- W empik go
Za dwie minuty wiosna - ebook
Za dwie minuty wiosna - ebook
Poznaj historię dzielnej Julii, która – pomimo przeciwności losu – odważnie kroczy przez życie. I będzie walczyć o swoje szczęście.
Julia to marzycielka, która pragnie jedynie odrobiny spokoju. Jej kariera w rodzinnym miasteczku staje pod znakiem zapytania, kiedy spotyka swojego byłego partnera, Mariusza. Dziewczyna każdego dnia czeka na uśmiech od losu i podejmuje coraz to nowsze wyzwania, byleby wyrwać się z dręczącego ją poczucia tęsknoty za prawdziwą bliskością. Czy praca za granicą pozwoli jej wreszcie uporządkować swoje życie? I czy to ktoś inny nie jest wyczekiwaną miłością jej życia?
„Za dwie minuty wiosna” Moniki Zarzecznej to nie tylko ciepła opowieść o dojrzewaniu sympatycznej, młodej dziewczyny. To również opis brutalnej rzeczywistości polskiej emigracji w Anglii, w której – jeżeli nie uda się spotkać empatycznych ludzi – jesteśmy skazani na samotność, walkę z własnymi problemami i samym sobą. Powieść Zarzecznej pokazuje z humorem i empatią losy zwykłej, ale za to jakże odważnej kobiety, którą czytelnik ma szansę bardzo szybko polubić.
Na filmach zawsze ogląda się wesołe powitania pasażerów wracających z podróży. Niektórzy stoją wyprostowani i niewzruszeni z kartką A4 i napisanym na niej nazwiskiem wyczekiwanej osoby. Inni, wybiegając przed tłum, podążają w pośpiechu do dawno niewidzianego członka rodziny lub przyjaciela, by zamknąć go w czułym uścisku. Julia też wyobrażała sobie, że Mariusz będzie czekał na nią z kwiatami, weźmie ją w objęcia i uniesie do góry, a z oczu popłyną im łzy tęsknoty. Nic takiego się nie wydarzyło. Marzec oczywiście wyczekiwał jej, ale chwycił tylko jej torbę, pocałował przelotnie w policzek i rzucił pośpiesznie:
– Chodź szybko, bo zaraz mi karta parkingowa wygaśnie.
Także to by było na tyle ze scen romantycznych.
Monika Zarzeczna – urodziła się w 1989 roku. Jest absolwentką Wyższej Szkoły Turystyki i Hotelarstwa w Łodzi. Intensywnie uczy się języka włoskiego, regularnie bierze udział w imprezach sportowych i ciągle szuka nowych wyzwań. Jej pasje to fotografia i podróże po Europie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-729-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nadeszła upragniona sobota. Większość osób skacze z podekscytowania na myśl o piątku – zapowiedzi dwóch dni wolnych od pracy. Julia jednak z soboty, sobótki, sobóteczki – cieszyła się nie mniej. Pracowała w te dni dwie godziny krócej, więc już na horyzoncie malowało jej się wspaniałe popołudnie z książką. Tak jak planowała, zaraz po lekkim obiedzie, zabrała koc, miskę ze świeżo zebranymi truskawkami, Poczekajkę Katarzyny Michalak i udała się do ogrodu przed domem. Rozłożyła puchaty koc pod wątłą brzózką i usadowiła się wygodnie. Słońce nieśmiało przedzierało się przez drobne liście, rzucając migoczące cienie na strony powieści. Wiatr lekko muskał kwitnące pod ścianą domu kwiaty, wyzwalając ich słodki zapach. To lato pachniało marzeniami. Niezmącone szczęście przerwał telefon od Pawła, przyjaciela z Gdyni, zaprawionego w bojach sportowca:
– Tak, słucham cię, Pawciu, jakim to medalem chcesz dziś się pochwalić? – zaczęła Julia, naśmiewając się z mężczyzny.
– A witam cię, słońce ty moje, dziś nie medalem, a organizacją, którą założyłem! Ciebie już namówiłem na jeżdżenie do pracy rowerem, pomyślałem, że czas na innych. Założyłem stronę na portalu społecznościowym, zachęcam ludzi do aktywności fizycznej. Nazywamy się Pozytywnie Nakręceni!
