek albo Rudy zapraszali mnie do gry. Szkoda, że nie wyciszyłem głośników, bo dźwięk usłyszała też moja mama. I tyle było z grania tego wieczoru, ech.
Rankiem, wyspany jak nigdy, zacząłem dzień od ulubionego przedmiotu – od lekcji WF-u! No dobra, żartuję. Skoki w dal, skok przez kozła czy biegi na krótkie lub długie dystanse z moją nadwagą to naprawdę katorga. W kozła wpadam i powalam go masą, za co zawsze dostaję ocenę mierną. Pani nie daje mi pały, bo – jak mówi – docenia sam rozpęd i odważne podjęcie próby. Podczas skoków w dal jakimś dziwnym trafem zawsze tak boli mnie brzuch, że muszę chodzić do pielęgniarki po krople miętowe, więc wuefistka wpisuje mi zera, a biegi...
– Waldi, dasz radę! Dajesz, Walduś! – Koledzy i koleżanki szczerze mi kibicowali, dlatego naprawdę dawałem z siebie wszystko, ale niestety... Przez zadyszkę byłem zmuszony odpuścić po pierwszym kółku wokół boiska i padłem jak długi na trawę. Mimo serdecznego dopingu całej klasy nie byłem w stanie zwlec się z murawy przed dzwonkiem, by podjąć próbę choćby dojścia do mety, nie mówiąc o dobiegnięciu... Dostałem pałę. Pani nie doceniła samych starań.
– Jak tam? – spytała mama, odbierając mnie tego popołudnia ze szkoły.
Nie chciało mi się odpowiadać, bo zdołowała mnie moja kondycja, chyba jeszcze gorsza niż rok wcześniej.
– Niech pani nie bierze tego do siebie – wtrącił nagle Staszek, bo wydawało mu się pewnie, że rozumie, co stoi za tym moim wymownym milczeniem – ale trochę siara, że ciągle przychodzi pani po niego do szkoły i że go pani do niej odprowadza. Waldek jest jakby nastolatkiem w sumie, co nie?
Mama zaśmiała się tylko nerwowo i kiwnięciem głową dała znak, żebyśmy za nią poszli. Minęliśmy budynek szkoły, idąc ciągnącym się wzdłuż niego chodnikiem, i weszliśmy do niewielkiego parku.
– Gramy dzisiaj? – zagadał do mnie Staszek.
– Hm... nie wiem – burknąłem, bo na myśl o tym, co czeka mnie w domu, zrobiło mi się jeszcze gorzej. Czułem jednak, że Staszkowi należy się wyjaśnienie. – Przyjeżdża ciotka mamy, Mariolka, ta wiesz... – powiedziałem, wypinając przy tym klatkę piersiową do przodu, a tyłek do tyłu. Zacząłem nimi bujać we wszystkie strony. Staszek się zaśmiał, bo od razu skumał, o którą ciocię mi chodzi, i westchnął ze szczerym współczuciem:
– Ci nie zazdroszczę, co nie?
Mama, widząc moje wygłupy, pogroziła mi tylko palcem, bo przedrzeźnianie nie jest w dobrym tonie. Ja to przecież wiem! Wiem, że to nic miłego być obiektem kpin, jednak... to ciocia, ciocia Mariolka. Jest na tyle specyficzna, że i mama czasem pozwala sobie na traktowanie jej z przymrużeniem oka, ale o tym przy innej okazji...
Wykorzystując chwilę nieuwagi mamy, która szukała w torebce dzwoniącego właśnie telefonu, odciągnąłem Staszka na sekundę na bok i maskując słowa kaszlem, wyszeptałem:
– Gramy, ale w nocy. W środku nocy – powiedziałem, a Staszek wytrzeszczył gały, bo grywamy czasem późno, ale nigdy aż tak. – Muszę mieć pewność, że ciotka będzie już spała, bo zostaje na noc. Nawet na kilka kolejnych nocy, tragedia – tłumaczyłem mu spokojnie, choć na myśl o cioci aż się we mnie gotowało. – Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć jakiś spokojny kąt na kompa. Muszę go zabrać z pokoju, bo ciotka będzie w nim spała, czujesz to?
