Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Za króla Olbrachta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za króla Olbrachta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 514 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. MNICH NIE MNICH.

We Lwo­wie na ryn­ku trę­ba­cze trą­bi­li.

Trą­bi­li trę­ba­cze i mu­zy­ki się od­zy­wa­ły, a od­zy­wa­ły się tak po­nęt­nie, że gdzie jeno od­głos onych do­szedł, wszę­dzie lu­dzie się za­trzy­my­wa­li, za­sta­na­wia­li, za­słu­chi­wa­li i, słu­cha­jąc, do­zna­wa­li tego nie­okre­ślo­ne­go uczu­cia, dzię­ki któ­re­mu człek sta­je się za­cza­ro­wa­nym niby. Coś wy­wie­ra­ło na nich ma­gne­tycz­ną siłę po­cią­gu, jak­by byli że­gla­rza­mi i do słu­chów ich za­la­ty­wał da­le­ki śpiew sy­re­ny. I ścią­ga­li się ze­wsząd na ry­nek, na któ­rym for­mo­wa­ła się kupa jed­na, kupa dru­ga i kupa trze­cia, każ­da gę­sta i każ­da przed go­spo­dą, na­zna­czo­ną wie­chą a przy­ozdo­bio­ną w lek­ko wia­trem po­ru­sza­ny sztan­dar. Wiech na ryn­ku ster­cza­ło wię­cej, lecz sztan­da­rów tyl­ko trzy, każ­dy bar­wy in­nej, a na każ­dym herb ry­cer­ski, oto­czon ma­lo­wa­niem, przed­sta­wia­ją­cem dzi­dy, ha­la­bar­dy, bu­ła­wy, mie­cze i wień­ce.

Je­den sztan­dar żół­ty, na nim tar­cza, na tar­czy pan­na na niedź­wie­dziu, u pan­ny ręce roz­krzy­żo­wa­ne, wło­sy roz­pusz­czo­ne i ko­ro­na na gło­wie.

Dru­gi sztan­dar błę­kit­ny, na nim tar­cza, na tar­czy pod­ko­wa, na pod­ko­wie krzyż, na krzy­żu ptak ze skrzy­dła­mi wpół­pod­nie­sio­ne­mi i z pier­ście­niem w dzio­bie.

Trze­ci sztan­dar czer­wo­ny, na nim tar­cza, na tar­czy cza­sza, a z tej gło­wą i ła­pa­mi przed­nie­mi wy­ła­zi pies.

Pan­na na niedź­wie­dziu, ptak na krzy­żu i pies w cza­szy, wy­gi­na­jąc się w fał­dach sztan­da­rów, po­ru­sza­ły się, jak­by żywe. Są­dząc po ru­chu, sztan­da­ry wy­da­wać mu­sia­ły sze­lest, ten ato­li gi­nął, głu­szo­ny zgieł­kiem, jaki pa­no­wał na ryn­ku a po­cho­dził od roz­mów, od mu­zy­ki i od trą­bie­nia.

Trą­bie­nie nie brzmia­ło usta­wicz­nie; od­zy­wa­ło się jeno kie­dy nie­kie­dy i, gdy się od­zy­wa­ło, to było za­praw­dę co, nie tyl­ko sły­szeć, ale i wi­dzieć. Wy­cho­dzi­ło z go­spo­dy trzech lu­dzi w stro­jach dziw­nie pięk­nych, róż­no­barw­nych, błysz­czą­cych, w koł­pa­kach po­ły­sku­ją­cych od ga­lo­nów, bla­szek i szkie­łek, z dłu­gie­mi w rę­kach mo­sięż­ne­mi trą­ba­mi przy­bra­ne­mi w sznu­ry, frendz­le i ku­ta­sy i w płach­ty kwa­dra­to­we ko­lo­ru ta­kie­go sa­me­go co sztan­dar, z ta­kim sa­mym jak na sztan­da­rze her­bem. Lu­dzie ci sta­wa­li rzę­dem, in­stru­men­ta ra­zem pod­no­si­li, do ust je przy­kła­da­li, po­licz­ki na­dy­ma­li i wy­gry­wa­li: tra ra, tra ra, tra ra ra… Trą­by od ust odej­mo­wa­li, w pra­wo się zwra­ca­li i znów wy­gry­wa­li. Zwra­ca­li się na­stęp­nie w lewo, w ostat­ku w tył i gra­li. Zwra­ca­nie się ich mia­ło na wi­do­ku czte­ry świa­ta stro­ny, w któ­re sta­li od­zew i ten szedł het… da­le­ko, da­le­ko. Miar­ku­jąc po po­tę­dze one­go, nikt nie wąt­pił, że się do­sta­wał: z tej stro­ny za Kar­pa­ty na pa­noń­skie ste­py, z tej na roz­ło­gi ukra­iń­skie, z tej na pia­ski ma­zo­wiec­kie i bory li­tew­skie, z owej na pa­gór­ki ma­ło­pol­skie, na niwy wiel­ko­pol­skie, na trzę­sa­wi­ska szląz­kie, że ude­rzał o grzbie­ty gór, o brze­go­wi­ska mórz.