– Pawciu, uwielbiam cię za ten twój optymizm! Tylko jak zamierzasz tych ludzi zrzeszać i motywować? – zapytała zaciekawiona, szykując w głowie plan cichego współzawodnictwa z nadaktywnym przyjacielem.
– Wiesz, będziemy się umawiać w jakimś znanym miejscu w Gdyni, organizować biegi i wycieczki rowerowe, na przykład na Hel!
– Jadę z wami – rzekła stanowczo.
– Promyczku, przyjedziesz z Łodzi do Gdyni, żeby się z nami… przejechać? – zapytał, niedowierzając.
– A co, myślisz, że nie dam rady? Przecież już jeżdżę rowerem jakiś czas, kondycję mam niczego sobie.
– Jula, tę wycieczkę raczej miałem na myśli jak już zbierze nam się mocna ekipa, to jest osiemdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Potem trzeba będzie wrócić tyle samo w drugą stronę. Dolicz do tego trzydziestostopniowy upał…
– Zaraz, zaraz. Najpierw dzwonisz, niemal podskakując mi do słuchawki, a teraz mnie zniechęcasz? Czy po prostu nie chcesz mnie w swojej drużynie? Wiem, że nie będę z wami na co dzień, ale… Jezu, mam! Pawciu!
– Co masz…? – zapytał już zupełnie zmieszany.
– Miej sobie tę swoją drużynę i kręćcie sobie te wasze pozytywne kilometry, ale ja nie będę gorsza od was. Rzucam ci wyzwanie.
– Julek, coś ty znowu wymyśliła?
– Rywalizację. Jak nie wierzysz, że dałabym radę przejechać na Hel i z powrotem, to możesz to sprawdzić. Tak samo jak codziennie rano sprawdzasz na Endomondo, czy dojechałam rowerem do pracy. Liczą tam przecież kilometry, używają nadajników GPS, tego się nie oszuka.
– Kończ waćpanno, wstydu oszczędź!
– Tysiąc kilometrów w miesiąc – rzekła dumna z siebie, licząc na uznanie przyjaciela.
Zamilkł na chwilę. Widocznie potrzebował czasu na rachunek prawdopodobieństwa tego, czy ktokolwiek jest w stanie przeżyć takie wyzwanie.
– Dobra, wchodzę w to, ale rozkładamy to na dwa miesiące. Mamy się dobrze bawić, a nie spalić mięśnie. Dołóżmy do tej rywalizacji oprócz przejażdżek rowerowych, bieganie i rolki. Umowa stoi?
– Stoi! Jestem taka podekscytowana, że zaraz pofrunę i od razu zaliczę połowę zakładanych kilometrów! Pokonam cię! Założysz się? Niezwyciężony Pawcio, biegacz, rowerzysta i rolkarz – zostanie zmiażdżony przez córkę rolnika, ha!
– Uspokój się już wariatko, i błagam cię, nie przesadzaj tylko. Pamiętaj, że to ma być zabawa.
– No już dobrze, nie marudź. Do miłego usłyszenia i do zobaczenia – w statystykach naszej aplikacji!
– Buziaki, słońce! – pożegnał się rozbawiony.
Julia ożywiona nowym wyzwaniem układała w głowie plan na pokonanie przeciwnika. Miała dwa miesiące na aktywne pokonanie tysiąca kilometrów. Biorąc pod uwagę drogę do pracy w dwie strony, nadgoni w tym czasie zaledwie dwieście kilometrów. Jak osiągnąć pozostałe osiemset, mając tylko wolne niedziele? Oczywiście biegała również rankami po lesie, ale to też nie wystarczało. Zaczęła niespodziewanie zaciskać zęby w furii. Z jej twarzy znikł uśmiech. Pojawił się za to grymas pełen nienawiści.
– Dosyć tego, Jadwigo Mielczarek, dosyć wykorzystywania mnie. Ta sobota była ostatnią, w którą za darmo przyszłam do pracy! – rzuciła do siebie głośniej, niż się spodziewała.
