Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Za oceanem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za oceanem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 296 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Na wą­skim prze­smy­ku, Neck zwa­nym, łą­czą­cym Bo­ston, sto­li­cę. Mas­sa­chu­set, ze sta­łym lą­dem, wzno­sił się niz­ki, z ka­mie­nia zbu­do­wa­ny do­mek, ogród­kiem oto­czo­ny.

Było to lato, pod roz­ło­ży­stym li­li­jo­den­drum (1), pięk­ny­mi kwia­ta­mi osy­pa­nym, przed sto­łem za­ło­żo­nym przy­bo­ra­mi do ro­bo­ty, sie­dzia­ła ko­bie­ta lat śred­nich, o smut­nem wej­rze­niu i bla­dej twa­rzy, ubra­na wię­cej niż skrom­nie, w suk­ni czar­nej, ża­łob­nej; obok niej ba­wi­ła się lal­ką sied­mio­let­nia dziew­czyn­ka ja­sno­wło­sa, we­so­ła i ru­chli­wa, cho­ciaż rów­nież w ża­ło­bie.

Słoń­ce po­chy­la­ło się ku za­cho­do­wi, więc ptac­two dą­ży­ło do gniazd; na ro­do­den­dro­nach i ka­me­liach, w po­bli­żu li­li­jo­den­drum ro­sną­cych, moc było tych ma­leństw skrzy­dla­tych, na każ­dej nie­mal ga­łę­zi sie­dział je­den, a wszyst­kie krę­ci­ły się, świe­go­ta­ły; moż­na było być pew­nym, iż zda­ją so­bie spra­wę z przy­gód do­zna­nych w cią­gu dnia.

U stóp li­li­jo­den­drum, na ra­ba­tach, cią­gną­cych się po obu stro­nach dro­gi, do drze­wa wio­dą­cej, błę­kit­ne po­wo­je i róż­no­ko­lo­ro­we por­tu­la­ki na­chy­la­ły swo­je kie­li­chy na po­wi­ta­nie księ­ży­ca i jego dwo­ru, zło­żo­ne­go z gwiazd; lada chwi­la spo­dzie­wa­ły się kwia­ty uj­rzeć kró­la nocy wjeż­dża­ją­ce­go na nie­bo. Zło­to­wło­sa dziew­czyn­ka spo­strze­gła już na­wet ma­leń­ką gwiaz­decz­kę, po­sła srebr­ne­go władz­cy, i pa­lusz­ka­mi po­ka­za­ła ją mat­ce.

–- (1) Ro­dzaj klo­nu, ma kwiat do tu­li­pa­nu po­dob­ny.

Wtem ci­chy tu­pot roz­legł się poza ogród­kiem, mała za­po­mnia­ła o gwiazd­ce.

– Hary bie­gnie – rze­kła.

Bla­da ko­bie­ta pod­nio­sła zwol­na schy­lo­ną nad ro­bo­tą gło­wę i uśmiech zja­wił się na jej sma­głych ustach; po­sła­ła ra­zem z dziew­czyn­ką wzrok w głąb uli­cy, któ­ra gi­nę­ła wśród krze­wów ber­be­ry­su.

Tu­pot sta­wał się co­raz gło­śniej­szy.

– Pal­nę na­prze­ciw – rze­kła dziew­czyn­ka. I, pew­na, że mat­ka bro­nić nie bę­dzie, pu­ści­ła się pę­dem; mat­ka po­go­ni­ła za nią wzro­kiem, lecz dziew­czyn­ka zni­kła jej nie­ba­wem z oczu, nie nad­łu­go jed­nak. Wnet uka­za­ła się w to­wa­rzy­stwie czter­na­sto­let­nie­go chłop­ca, któ­ry pro­wa­dził ją za rękę. Dzie­ci sta­no­wi­ły ja­skra­we prze­ci­wień­stwo ze sobą. Ona ja­sno­wło­sa, mia­ła twa­rzycz­kę bia­ło­ró­żo­wą, oczy błę­kit­ne, fi­glar­ne, czo­ło niz­kie oko­lo­ne nie­sfor­ny­mi kę­dzior­ka­mi; on bru­net, o ce­rze ciem­nej, oczach piw­nych, peł­nych ognia, miał czo­ło wy­so­kie, na niem my­śli wy­pi­sa­ne po­waż­ne, i zda­wał się coś po­waż­ne­go opo­wia­dać ma­łej fi­glar­ce; opar­ta na jego ra­mie­niu zło­to­wło­sa piesz­czo­cha za­wie­si­ła nie­bie­skie oczę­ta na jego twa­rzy i o dzi­wo, słu­cha­ła z za­ję­ciem, nie trze­po­ta­ła się, jak owi skrzy­dla­ci miesz­kań­cy drzew, do któ­rych czę­sto by­wa­ła po­dob­ną.

Ko­bie­ta w ża­ło­bie wpa­trzy­ła się w to dwo­je wzro­kiem, w któ­rem bez­gra­nicz­na mi­łość się ma­lo­wa­ła: bo też były to jej dwa klej­no­ty, je­dy­ny skarb, jaki po­sia­da­ła, je­dy­ny pro­mień jej smut­ne­go ży­cia, je­dy­na po­cie­cha w jej sie­roc­twie i opusz­cze­niu; do­pie­ro rok upły­nął jak od­pro­wa­dzi­ła do gro­bu męża, któ­re­go na rów­ni z dzieć­mi ko­cha­ła i sza­no­wa­ła za jego ro­zum, oraz za­cny cha­rak­ter.

Dzie­ci zbli­ży­ły się wresz­cie do sto­łu, Hary uwol­nił rękę z pod ra­mie­nia sio­stry i do mat­ki przy­stą­pił z po­ca­łun­kiem.

– Cu­dow­ny dzień spę­dzi­łem dzi­siaj ma­tecz­ko, po­win­na byś po­zwa­lać mi czę­ściej od­wie­dzać wuja.

Po twa­rzy pani Whi­te prze­mknął cień nie­za­do­wo­le­nia, nic wszak­że nie od­po­wie­dzia­ła na te sło­wa, ale Hary spo­strzegł bruz­dę na jej czo­le, siadł obok i ode­zwał się zno­wu, pa­trząc pil­nie w twarz mat­ki.