– Tra ra ra… tra ra ra…

Po wy­da­niu od­ze­wu trę­ba­cze co­fa­li się. Wów­czas za­czy­na­ła mu­zy­ka, któ­ra za­peł­nia­jąc prze­stan­ki po­mię­dzy trą­bie­niem jed­nem a dru­giem, wciąż się sły­szeć da­wa­ła. Mu­zy­ka skła­da­ła się z pisz­cza­łek, z rze­szo­ta i z wiel­kie­go ta­ra­ba­na. Pisz­czał­ki szcze­bio­ta­ły, rze­szo­to wy­da­wa­ło od­głos fur­czą­cy, ta­ra­ban hu­czał, wszyst­ko zaś ra­zem brzmia­ło w takt, od któ­re­go nogi słu­cha­czów same się pod­ry­wa­ły, bądź do drep­ta­nia lub pod­ska­ki­wa­nia w miej­scu, bądź też do wy­cią­ga­nia się pod mia­rę ra­chun­ku: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy…

W cie­niu sztan­da­rów sta­ły na ko­złach sto­li­ki drew­nia­ne, za­sta­wio­ne dzba­na­mi i ku­fla­mi; przed sto­li­ka­mi ławy i stoł­ki, a na tych mę­żo­wie ry­cer­scy, po­waż­ni, groź­ni, za­du­ma­ni. Pa­trząc na nich rzekł­byś: losy świa­ta na bar­kach swo­ich dźwi­ga­ją. Mę­żo­wie ci sie­dzie­li i z ku­flów po­pi­ja­li, raz miód, znów piwo, na­prze­mian; po­pi­ja­jąc, wąsy so­bie rę­ka­wa­mi ob­cie­ra­li.

Ten co się znaj­do­wał pod sztan­da­rem żół­tym, trzy­mał dło­nie przed sobą pal­ca­mi sple­cio­ne; ten co sie­dział pod sztan­da­rem błę­kit­nym, oparł się o stół łok­ciem i usta so­bie za­gry­zał; ten z pod sztan­da­ru czer­wo­ne­go rękę pra­wą wy­cią­gnął i na sto­le pal­ca­mi bęb­nił. Wzglę­dem ota­cza­ją­cej ich, a cie­ka­wie się im przy­pa­tru­ją­cej ciż­by za­cho­wy­wa­li obo­jęt­ność jak­naj­zu­peł­niej­szą. Ciż­ba wszak­że wzglę­dem nich wca­le się obo­jęt­ną, nie oka­zy­wa­ła, owszem, zaj­mo­wa­ła się nimi żywo, o czem na­stę­pu­ją­ca prze­ko­na nas roz­mo­wa.

– No… więc?… było za­py­ta­nie, za­da­ne przez nie­mło­de­go, na miesz­cza­ni­na z po­zo­ru wy­glą­da­ją­ce­go czło­wie­ka, mło­de­mu – wy­bra­łeś?….

– Hm… – od­parł za­py­ta­ny, ra­mio­na­mi rzu­ca­jąc. Li­cho wie… Do­brym wy­da­je mi się i ten i ten i ten, naj­le­piej jed­nak pa­trzy niby… ten, z pod psa.

– Z pod Kor­cza­ka.,… – po­pra­wił wnet nie­mło­dy – nie z pod psa, ale z pod Kor­cza­ka… – Po­wia­dam ci prze­cie Igna­siu: klej­not w żół­tem polu to Ra­wicz, w błę­kit­nem Śle­pow­ron, w czer­wo­nem, to Kor­czak… – Trze­ba, że­byś do­brze o tem pa­mię­tał…

– Kto tam by spa­mię­tał!…… – od­rzu­cił mło­dzie­niec od nie­chce­nia.

– Trze­ba, że­byś po­ra­nił… – po­wtó­rzył sta­ry z na­ci­skiem. – Za­chcie­wa ci się wo­jacz­ki, iść mu­sisz pod cho­rą­giew. – Idąc pod cho­rą­giew, wie­dzieć po­wi­nie­neś pod jaką. – Ry­cer­skie go­dło, to rzecz… hm… Chy­ba, żeś się roz­my­ślił i wo­lisz po­zo­stać przy łok­ciu oj­cow­skim.

– Za nic!…… – krzyk­nął mło­dy czło­wiek.

– I!…. nie za­rze­kaj się… Ło­kieć jed­nak cze­kać bę­dzie na cie­bie… – po­wró­cisz to do­brze, nie po­wró­cisz, dru­gie do­brze… – tym­cza­sem zaś, pa­mię­taj so­bie – tu, mó­wiąc, pal­cem ko­lej­no uka­zy­wał –

to Ra­wicz, to Śle­pow­ron, to Kor­czak… Pod Ra­wi­czem rot­mi­strzu­je imć­pan Mi­ko­łaj Kru­czek…

– Kru­czek?…… – za­py­tał mło­dzie­niec ze zdzi­wie­niem nie­ja­kiem. – Ten za­du­ma­ny?…

– Ten sam… na­zy­wa się jak pies, to mu jed­nak nie prze­szka­dza być ani­mu­szu bar­dzo ry­cer­skie­go… Pod Śle­pow­ro­nem, nie wiem kto rot­mi­strzu­je, musi to być wszak­że człek znacz­ny z Ma­zow­sza, kie­dy mu ta­mecz­ne ksią­żę nad huf­cem ma­zo­wiec­kim do­wódz­two po­wie­rzy­ło…

– Toć hu­fiec ten nie na­der su­tym jest chy­ba,.… – za­uwa­żył mło­dy czło­wiek.

– Hm… – mruk­nął sta­ry. Ma­zow­sza­nie nie po­gar­nę­li się pod cho­rą­giew i nie dzi­wo­ta… Dro­ga im da­le­ka i nie o ich cho­dzi skó­rę… wy­bra­ło się ich, jak sły­chać, se­tek ze trzy, a po­win­no­by być naj­mniej sześć… Dla­te­go to cho­rą­giew ma­zo­wiec­ka w gro­dzie na­szym bra­ki do­peł­nić usi­łu­je… Ru­si­ni do wo­jacz­ki po­chop­niej­si ani­że­li Ma­zu­ry…

– I do­peł­ni?…… – było mło­dzień­ca za­py­ta­nie od nie­chce­nia rzu­co­ne.

– Hm.… – była od­po­wiedź sta­re­go. Ten zaś – cią­gnął da­lej – co rot­mi­strzu­je pod Kor­cza­kiem, to imć Ro­man Czu­ry­ło, człek wiel­ce za­słu­żo­ny i w po­trze­bach by­wa­ły…

– Nie dar­mo też coś mnie do nie­go cią­gnie… – rzekł mło­dzie­niec.