Nie wiedziała, skąd ten nagły przypływ asertywności. Spędzała długie miesiące przed komputerem w kantorze, znosząc humory swojej wyniosłej szefowej. Jednak teraz coś w niej pękło. Zbolała piątkowe grille z początkiem maja, na których nie była z powodu pracy. Znosiła wesołe zdjęcia znajomych na portalu społecznościowym, którzy wyjeżdżali na weekendowe wyprawy. Jednak coś zrozumiała. Została wykorzystana przez właścicielkę do niemalże niewolniczej pracy. A teraz, w obliczu najpiękniejszego lata w Polsce, postanowiła korzystać z niego jak inni.
Pod wpływem impulsu zaczęła przeglądać strony internetowe dotyczące praw pracownika. Niejeden wpis uświadamiał jej, że pracodawczyni zdrowo naginała procedury. Chcąc być pewną swoich praw, zatelefonowała do Państwowej Inspekcji Pracy. Dowiedziała się tam od przemiłej pani, że w związku z opóźnieniem otwarcia działalności, pracodawca, który podpisał umowę z pracownikiem, jest zobowiązany do wypłacenia mu pensji za gotowość do pracy. Zatem rzekome odpracowywanie było zwykłym naciąganiem i nie miało racji bytu. Mimo to, proceder trwał już kilka ładnych miesięcy. Julia nie chciała straszyć Jadwigi inspekcją pracy. Postanowiła zostawić to jako plan awaryjny. Jednak świadoma swoich praw, kuła żelazo póki gorące i wybrała numer do szefowej:
– Pani Jadwigo, dzień dobry. Musimy pilnie porozmawiać.
– Witam, w jakiej sprawie? – rzekła oschle, wytrącając dziewczynę z równowagi.
– W sprawie moich odpracowywanych dni. Uważam, że już swoje odrobiłam i żądam wolnych sobót.
– Na jakiej podstawie tak pani niby uważa? Według moich obliczeń to jeszcze nie jest załatwione.
– A według moich jest! – powiedziała stanowczo, nie wierząc w swój nagły przypływ asertywności.
– Dobrze, w takim razie przyjadę w poniedziałek i poruszmy ten temat. Żegnam.
– No, co za podła żmija! – rzuciła do rozłączonej już rozmowy. Mimo to była z siebie dumna. Zaczęła o siebie w końcu walczyć. I to przez rywalizację kilometrową. Czy to nie dowód na to, że sport czyni nas lepszą wersją siebie? Resztę soboty spędziła na przeglądaniu w Internecie przyjemnych ścieżek rowerowych. Na pierwszy ogień wybrała Łęczycę. Z jej malowniczej wsi do wybranego miasta trasa została oszacowana na 68 km w dwie strony.
– Raz kozie śmierć! – pomyślała, podłączyła do ładowarki przenośny powerbank, telefon, zanotowała wskazówki dojazdu na wszelki wypadek i poszła spać. Następnego ranka po śniadaniu zaczęła szykować się do wycieczki. Spakowała do plecaka wodę z miodem i cytryną, banany i batoniki zbożowe z czekoladą. Na kierownicy roweru umocowała uchwyt na telefon. Sprawdziła stan powietrza w oponach, podwyższyła siodełko tak, aby kolana mniej się męczyły. Włożyła spodenki, wiatrochronną kurtkę, chustkę na głowę i wyruszyła w swoją pierwszą daleką i samotną wycieczkę. Było jeszcze przed siódmą, więc przyjemny chłód łaskotał ją po twarzy.
Nie spodziewała się tego, ile taka wycieczka rowerowa układa w głowie. Oszczędzając baterię, nie słuchała muzyki, bo zanadto energii zużywała aplikacja z mapą i licznik przebytego dystansu z nawigacją. Od pierwszych kilometrów była skazana na własne myśli, które krążyły teraz wokół Mariusza. Zważając na wczesną porę i brak widowni, Julka na głos zaczęła swoje rozważania:
– No i czego ten osobnik ode mnie chce? Czemu wtrąca się w moje poukładane życie? Czy mi jest teraz źle? Nie jest. Jest mi wręcz wspaniale! Mam pracę, dom, spokój. Szkoda tylko, że nie ma rodziców i Alicji. Czy oni musieli się zgrać i wszyscy na raz wyjechać? Rodzice pracują za granicą, siostra jest na wymianie studenckiej za oceanem. Czy człowiek nie może być szczęśliwy na wszystkich płaszczyznach jednocześnie? – zapytała sama siebie. Wtedy właśnie płaszczyzna jezdni zamieniła się w wielką wyrwę, pozbawiając Julię przyczepności. Dziewczyna wyrżnęła jak długa na asfalt, raniąc sobie prawy łokieć. Przez kurtkę zaczęła sączyć się krew.