Staszek czuł, a ja z kolei czułem, że on czuje – że empatyzuje ze mną, znaczy. Mama nic nie zauważyła, bo rozmawiała z ciocią, która potwierdzała godzinę planowanego przyjazdu. Nie załapała, że właśnie ustawiliśmy się ze Staszkiem na dwunastą w nocy.
Całą trójką zatrzymaliśmy się tuż za parkiem, przy pasach. Staliśmy przed nimi i staliśmy, bo światła były zepsute, a mama, choć pewnie gdyby szła sama, nie byłaby taka ostrożna, chyba z dziesięć razy spoglądała w lewo i w prawo, zanim pozwoliła nam ruszyć przez tę nieruchliwą ulicę. Prawdziwy cyrk odstawiła jednak (zresztą jak zwykle!) na prowadzącym już prosto do naszego bloku chodniku, który ciągnie się wzdłuż tej nieruchliwej jezdni. Z jakiegoś powodu to miejsce wydaje się mojej mamie wyjątkowo niebezpieczne. Zawsze machinalnie, czyli odruchowo, całkiem bezwiednie, jakby to strach o mnie dyktował jej, co ma robić, najpierw lekko odsuwa mnie dłonią od drogi, a w końcu obchodzi mnie dookoła i własnym ciałem osłania przed potencjalnymi, wyimaginowanymi zagrożeniami. Zrobiła tak i tym razem. Staszek nie wytrzymał i parsknął. Ja też się zaśmiałem, więc mamie zrobiło się trochę głupio.
– Och, widzisz, jaki ten chodnik krzywy. Płytki wystają. Przecież makabra, jak tu niebezpiecznie. Naprawdę, dziecko samo wracające ze szkoły może... – Mama chciała powiedzieć, co to dziecko może lub co może się temu dziecku strasznego przytrafić, ale wszedłem jej w słowo i sam dokończyłem, trochę, jak się domyślacie, ironizując:
– Dziecko może w każdej chwili potknąć się, wylecieć na drogę, po której – jak widać – sunie tir za tirem, autobus za autobusem. I żeby uniknąć kolizji z jednym z nich, musi wskoczyć do otwartej studzienki kanalizacyjnej w drodze, których – jak też doskonale widać – jest tutaj pełno! Pełno! I jak już wskoczy do tej studzienki, ratując się przed tirem, narazi się niestety na utopienie się w rzece kupy.
Pośmialiśmy się ze Staszkiem z tej mrocznej wizji, bo mama to raczej tak nie bardzo. Strzeliła nawet niewielkiego focha, więc Staszek zdecydował się podjąć próbę rozładowania złej atmosfery bardzo grzecznym i cichutko zadanym pytaniem:
– Pozwoli mu pani kiedyś, kiedykolwiek, do tej szkoły i z powrotem samemu? Bo naprawdę trochę pani przegina.
– Jak naprawią ten cholerny chodnik! – uniosła się mama, ale chwilę potem zmierzwiła ulizaną fryzurkę mojego odpicowanego dla koleżanek w szkole przyjaciela.
Moja mama w gruncie rzeczy – poza drobnymi wadami, które w ostatnim czasie z jakiegoś nieznanego mi powodu trochę się nasiliły, bo mama drży o mnie bardziej niż zwykle – chyba jednak jest całkiem spoko. Jest spoko, nawet jak się czasem złości, że nie zaniosłem skarpetek do kosza z brudami i ciągle musi po mnie sprzątać, czy jak przegania mnie ze swojego pokoju i sama się w nim zamyka, bo chce pogadać z kimś przez telefon. Potrafi gadać dwie godziny! Dwie godziny nawija, poważnie! Nie móc odezwać się do własnej matki przez dwie godziny to jest jakiś hardkor! Przez dwie godziny nie mieć do niej żadnego interesu?! Jak?! Niecierpliwię się więc i czasem do niej pukam, zaglądam do pokoju, czyli specjalnie wywieram na nią presję, by wreszcie skończyła gadać! Mama mnie jednak przegania i dalej wisi na słuchawce. W ostatnim czasie robi to jakby częściej. Częściej i dłużej gada, zamykając się sama w pokoju. Nie wiem dlaczego. Kiedy ją o to spytałem, uśmiechnęła się dziwnie smutno, pocałowała mnie w czoło, przeprosiła i wytłumaczyła, że potrzebuje czasem rozmów z dorosłymi. Dała mi przy tym czekoladkę na zgodę. Wtedy odpuściłem i przestałem drążyć. Ona ma swoje sprawy, a ja swoje i jest okej.