I zda­le­ka na rot­mi­strza spo­glą­dał wzro­kiem, w któ­rym się ma­lo­wa­ło spół­czu­cie w po­łą­cze­niu z ocho­tą.

Obok dwóch tych roz­ma­wia­ją­cych stał za­kon­nik, ubra­niem wy­da­ją­cy bra­cisz­ka na­le­żą­ce­go do jed­ne­go z klasz­to­rów za­ło­żo­nych we­dle mo­dły po­da­nej przez św. Fran­cisz­ka – ha­bit na nim bury, bio­dra oto­czo­ne pa­sem w kształ­cie po­wro­zu, za­opa­trzo­nym w wę­zły zwa­ne po­spo­li­cie ogór­ka­mi. Gło­wę miał po­chy­lo­ną i oczy przy­mró­żo­ne. Pół ob­li­cza osła­nia­ła mu bro­da gę­sta ciem­na. Zda­wa­ło się, ja­ko­by po­grą­żo­nym był cał­ko­wi­cie w so­bie; wszak­że lek­kie w stro­nę roz­ma­wia­ją­cych gło­wy po­da­nie, zna­mio­no­wa­ło, że ucho nad­sta­wiał i za po­mo­cą słu­cha­nia brał w roz­mo­wie udział. Na wy­mó­wie­nie na­zwi­ska "Czu­ry­ło", po­ru­szył się, drgnął niby i chrząk­nął.

Pod­niósł gło­wę, przez chwi­lę w rot­mi­strza się wpa­try­wał i przez nos wes­tchnął. Pod­nie­sie­nie gło­wy od­sło­ni­ło ob­li­cze jego, na­ce­cho­wa­ne szcze­gól­nym ja­kimś wy­ra­zem, bu­dzą­cym cie­ka­wość, je­że­li nie co in­ne­go. Był to wy­raz po­łą­czo­nych w jed­no: sprzecz­no­ści, dumy i po­ko­ry, zu­chwal­stwa i bo­jaź­ni, dzi­ko­ści i sło­dy­czy. Zpo­za gę­ste­go za­ro­stu, przez zje­żo­ne brwi, prze­glą­da­ły siwe zie­lo­na­we w głę­bi bar­wą, po­ły­sku­ją­ce oczy, któ­re rów­no­cze­śnie po­zór mia­ły wzro­ku dra­pież­ni­ka i ofia­ry. Pa­trza­ła z nich dwo­istość dziw­na ja­kaś, za­sta­na­wia­ją­ca i po­dziw spra­wia­ją­ca. Ze spoj­rze­nia w te oczy ro­dzi­ło się mi­mo­wol­nie za­py­ta­nie

– Wzrok-że to czło­wie­czy?….

Za­py­ta­nie to z rów­ną słusz­no­ścią od­nie­ść­by się dało i do ob­li­cza, na­ce­cho­wa­ne­go zna­mie­niem nie­sa­mo­wi­to­ści ja­ko­wejś. Czo­ło wy­so­kie, w tył ucie­ka­ją­ce; gło­wa łysa cał­ko­wi­cie – na czasz­cze ca­łej wło­sa ani jed­ne­go, za to na twa­rzy za­rost, po­zo­sta­wia­ją­cy w nie­za­kry­ciu tyl­ko czę­ści po­licz­ków pod ocza­mi i nos mały, w gó­rze wą­ski, w osa­dzie sze­ro­ki i na­kształt dzio­bu pta­sie­go za­krzy­wio­ny. Za­rost pod no­sem miał kie­ru­nek sko­śny, ozna­cza­ją­cy usta krzy­we. Ogól­ny ob­li­cza po­zór przy­po­mi­nał pta­ka noc­ne­go a ra­czej pu­cha­cza le­śne­go, spra­wia­jąc wra­że­nie tak nie­mi­łe, że lu­dzie mi­mo­wol­nie od­su­wa­li się od za­kon­ni­ka. Ten jed­nak nie zwa­żał na łu­dzi. Zwa­żał je­dy­nie na pana Czu­ry­ło, któ­re­mu przez chwi­lę przy­pa­try­wał się pil­nie; na­stęp­nie, gło­wę, po­chy­liw­szy i uko­śny kie­ru­nek oczom nadaw­szy, spoj­rzał zpo­deł­ba na mło­de­go w za­wo­dzie ry­cer­skim ochot­ni­ka i gło­wą wstrzą­snął. Wstrzą­śnie­nie to nie­wia­do­mo coby ozna­czać mia­ło. Czy było ono za­kar­bo­wa­niem so­bie w my­śli po­strze­że­nia ja­kie­goś? czy ozna­cza­ło po­wzię­cie po­sta­no­wie­nia pew­ne­go? czy­li też słu­ży­ło po­pro­stu na to, aże­by po­pra­wić kap­tur, któ­ry od ru­chu tego osu­nął się na czo­ło i za­sło­nił je zu­peł­nie. Za­kon­nik po­stał przez chwi­lę jesz­cze, o cze­meś my­ślał, gło­wą ki­wał, na­stęp­nie od­da­lił się, mru­cząc pod no­sem sło­wa ja­kieś nie­zro­zu­mia­łe. Mo­dli­twy szep­tał za­pew­ne.

A na ryn­ku mu­zy­ki wciąż brzmia­ły i lud się wciąż tło­czył. Dzia­ły się rze­czy nie­zwy­czaj­ne.