Przejeżdżający obok granatowy seat leon zatrzymał się obok rowerzystki. Przez otwartą szybę odezwał się kierowca:
– Ale widowiskowy upadek! Nic ci nie jest? – zapytał mężczyzna.
– O, cześć, Edward, jak widzisz, nic – prychnęła oburzona za udawaną troskę w stronę niedoszłego adoratora.
– No dobrze, to nie będę przeszkadzał – rzekł i najzwyczajniej w świecie odjechał.
Pozostawił ją w osłupieniu. Czy faceci nie potrafią czytać pomiędzy wierszami? Zresztą, było przecież widać, że przydałaby by się jej pomoc . Czyżby odpowiedziała zbyt ironicznie? Znała go od lat i zawsze był dobrym, pomocnym sąsiadem, mieszkającym kilka numerów dalej. Zawsze tryskał humorem. Ceniła go za poświęcony jej czas, za dobrą radę i trafne żarty na rozweselenie.
Kiedy zaś pierwsze słowa niedowierzenia cisnęły jej się na usta, zobaczyła, że wrzucił wsteczny bieg.
– No, chyba nie sądziłaś, że cię tak zostawię? – zapytał.
– Miałam pewne wątpliwości.
– Chciałem tylko zobaczyć w tylnym lusterku twoją reakcję, ale nie obrażaj się. Pośmiałem się i oto jestem!
– Edziu, następnym razem rozrzucę gwoździe na asfalcie, żeby zobaczyć twoją reakcję!
– Już, już, wystarczy tych demonstracji. Ręka cała?
– Cała, cała. Dzięki. Jedź już i nikomu nie mów, czego byłeś świadkiem. Zgoda?
– Zgoda. Ale zadzwoń w razie czego.
– OK – powiedziała i uśmiechnęła się w podziękowaniu.
Po odjechaniu Edwarda Julia przestawiła rower bliżej pobocza i usiadła na trawie. Przetarła ranę chusteczką higieniczną. Zanotowała także w myślach, żeby następnym razem koniecznie spakować apteczkę z plastrami i wodą utlenioną.
Uznała, że w związku z zaistniałą sytuacją przyda jej się odpoczynek. Jak to mówią: „Padłaś? Poleż i odpocznij, należy ci się”. Przemierzyła już połowę drogi w jedną stronę, czyli de facto jedną czwartą całej trasy. Zjadła batonika, obejrzała jeszcze raz rękę. Stwierdziła brak zagrożenia życia. W końcu nie na darmo obejrzała wszystkie odcinki Doktora House’a i mogła dokonać samodzielnie medycznego rozeznania, po czym wyruszyła w dalszą trasę. Po kolejnych piętnastu kilometrach dotarła na miejsce. Szczęśliwa opuściła mało już wygodne siodełko i rozprostowała nogi. Na miejscu zjadła szybki obiad w barze chińskim, na co pozwolił jej skromny budżet. Przejechała następnie pod murami XIV-to wiecznego, łęczyckiego zamku, minęła duże drewniane figurki przedstawiające diabła Borutę, i udała się w stronę placu Kościuszki, by odpocząć jeszcze przez chwilę na ławce. Siadając na niej, zrozumiała, jaki ogromny prześladuje ją ból odbitych na wybojach czterech liter. A to miał być dopiero przedsmak przygody.
W drodze powrotnej, po przejechaniu już łącznie pięćdziesięciu pięciu kilometrów, kryzys tkanek mięśniowych przeżywał swoje apogeum. Nogi paliły bezlitośnie, kark był spięty do granic możliwości, tyłek do amputacji, a przed nią jeszcze trzynaście długich kilometrów. Postanowiła skrócić trasę, jadąc przez las, po szyszkach, byle szybciej, byle zakończyć tę mordęgę. Niestety mapy w telefonie zgubiły zasięg GPS.