No dobra, dłużej unikać tego trudnego tematu się nie da... Ciotka. Przyjeżdża do nas, bo ktoś musi się mną zająć przez najbliższy tydzień lub dwa, gdy mama będzie na jakichś rutynowych badaniach. Rutynowe – jak mi tłumaczyła – znaczy zwykłe, takie, które robi się co jakiś czas i w ogóle nie ma się czym przejmować. Zrobi je sobie, żeby sprawdzić, czy jest zdrowa, i wróci do domu. Problem jednak w tym, że kiedy mama się będzie badać, ja będę znosił obecność ciotki Mariolki, która już obiecała mojej mamie przez telefon, że – i to jest chyba najstraszniejsze – zapewni mi rozrywkę. Jaką rozrywkę może mi zapewnić ciotka Mariolka?! Ja przecież wiem, co chcę robić podczas nieobecności mamy w domu, i choć miałem alternatywę – bo mogłem jechać na ten czas do dziadka – wybrałem pozostanie w domu, by przygotowywać się do turnieju. U dziadka ciągle jest problem z siecią i nie da się grać, a ja tym chcę się zająć! To jest moja rozrywka, ale i pomysł na moją przyszłość, na karierę! Zostałem więc tutaj, u siebie, jednak na myśl o tym, jak ciotka będzie dysponowała moim czasem, ogarniał i ogarnia mnie paniczny strach. Mama całkiem niechcący pogorszyła tylko moją sytuację, bo wygadała się ciotce, że planowała ze mną krótki wypad do Rzymu, w którym chciałem zobaczyć Koloseum. No i ciotka się podobno na tym temacie zafiksowała, bo sama lubi podróże. Wyobrażając sobie chyba, że siedzę i beczę, bo przez te badania mamy nigdzie nie pojadę, zapewniła ją, że wynagrodzi mi z nawiązką tę – jej zdaniem – wielką stratę. A tak się akurat składa, że ten cały Rzym i to całe Koloseum... dla mnie to nie problem, że pojedziemy później, bo sporo z mamą podróżuję. Często wyjeżdżamy sobie razem na weekendowe wycieczki samolotem, a to do Wiednia, a to znów do Pragi. Nie mamy z tym kłopotu, bo mama pracuje w korpo i całkiem dobrze zarabia. Wiem, że różnie z tym bywa w innych domach. Wiem, że inaczej jest też w domu Staszka, dlatego ani jemu, ani innym kolegom nie opowiadam zbyt wiele o naszych wycieczkach, żeby nikomu, kogo nie stać na takie atrakcje, nie robić przykrości. Tego uczy mnie mama. Ciekaw jestem, czy tym razem koledzy i koleżanki zadbają o moje dobre samopoczucie, czy będą opowiadać o podróżach (choćby to były podróże do prababć na wsie zabite dechami), podczas gdy ja będę siedział z głupią ciotką w domu! To straszne, straszne! Jestem wściekły, jestem rozgoryczony! Jutro przyjeżdża ciotka Mariolka. Muszę posprzątać dla niej mój pokój. Muszę go dla niej zwolnić! Aaaa!Rozdział II
ZAŁAMANIE NERWOWE
Nadeszła godzina zero, godzina najwyższej próby. Siedzieliśmy z mamą przy stole w wielkim stresie. Siedzieliśmy, czekaliśmy i nic.