– Zda­jesz się nie lu­bić!, mamo, wuja Nil­son, za­uwa­ży­łem iż na­wet mó­wisz o nim nie­chęt­nie, a z wi­docz­nym przy­mu­sem po­zwa­lasz mi by­wać u wuja. Po­wiedz mi ma­tuch­no, cze­mu to. Wuj jest taki we­so­ły, dow­cip­ny, go­ścin­ny, a przy­tem tak pięk­nie ma urzą­dzo­ne miesz­ka­nie, ta­kie ślicz­ne ma ko­nie, taki za­wsze do­bry obiad jest u nie­go i tak mnie wita ra­do­śnie, gdy przyj­dę, i na­zy­wa mnie swo­im zię­ciem uko­cha­nym.

Pani Whi­te drgnę­ła.

– Nig­dy, nig­dy – rze­kła go­rącz­ko­wo.

Przy tych sło­wach smut­ne jej oczy na­bra­ły bla­sku go­rą­ce­go i sta­ły się zu­peł­nie po­dob­ne do oczu syna.

– Nie lu­bię w isto­cie pana Nil­son – do­da­ła ostrym gło­sem, któ­ry tak dziw­nie od­bi­jał od słod­kiej jej twa­rzy.

Dzie­ci spoj­rza­ły na nią prze­stra­szo­ne, ale ona uspo­ko­iła się na­tych­miast, po­ło­ży­ła dłoń na ra­mie­niu syna i ci­cho, ła­god­nie mó­wić te­raz po­czę­ła.

– Wpraw­dzie masz lat do­pie­ro czter­na­ście, po­wiem ci jed­nak­że dzi­siaj, co po­le­cił mi po­wie­dzieć ci twój oj­ciec, gdy skoń­czysz lat szes­na­ście. Kto wie, co nas ju­tro cze­ka…

Hary pod­niósł peł­ne za­cie­ka­wie­nia spoj­rze­nie na mat­kę, a mała Lili przy­su­nę­ła się do niej i u nóg jej na niz­kim stoł­ku drew­nia­nym usia­dła. Pani Whi­te spoj­rza­ła na nią nie­spo­koj­nie, już chcia­ła wy­mó­wić:

– Idź bie­gać po ogro­dzie.

Lecz uśmiech po­błaż­li­wy zja­wił się na jej ustach.

– I ty ptasz­ku chcesz słu­chać? – spy­ta­ła – słu­chaj­że: pew­ną je­stem, że mnie nic zro­zu­miesz – do­da­ła, nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi.

– Daw­ne to bar­dzo cza­sy, gdy nasi przod­ko­wie prze­nie­śli się tu­taj z Eu­ro­py – po­czę­ła opo­wia­dać – Ame­ry­ka była już wów­czas od­kry­tą przez Ko­lum­ba, lecz pół­noc­ne jej stro­ny nie­zna­ne były jesz­cze Eu­ro­pej­czy­kom; na ob­sza­rze tym, więk­szym sto­kroć od Eu­ro­py znaj­do­wa­ły się ste­py i pusz­czo po­ły­sku­ją­ce ta­fla­mi je­zior, lasy peł­ne dzi­kie­go zwie­rza. Przy­by­sze, któ­rych nie chci­wość zło­ta, nie łu­piez­two za­gna­ły na owe pusz­cze, ale smut­ne oko­licz­no­ści losu, nie­do­la i łzy, za­bra­li się od­waż­nie do pra­cy w no­wej sie­dzi­bie i wy­kor­czo­wa­li lasy, osu­szy­li ba­gna, zie­mię za­ora­li i po­bu­do­wa­li so­bie do­mo­stwa, nie krzyw­dząc w ni­czem miej­sco­wej lud­no­ści In­djan, któ­rzy zra­zu nie­przy­jaź­nie się za­cho­wa­li, lecz prze­ko­naw­szy się, że im le­piej z nimi, prze­sta­li ich prze­śla­do­wać, a na­wet bra­ter­skie sto­sun­ki z na­szy­mi przod­ka­mi za­war­li.

Wkrót­ce na owym dzi­kim ob­sza­rze zie­mi po­wy­ra­sta­ły mia­sta ucy­wi­li­zo­wa­ne, któ­re zwią­zek za­war­ły ze sobą, a miesz­kań­cy ich na­zwa­li ów zwią­zek: "Sta­na­mi Zjed­no­czo­ny­mi". Tak po­wsta­ło pań­stwo sil­ne, lud­ne i bo­ga­te. Rząd an­giel­ski zra­zu roz­cią­gał nad niem opie­kę, gdyż jego pod­da­ni je stwo­rzy­li; opie­ka ta mia­ła na­tem po­le­gać, iż rząd an­giel­ski miał bro­nić swo­ich pod­da­nych, gdy­by obcy przy­by­sze chcie­li krzyw­dę im czy­nić, a wła­śnie obok an­giel­skich ko­lo­nii Hisz­pa­nie po­czę­li za­kła­dać swo­je osa­dy w pół­noc­nej Ame­ry­ce.

An­gli­cy, któ­rzy prze­sie­dli­li się do Ame­ry­ki, za­cho­wa­li swo­ją mowę i oby­cza­je; swo­ją cy­wi­li­za­cyę na obcą zie­mię prze­nie­śli i wnu­kom swo­im prze­ka­za­li, lecz owi wnu­ko­wie zro­dze­ni za Oce­anem, nie zna­jąc An­glii, po­ko­cha­li ca­łem ser­cem zie­mię, na któ­rej się uro­dzi­li i wy­cho­wa­li, któ­ra ich wy­kar­mi­ła swo­im chle­bem i dzia­dów ich przy­tu­li­ła po śmier­ci. Ame­ry­ka, Hary, to two­ja i moja już na­wet ko­leb­ka, a tak­że two­je­go ojca i twej sio­stry, je­ste­śmy Ame­ry­ka­na­mi, Hary, i chlu­bi­my się tem. Stwo­rzy­li­śmy pań­stwo po­tęż­ne; mło­de ono jesz­cze, a już stoi na rów­ni z pań­stwa­mi Eu­ro­py pod wzglę­dem cy­wi­li­za­cyi, i kto wie, czy w nie­da­le­kiej przy­szło­ści Ame­ry­ka nie prze­ści­gnie Eu­ro­py. Na­szem ha­słem jest pra­ca i bra­ter­stwo; nie­zna­ną jest u nas próż­nia­cza, zbyt­ku­ją­ca ary­sto­kra­cya, nie ubie­ga­my się o ty­tu­ły i or­de­ry. Star­si, któ­rzy po­sia­da­ją za­ufa­nie ogó­łu, two­rzą zgro­ma­dze­nie de­le­ga­tów, któ­re czu­wa nad do­brem ogó­łu, a z tem zgro­ma­dze­niem jed­no­cze­śnie roz­cią­gał opie­kę, nad nami przy­sła­ny przez kró­la An­glii gu­ber­na­tor, któ­ry ma pra­wo mię­szać się tyl­ko do in­te­re­sów han­dlo­wych Sta­nów Zjed­no­czo­nych; za oną opie­kę, Sta­ny obo­wią­za­ne były pro­duk­ta swo­je su­ro­we tyl­ko An­glii do­star­czać, i tyl­ko z An­glii spro­wa­dzać do sie­bie to­wa­ry. Dłu­go pa­no­wa­ła zgo­da po­mię­dzy obu pań­stwa­mi, bo jed­no i dru­gie sza­no­wa­ły pra­wa wspól­nie uło­żo­ne.