Nie miała już nawet siły panikować. Przez kilkanaście minut prowadziła rower po piaszczystej nawierzchni, szła po prostu przed siebie. Nasłuchiwała szumu ulicznego, ale słyszała tylko swoje myśli:
– Masz swoje wyzwanie, lebiego! Na co ci to było? Jesteś w lesie pośrodku niczego. Ech, do diaska, lepiej się już uciszę, zanim przywołam dziki swoim biadoleniem.
Szła dalej, opadając z sił. W głowie roiły jej się scenariusze z horrorów, a także potencjalne napaści leśnych zwierząt – od dzikiej wiewiórki wgryzającej się w krtań, po szablozębnego dzika, taranującego ją razem z rowerem. Każdy szelest zwiastował niebezpieczeństwo. Nagle usłyszała za sobą potężny huk. Nie odwracając się, zaczęła biec, ciągnąc ze sobą rower. Po kilku minutach ręce zaczęły mdleć, nogi rozjeżdżały się, nadeptując co chwilę na szyszki. Przystanęła i odwróciła się za siebie. Nie widziała żadnego zagrożenia. Prawdopodobnie był to wystrzał myśliwego gdzieś w oddali. Obiecała sobie więcej się nie pałętać po nieznanych lasach, zważywszy na niedawno zasłyszaną historię, kiedy to mężczyzna zastrzelił z ambony swoją żonę, bo wziął ją za dzika. A Julia, czerwona i zdyszana z wysiłku, też na pewno wiele się od dzika nie różniła.
Kilka chwil później doszła do znajomej, wyłaniającej się z lasu drogi. Posadziła zadek na siodełku, zaklęła w myślach z bólu i w żółwim tempie dojechała do domu. Trasa w dwie strony szacowana była na trzy godziny, jednak Julii zajęło to pięć i pół. Niemniej jednak dumna z siebie po przekroczeniu progu domu zakończyła przyciskiem trening w aplikacji, wrzuciła relację ze zdjęciem roweru przy miejskiej mapie Łęczycy, po czym padła na dywan w domu i leżała z błogim uśmiechem nieruchomo przez dłuższy czas. Wszystkie jej mięśnie pulsowały, kręgosłup prosił się o mięciutkie łóżko, nogi o masaż, brzuch o strawę, a głowa o sen. Mimo wszystko czuła, że wygrała. Ze sobą. To była jej pierwsza tak daleka trasa. Udowodniła sobie, że jak się chce, to można wszystko. To zależy tylko od nas samych. Tak oto zadowolona z siebie zakończyła swój pierwszy dzień nowego życia.Rozdział 3
Julia pojechała w poniedziałek do pracy polówką, obolałe mięśnie dostatecznie zniechęciły ją do przejażdżki rowerowej. Kiedy zajechała na parking, zauważyła, że jej miejsce jest już zajęte – przez samochód szefowej.
– No dobra, głęboki oddech, czas skończyć z tym niewolnictwem – zamruczała pod nosem by dodać sobie odwagi i weszła do kantoru.
– Witam, pani Julio, jest pani spóźniona! – oznajmiła Jadwiga.
– Dzień dobry, nie sądzę – powiedziała dumna Julia, patrząc na zegarek, do otwarcia zostało jeszcze dziesięć minut.
– A kiedy ma pani zamiar przygotować się do pracy? – kontynuowała oschłym tonem.
– Dokładnie w tej chwili – rzuciła, po czym lekceważąc szefową stojącą tuż przy sejfie, włączyła przyciskiem komputer, liczarkę, otworzyła sejf i zgrabnie policzyła całą walutę. Zasiadła przed monitorem, wpisała aktualne ceny kupna i sprzedaży. Minutę przed godziną zero, Julia otworzyła drzwi dla klientów i spojrzała wyczekująco na Jadwigę.
– Ma pani szczęście – rzuciła Mielczarek bardziej do siebie niż do dziewczyny.
– Tak, więc jak ustaliłyśmy przez telefon, poprzednia sobota była moją ostatnią pracującą – powiedziała Julia odważnie, mimo że ręce mocno jej drżały.
– To niemożliwe. Nie mam nikogo na pani zastępstwo.