– Która jest, mamo? – spytałem wreszcie o tę godzinę, ale zrobiłem to odruchowo, z nerwów chyba, tak tylko, żeby coś powiedzieć.
– Przestań, dopiero pytałeś. Ciocia jest punktualna, będzie za dwie minutki. – Dobiła mnie moja własna, rodzona matka. Dwie minutki!
Głowa opadła mi na klatkę piersiową, a potem na stół i tak – z czołem na nim – spędziłem dobrych kilka sekund. Mama z kolei zaczęła pukać palcem w blat: raz, drugi, pięćdziesiąty. Przy pięćdziesiątym pierwszym poprosiłem, żeby przestała, i uniosłem głowę. Rozejrzałem się po jadalni otwartej na kuchnię. Pomieszczenie lśniło czystością, co znaczyło, że mama, która oczywiście nie przestała tym palcem nerwowo stukać, naprawdę strasznie się przed przyjazdem cioci spięła, pewnie nie mniej niż ja. Kiedy zacząłem się zastanawiać, czy nie popełniłem błędu, wybierając pozostanie z ciocią w domu zamiast wyjazdu do dziadka, w mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka. Domofon nie zadzwonił jednak normalnie – raz czy dwa, a kilkanaście razy, bo ciocia (któż inny mógłby wymyślić coś równie idiotycznego?!) postanowiła wygrać sobie tym domofonem melodyjkę. Mama zerwała się i pobiegła otworzyć drzwi, a ja patrzyłem przed siebie martwym wzrokiem.
– Serwus! – Usłyszałem chwilę potem. – Nie no... dobrze wyglądasz! Korpolala fifirifi! – wydarła się cioteczka, bez ceregieli ładując się już do przedpokoju. – Wybaczcie, ale dziś nic dla was nie mam! Nic wam nie przywiozłam w prezencie – dodała, a ja natychmiast wspaniałomyślnie jej wybaczyłem. Gdyby tym razem powiesiła mi nad toaletą na przykład wysuszonego rekina, bałbym się robić kupę.
Zwykle jest tak, że to gospodarz wprowadza gości do domu, co nie? A nie goście wparowują do niego jak do siebie, ale dzieje się tak tylko wtedy, kiedy goście są normalni. Tym razem jednak gościem była moja ciotka.
– Waaalllduuuś! – Usłyszałem przy samej głowie i przestraszyłem się, że to ostatnia rzecz ever, którą miałem w życiu usłyszeć, bo właśnie pękły mi bębenki, ale... – Ciocia przyjechała!
E, nie było jednak tak źle! Dalej słyszałem skrzekliwy głos cioci, który wwiercał się w mój mózg.
Chciałem wstać, bo wypada wstać, jak ktoś do ciebie przyjeżdża, i trzeba się z nim przywitać i w ogóle, ale ledwie dźwignąłem się z krzesła, gdy ciotka jednym pchnięciem usadziła mnie na nim z powrotem.
– Siedź, Walduś, siedź, jeszcze się ze mną dość nabiegasz! – Mało śmiesznie zażartowała ciocia i puściła do mnie oko. – Ale ci pysie urosły! Kawał chłopa! Dawaj dzioba, wycałuję! – ryknęła mi znowu w ucho, zaśmiała się i ucałowała mnie w policzek wymalowanymi jaskraworóżową szminką ustami. Fuuuj...
Nie zdobyłem się nawet na jeden sztuczny uśmiech. Mama zdecydowanie nie była zadowolona z mojego wyrazu twarzy, ale chyba nie powinna była spodziewać się niczego innego, co nie? I jeszcze to niewydarzone zdrobnienie mojego imienia – Walduś?! Jestem na nie zdecydowanie za duży i czuję się jak idiota, kiedy mówi tak do mnie ciotka czy na przykład pani w szkole.