Sto­li­cę Rusi Czer­wo­nej za­peł­niał lud oręż­ny, któ­ry w pew­nych dnia mo­men­tach bit­kiem mia­sto na­bi­jał. Za mia­stem, na bło­niach cią­gną­cych się na pół­no­co-wschód, roz­ta­cza­ły się, jak okiem się­gnąć, obo­zy, albo ra­czej, roz­le­gał się obóz je­den ol­brzy­mi bez­ład­nie roz­rzu­co­ny. Obóz ten sta­no­wił wiel­ki niby re­zer­wu­ar czło­wie­czy, któ­ry mia­stu do­sy­łał lud­ność, na­peł­nia­ją­cą, je szczę­kiem i wrza­wą. W cia­snych, mimo wzno­szą­ce­go się na gó­rze zam­ku pro­wa­dzą­cych, a ku ryn­kom skie­ro­wa­nym uli­cach, tłum w dwóch prze­ciw­nych pły­nął kie­run­kach: jed­ni ci­snę­li się do wnę­trza mia­sta, dru­dzy się z mia­sta wy­do­być usi­ło­wa­li: po­rząd­ku nie prze­strze­gał i nie trzy­mał się nikt; czę­sto się też tak zda­rza­ło, że na­stę­po­wa­ło za­tka­nie, i ruch w uli­cy ca­łej usta­wał na­gle, zmie­nia­jąc się w dep­ta­nie na miej­scu, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ła wrza­wa nie do opi­sa­nia. Na wrza­wę skła­da­ły się ludz­kie i zwie­rzę­ce gło­sy. Lu­dzie krzy­cze­li, klę­li, ko­nie rża­ły, nie­rzad­ko przy­łą­cza­ło się do tego jesz­cze sko­wy­cze­nie psów i be­cze­nie, kwi­cze­nie, ry­cze­nie, co ra­zem two­rzy­ło zgiełk, któ­ry, zda­wa­ło się, w nie­bio­sa bił, aż ja­kiś wy­pa­dek nad­zwy­czaj­ny, wy­nik kon­wul­syj­ne­go szar­pa­nia się ciż­by, mur rap­tem otwo­rzył, ruch przy­wró­cił.

W taki wła­śnie zgiełk, w ciż­bę gę­stą, któ­ra się tło­czy­ła w uli­cy, za­bu­do­wa­nej w domy z owe­mi kruż­gan­ka­mi i fron­to­na­mi, któ­re sta­no­wi­ły cha­rak­te­ry­stycz­ną bu­dow­nic­twa XV wie­ku ce­chę, wci­snął się za­kon­nik nasz i prze­bi­jał się po­wo­li, po­py­cha­ny w kie­run­kach róż­nych. Raz znaj­do­wał się na stro­nie uli­cy pra­wej, znów na le­wej; raz szedł na­przód, znów co­fać się mu­siał. Nie­kie­dy, przy­ci­śnię­ty do muru, z wy­sił­kiem wiel­kim wy­do­by­wał się na miej­sce swo­bod­niej­sze nie­co. Przy­cho­dzi­ło mu to z trud­no­ścią ogrom­ną. Każ­dy krok na­przód zdo­by­wać so­bie mu­siał i krok każ­dy tem wię­cej go kosz­to­wał, że po­sta­wa jego nie zna­mio­no­wa­ła czło­wie­ka do wy­sił­ków fi­zycz­nych uzdol­nio­ne­go. Za­trzy­my­wał się też kie­dy nie­kie­dy, od­dy­chał głę­bo­ko, czo­ło z potu ocie­rał i znów parł się na­przód. Aż do­stał się do na­wpół otwar­tych drzwi, na pro­gu któ­rych stał czło­wiek lat śred­nich, do­brej tu­szy, sil­nej bu­do­wy i we­so­łej twa­rzy, roz­par­ty w odźwier­kach w ten spo­sób, aże­by oso­bą wła­sną wej­ścia bro­nić. Ciż­ba na­ci­ska­ła na nie­go; on ciż­bę od­py­chał i śmiał się gło­śno – wi­docz­nie, pa­so­wa­nie się to, przy­jem­ność mu spra­wia­ło. W uli­cy ca­łej po­za­my­ka­no domy wszyst­kie; on je­den trzy­mał swój wpó­ło­twar­ty. Wy­glą­da­ło to na oso­bli­wość w swo­im ro­dza­ju.

Do­ci­snąw­szy się do nie­go, za­kon­nik za­trzy­mał się, zmie­rzył sto­ją­ce­go we drzwiach okiem od stóp do gło­wy, z głę­bi pier­si ode­tchnął i obu dwo­ma rę­ka­wa­mi pot z ob­li­cza ob­tarł.

– Ah!…… – z ust mu się wy­dar­ło.

Pod­niósł na roz­par­te­go oczy, a w oczach miał wy­raz taki, jak­by za­nieść do nie­go pra­gnął żą­da­nie ja­kieś.

– Da­lej, oj­cze, da­lej!…… – ode­zwał się ten­że to­nem we­so­łym… Płyń­cie z Bo­giem…

– Wszak to han­del odzie­ży go­to­wej?…… – za­py­tał za­kon­nik.

– Płyń­cie z Bo­giem – od­rzekł za­py­ta­ny po­wtór­nie. Tu się nie wpusz­cza ni­ko­go… Dość wpu­ścić jed­ne­go, aże­by mi się wnet do skle­pu zwa­li­ło tylu, iżby ścia­ny nie wy­trzy­ma­ły…

– Ależ ja… – za­czął za­kon­nik gło­sem za­dy­sza­nym – idę do was wła­śnie…

– Płyń­cie z Bo­giem… – po raz trze­ci czło­wiek od­po­wie­dział.