– Nie będę dłużej odpracowywać tych dni, pani Jadwigo.
Patrzyły na siebie, niczym dwoje śmiałków z rewolwerami w ręku. Kto pierwszy pociągnie za spust? Chwila przeciągała się, napięcie rosło. Nawet brzęcząca mucha zamilkła, wyczekując odpowiedzi. Nagle Jadwiga wyprostowała się i oznajmiła:
– Prawo pracy przewiduje pięć dni roboczych w tygodniu. Nie mogę dać pani wolnych sobót. Proponuję za to środy. Oczywiście dodatkowo wydłużymy czas pracy w tygodniu o pół godziny, ponieważ w soboty kantor jest czynny tylko przez sześć godzin.
Krzemińska nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Nie przygotowała scenariusza na taką okoliczność. Myśli goniły się w jej głowie, miała ochotę wyjść, trzasnąć drzwiami i powiedzieć szefowej, co może sobie zrobić z taką propozycją. Mimo wszystko zmieniła front:
– Dobrze. Odpowiada mi to. Proszę jednak o jeden dzień urlopu w najbliższą sobotę.
– Już mówiłam, że soboty nie wchodzą w grę. Jeśli to wszystko, to żegnam – rzuciła właścicielka kantoru wyniośle i wyszła.
Julia gotowała się ze złości, bo marzyła o tym, żeby jechać na warsztaty do Warszawy ze swoją ulubioną trenerką.
Reszta dnia zleciała na rozmyślaniu nad sensem życia. Nie rozumiała, dlaczego trzeba pracować, jeśli nie można dzięki temu robić tego, o czym się marzy? Nie chciała pracować tylko za przysłowiową miskę ryżu. Uważała, że praca służy do zdobycia pieniędzy na życie i realizację marzeń. I trzymając się swoich przeświadczeń, postanowiła się mimo wszystko nie poddawać.
Zadzwoniła do syna Jadwigi, Tadka, pod pretekstem dostarczenia jej banknotów euro, ponieważ większość została już sprzedana. Syn właścicielki pojawił się w ciągu godziny.
– Dzień dobry, oto waluta, o którą pani prosiła. Czy mogę zrobić coś jeszcze? – spytał młody mężczyzna, niewiele starszy od Krzemińskiej.
– Właściwie tak, panie Tadku, ja potrzebuję wolnego w tę sobotę. Pani Jadwiga nie wyraziła zgody, ale ja naprawdę nie mogę przyjść do pracy – powiedziała, uśmiechając się błagalnie.
– Dobrze, postaram się jakoś wpłynąć na mamę.
– Super, bardzo dziękuję! – krzyknęła ze zbyt dużym entuzjazmem.
Julia bardzo lubiła syna właścicielki. Nie był on tak wyniosły jak jego matka, choć nadal kulturalny i na wysokim poziomie. Jednak śmiało można powiedzieć, że posiadał ludzkie uczucia, w przeciwieństwie do rodzicielki, o czym Julia niedługo miała się przekonać.
Rozmarzona dziewczyna, pełna nadziei na wolną sobotę, nieśpiesznie zliczała kasę, zamykając dzień pracy kantoru. Wtem usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Uniosła głowę zza lady i zamarła. Tętno trzysta na sto, zanik mowy, gonitwa tysiąca myśli po głowie, spocone, drżące ręce, nogi jak z waty – chwalmy Pana, że akurat siedziała! – i na końcu larwy motyli wylęgające się w jej brzuchu.
– Cześć, Jula, możemy pogadać? – zapytał mężczyzna.
– Cześć, Mariusz, jak widzisz jestem trochę zajęta, muszę zamknąć kantor. W ogóle skąd wiesz, że tu pracuję? – zapytała dziewczyna, wytężając mózg.
Nie miał prawa wiedzieć, że tu jest, zaczęła pracę po zerwaniu!
– Ma się te znajomości – zażartował, oddalając temat –
Poczekam na zewnątrz, aż skończysz, okej?
– Jak sobie chcesz – próbowała być obojętna, chociaż serce prawie wyskoczyło jej z piersi.
Liczyła pieniądze trzy razy, nie mogła się zupełnie skupić. Kiedy go nie widziała, było jej łatwiej żyć, zapomnieć o nim, zająć się sobą. Jednak kiedy Marzec pojawiał się na horyzoncie, Julia stawała się bezradna. Pobiegłaby za nim na koniec świata. Gdyby tylko wtedy wiedziała, jak łatwo jest mylić tęsknotę za człowiekiem, od tęsknoty za dobrymi wspomnieniami…
– Słucham, o co chodzi? – zapytała, dosiadając się do niego na ławce w parku, naprzeciwko kantoru.
– Jula, no wiesz… Tęsknię za tobą. Cały ten czas myślałem o tobie. Daj nam szansę to naprawić. Przecież byliśmy fajną parą… Ech, wiem, że schrzaniłem, ale przypomnij sobie te dobre chwile, nie brakuje ci ich?
– Czy mi nie brakuje? Wiesz co, zależy. Tych dobrych owszem, ale jak tylko zamknę oczy, to pamiętam jak bardzo mnie skrzywdziłeś. I nie chcę znowu przez to przechodzić. Obiecywałeś wiele razy, że przestaniesz pić. A tak naprawdę tylko czekałeś na okazję, żeby znowu to zrobić.
– Proszę cię, zaczekaj, nie wracaj do tego, ja się naprawdę zmieniłem, hej, spójrz na mnie. – Złapał ją za rękę i pociągnął do siebie, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. – Kocham cię, daj nam szansę – wyszeptał, zbliżając się powoli do jej twarzy.
Krzemińska odwróciła wzrok, z jej oczu popłynęły dwie ciężkie łzy. Nie była w stanie nic powiedzieć. Czekała na te przeprosiny, czekała na jego przemianę od dawna. Jednak w tej chwili była w potrzasku własnych myśli. Z jednej strony nauczyła się już żyć bez niego, czuła się swobodnie, mogąc robić to, czego ona chciała, zamiast rzucać wszystko i robić to, czego Mariusz sobie życzył. Z drugiej strony serce nie sługa. Kiedy go widziała, była zupełnie otępiała. Działał na nią jak magnes. Gdyby kazał jej okraść kantor, wyniosłaby cały sejf na plecach w tej chwili. Czy tak właśnie wygląda miłość? Porzucanie swoich marzeń, swojego komfortu, by całkowicie podporządkować się drugiej osobie? Szczególnie gdy ta druga osoba daje od siebie tak niewiele.
– Hej, Juliś, powiesz coś? – zapytał, przerywając jej przemyślenia.
– A co mam powiedzieć? – odwróciła twarz, gdy łzy zdążyły wyschnąć. Za wszelką cenę nie chciała ujawniać mu swojej słabości.
– No nie wiem, na przykład, że też mnie kochasz – powiedział, uśmiechając się najpiękniej jak potrafił.
Julia nie wytrzymała. Powoli, tyłem, zaczęła odchodzić od ławki. Mężczyzna wstał, złapał ją za rękę i przytrzymał. Wyrwała się i zaczęła biec. Łzy leciały jej po policzkach strumieniami, biegła i łkała, a serce pękało z bólu. Najpiękniejsze słowa na świecie wwiercały jej się w głowę, łamały żebra i zgniatały narządy. Nie chciała ich słyszeć. Wiedziała, że ta miłość będzie boleć.
Słyszała nawoływania za plecami i coraz głośniejszy tupot. Otarła łzy wierzchem dłoni, odwróciła się, nie przerywając biegu, i usłyszała ostatnie:
– Jula, stój!
Czerwona mazda hamowała z piskiem opon, porywając dziewczynę na przednią szybę samochodu. Julia wbiła się w szklaną taflę i zsunęła się ze stłuczonej szyby na maskę. Mariusz natychmiast znalazł się przy byłej narzeczonej:
– Otwórz oczy, słyszysz? Otwórz oczy!!! – krzyczał przerażony do nieprzytomnej dziewczyny, szarpiąc ją za ramiona.
– Słyszę! – Dziewczyna wstała po chwili, wpędzając wszystkich w osłupienie. Spojrzała na zszokowanych ludzi i rozbitą szybę w maździe. Niewiele myśląc, strzepnęła niewidoczny kurz z kolan i rzuciła się do biegu…