Kiedy obróciłem głowę, by na nią spojrzeć, ciotki już nie było obok. „Może to zły sen? Może w ogóle jej nie ma?”, pomyślałem, ale okazało się, że ciotka pobiegła tylko do przedpokoju po swoją byczą walizę i gigasiaty z warzywami. Sekundy później znów była obok mnie, w jadalni. Wtedy to zobaczyłem... Ciotka Mariolka miała na głowie wyższy niż kiedykolwiek upiorny tapir, wyczesany w pion ze swoich cienkich, rzadkich, ufarbowanych na fiolet włosów, a ubrana była w spódnicę w czerwono-żółtą kratę, seledynową, wysadzaną cekinami bluzkę z głębokim dekoltem i apaszkę we wszystkich kolorach tęczy, która świetnie korespondowała z koszmarnie ostrym mejkapem. Nie mogłem uwierzyć, że można iść w taką stylówę – szczególnie jeśli się ma... hm... właściwie to nie wiem, ile ciotka ma lat, ale pewnie z sześć dych! Nie jest już całkiem młoda, bo tak naprawdę to nie jest moja ciocia, tylko ciocia mojej mamy, czyli siostra mojej babci, która zmarła dwa lata temu. Nie ma jednak określenia na taki stopień pokrewieństwa, jaki mnie z ciocią mojej mamy niestety łączy, więc i ja nazywam ją ciocią.
– Czysto tu jak na przyjęcie księdza po kolędzie! – zauważyła ta moja niby-ciocia, rozejrzawszy się dookoła. – Nie masz co robić poza sprzątaniem? Życia ci nie szkoda? – spytała moją mamę, a tę... jakoś dziwnie wmurowało, zupełnie jakby nie była w stanie odpowiedzieć. Nie wiedziałem, czemu mama tak zareagowała, ale mam takie przekonanie, że wiedziała to ciocia, bo zaraz odpalił się jej cały zestaw nerwowych tików. Ciocia mruga, gryzie wargę, marszczy nos i robi to wszystko naraz za każdym razem, gdy coś palnie, i potem jej głupio, czyli naprawdę dosyć często. Ma ona taką, między wieloma innymi, przywarę, że ciągle kłapie, więc pośród nieustannie wyrzucanych przez nią z siebie słów co chwilę padają te całkiem zbędne. Nie cierpię tego! Tak jak i jej drugiej wady... Ciotka ma totalnego fioła na punkcie zdrowego żywienia! Dlatego, jak tylko skończyła mnie szarpać, tarmosić i całować na powitanie, pobiegła do lodówki, by sprawdzić jej zawartość.
– Teresa! Czym ty karmisz to biedne dziecko?! – wyskrzeczała do mojej mamy. Ta opadła bezwładnie na krzesło w jadalni, tuż obok mnie, a ciotka, wielce obrzydzona, zatrzasnęła drzwi lodówki. Chwilę potem zaś, w całej kuchni i jadalni, roznosząc za sobą zapach wanilii, tych swoich okropnych, zbyt intensywnych perfum, biegała jak opętana z deskami do krojenia, nożami, miskami i siatami warzyw, które do nas przywlekła.
Kiedy ciocia zabrała się do gotowania – zupełnie tak jakby była u siebie w domu – mama mrugała do mnie porozumiewawczo. To mruganie miało chyba znaczyć: „Wyluzuj, synek, cioteczka taka jest i już”. Starałem się więc luzować, ale patrzyłem z niepokojem na ekomarchewki, seler (no nie cierpię paskudztwa!), ciecierzycę (co to za dziadostwo?!), zieloną pietruszkę (w życiu tego do ust nie włożę!) i inne okropności, którymi ciotka wprawnie żonglowała, nie przestając mówić. A gadała o wszystkim. Gadała i gadała, aż z garnków ustawionych na kuchence, do których ciotka, paplając bez przerwy, raz po raz coś dorzucała, zaczęły dolatywać do nas różne zapachy. Byłem już tak głodny, że zjadłbym chyba wszystko, więc to pewnie dlatego te zapachy wydawały mi się nawet całkiem przyjemne.