– Ależ ja… do was. umyśl­nie do was. – po­wtór­nie z na­le­ga­niem od­parł za­kon­nik, chwy­ta­jąc się ręką, za odrzwi, od któ­rych go tłum od­ry­wał – do was. do…

W ro­dza­ju uwa­gi po­wie­dzieć na­le­ży, iż zgiełk był tak wiel­ki, mó­wie­nie zaś za­kon­ni­ka tak było nie­wy­raź­ne, że ku­piec nie ro­zu­miał wca­le o co mu cho­dzi. Przy­pusz­cza­jąc, iż z ciż­by wy­do­być się usi­łu­je i in­ne­go za­mia­ru nie ma, bro­nił mu wstę­pu, i był­by go nie wpu­ścił, gdy­by nie koń ja­kiś, któ­ry, po­py­cha­ny i sztur­cha­ny, wierz­gnął na­gle z za­ma­chem wiel­kim. Wierz­gnął wprost na kup­ca. Ten się rap­tem w głąb skle­pu cof­nął, a co­fa­jąc się drzwi sze­rzej nie­co otwo­rzył i po­cią­gnął nie­ja­ko za sobą mni­cha, któ­ry w oli­wi­li tej był pra­wie do nie­go przy­tu­lo­ny. Mnich po­to­czył się, ku­piec zaś, szyb­kim a sil­nym rzu­tem drzwi ra­mie­niem pod­parł, za­mknął i na szu­fry­giel je za­su­nął. W mo­men­cie tym wstrzą­snę­ło nie­mi po­tęż­ne po­dwój­ne ude­rze­nie. Były to cio­sy ku­tych ko­pyt wierz­ga­ją­ce­go ko­nia. Ku­piec, któ­re­go to ba­wi­ło, śmiał się gru­bo i mó­wił:

– Cho­cho­cho… By­ło­by po Ka­pu­ziń­skim, gdy­by się Ka­pu­ziń­skie­mu te razy w brzuch do­sta­ły… Oto, pa­nie!…. A toć, od kie­dy Lwów Lwo­wem, ni­cze­go po­dob­ne­go nie wi­dzia­no… nie­praw­daż oj­cze?….

Za­kon­nik chrzą­kał, od­kasz­li­wał i ha­bit na so­bie po­pra­wiał.

– Ta­kie­go na­pły­wu ludu, chy­ba jesz­cze w gro­dzie na­szym nie by­wa­ło nig­dy?…. co?….

Za­miast z od­po­wie­dzią się kwa­pić, za­kon­nik roz­glą­dał się po skle­pie, oświe­co­nym nie na­der suto dwo­ma gę­sto okra­to­wa­ne­mi okna­mi, umiesz­czo­ne­mu w gru­bym mu­rze a zło­żo­ne­mi z mnó­stwa drob­nych szy­bek szkła zie­lo­na­we­go, za­ma­to­wa­ne­go ku­rza­wą, ze­wnątrz i we­wnątrz i ocie­nio­ne­go fe­sto­na­mi pa­ję­czy­ny cze­pia­ją­cej się fu­tryn i krat. Z tego po­wo­du wnę­trze skle­pu za­le­wał pół­cień, któ­ry zwięk­sza­ło jesz­cze za­mknię­cie drzwi. Za­kon­nik roz­glą­dał się, wszedł­szy ato­li z bla­sku sło­necz­ne­go, nie mógł od razu wi­dzieć do­brze. Roz­wie­szo­na na sza­ra­gach i na koł­kach odzież przed­sta­wia­ła się oczom jego nie­wy­raź­nie. Na za­py­ta­nie kup­ca, po chwi­li od­po­wie­dział:

– Po­trze­bu­ję uooń­cy, pół­żu­pan­ka, sar­la­wa­rów, pasa i koł­pa­ka…

Ku­piec ucha nad­sta­wił, wy­słu­chał i od­parł:

– Li­choż was, oj­cze, z prze­pro­sze­niem, wie, co wy tam pod no­sem beł­ko­cze­cie… Py­tam raz, od­po­wia­da­cie mil­cze­niem; py­tam znów i do­sta­ję w od­po­wie­dzi: brłm brłm bam bum…

– Po­trze­bu­ję… – za­czął za­kon­nik – uoń­cy…

– Uoń­cy?…. hm?….

– Tak… to jest… o… – i gie­stem uwy­raź­nił.

– A no… tak, to co in­ne­go!…. Po­trze­bu­je­cie odzie­ży, tak­że i po­wia­daj­cie!…… – za­wo­łał ku­piec, zwra­ca­jąc się i idąc po­wo­li ku skła­dom ob­fi­cie za­opa­trzo­nym. Kiej dy­ja­beł!…. Nie­do­god­nie wam w ha­bi­cie, chce­cie więc go ci­snąć do li­cha… Kor­ci was do obo­zu.. hę?…. Oj ho!…. We­so­łoż­bo w obo­zie, we­so­ło…. hej!…. nie we­se­lej na jar­mar­ku… A ja­kiej­że opoń­czy wam po­trze­ba?….

To mó­wiąc, zdjął z koł­ka pierw­szą lep­szą i za­kon­ni­ko­wi po­dał.

– Ma­cie… a przy­pa­trz­cie się jeno, co za ma­te­ry­jał! co za ro­bo­ta!…. Wo­je­wo­da­by się wy­stą­pić w niej nie po­wsty­dził… Na was w sam raz, jak­by na mia­rę…

– To nie drla mnie… – od­parł mnich.

– Co?…. co?….

– To nie drla mnie… – po­wtó­rzył po­wo­li.

– Mów­cie bo wy­raź­nie… – rzekł ku­piec od nie­chce­nia. Zda­je się, jak­by­ście kła­ków peł­ną gębę mie­li… Je­że­li tak beł­ko­tać bę­dzie – cie, to się nie po­ro­zu­mie­my i nie bę­dziem mo­gli, ani ja sprze­dać, ani wy ku­pić…

Za­kon­nik, trzy­ma­jąc w ręku po­da­ny so­bie przed­miot, ra­mio­na­mi ści­snął.

– Po­wiedz­cie tedy, że to nie dla was?….

– Nie… to drla… – za­czął za­py­ta­ny, usi­łu­jąc mó­wić wy­raź­nie.