Na­raz wy­bu­chła woj­na po­mię­dzy An­glią i Fran­cyą, woj­na bar­dzo kosz­tow­na, An­glia po­pa­dła w dłu­gi, więc na­ło­ży­ła na miesz­kań­ców Sta­nów Zjed­no­czo­nych po­dat­ki. Ame­ry­ka­nie za­pro­te­sto­wa­li, lecz od­mow­ną otrzy­ma­li od­po­wiedź; obu­rze­ni, ze­rwa­li sto­sun­ki z An­glią i prze­sta­li spro­wa­dzać stam­tąd to­wa­ry. Dziad twój, Hary, był do­brym Ame­ry­ka­ni­nem: nie zdra­dził swo­ich, lubo bar­dzo za­moż­ny, prze­stał ku­po­wać zbyt­kow­ne przed­mio­ty, któ­rych An­glia nam do­star­cza­ła, cho­dził w tu­żur­ku z gru­be­go kra­jo­we­go suk­na, ja­dał tyl­ko to, co nam fer­ma na­sza do­star­czy­ła, zwykł był ma­wiać:

"Obej­dę się bez za­mor­skich fry­ka­sów"!

Oj­ciec twój miał sio­strę star­szą o lat kil­ka od sie­bie, imię jej było Ma­rya; wy­szła ona za mąż za An­gli­ka. Dziad twój umarł na­gle i roz­po­rzą­dzeń żad­nych nie zo­sta­wił co do ma­jąt­ku. Po­zo­sta­ła wdo­wa, ko­bie­ta nie­po­rad­na, od­da­ła cały ma­ją­tek pod opie­kę zię­cia; syn jej, a twój oj­ciec, był bo­wiem jesz­cze wów­czas ma­ło­let­nim.

Sir Nil­son za­jął się gor­li­wie no­wy­mi obo­wiąz­ka­mi i bab­ce twej zda­wa­ło się, że je speł­nia su­mien­nie, bo ota­czał ją wy­go­da­mi. Nig­dy wpraw­dzie nie zda­wał jej ra­chun­ków, lecz ile­kroć pie­nię­dzy za­żą­da­ła, do­star­czał za­wsze,

W zu­peł­nej nie­wia­do­mo­ści o sta­nie swe­go ma­jąt­ku, bab­ka two­ja do­cze­ka­ła się ostat­niej chwi­li ży­cia; umar­ła, nie uczy­niw­szy, jak dzia­dek, żad­nych roz­po­rzą­dzeń, co do dzie­ci i spad­ku ich cze­ka­ją­ce­go.

Po jej śmier­ci Sir Nil­son do­wiódł twe­mu ojcu, że cały ma­ją­tek dzia­da jest jego wła­sno­ścią, od­dał mu tyl­ko ten do­mek z ogród­kiem, to skró­ci­ło ży­cie twe­go ojca; w la­tach dzie­cin­nych i mło­dzień­czych oto­czo­ny zbyt­ka­mi, nie umiał się po­go­dzić z lo­sem… Czy ro­zu­miesz te­raz, Hary, za co nie lu­bię An­gli­ków, a Sir Nil­so­na w szcze­gól­no­ści.

– Ro­zu­miem – od­parł po­waż­nie Hary.

Pani Whi­te po­chy­li­ła się do nie­go z po­ca­łun­kiem i chcia­ła coś jesz­cze po­wie­dzieć, lecz uka­za­nie się trzech męż­czyzn na dro­dze, pod li­li­jo­den­drum wio­dą­cą, spło­szy­ło jej sło­wa z ust.

– Sir Buhl – rze­kła, wzro­kiem wska­zu­jąc star­ca z siwą… gło­wą, kro­czą­ce­go dro­gą ocię­ża­le i la­ską gru­bą się wspie­ra­ją­ce­go. Miał on na so­bie fil­co­wy ka­pe­lusz, kurt­kę z gru­be­go kra­jo­we­go suk­na, na szyi czer­wo­ną w krat­ki nie­bie­skie chust­kę, zwią­za­ną na wiel­ką ko­kar­dę; to­wa­rzy­sze jego, byli to mło­dzie­niasz­ki, lat oko­ło dwu­dzie­stu li­czyć mo­gą­cy; za nimi w pew­nem od­da­le­nia dą­żył wy­ro­stek trzy­na­sto­let­ni.

Pani Whi­te pod­nio­sła się… na­prze­ciw go­ści, Buhl wy­cią­gnął do niej czer­wo­ną, spra­co­wa­ną dłoń, wstrzą­snął jej ręką kil­ka­krot­nie i zbli­żyw­szy się do sto­łu, siadł na naj­wy­god­niej­szem krze­śle, sa­piąc gło­śno, przy­pa­try­wał się jak jego sy­no­wie wi­ta­li się z wdo­wą i małą Lili, a gdy wszy­scy za­ję­li miej­sca w okół sto­łu, rzekł zwró­ciw­szy się do pani Whi­te:

– Są­siad­ka jesz­cze pra­cu­je, a słoń­ce już dąży ku spo­czyn­ko­wi, człek wi­nien na­śla­do­wać na­tu­rę.

– Pra­ca smut­ne my­śli od­ga­nia – od­par­ła pani Whi­te – nie we­so­ło te­raz w Bo­sto­nie.

Buhl cięż­ką swo­ją dłoń spu­ścił tak gwał­tow­nie na ko­la­no, że aż kla­śnię­cie się… roz­le­gło.

– Nie we­so­ło – po­wtó­rzył z uśmie­chem – co też mó­wi­cie są­siad­ko, pięk­nych cza­sów do­ży­li­śmy po­wiedz­cie: ży­je­my w peł­ni sił, da­je­my do­wo­dy, że­śmy doj­rza­li. Są­dzi­li An­gli­cy, że mają do czy­nie­nia z nie­do­łę­ga­mi, któ­rzy po­kor­nie wy­peł­niać będą wszel­kie dane im roz­ka­zy, a ci nie­do­łę­dzy, sta­nę­li smia­ło przy pra­wach swo­ich i po­wie­dzie­li im:

"Na­ro­bi­li­ście dłu­gów, płać­cie sami".

– Pro­wa­dzi­my dziel­nie na­sza woj­nę.

– Pięk­na mi woj­na: pió­rem i sło­wa­mi – to­nem po­gar­dy ode­zwał się star­szy syn mó­wią­ce­go, Je­rzy, szczu­pły blon­dyn o si­wych, peł­nych ży­cia oczach.

Buhl zwró­cił się ku nie­mu.

– A to­bie by się chcia­ło miecz przy­pa­sa­li, strzel­bę prze­wie­sić przez ra­mię i krew ludz­ką to­czyć – ode­zwał się po­waż­nie. – Oj mło­dzi, mło­dzi, gdzie ser­ca wa­sze.

Je­rzy po­czer­wie­niał.

– Czyż nie szla­chet­niej­sza woj­na pió­rem – cią­gnął da­lej oj­ciec – ży­cia ni­ko­mu nie za­bie­rzem, a zwy­cię­stwo od­nie­sie­my; An­gli­cy już mięk­nąć po­czy­na­ją, wi­dząc na­szą sta­now­czość, żą­da­ją obec­nie już tyl­ko cła od her­ba­ty.

– Nie pi­ja­my wszak­że obec­nie her­ba­ty – ode­zwa­ła się pani Whi­te.

– My nie pi­ja­my i wie­lu jesz­cze, ale są tacy, któ­rzy piją, nie­ste­ty nie­ma so­li­dar­no­ści – od­parł Buhl.

To mó­wiąc, wes­tchnął gło­śno.

– Bo się ostro nie bie­rze­my do rze­czy – rzekł Je­rzy.

Buhl po­pa­trzał na syna z pod oka.

– A ty jak­że byś opo­nen­tów zmu­sił do po­słu­szeń­stwa? – za­py­tał.

– Ogło­sił­bym wy­rok, że komu do­wie­dzio­nem zo­sta­nie, iż pija her­ba­tę, temu gar­dło ukro­pem za­la­nem zo­sta­nie – od­parł Je­rzy, marsz­cząc czo­ło.

– Ho! ho! bra­cisz­ku, w to­bie coś tkwi z Ne­ro­na rzym­skie­go… z Mu­ra­ta fran­cu­skie­go, tacy w Ame­ry­ce miru by nie zna­leź­li. – Je­rzy zno­wu za­wsty­dził się wła­snych słów.

– Źle jest wy­po­wia­dać to, co śli­na na ję­zyk przy­nie­sie, a cze­go ro­zum i ser­ce nie obej­rzy pier­wej – do­dał Buhl.

– Więc zwo­łaj­my radę, niech wszy­scy peł­no­let­ni Ame­ry­ka­nie zbio­rą się i po­przy­się­gną, że roz­dwo­jeń czy­nić nie będą – ode­zwał się młod­szy z bra­ci, Ry­szard, któ­re­go spoj­rze­nie zdra­dza­ło o wie­le po­wol­niej­szy tem­pe­ra­ment.

– Al­bo­że­śmy tak nie: uczy­ni­li? – od­rzekł Buhl – przy­rze­kli, u jed­nak sło­wa nic do­trzy­mu­ją; gdy któ­ry zdy­ba­nym zo­sta­nie przy szklan­ce her­ba­ty, tłó­ma­czy się, że spi­ja reszt­ki, że miał kil­ka fun­tów w domu.

Je­rzy zwró­cił się do mó­wią­ce­go ze spoj­rze­niem błysz­czą­cem, wi­docz­nem było, iż chce raz jesz­cze wy­stą­pić z radą ener­gicz­ną, gdy w tej sa­mej oli­wi­li Bu­lił wska­zał pal­cem na dro­gę ku nim wio­dą­cą i rzekł:

– Oto je­den z tych.

Szło tam wła­śnie dwo­je lu­dzi: męż­czy­zna lut… śred­nich i pięt­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka.

– Suk­no, z któ­re­go ma sur­dut zro­bio­ny, z pew­no­ścią nie jest wy­ro­bem tu­tej­szych fa­bryk – mó­wił da­lej sta­rzec – jego cy­lin­der, rę­czę, że ma mar­kę lon­dyń­ską, a i có­ru­ni su­kien­ka wiel­ce mi po­dej­rza­na.

– Moge rę­czyć ojcu, że miss Eda Ful­ke nie przy­ję­ła­by na­wet od swe­go ojca po­da­run­ku, gdy­by przed­miot ofia­ro­wa­ny z An­glii po­cho­dził – ode­zwał się Ry­szard, oży­wiw­szy się rap­tem.

Bul­li uśmiech­nął się.

– Coś go­rą­co bro­nisz pan­ny Edy – rzekł – nie będę się o nią spie­rał, bo jej nie znam do­sta­tecz­nie, ale co do Sir Ful­ke, to wiem do­brze, jaki to pta­szek.

Ful­ke, nie do­my­śla­jąc się, jaki sąd wy­rze­czo­nym zo­stał o nim pod lipą, skła­dał już z da­le­ka wszyst­kim uprzej­my ukłon. Był to ele­gant w ca­łem tego sło­wu zna­cze­niu, cór­ka jego rów­nież czy­ni­ła wra­że­nie stroj­nej miss, lecz gdy, sta­nę­li pod lipą, pani Whi­te prze­ko­na­ła się, że Ry­szard miał słusz­ność; su­kien­ka pa­nien­ki ja­sna, skro­jo­na mod­nie, miej­sco­wych fa­bryk była wy­ro­bem, ka­pe­lusz z pew­no­ścią miej­sco­wi kmie­cie ze sło­my ame­ry­kań­skiej uple­tli; to też po­wi­ta­ła ser­decz­nie Edę i obok sie­bie usiąść jej ka­za­ła.

– Z dusz­ne­go mia­sta, każ­dy ucie­ka chęt­nie do pani ogród­ka – rzekł Ful­ke, zaj­mu­jąc krze­sło, któ­re po­dał mu Ry­szard.

– Wiem coś o tem – od­par­ła ze smęt­nym uśmie­chem pani Whi­te – gdy­by nie Eda, zimą i je­sie­nią nie wie­dzia­ła­bym, co u pań­stwa sły­chać. Do­bra Eda, nie lęka się za­śnie­żo­nej na­szej dro­gi.

– Lę­kać się trud­no, gdy uprzej­my syn pani, san­ka­mi po mnie za­jeż­dża i od­wo­zi mnie – od­par­ła dziew­czyn­ka, zwró­ciw­szy spoj­rze­nie na Ha­re­go, któ­ry uśmiech­nął się do niej.

– Tej zimy będę tak­że czę­sto po pa­nią za­jeż­dżał, pani nie lęka się je­chać pręd­ko, le­ci­my, jak gdy­by bu­ła­nek miał skrzy­dła; śnieg wzbi­ja się pod ob­ło­ki, po­tem spa­da nam na gło­wy, oj! lu­bię taką jaz­dę – od­parł we­so­ło.

– Tęgi chło­pak, ma minę zu­cha – ode­zwał się Buhl do pani Whi­te.

Na­raz głu­chy ha­łas do­biegł do ogród­ka, Hary po­rwał się z krze­sła, z nim ra­zem Al­fred Buhl, po­bie­gli na dzie­dzi­niec.

Po­zo­sta­łych twa­rze wy­ra­ża­ły róż­ne uczu­cia: Je­rzy miał wi­docz­ną ocho­tę po­bie­gnąć za dzieć­mi, oczy jego błysz­cza­ły; Eda pa­trza­ła ba­daw­czo na Ry­szar­da, na któ­re­go czo­le uka­za­ła się zmarszcz­ka za­my­śle­nia głę­bo­kie­go. Ful­ke zbladł… w jego du­szy strach wi­docz­nie go­ścił; sta­ry Buhl spo­glą­dał na są­sia­da iro­nicz­nie, mała Lili przy­tu­li­ła się do mat­ki, któ­ra ob­ję­ła ją tro­skli­wem ra­mie­niem.

– Nie mamy się cze­go lę­kać: wszy­scy, jak tu­taj sie­dzi­my, je­ste­śmy pra­wy­mi Ame­ry­ka­na­mi – ode­zwał się po chwi­li ogól­ne­go mil­cze­nia Buhl. – Przy­siądz mogę, że od cza­su roz­po­czę­tych za­tar­gów z An­glią, kro­pli her­ba­ty w ustach nie mia­łem, a odzie­nie, zro­bio­ne z to­wa­rów an­giel­skich, wy­rzu­ci­łem z domu.

Fu­ike pod­niósł się.

– Czy w tym ogro­dzie jed­na jest tyl­ko furt­ka? – za­py­tał.

– Ha! ha! ha! – za­śmiał się Buhl – nie bój­że się są­sie­dzie, toć płot tego ogród­ka nie wy­so­ki, ła­two go bę­dzie prze­sa­dzić.

Chciał jesz­cze coś zło­śli­we­go do­po­wie­dzieć, lecz bła­gal­ne spoj­rze­nie Ry­szar­da za­trzy­ma­ło lnu sło­wa na ustach.

– Pój­dę zo­ba­czyć, co ten ha­łas zna­czy? chłop­cy nie wra­ca­ją, może na uli­cy po­bie­gli – ode­zwał się Je­rzy, któ­ry nie mógł już dłu­żej wy­trzy­mać na miej­scu.

– Idź, ale z Ry­szar­dem, za­trzy­ma cię, gdy w ogień le­cieć bę­dziesz – od­parł Buhl.

Mło­dzi od­da­li­li się, przy sto­le za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie, tyl­ko na twa­rzy Buh­la nie było wi­dać nie­po­ko­ju.

Tak upły­nę­ła go­dzi­na, roz­mo­wa nie wią­za­ła się przy sto­le, od cza­su do cza­su, ktoś zda­nie po­wie­dział i zno­wu mil­cze­nie wra­ca­ło.

Ful­ke pod­cho­dził co chwi­la do par­ka­nu, ucho do de­sek przy­kła­dał i pod­słu­chi­wał, a Buhl śmiał się z nie­go.

– Może wró­ci­my, Edo, do domu? – za­py­tał na­raz cór­kę.

– Nie wyj­dę stąd za nic, do­pó­ki pan Ry­szard nie wró­ci – od­par­ła sta­now­czo dziew­czyn­ka.

I rap­tem za­ru­mie­ni­ła się.

– Boję się – do­da­ła.

Wresz­cie tu­pot dał się sły­szeć, oznaj­mia­jąc po­wrót mło­dych chłop­ców. Hary i Al­fred uka­za­li się w ogro­dzie, obaj spo­ce­ni od bie­gu, za­trzy­ma­li się bez tchu pod li­li­jo­den­drum.

– Strasz­na była awan­tu­ra! – za­wo­łał pierw­szy Hary – bili się nasi dziel­nie, mia­łem okrop­ną ocho­tę sta­nąć ra­zem z nimi, ale Ry­szard nie po­zwo­lił. Żoł­nie­rze an­giel­scy do krwi po­rą­ba­li wie­lu na­szych.

– Za co? – wy­krzyk­nę­ły jed­no­cze­śnie pani Whi­te i Eda.

– Po­dob­no przy­je­chał do Bo­sto­nu świe­ży od­dział An­gli­ków – za­brał głos Al­fred – nikt nie chciał dać im w mie­ście po­miesz­cze­nia.

– Nie prze­szka­dzaj Ha­re­mu – ofuk­nął go oj­ciec, I Hary cią­gnął da­lej.

– Na­wet sło­my, drze­wa i świec, na­wet chle­ba Bo­stoń­czy­cy od­mó­wi­li przy­by­szom, a ban­da ulicz­ni­ków bie­ga­ła za nimi i wo­ła­ła: "Czer­wo­ne mun­du­ry''!

– Gdy­śmy na uli­cę wy­bie­gli, spo­tka­li­śmy tłum lu­dzi pę­dzą­cy z okrzy­ka­mi.

"Biją na­szych".

Więc po­pę­dzi­li­śmy za nimi i po dro­dze do­wie­dzie­li­śmy się o ca­łej awan­tu­rze. Po­dob­no jed­ne­go z ulicz­ni­ków, prze­śla­du­ją­cych An­gli­ków, któ­ryś płat­nął sza­blą i ska­le­czył go, obu­rze­ni to­wa­rzy­sze ka­mie­nia­mi po­czę­li ci­skać na "czer­wo­ne mun­du­ry", a tam­ci na ka­mie­nie ku­la­mi od­po­wie­dzie­li i ra­ni­li kil­ku; wi­dzie­li­śmy ich, lud bro­czą­cych krwią pod­jął i od­niósł do szpi­ta­la, wo­ła­jąc: "Ze­msta".

Hary opo­wia­dał te­raz gło­sem wzru­szo­nym, oczy jego peł­ne były łez.

– Brzyd­ka spra­wa – mruk­nął Buhl – i nasi nie są bez winy.

– Pierw­si za­cze­pi­li, ode­zwał się Ful­ke.

– Ależ oj­cze, to dzie­ci za­cze­pi­ły – rze­kła Eda.

W tej chwi­li nad­cią­gnę­li Je­rzy i Ry­szard, po­twier­dzi­li obaj opo­wia­da­nie chłop­ców.

– Po­spól­stwo bar­dzo wzbu­rzo­ne, kto wie co nam ju­tro przy­nie­sie – mó­wił Je­rzy.

– Ju­tro spra­wa pój­dzie do sądu – rzekł Ry­szard.

– Cie­kaw je­stem, co orze­cze ra­iła – ode­zwał się Ful­ke.

– To co spra­wie­dli­wość jej na­ka­rze – od­parł Buhl su­ro­wo.

– Zło­żyw­szy ran­nych w szpi­ta­lu, lud do por­tu po­cią­gnął, a my za nim – po­czął zno­wu opo­wia­da!! Hary – wła­śnie przy­bił okręt an­giel­ski z her­ba­tą, ja z Al­fre­dem prze­ci­snę­li­śmy się przez ści­śnię­tą nad brze­giem mo­rza masę ludu i do­sta­li­śmy się aż do po­mo­stu; tam za­trzy­ma­li­śmy się, bo na po­kła­dzie okrę­tu to­czy­ła się wal­ka. Na paki z her­ba­tą rzu­ci­li się ja­cyś lu­dzie za In­dy­an po­prze­bie­ra­ni, przy­najm­niej mnie się zda­je, że to nie byli In­dy­anie, i roz­biw­szy je, po­czę­li rzu­cać pacz­ki her­ba­ty do mo­rza; An­gli­cy szar­pa­li się z nimi, mo­rze plu­ska­ło, mru­cza­ło, to więk­sze to mniej­sze chło­nąc por­cye her­ba­ty. I nam przy­szła ocho­ta wziąść udział w tej za­baw­ce, już ski­ną­łem na Al­fre­da, już sta­wia­łem nogę na po­kład okrę­tu, gdy uczu­łem, że ktoś za ra­mię mnie uchwy­cił, spoj­rza­łem za sie­bie i sir Ry­szar­da po­zna­łem.

– Za­trzy­ma­łem sza­leń­ców, lecz Je­rze­go stra­ci­łem z oczu – ode­zwał się Ry­szard. – Ten wa­ry­at im sta­tek po­biegł. Na­raz zo­ba­czy­łem le­cą­ca, w po­wie­trze całą pakę drew­nia­ną, któ­ra wpa­dła z to­wa­rem do mo­rza, pacz­ki her­ba­ty po­sy­pa­ły się pier­wej, mo­rze za­pie­ni­ło się ze zło­ści, ale po­chło­nę­ło wszyst­ko.

– Świet­nie za­koń­czy­łem ko­me­dyę w por­cie ode­bra­ną, wszak­że mi przy­zna­cie – rzekł Je­rzy, śmie­jąc się gło­śno.

Hary i Al­fred za­wtó­ro­wa­li mu.

– Chodź­my do domu – rzekł do cór­ki Ful­ke, któ­ry zzie­le­niał już ze stra­chu.

Eda spoj­rza­ła na nie­go bła­ga­ją­co.

– Wró­ci­my ra­zem z pa­na­mi Buhl – rze­kła – boję się.

– Od­pro­wa­dzę pań­stwa, lecz te­raz ra­dzę jesz­cze za­cze­kać tu­taj, niech uci­szy się w mie­ście – rzekł Ry­szard.

Ful­ke po­słu­chał rady i ga­wę­dzi­li da­lej, mło­dzi opo­wia­da­li co­raz inne epi­zo­dy, łą­czą­ce się z wy­pad­kiem zda­rzo­nym w por­cie i na uli­cy, to ko­micz­ne, to tra­gicz­ne.

– Je­den z tych, któ­rzy wpa­dli na sta­tek, by her­ba­tę z An­glii przy­wie­zio­ną wrzu­cić do mo­rza, na­ła­do­wał so­bie jed­no­cze­śnie za­ka­za­nym to­wa­rem kie­sze­nie i chciał uciec ze zdo­by­czą, lecz spo­strze­gli jego za­mia­ry inni, schwy­ta­li ptasz­ka zwią­za­li i na sznu­rze trzy razy za­nu­rzy­li w mo­rzu – opo­wia­dał Je­rzy, – zmo­czo­ny, cie­ką­cy wodą, ucie­kał z por­tu ze wsty­dem, tłum gwiz­dał za nim i wo­łał:

"Ha­ria"!

– Zja­wi­ły się nie wie­dzieć skąd psy i szcze­ka­niem za­wtó­ro­wa­ły tym wo­ła­niom.

– A ja wi­dzia­łem, jak jed­ne­go, któ­ry tak­że na­ła­do­wał her­ba­tą kie­sze­nie, schwy­ta­li inni już na brze­gu, roz­ło­ży­li na zie­mi i wy­bi­li, wo­ła­jąc:

"Siód­me przy­ka­za­nie mówi: nie krad­nij", bi­je­my, że­byś o tem pa­mię­tał – rzekł Hary.

Sta­ry Buhl śmiał się, sy­no­wie, Lili i Eda­mu wtó­ro­wa­li, Ful­ke mi­zer­niał co­raz bar­dziej.

– Trzy­sta czter­dzie­ści skrzyń her­ba­ty pły­wa po mo­rzu – mó­wił Je­rzy z błysz­czą­cy­mi try­um­fem ocza­mi.

– Jest na­dzie­ja, iż An­glia prze­sta­nie przy­sy­łać swo­je to­wa­ry do nas – rzekł Buhl.

– Pew­no, pew­no – od­parł Ful­ke i pod­nió­sł­szy się z krze­sła, zwró­cił się do cór­ki:

– Naj­lżej­szy gwar nie do­cho­dzi z uli­cy, ko­rzy­staj­my z ci­szy – rzekł.

– W tej chwi­li po­da­dzą wie­cze­rzę – ode­zwa­ła się pani Whi­te – pro­szę się za­trzy­mać.

Ful­ke usiadł po­wtór­nie, a pani Whi­te ski­nę­ła na Lili.

Dziew­czyn­ka zro­zu­mia­ła ten nie­my roz­kaz, po­bie­gła do domu i spra­wi­ła się do­brze: nie­ba­wem uka­za­ła się w ogród­ku In­dy­an­ka z tacą w ręku i po­sta­wi­ła przed go­ść­mi mle­ko, chleb, ser, ma­sło i owo­ce. Mło­dzież po­si­lać się ocho­czo po­czę­ła, sta­ry Buhl nie dał się sy­nom wy­prze­dzić, tyl­ko Ful­ke ka­zał się pro­sić; pani Whi­te z sy­nem i cór­ką uprzej­mie go czę­sto­wa­li.

Za­raz po wie­cze­rzy, Ful­ke po­że­gnał wszyst­kich i cór­kę za­brał ze sobą, a Ry­szard od­pro­wa­dził ich do domu, nie­ba­wem i Buhl od­da­lił się z młod­szy­mi sy­na­mi, więc do­mo­wi uda­li się na spo­czy­nek.

Hary zaj­mo­wał osob­ny po­ko­ik. Do­zna­ne wra­że­nia nie po­zwa­la­ły mu usnąć dłu­go, do­pie­ro nad ra­nem sen skle­ił jego po­wie­ki, lecz nie spał dłu­go: na­raz uczuł, iż ktoś po­cią­gnął go za rękę, siadł na po­sła­niu prze­stra­szo­ny, otwo­rzył oczy i zo­ba­czył Al­fre­da.

– Przy­sze­dłem po cie­bie – rzekł nie­spo­dzia­ny gość gło­sem zni­żo­nym, chy­ląc się nad ro­ze­spa­nym jesz­cze. – Na pla­cu, gdzie ro­śnie nasz sław­ny wiąz, ma od­być się dziś rano ja­kaś rada, pój­dzie­my i my tam.

Hary wy­trzeź­wiał od­ra­zu.

– Skąd wiesz o tem? – za­py­tał, wy­ska­ku­jąc z łóż­ka.

– Od Je­rze­go, i on tam bę­dzie – od­parł Al­fred – ubie­raj się pręd­ko, mu­si­my przyjść na plac pier­wej od in­nych;

wie­zie­ni na wiel­ki wiąz i ukry­ci wśrod ga­łę­zi, wy­słu­cha­my wszyst­kie­go.

Hary ubrał się po­spiesz­nie, wy­sko­czy­li przez okno do ogro­du; tą samą dro­gą przy­szedł tu­taj Al­fred, gdyż Hary okna na noc nie za­my­kał. Nie­ba­wem zna­leź­li się na uli­cy.

– W domu u nas nikt się nic do­my­śla, że wy­sze­dłem – ode­zwał się Al­fred – pew­ni są, rę­czę, wszy­scy, iż śpię. Gdy wró­ci­li­śmy wczo­raj od was do domu, Je­rzy zdjął sza­blę, wi­szą­cą w po­ko­ju ojca, ze ścia­ny i przy­nió­sł­szy ją do swe­go po­ko­ju, po­czął czy­ścić, by­łem tam wła­śnie. Ri­szy cho­dził tym­cza­sem za­du­ma­ny po po­ko­ju, na­raz za­trzy­mał się i mó­wić po­czął, ale jak: aż tchu za­bra­kło mi w pier­siach, aż ser­ce bić we mnie prze­sta­ło. Co mó­wił, tego po­wtó­rzyć nie po­tra­fię, to wiem tyl­ko, że parę razy krzyk­nął: "Bra­cia Ame­ry­ka­nie" ta­kim gło­sem, żem za­drżał cały. I to wiem jesz­cze, że po tej mo­wie wy­rósł w oczach mo­ich na tak mą­dre­go czło­wie­ka, iż nie będę śmiał te­raz mó­wić do nie­go, jak mó­wi­łem do­tych­czas bez ce­re­mo­nii. Je­rzy był tak­że za­chwy­co­ny wi­docz­nie, bo prze­stał czy­ścić sza­blę i wpa­trzył się w nie­go iskrzą­cy­mi oczy­ma, a gdy mó­wić skoń­czył, rzu­cił się mu na szy­ję i uści­skał go; po­czem wziął sza­blę wy­czysz­czo­ną do ręki, w po­wie­trzu mi­gnął świe­cą­cą stu­lą i za­wo­łał: "woj­na z An­glią"!

– Wte­dy rzu­ci­łem się ku nie­mu, ob­ją­łem jego ko­la­na i rze­kłem: "Weź­miesz mnie ze sobą".

– "A on od­po­wie­dział: "We­zmę, je­śli oj­ciec po­zwo­li; Ry­szard ję­zy­kiem bę­dzie wo­jo­wać, my sza­bla­mi"!

Do­tar­li wła­śnie do pla­cu, na któ­rym ro­sło wiel­kie drze­wo, pu­sto tam… było zu­peł­nie.

– Mo­żeś ty źle sły­szał, kie­dyż ci Je­rzy po­wie­dział o ra­dzie? – za­py­tał Hary.

– Wczo­raj wie­czór, gdy mi po­wie­dział, że mnie weź­mie ze sobą – od­parł Al­fred – po­tem do­dał, zwró­ciw­szy się do Ry­szar­da: Więc ju­tro zbie­ra­cie się o 9 rano na radę pod wią­zem i tę mowę tara wy­gło­sisz?

– Tak – od­parł Ry­szard.

– A Je­rzy rzekł: Pój­dę i ja.

– To do­brze, że jesz­cze nie­ma ni­ko­go – mó­wił Al­fred do Ha­re­go – nikt nie… bę­dzie wi­dział, jak na drze­wo się wdra­pie­my, ja pierw­szy wla­zę.

To po­wie­dziaw­szy, zręcz­nie jak kot wdzie­rać się po­czął po pniu sta­re­go ol­brzy­mie­go wią­zu, nie­ba­wem znik­nął wśród roz­ło­ży­stych ga­łę­zi; Hary za nim po­dą­żył.

– Wy­śmie­ni­te sie­dze­nie – rzekł, sa­do­wiąc się na­prze­ciw przy­ja­cie­la.

Słoń­ce roz­dar­ło już za­sło­nę utka­ną z mgły, któ­ra za­kry­wa­ła nie­bo, i rzu­ci­ło zło­te pro­mie­nie zie­mi. Na pla­cu po­czę­ły uka­zy­wać się po­je­dyn­cze po­sta­cie.

– Wi­dzisz do­brze? – za­py­tał Al­fred to­wa­rzy­sza.

– Nie bar­dzo – od­parł Hary.

– To wy­chyl się, jak ja – do­ra­dził tam­ten. Hary po­słu­chał.

– Te­raz wi­dzę do­sko­na­le – rzekł.

– Więc wszyst­ko do­brze, gdy się zbio­rą, wy­chy­li­my się – ode­zwał się zno­wu Al­fred – te­raz siedź­my ci­cho ukry­ci.

I umil­kli.

– Wiesz pta­ki się nas boją, co któ­ry tu­taj przy­le­ci, to ucie­ka na­tych­miast – szep­nął po nie­ja­kiej chwi­li Hary.

Al­fred ro­ze­śmiał się ca­łem gar­dłem.

– Ci­cho, jesz­cze kto usły­szy – prze­strzegł go Hary.

– Po­my­śli, że sza­tan wlazł na drze­wo, prze­że­gna się i nie ośmie­li spoj­rzeć w górę – od­parł Al­fred.

Na pla­cu co­raz lud­niej się ro­bi­ło, miesz­kań­cy Bo­sto­nu ścią­ga­li pod sta­ry wiąz z róż­nych stron mia­sta, chłop­cy wy­chy­li­li gło­wy z po­mię­dzy ga­łę­zi.

– Patrz, Je­rzy idzie – szep­nął na­raz Al­fred.

– Scho­waj się – rzekł Hary.

I cof­nę­li się obaj, lecz nie­dłu­go cie­ka­wość po­zwo­li­ła im sie­dzieć w ukry­ciu, zno­wu się wy­chy­li­li. Je­rze­go już do­pa­trzeć nie mo­gli. Ku pla­co­wi dą­ży­ło te­raz trzech, wy­glą­da­li na rze­mieśl­ni­ków, dwóch pa­trza­ło pil­nie w zie­mię, trze­ci go­nił wzro­kiem po nie­bie ob­ło­ki, ten rap­tem przy­sta­nął.

– Hola! wi­dzę ja­kiś nie­zwy­kły ga­tu­nek pta­ków na ga­łę­ziach wią­zu – huk­nął – pa­trz­cie przy­ja­cie­le – i pod­nió­sł­szy la­skę, w górę, po­czął się śmiać. "Wszy­scy trzej po­czę­li się przy­pa­try­wać Ha­re­mu i Al­fre­do­wi, a ze­bra­ni na pla­cu ku­pi­li się koło nich.

– Bo­daj­by nie był to ro­dzaj szpie­gów – rzekł ktoś. Chłop­com ude­rzy­ła krew do gło­wy, te­raz do­pie­ro wi­dzie­li, jak nie­roz­waż­nie po­stą­pi­li.

– Trze­ba wy­brnąć z god­no­ścią z nie­mi­łej sy­tu­acyi – rzekł Al­fred.

To mó­wiąc, ze­sko­czył z drze­wa na zie­mię. – Je­stem sy­nem Jo­li­na Bu­lił, oby­wa­te­la Bo­sto­nu i urzęd­ni­ka dzi­siej­szej rady, cie­kaw by­łem sły­szeć mego bra­ta mó­wią­ce­go pu­blicz­nie, więc na wią­zie się umie­ści­łem.

– Ha! ha! ha! – ro­ze­śmia­li się słu­cha­cze.

– Wra­caj­że na swo­je sta­no­wi­sko mło­dy zu­chu – rzekł ja­kiś je­go­mość o po­czci­wej twa­rzy, lecz kil­ka gło­sów za­pro­te­sto­wa­ło.

– Któż nam za­rę­czy, że to syn Buh­la, czy zna­cie go? – rzekł ten i ów.

– Wi­dzę czy­jeś jesz­cze nogi zwie­sza­ją­ce się z ga­łę­zi drze­wa – do­dał ktoś.

– To mój przy­ja­ciel Hary Whi­te – od­parł Al­fred, nad­ra­bia­jąc miną, cho­ciaż ser­ce biło mu w pier­siach z nie­po­ko­ju.

– Sir Hary Whi­te, tego znam oso­bi­ście, to mój ła­ska­wy kund­man – ode­zwał się je­den z tłu­mu.

– Niech zej­dzie z drzew. a, niech się nam po­ka­że – wo­łać po­czę­li wszy­scy.

Hary zsu­nął się zwol­na, czer­wo­ny, z oczy­ma spusz­czo­ny­mi sta­nął przed gro­mad­ką rze­mieśl­ni­ków.

– Za­świad­czam, że ten pa­nicz mó­wił praw­dę – ode­zwał się To­masz Litz, szewc, wy­stę­pu­jąc na­przód.

– A więc wra­caj­cie na swo­jo ob­ser­wa­to­ry­um – wo­łać po­czę­li inni.

Chłop­cy po­dzię­ko­wa­li im ski­nie­niem gło­wy i ku drze­wu się zwró­ci­li, gdy zdrę­twie­li z prze­ra­że­nia; za­stą­pił im dro­gę sta­ry Buhl ze star­szy­mi sy­na­mi.

– A wy co tu­taj ro­bi­cie? – za­py­tał su­ro­wo oj­ciec Al­fre­da. – Wa­sze miej­sce w szko­le, dziś dzień po­wsze­dni, za­po­mnie­li­ście chy­ba o tem.

Chłop­cy po­spusz­cza­li gło­wy. Buhl po­pa­trzał na nich chwi­le z uśmie­chom, po­tem do­dał ła­god­niej. – Je­śli chce­cie dać do­wód, że ko­cha­cie Ame­ry­kę, to uczcie się dziś pil­niej niż kie­dy­kol­wiek. – Al­fred po­chy­lił się do ojca ręki z po­ko­rą to samo uczy­nił Hary.

– Spiesz­cie, bo się spóź­ni­cie – rzekł jesz­cze Buhl, i chłop­cy opu­ści­li plac.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: