Za kryształową szybą - ebook
Za kryształową szybą - ebook
Historia rodziny Bonieckich sięga piętnastego wieku i osady Bończa, położonej na obu brzegach Pilicy, dokąd przodkowie rodu przybyli podobno aż z Italii. Los rzucał ich następnie od Mazowsza po dzisiejszą Ukrainę i na dobre związał z ziemią i z rolnictwem, choć bywali też wśród nich kawalerzyści, urzędnicy państwowi i artyści. We dworach i w pałacach przekazywano kolejnym pokoleniom Bonieckich, że „noblesse oblige” – ziemiańskie pochodzenie zobowiązuje.
Druga wojna światowa, mocniej niż wcześniejsze zawirowania polskiej historii, wstrząsnęła losami Bonieckich, a komunizm dopełnił ich losy. Ojciec księdza Adama Bonieckiego zginął w 1944 roku, osierocając pięcioro dzieci. Matka Grażyna po wojnie imała się różnych zajęć. Rodowy pałac w Świdnie przejęła Gromadzka Rada Narodowa, dwór w Potworowie został spalony, a rodzina, ukrywając swoje pochodzenie, zamieniła życie ziemian na status obywateli PRL, lecz tych gorszego sortu, naznaczonych przedwojenną pozycją i nazwiskiem.
Dzięki rozmowom ze stryjem księdzem Adamem Bonieckim, ojcem Tadeuszem, zapiskom krewnych oraz wspomnieniom z dzieciństwa Maria Fredro-Boniecka odtwarza barwne, choć często bolesne losy swojej rodziny. „Za kryształową szybą” to również uniwersalna opowieść o losach polskich ziemian i o sile więzów, które wytrzymują nawet najcięższą próbę.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-948-5 |
Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była drobna, zawsze wyprostowana, z ufryzowanymi w loki włosami, w sukience lub spódnicy, w mokasynach. Nie pamiętam, by nosiła spodnie. Pachniała mieszanką mentolowych papierosów Zefir, kawy i perfum. W uszach do dziś pozostał mi dźwięk bursztynów – nieprzezroczystych, ciemnoszaro-żółtych, które nosiła na szyi. Lubiła ich dotykać, bawić się nimi. Dźwięczały wtedy, jak obijane o siebie kamyki. Słyszę też jej głos, niski od mnóstwa papierosów, które wypaliła przez całe życie. Widzę, jak wyciąga papierosa z paczki, wkłada do szklanej fifki, zanim go zapali. Robiła to z gracją.
Odkąd przeprowadziliśmy się na Ursynów – pod koniec lat siedemdziesiątych – odwiedzała nas regularnie w każdy weekend. Przyjeżdżała z ulicy Złotej, gdzie mieszkała z córką i jej rodziną. Pomagała zajmować się domem i moimi kuzynkami. Lubiłam te soboty i niedziele. Traktowała mnie poważnie, choć się nie spoufalała, nie przytulała, nie brała na kolana, była powściągliwa.
Miała swoje rytuały. W ciągu dnia czytała kryminały Georges’a Simenona po francusku – które wymieniała z moją mamą – czy „Tygodnik Powszechny”. Wieczorami siadałyśmy przy czarnym okrągłym stole. Przyglądałam się, gdy stawiała pasjanse. Karty były mniejsze niż tradycyjne, lakierowane. (Mówiło się wtedy karty Piatnika – teraz wiem, że tak nazywa się producent). Musiały długo służyć, bo były już pożółkłe. W pudełku znajdowały się dwie talie. Jedna z ciemnoróżowym, druga z niebieskim wzorem w róże na rewersie. Pozwalała sobie podpowiadać, choć nie potrzebowała wskazówek. Czasem grała ze mną w wojnę, w kierki czy makao. Nie pamiętam, żeby jakoś specjalnie zajmowała się mną czy moją siostrą, poza tymi weekendami. Ale te wieczory lubiłam. Tata nalewał jej lampkę brandy. Na dobry sen. Też lubię ten smak.
Grażyna w mieszkaniu przy ulicy Złotej, Warszawa, lata 80. XX wieku
Jaka była moja babcia Grażyna? – pytałam ojca i stryja. Kim była ta kobieta – przed wojną „pani dziedziczka” (jak się do niej zwracano), żona i matka mieszkająca w pałacu czy dworze, otoczona służbą, niewchodząca do kuchni, przyjmująca gości, towarzysząca na polowaniach. Co czuła, gdy zabito jej męża, a potem wyrzucono z piątką dzieci z majątku. Jak się zmieniła, gdy z dnia na dzień straciła wszystko i musiała znaleźć pracę.
Tak pisze Marek Bieńczyk w książce Kontener:
Wobec odeszłej matki, syn staje się idealistą; jest niewzruszona istota matki i w jej przedstawieniach tylko ona go interesuje. To ją chce odsłaniać, odnajdować. Istnieje też zmartwienie odmienne, powiedzmy antyplatońskie. Wówczas nie szuka się tak uporczywie istoty – mimo że chwilami się o niej myśli i ją dostrzega. Pociąga możliwość wręcz odwrotna: spotkanie z niematczynymi postaciami matki, z jej figurami, które zaskakują swoim pojawieniem się, jakby tworzyły nowe pośmiertne życie matki, niemające nic wspólnego z życiem przedśmiertnym¹.
Tak więc dostawałam różne obrazy Grażyny Fredro-Bonieckiej, zazwyczaj były to wizerunki idealnej, niezłomnej, świętej kobiety. Nie wątpię w szczerość słów jej synów, mojego ojca i stryja. Zależało mi jednak na tym, by zobaczyć w niej kobietę z krwi i kości, która doświadczyła zapewne bardzo trudnego losu.
Podobnie było z przedwojennym życiem we dworze. Chciałam usłyszeć prawdziwą opowieść o tym, jak się ma podwyższanie poziomu życia chłopom do całowania dziedzica w rękę, a nie piękną bajkę o harmonijnym życiu dobrych panów i wdzięcznych wieśniaków, oglądanych przez kryształowe szyby pałacowych okien.
Choćby taką, jaką raczy nas Virgilia Sapieha, Amerykanka, żona księcia Pawła Sapiehy, która spędziła lata międzywojenne w Polsce:
Dwa czterokonne zaprzęgi czekały na wewnętrznym dziedzińcu zamku, by zwieźć nas na polowanie. Dzieci, chłopi i mieszczanie tłoczyli się na uliczkach, żeby na nas popatrzeć. Trąbki zagrały ponownie, aby ludzie usunęli się z drogi. Alfred² uchylił kapelusza przed obserwatorami.
– Ludzie bardzo lubią nas oglądać – powiadomił mnie, wprawnie powożąc czwórką koni i skręcając przy rogach ulic.
Usadowiona na wysokiej ławeczce, górującej nad całą okolicą, poczułam się ważną osobą. Alfred nachylił się w moją stronę.
– Wie pani – zaczął – w Ameryce najbardziej wstrząsnęła mną rozbieżność między bogatymi i biednymi.
Nie mogłam uwierzyć, że dobrze zrozumiałam.
– Rozbieżność? W Ameryce?
– Tak. Na przykład w Chicago. Pamiętam te przepiękne domy nad jeziorem… a w pobliżu okropne dzielnice nędzy. Nie przypuszczam, żeby gdziekolwiek indziej na świecie istniały takie różnice.
Gdy to mówił, mijaliśmy truchtem kryte strzechą wiejskie chaty, a kiedy ze stukaniem kopyt skręciliśmy ostro w błotnistą polną drogę, wyskoczył skądś nagle bosy staruszek, zdjął czapkę i złożył przed Alfredem głęboki ukłon.
– A to, co dzieje się tutaj? – zapytałam.
– O, to inna sprawa. Ponadto tutejsi mieszkańcy są bardzo dumni z zamku. Podnosimy ich poziom życia, rozumie pani³.
Świdno długo kojarzyło mi się ze Wszystkimi Świętymi. Co roku jeździliśmy do sąsiednich Michałowic. Na tamtejszym cmentarzu znajduje się kamienny grobowiec-kaplica rodziny Fredro-Bonieckich.
Świdno zapamiętałam jako miejsce ponure, bo jak to w listopadzie naszym wyprawom towarzyszyły deszcz i zimno. W kaplicy pachnącej wilgocią miejscowy ksiądz odprawiał mszę. Przynajmniej raz był to mój stryj, ksiądz Adam Boniecki. Marmurowy ołtarz jest tam wmurowany w ścianę tak, że kapłan większą część nabożeństwa stał do nas tyłem – zgodnie z regułami mszy trydenckiej. Nad ołtarzem umieszczono Pietę, kopię rzeźby Michała Anioła. Lubiłam się jej przyglądać. Czytałam też wszystkie pośmiertne tablice – jedna z nich upamiętnia mojego dziadka Michała, męża Grażyny, rozstrzelanego 13 stycznia 1944 roku przez gestapo. Nigdy nie miał pogrzebu, bo nigdy nie odnaleziono jego ciała.
Po mszy usiłowaliśmy dostać się do grobowca. Często mieliśmy problemy z zamkiem, klucz nie chciał się przekręcić, spędzaliśmy sporo czasu, marznąc, zanim udało się sforsować drzwi i zejść po stromych schodkach do krypt.
W drodze powrotnej mijaliśmy pałac otoczony zarośniętym parkiem. „Tam mieszkała moja rodzina”, mówił tata. To prawda, choć, jak się później dowiedziałam, Grażyna z Michałem i dziećmi mieszkali tam tylko cztery ostatnie lata wojny. Jednak były to ważne lata, bo krańcowe, zamykające ziemiańską historię Bonieckich i Łosiów.
Za tamtym światem tęskni się jak za dzieciństwem. Adam Boniecki powiedział w „Tygodniku Powszechnym”:
Nie bywam na spotkaniach byłych ziemian i nie próbuję wskrzeszać tego, co dawno przepadło, lecz jest mi żal, że cała tamta kultura przepadła bezpowrotnie. W dworach i pałacach – muzealnych zabytkach lub miejscach konferencji – źle się czuję. Bo, cholera, pamiętam ludzi, którzy tam żyli, pamiętam tamten świat. Ziemiaństwo miało swoje wady i popełniało wiele grzechów, ale nagłe zniszczenie tej grupy społecznej było zniszczeniem ważnej części naszej kultury⁴.
Gdy pytam stryja Adama Bonieckiego, słyszę:
– W moim odczuciu to jest strata. Zniszczenie majątków ziemskich było spektakularnym i propagandowym gestem ze strony PRL, który wpasowywał się w wizję sowieckiego komunizmu. Przejęcie przemysłu nie mogło być tak widowiskowe, bo fabryki zabrali już Niemcy, a władza ludowa tylko położyła na tym łapę.
– Sowiecki komunizm zniszczył życie wojennym i powojennym pokoleniom z różnych klas, nie tylko ziemiańskiej. Co nie zmienia postaci rzeczy, że przedwojenny świat ziemiański był anachroniczny – mówię.
– Nieprawda – protestuje stryj. – Rolnictwo rozwijało się dzięki ziemianom i po wojnie mogłoby się nadal rozwijać, a ziemiaństwo mogłoby ewoluować jak w krajach zachodnich, gdzie nie było eksterminacji tego środowiska. Z pewnością reforma rolna ograniczyłaby własność ziemską, ale pewna tradycja, styl pielęgnowania kultury, obyczaje byłyby kontynuowane.
– Tego nie wiemy.
– Oczywiście, że wśród ziemian nie brakowało utracjuszy, którzy trwonili majątki, przegrywali je w kasynach. Ale przecież cała instytucja mecenatu sztuki wywodzi się ze świata arystokracji i środowisk ziemiańskich. Ci ludzie mieli za sobą ileś pokoleń absolwentów studiów uniwersyteckich, obytych w świecie. Często mieli domy w różnych miejscach w Europie, byli Europejczykami z gustem i z pieniędzmi, więc fundowali kościoły, szkoły, łożyli na artystów, sprowadzali dzieła sztuki. Klasa polityczna w dwudziestoleciu międzywojennym przedstawiała się okropnie, ale niemniej byli tam ludzie, którzy pracowali nie dla diet poselskich – mieli wystarczająco duże majątki, by nie czerpać z tego korzyści materialnych, służyli ojczyźnie. Nie tylko Witos jest pozytywną postacią tamtego czasu. To był świat wielkiej kultury – także z poczuciem własnej wartości, ale nie do końca nieuzasadnionej. Uważam, że to wartość, która przez PRL została zniszczona.
– A kto inny mógł być mecenasem czy sponsorem kultury jak nie ziemianie, arystokracja, właściciele fabryk? W końcu to oni mieli pieniądze, a nie chłopi z czworaków.
– Mówię o moich emocjach, bo rzeczywiście stanowiliśmy osobny świat – odpowiada mój stryj. – Z jednej strony chłopi, Żydzi ze sztetli, wszyscy ci, którzy ciężką pracą zarabiali na chleb, a z drugiej ludzie, których Florian Znaniecki nazwał homo ludens, człowiek zabawy. Jednak nie była to klasa ludzi, którzy tylko urządzali bale, grali w tenisa, jeździli konno na polowania i prowadzili niemoralne życie. Ci ludzie zarządzali dużymi majątkami, dzisiaj za prowadzenie przedsiębiorstwa czy dużego gospodarstwa płaci się niezłe pieniądze, dobrych biznesmenów się szanuje, a nie uważa za darmozjadów i nierobów.
Tamten czas przeminął, a niektórzy czuli, że na zawsze. Mówili o eksterminacji całej klasy społecznej; to była katastrofa, koniec wszystkiego, co znali.
Adam Boniecki tak napisał we wspomnieniu o swojej ciotce Krystynie Konarskiej-Łosiowej:
Ta mądrość naszym matkom, naszym rodzicom towarzyszyła już wtedy. Zostawiali za sobą domy, które co prawda jeszcze stały, ale już „rozsypywały się w gruz”, zabierali dzieci (nas) i szli w nowy, okropny świat. A my przy nich nadal czuliśmy się bezpieczni. Część tej drogi – poniewierki wojennej i powojennej – odbywaliśmy przecież razem z Łosiami i pamiętam, że nie było tam nostalgicznego opłakiwania przeszłości, obliczania strat. To nie był klimat lęku. Oni umieli zaczarować ten okropny czas. To, mimo wszystko, był dla nas czas radości…⁵
W pięknej i żyznej okolicy dawnej ziemi czerskiej w powiecie wareckim, po obu stronach rzeki Pilicy, znajdujemy w końcu XIV stulecia osadę zwaną Bończa, z której rodzina Bonieckich się wywodzi, nazwę swą od dóbr tych biorąc, które też po koniec Rzeczpospolitej zachowała w swoim posiadaniu.
Protoplasta rodziny tej, która herbu Bończa to jest jednorożca w polu błękitnem używa, miał tu z Włoch przybyć, o czem świadczy Długosz w dziele swojem Insignia seu Clenodia Regni Poloniae mówiąc: „Genus ex Italia ortum habens, vafrum et versutum; in polonian veniens Bonacza i. e. bonum tempus se nominaverunt, quod hodie corrupto vocabulo Boncza (Bouncza) dicunt. Cajus pater Myrzs”⁶.
Heraldycy nasi opowiadają, iż tenże Myrzs, którego oni Mierzbem nazywają, obdarowanym został czyto przez księcia Mieczysława, czyto przez brata swojego biskupa Klemensa, znacznemi majętnościami na Mazowszu, które nazwał Bończą od herbu swojego, jak pisze Paprocki, a na pamiątkę rodzinnego miejsca, skąd do Polski przybył, jak twierdzi Okolski.
Członkowie tej rodziny przenosząc się i osiadając w różnych stronach kraju, od nabywanych majętności przybierali nazwiska i znowu od nich nowe powstałe rody, które na pamiątkę wspólnego pochodzenia, przy pierwotnym swoim pozostały herbie. Z rodzin tych pierwsze miejsce zajmują Fredrowie .
Od Bouńczy, Bończy, Boniczy, poszło nazwisko Bonieckich, często w aktach przekręcane, nawet przez same strony mylnie pisane Bunieczkich lub Bonickich, ogólnie dopiero w początkach XVI stulecia używane, chociaż już i w XV-em st. w aktach nazwisko to spotykamy⁷.
Tak zaczyna się Kronika Rodziny Bonieckich, wydana w 1875 roku, a napisana przez heraldyka Adama Bonieckiego. Protoplastą rodu był Świętosław z Bończy; pierwsza wzmianka o nim pojawia się w aktach ziemskich wareckich w 1408 roku.
Wedle najstarszych dokumentów ród od strony Grażyny Fredro-Bonieckiej z domu Łoś istniał już w 1391 roku – wówczas jako Łoś z Grodkowic herbu Dąbrowa. Tytuł hrabiowski nadali rodzinie zaborcy. Czy za zasługi dla obcych monarchii, czy za pieniądze, tego nie wiem. Z dokumentów zachowały się też Pamiętniki Łosia towarzysza chorągwi pancernej z lat 1646–1667.
Nie sięgnę jednak tak daleko. To będzie opowieść o Grażynie, i wokół, bo nie sposób mówić o niej bez pokazania jej bliskich i świata, w którym przyszło jej żyć.
Opowieść dzielę na trzy części. Slajdy z Potworowa – tam po ślubie zamieszkała Grażyna z mężem Michałem; przywołuję lata ich dzieciństwa, dorastania, młodości. W 1942 roku Niemcy rekwirują majątek w Potworowie, Bonieckim każą się wynieść. I wtedy zaczynają się Slajdy ze Świdna – gdy przenoszą się do rodzinnego majątku w tejże wsi. Z kolei Slajdy powojenne to próba opisania losów Grażyny i jej bliskich w nowej, innej rzeczywistości.
Głównym rozmówcą, dzięki któremu złożyłam tę historię, był mój stryj, ksiądz Adam Boniecki. Swoimi wspomnieniami podzielili się również mój ojciec Tadeusz Fredro-Boniecki, ciocia Enia – Maria Rey, ciocia Anga Szlenkier, wuj Krzysztof Łoś, ciocia Ewa Maria Łoś (kuzyni mojego ojca). Najwięcej dokumentów, zapisków, zdjęć i wspomnień rodzinnych udostępniła mi ciocia Maryla – Maria Dąbrowska (siostra mojego ojca), która przez lata skrupulatnie je gromadziła i porządkowała.
Moi bohaterowi bliżsi i dalsi:
Grażyna Fredro-Boniecka z hrabiów Łosiów (1908–1989), moja babunia. Poznała mojego dziadka w Zakopanem na nartach. Gdy zimą 1945 roku czerwonoarmiści wprowadzili się do pałacu w Świdnie, powiedzieli Grażynie, że może wybrać sobie dziesięciu niemieckich jeńców, a oni ich rozstrzelają. Nie skorzystała z propozycji.
Michał Fredro-Boniecki (1896–1944), mój dziadek, którego nie zdążył poznać mój ojciec Tadeusz. Zanim dziadka rozstrzelano, dwa razy uniknął śmierci. Za każdym razem uratował go ordynans.
Maria hrabina Łosiowa z Wielowieyskich (1871–1955), matka Grażyny. Na zdjęciach, czy to w ogrodzie, czy przy fortepianie, zawsze wyprostowana jak struna. Pisała: „W rodzinie Wielowieyskich jest stary zegar, na którym jeden z Dziadów naszych kazał wyryć (w Genewie) sentencję: Il est toujours l’heure de faire des heureux (Zawsze jest czas na uszczęśliwianie ludzi). Niech i to będzie tradycją naszego domu”. Po wojnie robiła z ptasich piórek spławiki do wędek.
Stanisław hrabia Łoś (1865–1939), ojciec Grażyny. Gdzie się nie pojawiał, tam zakładał orkiestrę włościańską. Podobno, gdy studiował na Akademii Rolniczej w Monachium, chodząc na zajęcia przez las, nauczył kosy wygwizdywać melodię krakowiaka. Stanisława seniora nie należy mylić ze Stanisławem juniorem, bratem Grażyny.
Maria Boniecka z hrabiów Tyszkiewiczów (1871–1923), matka Michała. Przyjęła oświadczyny od Edwarda na balu karnawałowym w Krakowie w pałacu Pod Baranami. Ślub odbył się z wielką pompą w miasteczku Waka na Litwie w czerwcu 1895 roku. Matka Marii była przerażona temperamentem gości przybyłych z Podola.
Edward Fredro-Boniecki (1868–1924), ojciec Michała. Zastał na Podolu dom słomą kryty, a postawił murowany pałac z kanalizacją, wodociągami, elektrycznością, centralnym ogrzewaniem i telefonem. W latach dwudziestych XX wieku bolszewicy zrównali budynek z ziemią. Siostra Edwarda, Joanna po mężu Jaroszyńska, zamieszkała przy Nowym Świecie w Warszawie, a brat Stanisław – w Tomczycach.
Ida hrabianka Łoś (1897–1966), siostra Grażyny. Przed wojną na korytarzach radia, gdzie pracowała, wołali do niej: „O, idzie piła!”. Bo grała na pile. Złościło ją to, więc ogłosiła wśród słuchaczy konkurs na zmianę nazwy instrumentu. Wygrało słowo klinga, niestety nazwa nigdy się nie przyjęła.
Maria Immakulata hrabianka Łoś (1895–1985), siostra Grażyny. Bliscy mówili do niej Imola. Ostatnia siostra kanoniczka w Warszawie. Ale za to pierwsza i jedyna kobieta, która dostała zlecenie od klubu dżokejów w São Paolo na namalowanie koni na ścianie stajni.
Andrzej hrabia Łoś (1899–1962), brat Grażyny. Po kapitulacji Helu w 1939 roku trafił do oflagu w Königstein. Gdy dowiedziała się o tym jego żona Magdalena – zwana Bobą – wsiadła w auto i ruszyła przez ogarniętą wojną Europę do Rzymu, by starać się o uwolnienie męża. W tej ratunkowej misji za jedyną towarzyszkę miała ulubioną spanielkę Mott. Jesienią 1940 roku Boba i Jędrek byli już w Brazylii. Czy z pieskiem? Nie wiadomo.
Elżbieta Podhorska z hrabiów Łosiów (1902–1986), siostra Grażyny. Znana jako Litka. Wyszła za Bolesława księcia Podhorskiego, z którym budowała Osadę Krechowiecką na Wołyniu. Stworzyli od zera miasteczko, po którym dziś nie ma ani śladu.
Adam hrabia Łoś (1904–1962), brat Grażyny. Jedyny z rodzeństwa, który nie miał za grosz słuchu muzycznego i nie grał na żadnym instrumencie. Za to miał bardzo zdolną żonę poetkę Krystynę Konarską-Łosiową (1910–2002).
Edward Fredro-Boniecki (1897-1970), brat Michała. Uważany za najprzystojniejszego wśród rodzeństwa. Całą II wojnę światową spędził w oflagu w Murnau. Jego żona Zofia z hr. Korwin-Kossakowskich i dzieci zostały wywiezione w głąb Rosji, a potem z armią Andersa trafiły do Iranu. Po wojnie małżonkowie odnaleźli się we Włoszech, skąd wyemigrowali do Londynu. Dzięki wspomnieniom Edwarda zachował się opis dworu w Kuźmińcach.
Stanisław hrabia Łoś (1906-1980), brat Grażyny. Z przyszłą żoną Ireną Płoską spotkali się dopiero pod koniec wojny we Włoszech, choć ich drogi skrzyżowały się po raz pierwszy we wrześniu 1939. Pobrali się w Londynie, a w 1948 roku dołączyli do Andrzeja i Magdaleny w Brazylii.
Izabella Fredro-Boniecka (1906–1942), siostra Michała. Wymarzyła sobie, że zeswata przyjaciółkę Grażynę z bratem i dopięła swego. Intryga była o tyle prostsza, że oboje lubili jeździć na nartach.
Andrzej Fredro-Boniecki (1907–1978), brat Michała. Też uwielbiał narty i pozostaje zagadką, jak udało mu się wjechać do Zakopanego podczas niemieckiej okupacji, gdy kurort był zamknięty dla Polaków. Chyba umiał nieźle zakombinować.
Ksiądz Adam Boniecki (ur. 1934), syn Grażyny i Michała. Chciał wstąpić do KOR-u i dostał nawet zgodę od swojego prowincjała, ale nie udzielił jej naczelny „Tygodnika Powszechnego” Jerzy Turowicz. Adam usłyszał: „Nie każdy może robić wszystko”.
Stanisław Fredro-Boniecki (ur. 1936), syn Grażyny i Michała. Młodszy od Adama, ale odważniejszy. Gdy w drodze do szkoły Adama zaczepili chuligani, Stanisław bez wahania stanął w obronie brata i sprał wyrostków. Lata później rzucił studia i zaciągnął się na kuter rybacki.
Krystyna Fredro-Boniecka (ur. 1937), córka Grażyny i Michała. Nazywano ją Tina. Pozowała rzeźbiarce Zofii Trzcińskiej-Kamińskiej. W licznych kościołach i w kaplicach można spotkać Matkę Boską z twarzą młodej Krystyny.
Maria Dąbrowska z domu Boniecka (ur. 1940), córka Grażyny i Michała. W dzieciństwie Maryla, bo tak na nią mówiono, dostała od chrzestnej rower marki Diamant. Nie protestowała, kiedy przejął go starszy brat Adam. Widocznie już wtedy wiedziała, że woli motocykle. Do dziś, gdy odwiedza w Rzymie córkę Ewę, jeździ po mieście na skuterze.
Tadeusz Fredro-Boniecki (ur. 1943), syn Grażyny i Michała, mój tata. Najbardziej znany głos radiowy w latach siedemdziesiątych. Gdyby Bonieckim nie odebrano majątku i nie nastała władza ludowa, Tadeusz nigdy nie zostałby barmanem w warszawskim SPATiFie i nie poznał Ewy, która pracowała tam jako kelnerka. Nie byłoby mnie ani mojej siostry Doroty. Jedna z ciotek miała nadzieję na arystokratyczne pochodzenie mojej mamy. Spoglądając na nią przez monokl, zapytała: „A z których to Śliwińskich jesteś, moje dziecko?”. Mama odparła: „Z tych z Warszawy”.1
Adam Boniecki: – Domyślam się, że mój ojciec pięknie urządził dwór w Potworowie dopiero na przyjazd mojej mamy w lipcu 1933 roku, bo wtedy się pobrali. O ile wiem, to w większości meble były nowe, przynajmniej w salonie i w sypialni. Pewnie wcześniej dom był surowszy. Najpierw należał do Stanisława Bonieckiego, stryja mojego ojca – nie znałem go, ale wiem, że był z wykształcenia inżynierem i podobno jako jeden z pierwszych w tamtych stronach jeździł na rowerze.
Mój tata był jednym ze spadkobierców majątków Rdzów i Potworów. Jemu przypadł należący do tej drugiej rodziny dwór. Z tego co wiem, spłacał rodzeństwo.
To był prosty, klasyczny, parterowy dwór, choć część domu była, zdaje się, piętrowa. Z podjazdu wchodziło się do holu, na prawo znajdowała się jadalnia, na lewo – salon.
Nie był to duży budynek, ale na święta mieściła się w nim masa gości – tak przynajmniej wynika z wpisów do rodzinnego albumu. Może nie przypominam sobie o istnieniu jakichś innych pomieszczeń. Na pewno był pokój dziecinny, gabinet ojca, sypialnia rodziców, jadalnia, salon. Nie pamiętam samej kuchni, ale pamiętam sąsiadującą z nią spiżarnię zamkniętą na klucz. Mama nosiła zawsze przy sobie pęk kluczy, ale do spiżarni klucz miała też kucharka.
Obok kuchni był kredens – pomieszczenie, gdzie „chłopak kredensowy” przygotowywał samowar. Przynosił go do sali jadalnej i stawiał przy moim ojcu na specjalnym stoliku. Tata sam obsługiwał ten samowar. Picie dobrze zaparzonej herbaty i zwyczaj nastawiania jej w samowarze przywiózł z Podola, gdzie spędził dzieciństwo i młodość. Tak więc kredens do dziś nie kojarzy mi się z meblem, tylko z pokojem między kuchnią a jadalnią. W domu nie było jakichś tłumów służby, ale „chłopak kredensowy” był obowiązkowo.
Michał Fredro-Boniecki z najstarszym synem Adamem, Potworów, rok 1935
Z młodszym bratem Stasiem jadaliśmy w pokoju dziecinnym, ale czasem też przy osobnym małym okrągłym stole w sali jadalnej z dorosłymi. Kiedyś się uparłem, że czegoś nie zjem. Pewnie nasza bona chciała złamać mój opór: postanowiono, że jeśli teraz nie zjem, to dostanę to coś na kolację, jeśli nie zjem na kolację, to na śniadanie. Nie pamiętam, co to było, dość, że się uparłem i chyba wygrałem.
Dwór nie był skanalizowany, choć w łazience rodziców stała wanna, były krany i piecyk do podgrzewania wody. Nad wanną znajdował się wielki zbiornik, do którego wodę ręcznie pompował stróż – lata później w nowicjacie w klasztorze też pompowałem wodę do podobnego zbiornika. Kiedy zbiornik się napełniał, z rury wystającej ze ściany pod samym sufitem płynęła woda. Żartowano, że póty stróż pompował, póki mu się woda na głowę nie lała.
My, dzieci, wieczorem myliśmy się w miednicy w podgrzanej wodzie, a rano w zimnej. Klozety stanowiły specjalną konstrukcję. W klozecie było umieszczone wiadro. Nie spuszczało się wody, ale wiadro zasypywało się torfem czy czymś takim. Wiadro wynosił zatrudniony przez rodziców stróż nocny – mówiło się na to „system stróż”. Na wyposażenie każdego pokoju składały się nocniki, które chowano w szafkach nocnych.
Któregoś dnia zawołali nas rodzice, żebyśmy przyszli do ich łazienki. A tam na klozecie siedziała figura zrobiona z poduszek i ubrań, w ręku trzymała papier. Wyglądała jak trup. Rodzice urządzili sobie taką zabawę. Czekali, aż wejdzie ktoś ze służby i krzyknie z przerażenia. Jedna służąca tak się wystraszyła, że najpierw wrzasnęła, a potem upadła na ziemię. Nie powiem, rozśmieszyła mnie. Ale byłem zadziwiony, że takie wygłupy bawią moich rodziców, nie pasowało to do nich.
Dwór w Potworowie, lata 30. XX wieku
Pierwszy raz o Potworowie wspomina Jan Długosz w Liber beneficiorum dioecesis Cracoviensis⁸. Wówczas, czyli w XV wieku, majątek należał do Pawła Potworowskiego herbu Dębno i Jakuba z Rzeszotkowej Woli herbu Łabądź. Sto lat później przeszedł w ręce rodziny Wolskich, a od 1620 roku właścicielami została rodzina Podkańskich. Dopiero w połowie XIX wieku do dworu wprowadzili się nowi właściciele: Bonieccy.
Na zdjęciach z 1891 roku widać, że jedna część dworu jest wyższa. Mieszkał w nim już Stanisław Rudolf Kazimierz Fredro-Boniecki, który był stryjecznym dziadkiem księdza Adama Bonieckiego. To on odkupił majątek od Podkańskich. Z zewnątrz budynek wyglądał surowo, ale był już murowany (do czasów Podkańskich – drewniany). Wszystkie okna na parterze miały zewnętrzne okiennice. Nowy właściciel albo dopiero Michał Fredro-Boniecki, ojciec Adama i mój dziadek, kazał posadzić dzikie wino, które obrosło fasadę – tak wynika z fotografii z 1941 roku. Nie widać za to na niej okiennic.
Na pierwszym planie Ida i Stanisław Łoś, w drzwiach stoi ich brat Adam, Potworów, styczeń 1935 roku
Nie było ich już zresztą zimą na przełomie 1934 i 1935 roku. Wówczas od sześciu miesięcy Michał Fredro-Boniecki mieszkał w Potworowie ze świeżo poślubioną Grażyną, hrabianką z Łosiów.
Tamtej zimy na początku stycznia mróz dawał się we znaki, dookoła leżał śnieg, ale świeciło słońce. Przyjemny dzień. Przed przeszklonym odśnieżonym wejściem do dworu stoi samochód na włączonym silniku, rozgrzewa się przed drogą. Grażyna żegna starsze rodzeństwo: siostrę Idę i brata Stanisława, którzy spędzili u nich Boże Narodzenie i razem świętowali nadejście Nowego Roku. Na fotografii Ida – ma wówczas trzydzieści sześć lat – jest ubrana w ciężki, gruby płaszcz i czapkę, w ręku trzyma neseser. Musi wracać do Warszawy, pracuje w Polskim Radiu. Towarzyszy jej młodszy brat, dwudziestosiedmioletni Stanisław. Raczej nie marznie w długim palcie sięgającym kolan, wykończonym ciepłym futrzanym kołnierzem.
Jest jeszcze brat Adam, stoi bez kurtki, tylko w swetrze. Pewnie zostaje jeszcze u siostry. Grażynę widać przez szybę, nie chce się przeziębić, więc macha zza okna.
Zwoziły samochody
na wigilijną noc
przez góry, rzeki, lody
do dworu gości moc…
Bo oto w Potworowie
dziś wielki zjazd rodziny.
Szampanem piją zdrowie
Infanta imieniny!
Gwar i wesoło wszędy,
i wszystko jak należy:
choinka i kolendy,
szarada po wieczerzy!
A potem polowanie!
Myśliwski szał od rana,
wieczór bankietowania,
a nawet chór „oj, Dana!”.
Tańczyli, jedli, pili
i toast wzniósł „król” brat:
niech gospodarze mili
żyją nam setki lat!
Przemiłe były święta,
jasny, pogodny czas!
Ten nastrój zapamięta
na długo każdy z nas…
Szybko minęły chwile.
Szkoda… odjeżdżać czas,
zostało wspomnień tyle!
Oj, zabawili nas!
Wierszyk wpisała do pamiątkowego albumu Ida Łosiówna 29 grudnia 1934 roku. „Infant” – Adam, pierworodny syn Grażyny i Michała, cztery dni wcześniej skończył pięć miesięcy, więc z tej okazji, ale też z okazji jego imienin, które wypadają w Wigilię, rodzina wznosiła toasty szampanem. Ida odnotowała też, że w czasie polowania, na które wybrali się wtedy mężczyźni, ustrzelono sto czterdzieści jeden zajęcy i dwanaście królików. Jej brat Adam Łoś został królem myśliwych, zabił najwięcej zajęcy – aż dwadzieścia dziewięć. Dwaj pozostali: Andrzej – zwany Jędrkiem – tylko o pięć mniej, a Stanisław – dwadzieścia jeden. Pan domu Michał – dwadzieścia.
Prawie czterdzieści lat wcześniej, też przed świętami Bożego Narodzenia, w grudniu 1895 roku, polował w tych samych lasach poprzedni gospodarz Stanisław Boniecki. Do rodzinnej kroniki wklejono wycinek prasowy z tamtego czasu: „W dniach 15-ym i 16-ym b. m. odbyło się polowanie w dobrach w Potworowie p. Stanisława Bonieckiego, mianowicie: w lasach Tomczyckich i Borowińskich, na którem we 22 strzelby ubito: 2 wspaniałe i ogromne jelenie, 7 kozłów, 8 lisów, 14 cietrzewi i 177 zajęcy”.
Polowania to jedna z rozrywek ziemiaństwa, nie tylko Bonieckich i Łosiów. Nazywali siebie miłośnikami przyrody, bo strzelali tylko w wyznaczonych okresach, przez resztę roku dokarmiali i doglądali zwierzynę. Poza tym strzelanie do zwierząt – tak wynika z opisów polowań – było tylko elementem całej tej zabawy. Ciekawe, co by powiedziały na to zwierzęta, gdyby ktoś je spytał.
Trzeba było przyszykować broń, ale też odpowiedni strój: najlepiej spodnie pumpy, których nogawki wsuwało się w podkolanówki – żeby wygodnie przemierzać knieje czy też dosiąść konia. Obowiązkowo koszula, krawat i marynarka, a zimą wełniana kurta. I kapelusz lub czapka.
Polowanie w majątku w Potworowie w latach trzydziestych. W jasnym stroju – Michał Fredro-Boniecki
Wtedy przychodziło już czekać na sygnał trąbki, po czym przewiesić strzelbę przez ramię i wyruszać. Nie chodziło o to, by od razu zasadzać się na zwierzę. Myśliwi godzinami chodzili po lasach i łąkach, psy tropiły i ujadały, ćwierkały ptaki, trzaskały gałęzie, chrzęściło pod nogami runo. Odurzał zapach świeżego, wilgotnego porannego powietrza. Leśniczy wyznaczał polującym pozycje, najęci chłopi naganiali zwierzynę, by myśliwy nie musiał się trudzić, a czasem nawet pomocnicy nabijali strzelby. Uczestnik polowania musiał tylko oddać strzał. Najlepiej celny.
O świcie 29 grudnia, zanim wzeszło słońce, mąż i bracia Grażyny wyruszyli bryczkami na łowisko. Około południa przybyły w umówione miejsce pani domu z Idą, bratową Magdaleną, nazywaną Bobą – żoną Jędrka, i ze służbą. Przywiozły bigos, bułki drożdżowe z farszem mięsnym, szynką i serem, wódkę. Wspólnie zjedli obfite śniadanie.
Potem kobiety wróciły do dworu, a mężczyźni wznowili polowanie, które trwało do zmroku. Na koniec ułożono upolowaną zwierzynę w rzędach na ziemi, zliczono i zanotowano. Adam Łoś ustrzelił najwięcej, więc tym razem on został królem łowów, co uczczono toastami już we dworze podczas wieczerzy.
Alfred Łoś, dziadek Grażyny, dzielił myśliwych na tych prawdziwych i na strzelców. W październikowym numerze czasopisma „Łowiec” z 1880 roku opublikowano jego list nadesłany do redakcji, w którym tak opisywał dobrego myśliwego:
Areną działania myśliwego dzikie bory, obszerne pola. Każdy strzał, każde wystawienie wyżła, każdy miot, wszystko różne, nie podobne do poprzednich, każdy dzień ma swoją odrębną historyę. Prawdziwy myśliwy nie dba o poklask publiki, lubo miła mu jest dobra opinija u kolegi, cieszy się trofeami śród trudów zdobytemi czyto sam, czy w towarzystwie. Dusza jest nieustannie w nastroju poetycznym, bo też w koło go woń poezyi otacza . Strzał pewny, lubi kulę, a choć na pewne strzela, często pudlarz, nie ma co mówić godny obywatel, ale człowiek nieużyty, raz na rok daje polowanie, i to starannie dzień obiera, sam się tylko po błotach włóczy, żonie nawet zająca żałuje, krzaki po polach sadzi, karmę zwierzynie rozwozi.
Za to zły strzelec:
wyniszcza zwierzynę, przynosi szkodę krajowi, nic nie produkuje, a gdy już wszystko w koło siebie wytępił, nie umie pożytecznie użyć czasu, bo się pracować nie nauczył⁹.
Stanisław Fredro-Boniecki – ten który kupił Potworów od Podkańskich – należał do klubu Warszawskiego Towarzystwa Myśliwskiego z siedzibą przy ulicy Kredytowej (do 1917 Erywańskiej). Klub, założony w 1867 roku, na początku XX wieku zaliczał się do ekskluzywnych miejsc na mapie stolicy. Jego członkami byli głównie arystokraci, ziemianie, finansiści oraz polscy i rosyjscy oficerowie stacjonujący w Warszawie. W klubie jedli, pili, a przede wszystkim z zapałem grali w karty, niejednokrotnie przegrywając bajońskie sumy – August Potocki zadłużył się u Maurycego Zamoyskiego na sześćdziesiąt tysięcy rubli, a nie mogąc spłacić należności, oddał hrabiemu obraz Jana Matejki Kazanie Skargi.
W klubie ubijało się też interesy i załatwiało wiele spraw, które wymagały zgody rządu rosyjskiego, jak na przykład pozwolenia na budowę kolei warszawsko-wiedeńskiej, polskich kopalni węgla, na otwieranie bibliotek czy szkół polskich. Krążyła nawet anegdota:
Chodziło o uzyskanie jakiegoś pozwolenia od warszawskiego generała-gubernatora¹⁰. Adiutantem generała był pułkownik Mikołaj Kawelin, człowiek o bardzo wysokiej kulturze, słynny z dowcipu, bardzo życzliwy i przywiązany do Polaków. Pan generał-gubernator z adiutantem zostali zaproszeni na obiad do klubu przez hrabiego Adama Zamoyskiego, prezesa Sokoła Polskiego, i innych. Przy obiedzie omówiono sprawy i dygnitarz obiecał rozpatrzyć je i nadesłać odpowiedź. Gdy generał-gubernator odchodził, a było to w zimie, Adam Zamoyski odebrał futro portierowi i podał osobiście dygnitarzowi, by go dobrze do sprawy przez uprzejmość nastawić. Inny portier podał futro Kawelinowi, ten jednak nie chciał go włożyć i zwrócił się do Adama Zamoyskiego, z którym był na „ty” – „słuchaj Adam, ja też jestem Moskal, dlaczego mi płaszcza nie chcesz podać?”¹¹.
Po odzyskaniu niepodległości Klub Myśliwski wciąż działał i nadal pozostawał elitarny. Ale nie gościł już rosyjskich oficerów. Przy Kredytowej bywały inne ważne osobistości jak choćby Charles de Gaulle, wtedy kapitan, który ponoć zachwycał się serwowanymi tam daniami polskiej kuchni.
Tymczasem Mikołaj Kawelin nabył majątek pod Białymstokiem, przyjął obywatelstwo polskie i poświęcił się pracy społecznej. W latach trzydziestych był prezesem klubu piłkarskiego Jagiellonia Białystok. Został odznaczony przez marszałka Piłsudskiego Złotym Krzyżem Zasługi.
Adam Boniecki: – W mojej pamięci nie zostały polowania, tylko rozżalenie, że oni polują. Tata miał dubeltówkę. Na koniec łowów rozpalano ognisko, na pewno przynajmniej raz uczestniczyłem w takim myśliwskim biwaku. Miałem żal, że ojciec organizuje polowania. A to przez książkę Z naszych pól i lasów Anny Lewickiej, którą czytały nam pewnie niańki. „To już wszystko przepadło. Taki to już los zwierząt, że większa ich część ginie z rąk tych strasznych naszych wrogów – ludzi. Czy myślisz, że mnie lub ciebie inny czeka koniec? Nie wiemy, czy dożyjemy jutra. Nie smuć się, bracie, używaj życia”¹² – słuchaliśmy opowieści o zwierzętach, które czuły, bały się, myślały jak ludzie. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego się je zabija.
Podobnie było z owcami. W Potworowie mieliśmy wielką owczarnię. Przerażało mnie strzyżenie. Związywało się owce, strzygło wielkimi nożycami, potem miały na ciele mnóstwo krwawiących skaleczeń. Było mi ich po prostu żal, ale nie było zwyczaju, by kwestionować przyjęte praktyki.
Drugiego stycznia 1939 roku odbyło się prawdopodobnie ostatnie polowanie w Potworowie. I pewnie ostatnie w życiu Michała i Grażyny. Też na zające, jak parę lat wcześniej z okazji imienin infanta Adama. Ustrzelono dwieście trzynaście sztuk. Prawdopodobnie też ostatni raz Grażyna zarządziła w kuchni, by na ruszcie upieczono na kolację zajęcze combry i przygotowano kotlety z zająca.
Adam Boniecki: – Pamiętam Boże Narodzenie, być może ostatnie przed wojną, i tłum rodziny. Dostaliśmy od stryja Edzia, brata mojego ojca, wówczas majora, ułańskie mundury. Przód munduru przywiązywało się tasiemkami, do tego czako, szabla. I samochody, co nakręcone jeździły i sypały iskrami.
Piknik w trakcie polowania. Z przodu po lewej Krystyna Konarska-Łoś, z prawej – Grażyna Fredro-Boniecka, w głębi po lewej na stołku Michał Fredro-Boniecki, a na ziemi na kocu siedzą ich synowie Adam (odwraca głowę w stronę obiektywu) i Stanisław (bokiem); Przystałowice niedaleko Potworowa, rok 1938
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.Przypisy
Wstęp
¹ M. Bieńczyk, Kontener, Warszawa 2018, s. 44.
² Alfred Antoni Potocki (1886–1958) – ostatni ordynat łańcucki. W 1944 roku wyjechał z matką do Wiednia, wywożąc kilkaset skrzyń z najcenniejszymi zbiorami zamku w Łańcucie (za przypisem z książki: V. Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk, Warszawa 2019, s. 52).
³ V. Sapieha, Amerykańska księżna…, dz. cyt., s. 55–56.
⁴ Wywiad Michała Olszewskiego w „Tygodniku Powszechnym”, dodatek specjalny na jubileusz księdza Adama Bonieckiego, 2014, nr 30.
⁵ A. Boniecki, Krystyna Konarska Łosiowa (1910–2002). Bóg… Ileż piękna…, „Tygodnik Powszechny” 2002, nr 28.
⁶ „Ród wywodzący się z Italii, przebiegły i obrotny; przybywszy do Polski nazwali się Bonacza, to jest »dobry czas«, co dzisiaj – w sposób przeinaczony – wymawiają Boncza (Bouncza). Jego ojcem był Myrzs”; tłum. z łaciny Tomasz Płóciennik.
⁷ A. Boniecki, Kronika rodziny Bonieckich z przydomkiem Fredro herbu Bończa, Warszawa, 1875, s. 1, 3. Heraldyk Adam Boniecki (1842–1909)powołuje się na kroniki dwóch innych heraldyków: Bartłomieja (Bartosza) Paprockiego herbu Jastrzębiec (ok. 1543–1614) i Szymona (Simona) Okolskiego herbu Rawicz (1580–1653).
I Slajdy z Potworowa
⁸ J. Długosz, Liber beneficiorum dioecesis Cracoviensis (Księga uposażeń diecezji krakowskiej), wydanie drukowane, Kraków, 1863–1864.
⁹ List Alfreda Łosia opublikowany w dziale Korespondencye, „Łowiec”, październik 1880, Lwów, s. 157.
¹⁰ Prawdopodobnie chodziło tu o generała-gubernatora warszawskiego Gieorgija Skałona, który pełnił tę funkcję w latach 1905–1914.
¹¹ Ten i kolejne cytaty z Edwarda Fredro-Bonieckiego pochodzą z jego wspomnień, spisanych w Londynie w 1963 roku, ale nigdy nieopublikowanych.
¹² A. Lewicka, Z naszych pól i lasów, Warszawa 1938.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I