– Mnie tam zresz­tą wszyst­ko jed­no, dla kogo by nie było..

prze­rwał ku­piec. Dla was, nie dla was, nie ob­cho­dzi mnie to zgo­ła… Je­że­li py­tam, to dla tego je­dy­nie, że odzież idzie we­dle wzro­stu, inna na chło­pa du­że­go, inna na ma­łe­go… Po­wiedź­cież mi, oj­cze, jeno, po­trze­ba wam odzie­ży, na więk­sze­go od was, na mniej­sze­go, czy na ta­kie­go jak wy?

– Na ta­kie­go, jak ja.., – była od­po­wiedź, dana po za­wa­cha­niu się nie­ja­kiem.

– I wzro­stem i tu­szą?…

– Na ta­kie­go…

– Ot… i do­brze… Wiem już wszyst­ko co po­trze­ba… Ma­cie więc, oto: sza­ra­wa­ry na urząd, żu­pan jak ob­szył, opoń­cza suta, pas wspa­nia­ły, koł­pak, w któ­rym­by sam król do­brze wy­glą­dał, gdy­by jeno ta­kich pa­tłów nie no­sił… Spro­bój­cie jeno… A no…

Wy­cią­gnął rękę w za­mia­rze pod­nie­sie­nia kap­tu­ra i wło­że­nia za­kon­ni­ko­wi cza­py z li­sią, ob­wód­ką na gło­wę, ten ato­li skwa­pli­wie kap­tur dło­nią, przy­trzy­mał, i to­nem pro­te­sta­cyi od­po­wie­dział;

– Nie… nie… to nie drla mnie…

– Ej… chwac­ko­by­ście, oj­cze, wy­glą­da­li!…

– Nie trl­ze­ba… nie… A cóż to koh­stu­je?…

– Co, coż…

– Co to koh­stu­je?…

– Wszyst­ko ra­zem?…

Ski­nie­niem gło­wy dał za­kon­nik od­po­wiedź po­twier­dza­ją­cą.

– Wszyst­ko ra­zem….. hm: opoń­cza, żu­pan, haj­da­we­ry, pas, koł­pak…

Po­czął ku­piec w my­śli ob­li­czać, do­da­wać, I po chwi­li po­dał kwo­tę ogól­ną, któ­rą, za­okrą­glił przez po­trą­ce­nie tyn­fów kil­ku.

Za­kon­nik wsu­nął rękę w za­na­drze i od­wró­cił się. Przez chwil­kę, po­chy­lo­ny, ru­szał rę­ka­mi, jak­by ope­ra­cy­ją jaką chiur­gicz­ną pod ha­bi­tem od­by­wał na oso­bie wła­snej, i w koń­cu, zwra­ca­jąc się ku kup­co­wi, wy­pła­cił mu kwo­tę żą­da­ną, bez tar­gu i bez ob­jek­cyi naj­mniej­szej.

– Tak, to ale!… były sło­wa tego ostat­nie­go, wy­mie­nio­ne z za­do­wo­le­niem.

Za­pła­ciw­szy, zwi­nął za­kon­nik odzież, i pod ha­bi­tem ją… ukrył. Pa­kiet spo­ry znikł tak, że ku­piec od wy­ra­że­nia po­dzi­wu, po­wstrzy­mać się nie mógł.

– A!… – za­wo­łał, gło­wą przy sło­wach na­stęp­nych krę­cąc. – Bo­daj to ha­bit!… a toć w po­trze­bie moż­na­by pod nim ucho­wać ba­ra­na, cie­la­ka, albo i co więk­sze­go… No, no… Te­raz zaś, oj­cze, wyj­ść­by nam po­trze­ba… Po­cze­kaj­cie, zo­ba­czy­my, czy się też was wy­pu­ścić da…

Od­su­nął szu­fry­giel, uchy­lił drzwi nie­co, wyj­rzał i po­wie­dział:

– A no… od bie­dy… Ścisk ści­skiem, lu­dzie prze­cie idą… toć prze­pchać się moż­na… A może, oj­cze, spro­buj­cie te­raz, pod­ka­saw­szy poły…

Za­kon­nik zgiął się i po pod ra­mię kup­co­wi wy­su­nął przez na wpół otwo­rzo­ne drzwi, któ­re się wnet za nim z trza­skiem za­mknę­ły. Zna­lazł się znów w ciż­bie, szczę­ściem tra­fił na mo­ment, w któ­rym wóz ja­kiś ob­ła­do­wa­ny z mia­sta wy­jeż­dżał, ro­biąc miej­sce dla tych, co z nim w jed­nym po­dą­ża­li kie­run­ku. Sfor­mo­wał się niby nurt. W nurt ten za­kon­nik wpadł i dał mu się uno­sić. W ten spo­sób wy­do­stał się na przed­mie­ście, gdzie uli­ca prze­stron­niej­sza po­zwa­la­ła iść swo­bod­nie. Za­kon­nik kro­ku przy­spie­szył i nie­ba­wem wy­do­stał się za mia­sto, za mia­stem zaś ze­szedł z dro­gi do obo­zu pro­wa­dzą­cej na pole, wy­szedł na ścież­kę wzdłuż rowu udep­ta­ną, i ścież­ką, tą zdą­żał ku la­som, któ­re do Lwo­wa po­łu­dnio­wo-wschod­niej przy­my­ka­ły stro­ny. Po­spie­szał. Zda­wa­ło się, za­mia­rem jego było, zejść lu­dziom z oczu, oglą­dał się bo­wiem i szedł wciąż da­lej a da­lej, aż na­ko­niec do lasu się do­stał. Szu­kał ustro­nia, i zna­lazł ta­ko­we w głu­chym ustę­pie, w ja­rze głę­bo­kim, wierz­chem któ­re­go po­ra­sta­ła pa­proć ob­fi­cie, sta­no­wiąc pod­szy­cie rzad­kie­go w tem miej­scu boru, w głę­bi zaś są­czył się stru­mień, for­mu­ją­cy tu i owdzie ma­lut­kie, o dnie błot­ni­stem sa­dzaw­ki, słu­żą­ce za zwier­cia­deł­ka, w któ­rych od­bi­ja­ły się brze­gi, drze­wa i nie­bo. Ustroń ta, zda­je się, nie była mu obcą. Spu­ścił się w głąb jam, usiadł nad jed­ną z sa­dza­wek, łok­cie na ko­la­nach, gło­wę na na dło­niach oparł, i, w za­du­ma­niu, przez czas ja­kiś wpa­try­wał się w od­bi­cie po­sta­ci wła­snej. Na po­sęp­nem ob­li­czu jego błą­dził uśmiech kie­dy nie­kie­dy. Po upły­wie chwil kil­ku, obej­rzał się i okiem po­wiódł.

– Och! pa­pro­cie… pa­pro­cie,.… – wes­tchnął.

Gło­wą po­ki­wał, na­stęp­nie wstrzą­snął nią i szy­der­sko-zło­śli­wie się uśmiech­nął.

– O tak… – rzekł sam do sie­bie – pod nie­szczę­śli­wą snadź przy­sze­dłem na świat gwiaz­dą… Po­tę­gi ta­jem­ni­cze, spie­szą­ce na usłu­gi tym co je wzy­wa­ją, ode­mnie stro­nią… Tyle razy za­kli­na­łem je nada­rem­nie!… Tyle razy nada­rem­nie zwra­ca­łem się do pie­kła i do nie­ba!… Nie­bo!… pie­kło!… cha, cha, cha!…

Echo le­śne po­wtó­rzy­ło chy­chot dzi­ki.

– Pie­kło we mnie, w du­szy mo­jej… W du­szy?… – za­py­tał po chwil­ce – czyż ją po­sia­dam?…,. Cze­muż jej nikt nie chce: ani sza­tan, któ­re­mu ją od­da­wa­łem w za­mian za roz­ko­sze świa­ta tego, ani Bóg, przed któ­rym się czoł­ga­łem, bła­ga­jąc o uspo­ko­je­nie we­wnętrz­ne!… Nie­bo?… pie­kło?… Dla mnie pie­kło i nie­bo w spoj­rze­niu jej jed­nem, w spoj­rze­niu, któ­re mnie ści­ga wszę­dzie… wszę­dzie… w celi klasz­tor­nej, na chó­rze ko­ściel­nym, przed oł­ta­rzem, w nocy, we dnie, w sa­mot­no­ści, w tłu­mie lu­dzi, pod kap­tu­rem mni­szym, pod zbro­ją ry­cer­ską…. wi­dzę ją!… " sły­szę ją!… Ma­ry­no!… Ma­ry­no!…

Po ewo­ka­cyi tej, wy­mó­wio­nej gło­sem od wzru­sze­nia we­wnętrz­ne­go drżą­cym, roz­wią­zał z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem pas, roz­two­rzył ha­bit, zrzu­cił go i prze­bie­rać się po­czął w odzież ku­pio­ną. Wło­żyw­szy haj­da­we­ry, wy­do­był z za­na­drza no­życz­ki, i, w wo­dzie się prze­glą­da­jąc, bro­dę so­bie przy­strzygł, wąsy zaś do góry pod­niósł, na­da­jąc im kształt po­kręt­ny. Przy­strzy­że­nie bro­dy i pod­nie­sie­nie wą­sów, zmie­ni­ło fi­zy­jo­no­mi­ję jego zu­peł­nie. Stał się nie do po­zna­nia, zwłasz­cza gdy gło­wę koł­pa­kiem przy­krył, a na grzbiet żu­pan wdział i pa­sem się pod­pa­sał. W ob­li­czu po­zo­sta­ła dzi­kość wy­ra­zu, dzi­kość ato­li nie mni­sza już, nie bez­względ­na, a ja­kaś ła­god­niej­sza niby, bar­dziej ludz­ka. Twarz jego nie wy­pięk­nia­ła, zmie­ni­ła się jed­nak, i zmia­na ta za­do­wol­nie­nie mu snadź spra­wia­ła, przy­pa­try­wał się bo­wiem sam so­bie w wody prze­zro­czu z upodo­ba­niem, po­pra­wia­jąc koł­pak i po­gła­dza­jąc wąs. Usta krzy­we, sta­ły się pro­ste, co się też wiel­ce do zmia­ny wy­ra­zu fi­zy­jo­no­mii przy­czy­nia­ło.

– "Nie suk­nia czło­wie­ka, ale czło­wiek suk­nię zdo­bi…" – rzekł z iro­nii ak­cen­tem.

Jak ze słów się tych po­ka­zu­je, wy­pięk­niał w prze­ko­na­niu wła­snem. Było to jed­nak prze­ko­na­nie fał­szy­we. Jak był spet­nym, ta­kim po­zo­stał; po­zo­sta­ły bo­wiem rysy te same, oświe­co­ne tym sa­mym wy­ra­zem z oczu bi­ją­cym. Zrzu­cił skó­rę jed­ną i wziął na sie­bie dru­gą" na­tem po­le­ga­ła zmia­na cała, któ­ra nie ty­czy­ła się ani du­szy, ani też or­ga­nu tego, w któ­rym się du­sza od­zwier­cie­dla.

– Con­sum­ma­tum est… – ode­zwał się lek­kie­go to­nem prze­ką­su, gdy prze­bra­nie ukoń­czył zu­peł­nie. Bra­ci­szek po­grze­bion, na­to­miast wskrze­szon… kto?… – za­py­tał.

Wpadł w chwi­lo­wą, za­du­mę.

