- W empik go
Za króla Olbrachta - ebook
Za króla Olbrachta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 514 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We Lwowie na rynku trębacze trąbili.
Trąbili trębacze i muzyki się odzywały, a odzywały się tak ponętnie, że gdzie jeno odgłos onych doszedł, wszędzie ludzie się zatrzymywali, zastanawiali, zasłuchiwali i, słuchając, doznawali tego nieokreślonego uczucia, dzięki któremu człek staje się zaczarowanym niby. Coś wywierało na nich magnetyczną siłę pociągu, jakby byli żeglarzami i do słuchów ich zalatywał daleki śpiew syreny. I ściągali się zewsząd na rynek, na którym formowała się kupa jedna, kupa druga i kupa trzecia, każda gęsta i każda przed gospodą, naznaczoną wiechą a przyozdobioną w lekko wiatrem poruszany sztandar. Wiech na rynku sterczało więcej, lecz sztandarów tylko trzy, każdy barwy innej, a na każdym herb rycerski, otoczon malowaniem, przedstawiającem dzidy, halabardy, buławy, miecze i wieńce.
Jeden sztandar żółty, na nim tarcza, na tarczy panna na niedźwiedziu, u panny ręce rozkrzyżowane, włosy rozpuszczone i korona na głowie.
Drugi sztandar błękitny, na nim tarcza, na tarczy podkowa, na podkowie krzyż, na krzyżu ptak ze skrzydłami wpółpodniesionemi i z pierścieniem w dziobie.
Trzeci sztandar czerwony, na nim tarcza, na tarczy czasza, a z tej głową i łapami przedniemi wyłazi pies.
Panna na niedźwiedziu, ptak na krzyżu i pies w czaszy, wyginając się w fałdach sztandarów, poruszały się, jakby żywe. Sądząc po ruchu, sztandary wydawać musiały szelest, ten atoli ginął, głuszony zgiełkiem, jaki panował na rynku a pochodził od rozmów, od muzyki i od trąbienia.
Trąbienie nie brzmiało ustawicznie; odzywało się jeno kiedy niekiedy i, gdy się odzywało, to było zaprawdę co, nie tylko słyszeć, ale i widzieć. Wychodziło z gospody trzech ludzi w strojach dziwnie pięknych, różnobarwnych, błyszczących, w kołpakach połyskujących od galonów, blaszek i szkiełek, z długiemi w rękach mosiężnemi trąbami przybranemi w sznury, frendzle i kutasy i w płachty kwadratowe koloru takiego samego co sztandar, z takim samym jak na sztandarze herbem. Ludzie ci stawali rzędem, instrumenta razem podnosili, do ust je przykładali, policzki nadymali i wygrywali: tra ra, tra ra, tra ra ra… Trąby od ust odejmowali, w prawo się zwracali i znów wygrywali. Zwracali się następnie w lewo, w ostatku w tył i grali. Zwracanie się ich miało na widoku cztery świata strony, w które stali odzew i ten szedł het… daleko, daleko. Miarkując po potędze onego, nikt nie wątpił, że się dostawał: z tej strony za Karpaty na panońskie stepy, z tej na rozłogi ukraińskie, z tej na piaski mazowieckie i bory litewskie, z owej na pagórki małopolskie, na niwy wielkopolskie, na trzęsawiska szlązkie, że uderzał o grzbiety gór, o brzegowiska mórz.
– Tra ra ra… tra ra ra…
Po wydaniu odzewu trębacze cofali się. Wówczas zaczynała muzyka, która zapełniając przestanki pomiędzy trąbieniem jednem a drugiem, wciąż się słyszeć dawała. Muzyka składała się z piszczałek, z rzeszota i z wielkiego tarabana. Piszczałki szczebiotały, rzeszoto wydawało odgłos furczący, taraban huczał, wszystko zaś razem brzmiało w takt, od którego nogi słuchaczów same się podrywały, bądź do dreptania lub podskakiwania w miejscu, bądź też do wyciągania się pod miarę rachunku: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy…
W cieniu sztandarów stały na kozłach stoliki drewniane, zastawione dzbanami i kuflami; przed stolikami ławy i stołki, a na tych mężowie rycerscy, poważni, groźni, zadumani. Patrząc na nich rzekłbyś: losy świata na barkach swoich dźwigają. Mężowie ci siedzieli i z kuflów popijali, raz miód, znów piwo, naprzemian; popijając, wąsy sobie rękawami obcierali.
Ten co się znajdował pod sztandarem żółtym, trzymał dłonie przed sobą palcami splecione; ten co siedział pod sztandarem błękitnym, oparł się o stół łokciem i usta sobie zagryzał; ten z pod sztandaru czerwonego rękę prawą wyciągnął i na stole palcami bębnił. Względem otaczającej ich, a ciekawie się im przypatrującej ciżby zachowywali obojętność jaknajzupełniejszą. Ciżba wszakże względem nich wcale się obojętną, nie okazywała, owszem, zajmowała się nimi żywo, o czem następująca przekona nas rozmowa.
– No… więc?… było zapytanie, zadane przez niemłodego, na mieszczanina z pozoru wyglądającego człowieka, młodemu – wybrałeś?….
– Hm… – odparł zapytany, ramionami rzucając. Licho wie… Dobrym wydaje mi się i ten i ten i ten, najlepiej jednak patrzy niby… ten, z pod psa.
– Z pod Korczaka.,… – poprawił wnet niemłody – nie z pod psa, ale z pod Korczaka… – Powiadam ci przecie Ignasiu: klejnot w żółtem polu to Rawicz, w błękitnem Ślepowron, w czerwonem, to Korczak… – Trzeba, żebyś dobrze o tem pamiętał…
– Kto tam by spamiętał!…… – odrzucił młodzieniec od niechcenia.
– Trzeba, żebyś poranił… – powtórzył stary z naciskiem. – Zachciewa ci się wojaczki, iść musisz pod chorągiew. – Idąc pod chorągiew, wiedzieć powinieneś pod jaką. – Rycerskie godło, to rzecz… hm… Chyba, żeś się rozmyślił i wolisz pozostać przy łokciu ojcowskim.
– Za nic!…… – krzyknął młody człowiek.
– I!…. nie zarzekaj się… Łokieć jednak czekać będzie na ciebie… – powrócisz to dobrze, nie powrócisz, drugie dobrze… – tymczasem zaś, pamiętaj sobie – tu, mówiąc, palcem kolejno ukazywał –
to Rawicz, to Ślepowron, to Korczak… Pod Rawiczem rotmistrzuje imćpan Mikołaj Kruczek…
– Kruczek?…… – zapytał młodzieniec ze zdziwieniem niejakiem. – Ten zadumany?…
– Ten sam… nazywa się jak pies, to mu jednak nie przeszkadza być animuszu bardzo rycerskiego… Pod Ślepowronem, nie wiem kto rotmistrzuje, musi to być wszakże człek znaczny z Mazowsza, kiedy mu tameczne książę nad hufcem mazowieckim dowództwo powierzyło…
– Toć hufiec ten nie nader sutym jest chyba,.… – zauważył młody człowiek.
– Hm… – mruknął stary. Mazowszanie nie pogarnęli się pod chorągiew i nie dziwota… Droga im daleka i nie o ich chodzi skórę… wybrało się ich, jak słychać, setek ze trzy, a powinnoby być najmniej sześć… Dlatego to chorągiew mazowiecka w grodzie naszym braki dopełnić usiłuje… Rusini do wojaczki pochopniejsi aniżeli Mazury…
– I dopełni?…… – było młodzieńca zapytanie od niechcenia rzucone.
– Hm.… – była odpowiedź starego. Ten zaś – ciągnął dalej – co rotmistrzuje pod Korczakiem, to imć Roman Czuryło, człek wielce zasłużony i w potrzebach bywały…
– Nie darmo też coś mnie do niego ciągnie… – rzekł młodzieniec.
I zdaleka na rotmistrza spoglądał wzrokiem, w którym się malowało spółczucie w połączeniu z ochotą.
Obok dwóch tych rozmawiających stał zakonnik, ubraniem wydający braciszka należącego do jednego z klasztorów założonych wedle modły podanej przez św. Franciszka – habit na nim bury, biodra otoczone pasem w kształcie powrozu, zaopatrzonym w węzły zwane pospolicie ogórkami. Głowę miał pochyloną i oczy przymróżone. Pół oblicza osłaniała mu broda gęsta ciemna. Zdawało się, jakoby pogrążonym był całkowicie w sobie; wszakże lekkie w stronę rozmawiających głowy podanie, znamionowało, że ucho nadstawiał i za pomocą słuchania brał w rozmowie udział. Na wymówienie nazwiska "Czuryło", poruszył się, drgnął niby i chrząknął.
Podniósł głowę, przez chwilę w rotmistrza się wpatrywał i przez nos westchnął. Podniesienie głowy odsłoniło oblicze jego, nacechowane szczególnym jakimś wyrazem, budzącym ciekawość, jeżeli nie co innego. Był to wyraz połączonych w jedno: sprzeczności, dumy i pokory, zuchwalstwa i bojaźni, dzikości i słodyczy. Zpoza gęstego zarostu, przez zjeżone brwi, przeglądały siwe zielonawe w głębi barwą, połyskujące oczy, które równocześnie pozór miały wzroku drapieżnika i ofiary. Patrzała z nich dwoistość dziwna jakaś, zastanawiająca i podziw sprawiająca. Ze spojrzenia w te oczy rodziło się mimowolnie zapytanie
– Wzrok-że to człowieczy?….
Zapytanie to z równą słusznością odnieśćby się dało i do oblicza, nacechowanego znamieniem niesamowitości jakowejś. Czoło wysokie, w tył uciekające; głowa łysa całkowicie – na czaszcze całej włosa ani jednego, za to na twarzy zarost, pozostawiający w niezakryciu tylko części policzków pod oczami i nos mały, w górze wąski, w osadzie szeroki i nakształt dziobu ptasiego zakrzywiony. Zarost pod nosem miał kierunek skośny, oznaczający usta krzywe. Ogólny oblicza pozór przypominał ptaka nocnego a raczej puchacza leśnego, sprawiając wrażenie tak niemiłe, że ludzie mimowolnie odsuwali się od zakonnika. Ten jednak nie zważał na łudzi. Zważał jedynie na pana Czuryło, któremu przez chwilę przypatrywał się pilnie; następnie, głowę, pochyliwszy i ukośny kierunek oczom nadawszy, spojrzał zpodełba na młodego w zawodzie rycerskim ochotnika i głową wstrząsnął. Wstrząśnienie to niewiadomo coby oznaczać miało. Czy było ono zakarbowaniem sobie w myśli postrzeżenia jakiegoś? czy oznaczało powzięcie postanowienia pewnego? czyli też służyło poprostu na to, ażeby poprawić kaptur, który od ruchu tego osunął się na czoło i zasłonił je zupełnie. Zakonnik postał przez chwilę jeszcze, o czemeś myślał, głową kiwał, następnie oddalił się, mrucząc pod nosem słowa jakieś niezrozumiałe. Modlitwy szeptał zapewne.
A na rynku muzyki wciąż brzmiały i lud się wciąż tłoczył. Działy się rzeczy niezwyczajne.
Stolicę Rusi Czerwonej zapełniał lud orężny, który w pewnych dnia momentach bitkiem miasto nabijał. Za miastem, na błoniach ciągnących się na północo-wschód, roztaczały się, jak okiem sięgnąć, obozy, albo raczej, rozlegał się obóz jeden olbrzymi bezładnie rozrzucony. Obóz ten stanowił wielki niby rezerwuar człowieczy, który miastu dosyłał ludność, napełniającą, je szczękiem i wrzawą. W ciasnych, mimo wznoszącego się na górze zamku prowadzących, a ku rynkom skierowanym ulicach, tłum w dwóch przeciwnych płynął kierunkach: jedni cisnęli się do wnętrza miasta, drudzy się z miasta wydobyć usiłowali: porządku nie przestrzegał i nie trzymał się nikt; często się też tak zdarzało, że następowało zatkanie, i ruch w ulicy całej ustawał nagle, zmieniając się w deptanie na miejscu, któremu towarzyszyła wrzawa nie do opisania. Na wrzawę składały się ludzkie i zwierzęce głosy. Ludzie krzyczeli, klęli, konie rżały, nierzadko przyłączało się do tego jeszcze skowyczenie psów i beczenie, kwiczenie, ryczenie, co razem tworzyło zgiełk, który, zdawało się, w niebiosa bił, aż jakiś wypadek nadzwyczajny, wynik konwulsyjnego szarpania się ciżby, mur raptem otworzył, ruch przywrócił.
W taki właśnie zgiełk, w ciżbę gęstą, która się tłoczyła w ulicy, zabudowanej w domy z owemi krużgankami i frontonami, które stanowiły charakterystyczną budownictwa XV wieku cechę, wcisnął się zakonnik nasz i przebijał się powoli, popychany w kierunkach różnych. Raz znajdował się na stronie ulicy prawej, znów na lewej; raz szedł naprzód, znów cofać się musiał. Niekiedy, przyciśnięty do muru, z wysiłkiem wielkim wydobywał się na miejsce swobodniejsze nieco. Przychodziło mu to z trudnością ogromną. Każdy krok naprzód zdobywać sobie musiał i krok każdy tem więcej go kosztował, że postawa jego nie znamionowała człowieka do wysiłków fizycznych uzdolnionego. Zatrzymywał się też kiedy niekiedy, oddychał głęboko, czoło z potu ocierał i znów parł się naprzód. Aż dostał się do nawpół otwartych drzwi, na progu których stał człowiek lat średnich, dobrej tuszy, silnej budowy i wesołej twarzy, rozparty w odźwierkach w ten sposób, ażeby osobą własną wejścia bronić. Ciżba naciskała na niego; on ciżbę odpychał i śmiał się głośno – widocznie, pasowanie się to, przyjemność mu sprawiało. W ulicy całej pozamykano domy wszystkie; on jeden trzymał swój wpółotwarty. Wyglądało to na osobliwość w swoim rodzaju.
Docisnąwszy się do niego, zakonnik zatrzymał się, zmierzył stojącego we drzwiach okiem od stóp do głowy, z głębi piersi odetchnął i obu dwoma rękawami pot z oblicza obtarł.
– Ah!…… – z ust mu się wydarło.
Podniósł na rozpartego oczy, a w oczach miał wyraz taki, jakby zanieść do niego pragnął żądanie jakieś.
– Dalej, ojcze, dalej!…… – odezwał się tenże tonem wesołym… Płyńcie z Bogiem…
– Wszak to handel odzieży gotowej?…… – zapytał zakonnik.
– Płyńcie z Bogiem – odrzekł zapytany powtórnie. Tu się nie wpuszcza nikogo… Dość wpuścić jednego, ażeby mi się wnet do sklepu zwaliło tylu, iżby ściany nie wytrzymały…
– Ależ ja… – zaczął zakonnik głosem zadyszanym – idę do was właśnie…
– Płyńcie z Bogiem… – po raz trzeci człowiek odpowiedział.
– Ależ ja… do was. umyślnie do was. – powtórnie z naleganiem odparł zakonnik, chwytając się ręką, za odrzwi, od których go tłum odrywał – do was. do…
W rodzaju uwagi powiedzieć należy, iż zgiełk był tak wielki, mówienie zaś zakonnika tak było niewyraźne, że kupiec nie rozumiał wcale o co mu chodzi. Przypuszczając, iż z ciżby wydobyć się usiłuje i innego zamiaru nie ma, bronił mu wstępu, i byłby go nie wpuścił, gdyby nie koń jakiś, który, popychany i szturchany, wierzgnął nagle z zamachem wielkim. Wierzgnął wprost na kupca. Ten się raptem w głąb sklepu cofnął, a cofając się drzwi szerzej nieco otworzył i pociągnął niejako za sobą mnicha, który w oliwili tej był prawie do niego przytulony. Mnich potoczył się, kupiec zaś, szybkim a silnym rzutem drzwi ramieniem podparł, zamknął i na szufrygiel je zasunął. W momencie tym wstrząsnęło niemi potężne podwójne uderzenie. Były to ciosy kutych kopyt wierzgającego konia. Kupiec, którego to bawiło, śmiał się grubo i mówił:
– Chochocho… Byłoby po Kapuzińskim, gdyby się Kapuzińskiemu te razy w brzuch dostały… Oto, panie!…. A toć, od kiedy Lwów Lwowem, niczego podobnego nie widziano… nieprawdaż ojcze?….
Zakonnik chrząkał, odkaszliwał i habit na sobie poprawiał.
– Takiego napływu ludu, chyba jeszcze w grodzie naszym nie bywało nigdy?…. co?….
Zamiast z odpowiedzią się kwapić, zakonnik rozglądał się po sklepie, oświeconym nie nader suto dwoma gęsto okratowanemi oknami, umieszczonemu w grubym murze a złożonemi z mnóstwa drobnych szybek szkła zielonawego, zamatowanego kurzawą, zewnątrz i wewnątrz i ocienionego festonami pajęczyny czepiającej się futryn i krat. Z tego powodu wnętrze sklepu zalewał półcień, który zwiększało jeszcze zamknięcie drzwi. Zakonnik rozglądał się, wszedłszy atoli z blasku słonecznego, nie mógł od razu widzieć dobrze. Rozwieszona na szaragach i na kołkach odzież przedstawiała się oczom jego niewyraźnie. Na zapytanie kupca, po chwili odpowiedział:
– Potrzebuję uoońcy, półżupanka, sarlawarów, pasa i kołpaka…
Kupiec ucha nadstawił, wysłuchał i odparł:
– Lichoż was, ojcze, z przeproszeniem, wie, co wy tam pod nosem bełkoczecie… Pytam raz, odpowiadacie milczeniem; pytam znów i dostaję w odpowiedzi: brłm brłm bam bum…
– Potrzebuję… – zaczął zakonnik – uońcy…
– Uońcy?…. hm?….
– Tak… to jest… o… – i giestem uwyraźnił.
– A no… tak, to co innego!…. Potrzebujecie odzieży, także i powiadajcie!…… – zawołał kupiec, zwracając się i idąc powoli ku składom obficie zaopatrzonym. Kiej dyjabeł!…. Niedogodnie wam w habicie, chcecie więc go cisnąć do licha… Korci was do obozu.. hę?…. Oj ho!…. Wesołożbo w obozie, wesoło…. hej!…. nie weselej na jarmarku… A jakiejże opończy wam potrzeba?….
To mówiąc, zdjął z kołka pierwszą lepszą i zakonnikowi podał.
– Macie… a przypatrzcie się jeno, co za materyjał! co za robota!…. Wojewodaby się wystąpić w niej nie powstydził… Na was w sam raz, jakby na miarę…
– To nie drla mnie… – odparł mnich.
– Co?…. co?….
– To nie drla mnie… – powtórzył powoli.
– Mówcie bo wyraźnie… – rzekł kupiec od niechcenia. Zdaje się, jakbyście kłaków pełną gębę mieli… Jeżeli tak bełkotać będzie – cie, to się nie porozumiemy i nie będziem mogli, ani ja sprzedać, ani wy kupić…
Zakonnik, trzymając w ręku podany sobie przedmiot, ramionami ścisnął.
– Powiedzcie tedy, że to nie dla was?….
– Nie… to drla… – zaczął zapytany, usiłując mówić wyraźnie.
– Mnie tam zresztą wszystko jedno, dla kogo by nie było..
przerwał kupiec. Dla was, nie dla was, nie obchodzi mnie to zgoła… Jeżeli pytam, to dla tego jedynie, że odzież idzie wedle wzrostu, inna na chłopa dużego, inna na małego… Powiedźcież mi, ojcze, jeno, potrzeba wam odzieży, na większego od was, na mniejszego, czy na takiego jak wy?
– Na takiego, jak ja.., – była odpowiedź, dana po zawachaniu się niejakiem.
– I wzrostem i tuszą?…
– Na takiego…
– Ot… i dobrze… Wiem już wszystko co potrzeba… Macie więc, oto: szarawary na urząd, żupan jak obszył, opończa suta, pas wspaniały, kołpak, w którymby sam król dobrze wyglądał, gdyby jeno takich patłów nie nosił… Sprobójcie jeno… A no…
Wyciągnął rękę w zamiarze podniesienia kaptura i włożenia zakonnikowi czapy z lisią, obwódką na głowę, ten atoli skwapliwie kaptur dłonią, przytrzymał, i tonem protestacyi odpowiedział;
– Nie… nie… to nie drla mnie…
– Ej… chwackobyście, ojcze, wyglądali!…
– Nie trlzeba… nie… A cóż to kohstuje?…
– Co, coż…
– Co to kohstuje?…
– Wszystko razem?…
Skinieniem głowy dał zakonnik odpowiedź potwierdzającą.
– Wszystko razem….. hm: opończa, żupan, hajdawery, pas, kołpak…
Począł kupiec w myśli obliczać, dodawać, I po chwili podał kwotę ogólną, którą, zaokrąglił przez potrącenie tynfów kilku.
Zakonnik wsunął rękę w zanadrze i odwrócił się. Przez chwilkę, pochylony, ruszał rękami, jakby operacyją jaką chiurgiczną pod habitem odbywał na osobie własnej, i w końcu, zwracając się ku kupcowi, wypłacił mu kwotę żądaną, bez targu i bez objekcyi najmniejszej.
– Tak, to ale!… były słowa tego ostatniego, wymienione z zadowoleniem.
Zapłaciwszy, zwinął zakonnik odzież, i pod habitem ją… ukrył. Pakiet spory znikł tak, że kupiec od wyrażenia podziwu, powstrzymać się nie mógł.
– A!… – zawołał, głową przy słowach następnych kręcąc. – Bodaj to habit!… a toć w potrzebie możnaby pod nim uchować barana, cielaka, albo i co większego… No, no… Teraz zaś, ojcze, wyjśćby nam potrzeba… Poczekajcie, zobaczymy, czy się też was wypuścić da…
Odsunął szufrygiel, uchylił drzwi nieco, wyjrzał i powiedział:
– A no… od biedy… Ścisk ściskiem, ludzie przecie idą… toć przepchać się można… A może, ojcze, sprobujcie teraz, podkasawszy poły…
Zakonnik zgiął się i po pod ramię kupcowi wysunął przez na wpół otworzone drzwi, które się wnet za nim z trzaskiem zamknęły. Znalazł się znów w ciżbie, szczęściem trafił na moment, w którym wóz jakiś obładowany z miasta wyjeżdżał, robiąc miejsce dla tych, co z nim w jednym podążali kierunku. Sformował się niby nurt. W nurt ten zakonnik wpadł i dał mu się unosić. W ten sposób wydostał się na przedmieście, gdzie ulica przestronniejsza pozwalała iść swobodnie. Zakonnik kroku przyspieszył i niebawem wydostał się za miasto, za miastem zaś zeszedł z drogi do obozu prowadzącej na pole, wyszedł na ścieżkę wzdłuż rowu udeptaną, i ścieżką, tą zdążał ku lasom, które do Lwowa południowo-wschodniej przymykały strony. Pospieszał. Zdawało się, zamiarem jego było, zejść ludziom z oczu, oglądał się bowiem i szedł wciąż dalej a dalej, aż nakoniec do lasu się dostał. Szukał ustronia, i znalazł takowe w głuchym ustępie, w jarze głębokim, wierzchem którego porastała paproć obficie, stanowiąc podszycie rzadkiego w tem miejscu boru, w głębi zaś sączył się strumień, formujący tu i owdzie malutkie, o dnie błotnistem sadzawki, służące za zwierciadełka, w których odbijały się brzegi, drzewa i niebo. Ustroń ta, zdaje się, nie była mu obcą. Spuścił się w głąb jam, usiadł nad jedną z sadzawek, łokcie na kolanach, głowę na na dłoniach oparł, i, w zadumaniu, przez czas jakiś wpatrywał się w odbicie postaci własnej. Na posępnem obliczu jego błądził uśmiech kiedy niekiedy. Po upływie chwil kilku, obejrzał się i okiem powiódł.
– Och! paprocie… paprocie,.… – westchnął.
Głową pokiwał, następnie wstrząsnął nią i szydersko-złośliwie się uśmiechnął.
– O tak… – rzekł sam do siebie – pod nieszczęśliwą snadź przyszedłem na świat gwiazdą… Potęgi tajemnicze, spieszące na usługi tym co je wzywają, odemnie stronią… Tyle razy zaklinałem je nadaremnie!… Tyle razy nadaremnie zwracałem się do piekła i do nieba!… Niebo!… piekło!… cha, cha, cha!…
Echo leśne powtórzyło chychot dziki.
– Piekło we mnie, w duszy mojej… W duszy?… – zapytał po chwilce – czyż ją posiadam?…,. Czemuż jej nikt nie chce: ani szatan, któremu ją oddawałem w zamian za rozkosze świata tego, ani Bóg, przed którym się czołgałem, błagając o uspokojenie wewnętrzne!… Niebo?… piekło?… Dla mnie piekło i niebo w spojrzeniu jej jednem, w spojrzeniu, które mnie ściga wszędzie… wszędzie… w celi klasztornej, na chórze kościelnym, przed ołtarzem, w nocy, we dnie, w samotności, w tłumie ludzi, pod kapturem mniszym, pod zbroją rycerską…. widzę ją!… " słyszę ją!… Maryno!… Maryno!…
Po ewokacyi tej, wymówionej głosem od wzruszenia wewnętrznego drżącym, rozwiązał z gorączkowym pośpiechem pas, roztworzył habit, zrzucił go i przebierać się począł w odzież kupioną. Włożywszy hajdawery, wydobył z zanadrza nożyczki, i, w wodzie się przeglądając, brodę sobie przystrzygł, wąsy zaś do góry podniósł, nadając im kształt pokrętny. Przystrzyżenie brody i podniesienie wąsów, zmieniło fizyjonomiję jego zupełnie. Stał się nie do poznania, zwłaszcza gdy głowę kołpakiem przykrył, a na grzbiet żupan wdział i pasem się podpasał. W obliczu pozostała dzikość wyrazu, dzikość atoli nie mnisza już, nie bezwzględna, a jakaś łagodniejsza niby, bardziej ludzka. Twarz jego nie wypiękniała, zmieniła się jednak, i zmiana ta zadowolnienie mu snadź sprawiała, przypatrywał się bowiem sam sobie w wody przezroczu z upodobaniem, poprawiając kołpak i pogładzając wąs. Usta krzywe, stały się proste, co się też wielce do zmiany wyrazu fizyjonomii przyczyniało.
– "Nie suknia człowieka, ale człowiek suknię zdobi…" – rzekł z ironii akcentem.
Jak ze słów się tych pokazuje, wypiękniał w przekonaniu własnem. Było to jednak przekonanie fałszywe. Jak był spetnym, takim pozostał; pozostały bowiem rysy te same, oświecone tym samym wyrazem z oczu bijącym. Zrzucił skórę jedną i wziął na siebie drugą" natem polegała zmiana cała, która nie tyczyła się ani duszy, ani też organu tego, w którym się dusza odzwierciedla.
– Consummatum est… – odezwał się lekkiego tonem przekąsu, gdy przebranie ukończył zupełnie. Braciszek pogrzebion, natomiast wskrzeszon… kto?… – zapytał.
Wpadł w chwilową, zadumę.
– E!… – wstrząsnął głową, – Nosiłem już imion i nazwisk tyle, że przybranie nowego, będzie stanowiło tylko… jedno więcej… Cóżto zresztą, imię i nazwisko?… nie… Będę przeto nazywał się – pomyślał – Maciej Kołtun… Może też – tu westchnął – nowemu temu nazwisku szczęście zabłyśnie… Maciej Kołtun?… Zarywa to nieco z litewska, ale… tem ci i lepiej… Litewska maska osłoni Szlązaka pewniej, aniżeli inna jaka… Byłem już Polakiem, Czechem, Włochem; ubierałem się w pióra różne, sprobuję też i litewskich jeszcze… Stracić… cóż stracę?… Podam się za Litwina, co zagrodzie ojczystej wydarty, wojaczką od lat dziecinnych po świecie chodził, i świadomość o domu własnym postradał… Pozostaje mi tylko zaopatrzeć się w konia, zbroję i oręż.
Domawiając słów ostatnich, powiódł sobie dłoniami obiema po biodrach, jakby sprawdzić chciał obecność, na gołem opasanego ciele szerokiego trzosa, dzięki któremu, tworzyć mógł projekta, mające kupno na celu. Sprawdził i przez nos odsapnął. Następnie jął się do uprzątnięcia odzieży zakonnej. Zwinął habit i związał go pasem i ogórkami. Przy pomocy gałęzi odłamanej, wykopał śród wrzosów dół głęboki. W dół ten włożył zwitek, ziemią, go starannie zasypał, nogami przydeptał, i, ukończywszy czynność tę, odezwał się z uśmiechem na poły szyderczym:
– Hic jacet pater Deodatus. requiescat in pace… Chodźmy, panie Macieju… puszczajmy się na to morze burzliwe, które do naszych podpłynęło wybrzeży…
Przekrzywił kołpak na bakier i posuwistym ruszył krokiem.
Z lasu wychodząc, ujrzał wdali przed sobą… w lewo, miasto z piętrzącym się na górze zamkiem królewskim, w prawo obóz tonący w mgle kurzawy. Zatrzymał się, westchnął i zawołał:
– Hej, świecie, świecie!… nie bądź prześladowcą dla pana Macieja, jak byłeś dla Bartosza, zabitego pod murami stołecznego Białogrodu, dla Bieniasza, wtrąconego do ciemnicy podziemnej; dla Lasoty, skazanego na śmierć na szubienicy; dla ojca Deodata, pożeranego ogniem wewnętrznym… Cha, cha, cha!… – zaśmiał się w głos – byłem najprzód dwa razy jednym, potem trzy, potem cztery, potem pięć, dziś zaś jestem już sześć razy jednym i tym samym… Ol Maryno!… Maryno!…
I dodał, ku miastu się puszczając:
– Czuryło…
Nazwisko to miało, jak się zdaje, osobliwsze jakieś dla niego znaczenie, powtarzał je bowiem często, i to tak w rodzaju męzkim jak żeńskim, zaś nadawał mu zakończenie, nie na "ina", a na "nka", jakby myślał o córce, lub siostrze rotmistrza. Tymczasem, wiadomo było powszechnie, że rotmistrz Czuryło, miał wprawdzie siostrę, ale wydaną od lat tylu, iż już srebrne obchodziła wesele, miał i córkę, dwie nawet, ale pędraki jeszcze; ożenił się bowiem po powrocie z wyprawy wołoskiej, posyłanej przez króla Kazimierza Jagiellończyka, w pomoc sławnemu w dziejach Stefanowi-wodzie, zwanemu wielkim. Nie mogła więc to być ani siostra, ani córka rotmistrza, Czurylanka owa, która mnichowi wciąż na języku wisiała. A dodawał i jeszcze jedno nazwisko, brzmiące z cudzoziemska: ni to włoskie, ni to węgierskie. Wymawiając je, głos mu drżał gniewem, złością, i szyderstwem. Stawał, oddychał z piersi głębi i powiadał:
– Chwila jedna i… nie on, a ja… – wzdychał – nie on, a ja… Ha!…
Ramię podnosił, pięść zaciskał, czoło fałdował, i minę wyzywającą przybierał.