– E!… – wstrzą­snął gło­wą, – No­si­łem już imion i na­zwisk tyle, że przy­bra­nie no­we­go, bę­dzie sta­no­wi­ło tyl­ko… jed­no wię­cej… Cóż­to zresz­tą, imię i na­zwi­sko?… nie… Będę prze­to na­zy­wał się – po­my­ślał – Ma­ciej Koł­tun… Może też – tu wes­tchnął – no­we­mu temu na­zwi­sku szczę­ście za­bły­śnie… Ma­ciej Koł­tun?… Za­ry­wa to nie­co z li­tew­ska, ale… tem ci i le­piej… Li­tew­ska ma­ska osło­ni Szlą­za­ka pew­niej, ani­że­li inna jaka… By­łem już Po­la­kiem, Cze­chem, Wło­chem; ubie­ra­łem się w pió­ra róż­ne, spro­bu­ję też i li­tew­skich jesz­cze… Stra­cić… cóż stra­cę?… Po­dam się za Li­twi­na, co za­gro­dzie oj­czy­stej wy­dar­ty, wo­jacz­ką od lat dzie­cin­nych po świe­cie cho­dził, i świa­do­mość o domu wła­snym po­stra­dał… Po­zo­sta­je mi tyl­ko za­opa­trzeć się w ko­nia, zbro­ję i oręż.

Do­ma­wia­jąc słów ostat­nich, po­wiódł so­bie dło­nia­mi obie­ma po bio­drach, jak­by spraw­dzić chciał obec­ność, na go­łem opa­sa­ne­go cie­le sze­ro­kie­go trzo­sa, dzię­ki któ­re­mu, two­rzyć mógł pro­jek­ta, ma­ją­ce kup­no na celu. Spraw­dził i przez nos od­sap­nął. Na­stęp­nie jął się do uprząt­nię­cia odzie­ży za­kon­nej. Zwi­nął ha­bit i zwią­zał go pa­sem i ogór­ka­mi. Przy po­mo­cy ga­łę­zi odła­ma­nej, wy­ko­pał śród wrzo­sów dół głę­bo­ki. W dół ten wło­żył zwi­tek, zie­mią, go sta­ran­nie za­sy­pał, no­ga­mi przy­dep­tał, i, ukoń­czyw­szy czyn­ność tę, ode­zwał się z uśmie­chem na poły szy­der­czym:

– Hic ja­cet pa­ter De­oda­tus. re­qu­ie­scat in pace… Chodź­my, pa­nie Ma­cie­ju… pusz­czaj­my się na to mo­rze burz­li­we, któ­re do na­szych pod­pły­nę­ło wy­brze­ży…

Prze­krzy­wił koł­pak na ba­kier i po­su­wi­stym ru­szył kro­kiem.

Z lasu wy­cho­dząc, uj­rzał wda­li przed sobą… w lewo, mia­sto z pię­trzą­cym się na gó­rze zam­kiem kró­lew­skim, w pra­wo obóz to­ną­cy w mgle ku­rza­wy. Za­trzy­mał się, wes­tchnął i za­wo­łał:

– Hej, świe­cie, świe­cie!… nie bądź prze­śla­dow­cą dla pana Ma­cie­ja, jak by­łeś dla Bar­to­sza, za­bi­te­go pod mu­ra­mi sto­łecz­ne­go Bia­ło­gro­du, dla Bie­nia­sza, wtrą­co­ne­go do ciem­ni­cy pod­ziem­nej; dla La­so­ty, ska­za­ne­go na śmierć na szu­bie­ni­cy; dla ojca De­oda­ta, po­że­ra­ne­go ogniem we­wnętrz­nym… Cha, cha, cha!… – za­śmiał się w głos – by­łem naj­przód dwa razy jed­nym, po­tem trzy, po­tem czte­ry, po­tem pięć, dziś zaś je­stem już sześć razy jed­nym i tym sa­mym… Ol Ma­ry­no!… Ma­ry­no!…

I do­dał, ku mia­stu się pusz­cza­jąc:

– Czu­ry­ło…

Na­zwi­sko to mia­ło, jak się zda­je, oso­bliw­sze ja­kieś dla nie­go zna­cze­nie, po­wta­rzał je bo­wiem czę­sto, i to tak w ro­dza­ju męz­kim jak żeń­skim, zaś nada­wał mu za­koń­cze­nie, nie na "ina", a na "nka", jak­by my­ślał o cór­ce, lub sio­strze rot­mi­strza. Tym­cza­sem, wia­do­mo było po­wszech­nie, że rot­mistrz Czu­ry­ło, miał wpraw­dzie sio­strę, ale wy­da­ną od lat tylu, iż już srebr­ne ob­cho­dzi­ła we­se­le, miał i cór­kę, dwie na­wet, ale pę­dra­ki jesz­cze; oże­nił się bo­wiem po po­wro­cie z wy­pra­wy wo­ło­skiej, po­sy­ła­nej przez kró­la Ka­zi­mie­rza Ja­giel­loń­czy­ka, w po­moc sław­ne­mu w dzie­jach Ste­fa­no­wi-wo­dzie, zwa­ne­mu wiel­kim. Nie mo­gła więc to być ani sio­stra, ani cór­ka rot­mi­strza, Czu­ry­lan­ka owa, któ­ra mni­cho­wi wciąż na ję­zy­ku wi­sia­ła. A do­da­wał i jesz­cze jed­no na­zwi­sko, brzmią­ce z cu­dzo­ziem­ska: ni to wło­skie, ni to wę­gier­skie. Wy­ma­wia­jąc je, głos mu drżał gnie­wem, zło­ścią, i szy­der­stwem. Sta­wał, od­dy­chał z pier­si głę­bi i po­wia­dał:

– Chwi­la jed­na i… nie on, a ja… – wzdy­chał – nie on, a ja… Ha!…

Ra­mię pod­no­sił, pięść za­ci­skał, czo­ło fał­do­wał, i minę wy­zy­wa­ją­cą przy­bie­rał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: