- W empik go
Za oceanem - ebook
Za oceanem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wąskim przesmyku, Neck zwanym, łączącym Boston, stolicę. Massachuset, ze stałym lądem, wznosił się nizki, z kamienia zbudowany domek, ogródkiem otoczony.
Było to lato, pod rozłożystym lilijodendrum (1), pięknymi kwiatami osypanym, przed stołem założonym przyborami do roboty, siedziała kobieta lat średnich, o smutnem wejrzeniu i bladej twarzy, ubrana więcej niż skromnie, w sukni czarnej, żałobnej; obok niej bawiła się lalką siedmioletnia dziewczynka jasnowłosa, wesoła i ruchliwa, chociaż również w żałobie.
Słońce pochylało się ku zachodowi, więc ptactwo dążyło do gniazd; na rododendronach i kameliach, w pobliżu lilijodendrum rosnących, moc było tych maleństw skrzydlatych, na każdej niemal gałęzi siedział jeden, a wszystkie kręciły się, świegotały; można było być pewnym, iż zdają sobie sprawę z przygód doznanych w ciągu dnia.
U stóp lilijodendrum, na rabatach, ciągnących się po obu stronach drogi, do drzewa wiodącej, błękitne powoje i różnokolorowe portulaki nachylały swoje kielichy na powitanie księżyca i jego dworu, złożonego z gwiazd; lada chwila spodziewały się kwiaty ujrzeć króla nocy wjeżdżającego na niebo. Złotowłosa dziewczynka spostrzegła już nawet maleńką gwiazdeczkę, posła srebrnego władzcy, i paluszkami pokazała ją matce.
–- (1) Rodzaj klonu, ma kwiat do tulipanu podobny.
Wtem cichy tupot rozległ się poza ogródkiem, mała zapomniała o gwiazdce.
– Hary biegnie – rzekła.
Blada kobieta podniosła zwolna schyloną nad robotą głowę i uśmiech zjawił się na jej smagłych ustach; posłała razem z dziewczynką wzrok w głąb ulicy, która ginęła wśród krzewów berberysu.
Tupot stawał się coraz głośniejszy.
– Palnę naprzeciw – rzekła dziewczynka. I, pewna, że matka bronić nie będzie, puściła się pędem; matka pogoniła za nią wzrokiem, lecz dziewczynka znikła jej niebawem z oczu, nie nadługo jednak. Wnet ukazała się w towarzystwie czternastoletniego chłopca, który prowadził ją za rękę. Dzieci stanowiły jaskrawe przeciwieństwo ze sobą. Ona jasnowłosa, miała twarzyczkę białoróżową, oczy błękitne, figlarne, czoło nizkie okolone niesfornymi kędziorkami; on brunet, o cerze ciemnej, oczach piwnych, pełnych ognia, miał czoło wysokie, na niem myśli wypisane poważne, i zdawał się coś poważnego opowiadać małej figlarce; oparta na jego ramieniu złotowłosa pieszczocha zawiesiła niebieskie oczęta na jego twarzy i o dziwo, słuchała z zajęciem, nie trzepotała się, jak owi skrzydlaci mieszkańcy drzew, do których często bywała podobną.
Kobieta w żałobie wpatrzyła się w to dwoje wzrokiem, w którem bezgraniczna miłość się malowała: bo też były to jej dwa klejnoty, jedyny skarb, jaki posiadała, jedyny promień jej smutnego życia, jedyna pociecha w jej sieroctwie i opuszczeniu; dopiero rok upłynął jak odprowadziła do grobu męża, którego na równi z dziećmi kochała i szanowała za jego rozum, oraz zacny charakter.
Dzieci zbliżyły się wreszcie do stołu, Hary uwolnił rękę z pod ramienia siostry i do matki przystąpił z pocałunkiem.
– Cudowny dzień spędziłem dzisiaj mateczko, powinna byś pozwalać mi częściej odwiedzać wuja.
Po twarzy pani White przemknął cień niezadowolenia, nic wszakże nie odpowiedziała na te słowa, ale Hary spostrzegł bruzdę na jej czole, siadł obok i odezwał się znowu, patrząc pilnie w twarz matki.
– Zdajesz się nie lubić!, mamo, wuja Nilson, zauważyłem iż nawet mówisz o nim niechętnie, a z widocznym przymusem pozwalasz mi bywać u wuja. Powiedz mi matuchno, czemu to. Wuj jest taki wesoły, dowcipny, gościnny, a przytem tak pięknie ma urządzone mieszkanie, takie śliczne ma konie, taki zawsze dobry obiad jest u niego i tak mnie wita radośnie, gdy przyjdę, i nazywa mnie swoim zięciem ukochanym.
Pani White drgnęła.
– Nigdy, nigdy – rzekła gorączkowo.
Przy tych słowach smutne jej oczy nabrały blasku gorącego i stały się zupełnie podobne do oczu syna.
– Nie lubię w istocie pana Nilson – dodała ostrym głosem, który tak dziwnie odbijał od słodkiej jej twarzy.
Dzieci spojrzały na nią przestraszone, ale ona uspokoiła się natychmiast, położyła dłoń na ramieniu syna i cicho, łagodnie mówić teraz poczęła.
– Wprawdzie masz lat dopiero czternaście, powiem ci jednakże dzisiaj, co polecił mi powiedzieć ci twój ojciec, gdy skończysz lat szesnaście. Kto wie, co nas jutro czeka…
Hary podniósł pełne zaciekawienia spojrzenie na matkę, a mała Lili przysunęła się do niej i u nóg jej na nizkim stołku drewnianym usiadła. Pani White spojrzała na nią niespokojnie, już chciała wymówić:
– Idź biegać po ogrodzie.
Lecz uśmiech pobłażliwy zjawił się na jej ustach.
– I ty ptaszku chcesz słuchać? – spytała – słuchajże: pewną jestem, że mnie nic zrozumiesz – dodała, nie czekając odpowiedzi.
– Dawne to bardzo czasy, gdy nasi przodkowie przenieśli się tutaj z Europy – poczęła opowiadać – Ameryka była już wówczas odkrytą przez Kolumba, lecz północne jej strony nieznane były jeszcze Europejczykom; na obszarze tym, większym stokroć od Europy znajdowały się stepy i puszczo połyskujące taflami jezior, lasy pełne dzikiego zwierza. Przybysze, których nie chciwość złota, nie łupieztwo zagnały na owe puszcze, ale smutne okoliczności losu, niedola i łzy, zabrali się odważnie do pracy w nowej siedzibie i wykorczowali lasy, osuszyli bagna, ziemię zaorali i pobudowali sobie domostwa, nie krzywdząc w niczem miejscowej ludności Indjan, którzy zrazu nieprzyjaźnie się zachowali, lecz przekonawszy się, że im lepiej z nimi, przestali ich prześladować, a nawet braterskie stosunki z naszymi przodkami zawarli.
Wkrótce na owym dzikim obszarze ziemi powyrastały miasta ucywilizowane, które związek zawarły ze sobą, a mieszkańcy ich nazwali ów związek: "Stanami Zjednoczonymi". Tak powstało państwo silne, ludne i bogate. Rząd angielski zrazu rozciągał nad niem opiekę, gdyż jego poddani je stworzyli; opieka ta miała natem polegać, iż rząd angielski miał bronić swoich poddanych, gdyby obcy przybysze chcieli krzywdę im czynić, a właśnie obok angielskich kolonii Hiszpanie poczęli zakładać swoje osady w północnej Ameryce.
Anglicy, którzy przesiedlili się do Ameryki, zachowali swoją mowę i obyczaje; swoją cywilizacyę na obcą ziemię przenieśli i wnukom swoim przekazali, lecz owi wnukowie zrodzeni za Oceanem, nie znając Anglii, pokochali całem sercem ziemię, na której się urodzili i wychowali, która ich wykarmiła swoim chlebem i dziadów ich przytuliła po śmierci. Ameryka, Hary, to twoja i moja już nawet kolebka, a także twojego ojca i twej siostry, jesteśmy Amerykanami, Hary, i chlubimy się tem. Stworzyliśmy państwo potężne; młode ono jeszcze, a już stoi na równi z państwami Europy pod względem cywilizacyi, i kto wie, czy w niedalekiej przyszłości Ameryka nie prześcignie Europy. Naszem hasłem jest praca i braterstwo; nieznaną jest u nas próżniacza, zbytkująca arystokracya, nie ubiegamy się o tytuły i ordery. Starsi, którzy posiadają zaufanie ogółu, tworzą zgromadzenie delegatów, które czuwa nad dobrem ogółu, a z tem zgromadzeniem jednocześnie rozciągał opiekę, nad nami przysłany przez króla Anglii gubernator, który ma prawo mięszać się tylko do interesów handlowych Stanów Zjednoczonych; za oną opiekę, Stany obowiązane były produkta swoje surowe tylko Anglii dostarczać, i tylko z Anglii sprowadzać do siebie towary. Długo panowała zgoda pomiędzy obu państwami, bo jedno i drugie szanowały prawa wspólnie ułożone.
Naraz wybuchła wojna pomiędzy Anglią i Francyą, wojna bardzo kosztowna, Anglia popadła w długi, więc nałożyła na mieszkańców Stanów Zjednoczonych podatki. Amerykanie zaprotestowali, lecz odmowną otrzymali odpowiedź; oburzeni, zerwali stosunki z Anglią i przestali sprowadzać stamtąd towary. Dziad twój, Hary, był dobrym Amerykaninem: nie zdradził swoich, lubo bardzo zamożny, przestał kupować zbytkowne przedmioty, których Anglia nam dostarczała, chodził w tużurku z grubego krajowego sukna, jadał tylko to, co nam ferma nasza dostarczyła, zwykł był mawiać:
"Obejdę się bez zamorskich frykasów"!
Ojciec twój miał siostrę starszą o lat kilka od siebie, imię jej było Marya; wyszła ona za mąż za Anglika. Dziad twój umarł nagle i rozporządzeń żadnych nie zostawił co do majątku. Pozostała wdowa, kobieta nieporadna, oddała cały majątek pod opiekę zięcia; syn jej, a twój ojciec, był bowiem jeszcze wówczas małoletnim.
Sir Nilson zajął się gorliwie nowymi obowiązkami i babce twej zdawało się, że je spełnia sumiennie, bo otaczał ją wygodami. Nigdy wprawdzie nie zdawał jej rachunków, lecz ilekroć pieniędzy zażądała, dostarczał zawsze,
W zupełnej niewiadomości o stanie swego majątku, babka twoja doczekała się ostatniej chwili życia; umarła, nie uczyniwszy, jak dziadek, żadnych rozporządzeń, co do dzieci i spadku ich czekającego.
Po jej śmierci Sir Nilson dowiódł twemu ojcu, że cały majątek dziada jest jego własnością, oddał mu tylko ten domek z ogródkiem, to skróciło życie twego ojca; w latach dziecinnych i młodzieńczych otoczony zbytkami, nie umiał się pogodzić z losem… Czy rozumiesz teraz, Hary, za co nie lubię Anglików, a Sir Nilsona w szczególności.
– Rozumiem – odparł poważnie Hary.
Pani White pochyliła się do niego z pocałunkiem i chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz ukazanie się trzech mężczyzn na drodze, pod lilijodendrum wiodącą, spłoszyło jej słowa z ust.
– Sir Buhl – rzekła, wzrokiem wskazując starca z siwą… głową, kroczącego drogą ociężale i laską grubą się wspierającego. Miał on na sobie filcowy kapelusz, kurtkę z grubego krajowego sukna, na szyi czerwoną w kratki niebieskie chustkę, związaną na wielką kokardę; towarzysze jego, byli to młodzieniaszki, lat około dwudziestu liczyć mogący; za nimi w pewnem oddalenia dążył wyrostek trzynastoletni.
Pani White podniosła się… naprzeciw gości, Buhl wyciągnął do niej czerwoną, spracowaną dłoń, wstrząsnął jej ręką kilkakrotnie i zbliżywszy się do stołu, siadł na najwygodniejszem krześle, sapiąc głośno, przypatrywał się jak jego synowie witali się z wdową i małą Lili, a gdy wszyscy zajęli miejsca w okół stołu, rzekł zwróciwszy się do pani White:
– Sąsiadka jeszcze pracuje, a słońce już dąży ku spoczynkowi, człek winien naśladować naturę.
– Praca smutne myśli odgania – odparła pani White – nie wesoło teraz w Bostonie.
Buhl ciężką swoją dłoń spuścił tak gwałtownie na kolano, że aż klaśnięcie się… rozległo.
– Nie wesoło – powtórzył z uśmiechem – co też mówicie sąsiadko, pięknych czasów dożyliśmy powiedzcie: żyjemy w pełni sił, dajemy dowody, żeśmy dojrzali. Sądzili Anglicy, że mają do czynienia z niedołęgami, którzy pokornie wypełniać będą wszelkie dane im rozkazy, a ci niedołędzy, stanęli smiało przy prawach swoich i powiedzieli im:
"Narobiliście długów, płaćcie sami".
– Prowadzimy dzielnie nasza wojnę.
– Piękna mi wojna: piórem i słowami – tonem pogardy odezwał się starszy syn mówiącego, Jerzy, szczupły blondyn o siwych, pełnych życia oczach.
Buhl zwrócił się ku niemu.
– A tobie by się chciało miecz przypasali, strzelbę przewiesić przez ramię i krew ludzką toczyć – odezwał się poważnie. – Oj młodzi, młodzi, gdzie serca wasze.
Jerzy poczerwieniał.
– Czyż nie szlachetniejsza wojna piórem – ciągnął dalej ojciec – życia nikomu nie zabierzem, a zwycięstwo odniesiemy; Anglicy już mięknąć poczynają, widząc naszą stanowczość, żądają obecnie już tylko cła od herbaty.
– Nie pijamy wszakże obecnie herbaty – odezwała się pani White.
– My nie pijamy i wielu jeszcze, ale są tacy, którzy piją, niestety niema solidarności – odparł Buhl.
To mówiąc, westchnął głośno.
– Bo się ostro nie bierzemy do rzeczy – rzekł Jerzy.
Buhl popatrzał na syna z pod oka.
– A ty jakże byś oponentów zmusił do posłuszeństwa? – zapytał.
– Ogłosiłbym wyrok, że komu dowiedzionem zostanie, iż pija herbatę, temu gardło ukropem zalanem zostanie – odparł Jerzy, marszcząc czoło.
– Ho! ho! braciszku, w tobie coś tkwi z Nerona rzymskiego… z Murata francuskiego, tacy w Ameryce miru by nie znaleźli. – Jerzy znowu zawstydził się własnych słów.
– Źle jest wypowiadać to, co ślina na język przyniesie, a czego rozum i serce nie obejrzy pierwej – dodał Buhl.
– Więc zwołajmy radę, niech wszyscy pełnoletni Amerykanie zbiorą się i poprzysięgną, że rozdwojeń czynić nie będą – odezwał się młodszy z braci, Ryszard, którego spojrzenie zdradzało o wiele powolniejszy temperament.
– Albożeśmy tak nie: uczynili? – odrzekł Buhl – przyrzekli, u jednak słowa nic dotrzymują; gdy który zdybanym zostanie przy szklance herbaty, tłómaczy się, że spija resztki, że miał kilka funtów w domu.
Jerzy zwrócił się do mówiącego ze spojrzeniem błyszczącem, widocznem było, iż chce raz jeszcze wystąpić z radą energiczną, gdy w tej samej oliwili Bulił wskazał palcem na drogę ku nim wiodącą i rzekł:
– Oto jeden z tych.
Szło tam właśnie dwoje ludzi: mężczyzna lut… średnich i piętnastoletnia dziewczynka.
– Sukno, z którego ma surdut zrobiony, z pewnością nie jest wyrobem tutejszych fabryk – mówił dalej starzec – jego cylinder, ręczę, że ma markę londyńską, a i córuni sukienka wielce mi podejrzana.
– Moge ręczyć ojcu, że miss Eda Fulke nie przyjęłaby nawet od swego ojca podarunku, gdyby przedmiot ofiarowany z Anglii pochodził – odezwał się Ryszard, ożywiwszy się raptem.
Bulli uśmiechnął się.
– Coś gorąco bronisz panny Edy – rzekł – nie będę się o nią spierał, bo jej nie znam dostatecznie, ale co do Sir Fulke, to wiem dobrze, jaki to ptaszek.
Fulke, nie domyślając się, jaki sąd wyrzeczonym został o nim pod lipą, składał już z daleka wszystkim uprzejmy ukłon. Był to elegant w całem tego słowu znaczeniu, córka jego również czyniła wrażenie strojnej miss, lecz gdy, stanęli pod lipą, pani White przekonała się, że Ryszard miał słuszność; sukienka panienki jasna, skrojona modnie, miejscowych fabryk była wyrobem, kapelusz z pewnością miejscowi kmiecie ze słomy amerykańskiej upletli; to też powitała serdecznie Edę i obok siebie usiąść jej kazała.
– Z dusznego miasta, każdy ucieka chętnie do pani ogródka – rzekł Fulke, zajmując krzesło, które podał mu Ryszard.
– Wiem coś o tem – odparła ze smętnym uśmiechem pani White – gdyby nie Eda, zimą i jesienią nie wiedziałabym, co u państwa słychać. Dobra Eda, nie lęka się zaśnieżonej naszej drogi.
– Lękać się trudno, gdy uprzejmy syn pani, sankami po mnie zajeżdża i odwozi mnie – odparła dziewczynka, zwróciwszy spojrzenie na Harego, który uśmiechnął się do niej.
– Tej zimy będę także często po panią zajeżdżał, pani nie lęka się jechać prędko, lecimy, jak gdyby bułanek miał skrzydła; śnieg wzbija się pod obłoki, potem spada nam na głowy, oj! lubię taką jazdę – odparł wesoło.
– Tęgi chłopak, ma minę zucha – odezwał się Buhl do pani White.
Naraz głuchy hałas dobiegł do ogródka, Hary porwał się z krzesła, z nim razem Alfred Buhl, pobiegli na dziedziniec.
Pozostałych twarze wyrażały różne uczucia: Jerzy miał widoczną ochotę pobiegnąć za dziećmi, oczy jego błyszczały; Eda patrzała badawczo na Ryszarda, na którego czole ukazała się zmarszczka zamyślenia głębokiego. Fulke zbladł… w jego duszy strach widocznie gościł; stary Buhl spoglądał na sąsiada ironicznie, mała Lili przytuliła się do matki, która objęła ją troskliwem ramieniem.
– Nie mamy się czego lękać: wszyscy, jak tutaj siedzimy, jesteśmy prawymi Amerykanami – odezwał się po chwili ogólnego milczenia Buhl. – Przysiądz mogę, że od czasu rozpoczętych zatargów z Anglią, kropli herbaty w ustach nie miałem, a odzienie, zrobione z towarów angielskich, wyrzuciłem z domu.
Fuike podniósł się.
– Czy w tym ogrodzie jedna jest tylko furtka? – zapytał.
– Ha! ha! ha! – zaśmiał się Buhl – nie bójże się sąsiedzie, toć płot tego ogródka nie wysoki, łatwo go będzie przesadzić.
Chciał jeszcze coś złośliwego dopowiedzieć, lecz błagalne spojrzenie Ryszarda zatrzymało lnu słowa na ustach.
– Pójdę zobaczyć, co ten hałas znaczy? chłopcy nie wracają, może na ulicy pobiegli – odezwał się Jerzy, który nie mógł już dłużej wytrzymać na miejscu.
– Idź, ale z Ryszardem, zatrzyma cię, gdy w ogień lecieć będziesz – odparł Buhl.
Młodzi oddalili się, przy stole zapanowało milczenie, tylko na twarzy Buhla nie było widać niepokoju.
Tak upłynęła godzina, rozmowa nie wiązała się przy stole, od czasu do czasu, ktoś zdanie powiedział i znowu milczenie wracało.
Fulke podchodził co chwila do parkanu, ucho do desek przykładał i podsłuchiwał, a Buhl śmiał się z niego.
– Może wrócimy, Edo, do domu? – zapytał naraz córkę.
– Nie wyjdę stąd za nic, dopóki pan Ryszard nie wróci – odparła stanowczo dziewczynka.
I raptem zarumieniła się.
– Boję się – dodała.
Wreszcie tupot dał się słyszeć, oznajmiając powrót młodych chłopców. Hary i Alfred ukazali się w ogrodzie, obaj spoceni od biegu, zatrzymali się bez tchu pod lilijodendrum.
– Straszna była awantura! – zawołał pierwszy Hary – bili się nasi dzielnie, miałem okropną ochotę stanąć razem z nimi, ale Ryszard nie pozwolił. Żołnierze angielscy do krwi porąbali wielu naszych.
– Za co? – wykrzyknęły jednocześnie pani White i Eda.
– Podobno przyjechał do Bostonu świeży oddział Anglików – zabrał głos Alfred – nikt nie chciał dać im w mieście pomieszczenia.
– Nie przeszkadzaj Haremu – ofuknął go ojciec, I Hary ciągnął dalej.
– Nawet słomy, drzewa i świec, nawet chleba Bostończycy odmówili przybyszom, a banda uliczników biegała za nimi i wołała: "Czerwone mundury''!
– Gdyśmy na ulicę wybiegli, spotkaliśmy tłum ludzi pędzący z okrzykami.
"Biją naszych".
Więc popędziliśmy za nimi i po drodze dowiedzieliśmy się o całej awanturze. Podobno jednego z uliczników, prześladujących Anglików, któryś płatnął szablą i skaleczył go, oburzeni towarzysze kamieniami poczęli ciskać na "czerwone mundury", a tamci na kamienie kulami odpowiedzieli i ranili kilku; widzieliśmy ich, lud broczących krwią podjął i odniósł do szpitala, wołając: "Zemsta".
Hary opowiadał teraz głosem wzruszonym, oczy jego pełne były łez.
– Brzydka sprawa – mruknął Buhl – i nasi nie są bez winy.
– Pierwsi zaczepili, odezwał się Fulke.
– Ależ ojcze, to dzieci zaczepiły – rzekła Eda.
W tej chwili nadciągnęli Jerzy i Ryszard, potwierdzili obaj opowiadanie chłopców.
– Pospólstwo bardzo wzburzone, kto wie co nam jutro przyniesie – mówił Jerzy.
– Jutro sprawa pójdzie do sądu – rzekł Ryszard.
– Ciekaw jestem, co orzecze raiła – odezwał się Fulke.
– To co sprawiedliwość jej nakarze – odparł Buhl surowo.
– Złożywszy rannych w szpitalu, lud do portu pociągnął, a my za nim – począł znowu opowiada!! Hary – właśnie przybił okręt angielski z herbatą, ja z Alfredem przecisnęliśmy się przez ściśniętą nad brzegiem morza masę ludu i dostaliśmy się aż do pomostu; tam zatrzymaliśmy się, bo na pokładzie okrętu toczyła się walka. Na paki z herbatą rzucili się jacyś ludzie za Indyan poprzebierani, przynajmniej mnie się zdaje, że to nie byli Indyanie, i rozbiwszy je, poczęli rzucać paczki herbaty do morza; Anglicy szarpali się z nimi, morze pluskało, mruczało, to większe to mniejsze chłonąc porcye herbaty. I nam przyszła ochota wziąść udział w tej zabawce, już skinąłem na Alfreda, już stawiałem nogę na pokład okrętu, gdy uczułem, że ktoś za ramię mnie uchwycił, spojrzałem za siebie i sir Ryszarda poznałem.
– Zatrzymałem szaleńców, lecz Jerzego straciłem z oczu – odezwał się Ryszard. – Ten waryat im statek pobiegł. Naraz zobaczyłem lecąca, w powietrze całą pakę drewnianą, która wpadła z towarem do morza, paczki herbaty posypały się pierwej, morze zapieniło się ze złości, ale pochłonęło wszystko.
– Świetnie zakończyłem komedyę w porcie odebraną, wszakże mi przyznacie – rzekł Jerzy, śmiejąc się głośno.
Hary i Alfred zawtórowali mu.
– Chodźmy do domu – rzekł do córki Fulke, który zzieleniał już ze strachu.
Eda spojrzała na niego błagająco.
– Wrócimy razem z panami Buhl – rzekła – boję się.
– Odprowadzę państwa, lecz teraz radzę jeszcze zaczekać tutaj, niech uciszy się w mieście – rzekł Ryszard.
Fulke posłuchał rady i gawędzili dalej, młodzi opowiadali coraz inne epizody, łączące się z wypadkiem zdarzonym w porcie i na ulicy, to komiczne, to tragiczne.
– Jeden z tych, którzy wpadli na statek, by herbatę z Anglii przywiezioną wrzucić do morza, naładował sobie jednocześnie zakazanym towarem kieszenie i chciał uciec ze zdobyczą, lecz spostrzegli jego zamiary inni, schwytali ptaszka związali i na sznurze trzy razy zanurzyli w morzu – opowiadał Jerzy, – zmoczony, ciekący wodą, uciekał z portu ze wstydem, tłum gwizdał za nim i wołał:
"Haria"!
– Zjawiły się nie wiedzieć skąd psy i szczekaniem zawtórowały tym wołaniom.
– A ja widziałem, jak jednego, który także naładował herbatą kieszenie, schwytali inni już na brzegu, rozłożyli na ziemi i wybili, wołając:
"Siódme przykazanie mówi: nie kradnij", bijemy, żebyś o tem pamiętał – rzekł Hary.
Stary Buhl śmiał się, synowie, Lili i Edamu wtórowali, Fulke mizerniał coraz bardziej.
– Trzysta czterdzieści skrzyń herbaty pływa po morzu – mówił Jerzy z błyszczącymi tryumfem oczami.
– Jest nadzieja, iż Anglia przestanie przysyłać swoje towary do nas – rzekł Buhl.
– Pewno, pewno – odparł Fulke i podniósłszy się z krzesła, zwrócił się do córki:
– Najlżejszy gwar nie dochodzi z ulicy, korzystajmy z ciszy – rzekł.
– W tej chwili podadzą wieczerzę – odezwała się pani White – proszę się zatrzymać.
Fulke usiadł powtórnie, a pani White skinęła na Lili.
Dziewczynka zrozumiała ten niemy rozkaz, pobiegła do domu i sprawiła się dobrze: niebawem ukazała się w ogródku Indyanka z tacą w ręku i postawiła przed gośćmi mleko, chleb, ser, masło i owoce. Młodzież posilać się ochoczo poczęła, stary Buhl nie dał się synom wyprzedzić, tylko Fulke kazał się prosić; pani White z synem i córką uprzejmie go częstowali.
Zaraz po wieczerzy, Fulke pożegnał wszystkich i córkę zabrał ze sobą, a Ryszard odprowadził ich do domu, niebawem i Buhl oddalił się z młodszymi synami, więc domowi udali się na spoczynek.
Hary zajmował osobny pokoik. Doznane wrażenia nie pozwalały mu usnąć długo, dopiero nad ranem sen skleił jego powieki, lecz nie spał długo: naraz uczuł, iż ktoś pociągnął go za rękę, siadł na posłaniu przestraszony, otworzył oczy i zobaczył Alfreda.
– Przyszedłem po ciebie – rzekł niespodziany gość głosem zniżonym, chyląc się nad rozespanym jeszcze. – Na placu, gdzie rośnie nasz sławny wiąz, ma odbyć się dziś rano jakaś rada, pójdziemy i my tam.
Hary wytrzeźwiał odrazu.
– Skąd wiesz o tem? – zapytał, wyskakując z łóżka.
– Od Jerzego, i on tam będzie – odparł Alfred – ubieraj się prędko, musimy przyjść na plac pierwej od innych;
wiezieni na wielki wiąz i ukryci wśrod gałęzi, wysłuchamy wszystkiego.
Hary ubrał się pospiesznie, wyskoczyli przez okno do ogrodu; tą samą drogą przyszedł tutaj Alfred, gdyż Hary okna na noc nie zamykał. Niebawem znaleźli się na ulicy.
– W domu u nas nikt się nic domyśla, że wyszedłem – odezwał się Alfred – pewni są, ręczę, wszyscy, iż śpię. Gdy wróciliśmy wczoraj od was do domu, Jerzy zdjął szablę, wiszącą w pokoju ojca, ze ściany i przyniósłszy ją do swego pokoju, począł czyścić, byłem tam właśnie. Riszy chodził tymczasem zadumany po pokoju, naraz zatrzymał się i mówić począł, ale jak: aż tchu zabrakło mi w piersiach, aż serce bić we mnie przestało. Co mówił, tego powtórzyć nie potrafię, to wiem tylko, że parę razy krzyknął: "Bracia Amerykanie" takim głosem, żem zadrżał cały. I to wiem jeszcze, że po tej mowie wyrósł w oczach moich na tak mądrego człowieka, iż nie będę śmiał teraz mówić do niego, jak mówiłem dotychczas bez ceremonii. Jerzy był także zachwycony widocznie, bo przestał czyścić szablę i wpatrzył się w niego iskrzącymi oczyma, a gdy mówić skończył, rzucił się mu na szyję i uściskał go; poczem wziął szablę wyczyszczoną do ręki, w powietrzu mignął świecącą stulą i zawołał: "wojna z Anglią"!
– Wtedy rzuciłem się ku niemu, objąłem jego kolana i rzekłem: "Weźmiesz mnie ze sobą".
– "A on odpowiedział: "Wezmę, jeśli ojciec pozwoli; Ryszard językiem będzie wojować, my szablami"!
Dotarli właśnie do placu, na którym rosło wielkie drzewo, pusto tam… było zupełnie.
– Możeś ty źle słyszał, kiedyż ci Jerzy powiedział o radzie? – zapytał Hary.
– Wczoraj wieczór, gdy mi powiedział, że mnie weźmie ze sobą – odparł Alfred – potem dodał, zwróciwszy się do Ryszarda: Więc jutro zbieracie się o 9 rano na radę pod wiązem i tę mowę tara wygłosisz?
– Tak – odparł Ryszard.
– A Jerzy rzekł: Pójdę i ja.
– To dobrze, że jeszcze niema nikogo – mówił Alfred do Harego – nikt nie… będzie widział, jak na drzewo się wdrapiemy, ja pierwszy wlazę.
To powiedziawszy, zręcznie jak kot wdzierać się począł po pniu starego olbrzymiego wiązu, niebawem zniknął wśród rozłożystych gałęzi; Hary za nim podążył.
– Wyśmienite siedzenie – rzekł, sadowiąc się naprzeciw przyjaciela.
Słońce rozdarło już zasłonę utkaną z mgły, która zakrywała niebo, i rzuciło złote promienie ziemi. Na placu poczęły ukazywać się pojedyncze postacie.
– Widzisz dobrze? – zapytał Alfred towarzysza.
– Nie bardzo – odparł Hary.
– To wychyl się, jak ja – doradził tamten. Hary posłuchał.
– Teraz widzę doskonale – rzekł.
– Więc wszystko dobrze, gdy się zbiorą, wychylimy się – odezwał się znowu Alfred – teraz siedźmy cicho ukryci.
I umilkli.
– Wiesz ptaki się nas boją, co który tutaj przyleci, to ucieka natychmiast – szepnął po niejakiej chwili Hary.
Alfred roześmiał się całem gardłem.
– Cicho, jeszcze kto usłyszy – przestrzegł go Hary.
– Pomyśli, że szatan wlazł na drzewo, przeżegna się i nie ośmieli spojrzeć w górę – odparł Alfred.
Na placu coraz ludniej się robiło, mieszkańcy Bostonu ściągali pod stary wiąz z różnych stron miasta, chłopcy wychylili głowy z pomiędzy gałęzi.
– Patrz, Jerzy idzie – szepnął naraz Alfred.
– Schowaj się – rzekł Hary.
I cofnęli się obaj, lecz niedługo ciekawość pozwoliła im siedzieć w ukryciu, znowu się wychylili. Jerzego już dopatrzeć nie mogli. Ku placowi dążyło teraz trzech, wyglądali na rzemieślników, dwóch patrzało pilnie w ziemię, trzeci gonił wzrokiem po niebie obłoki, ten raptem przystanął.
– Hola! widzę jakiś niezwykły gatunek ptaków na gałęziach wiązu – huknął – patrzcie przyjaciele – i podniósłszy laskę, w górę, począł się śmiać. "Wszyscy trzej poczęli się przypatrywać Haremu i Alfredowi, a zebrani na placu kupili się koło nich.
– Bodajby nie był to rodzaj szpiegów – rzekł ktoś. Chłopcom uderzyła krew do głowy, teraz dopiero widzieli, jak nierozważnie postąpili.
– Trzeba wybrnąć z godnością z niemiłej sytuacyi – rzekł Alfred.
To mówiąc, zeskoczył z drzewa na ziemię. – Jestem synem Jolina Bulił, obywatela Bostonu i urzędnika dzisiejszej rady, ciekaw byłem słyszeć mego brata mówiącego publicznie, więc na wiązie się umieściłem.
– Ha! ha! ha! – roześmiali się słuchacze.
– Wracajże na swoje stanowisko młody zuchu – rzekł jakiś jegomość o poczciwej twarzy, lecz kilka głosów zaprotestowało.
– Któż nam zaręczy, że to syn Buhla, czy znacie go? – rzekł ten i ów.
– Widzę czyjeś jeszcze nogi zwieszające się z gałęzi drzewa – dodał ktoś.
– To mój przyjaciel Hary White – odparł Alfred, nadrabiając miną, chociaż serce biło mu w piersiach z niepokoju.
– Sir Hary White, tego znam osobiście, to mój łaskawy kundman – odezwał się jeden z tłumu.
– Niech zejdzie z drzew. a, niech się nam pokaże – wołać poczęli wszyscy.
Hary zsunął się zwolna, czerwony, z oczyma spuszczonymi stanął przed gromadką rzemieślników.
– Zaświadczam, że ten panicz mówił prawdę – odezwał się Tomasz Litz, szewc, występując naprzód.
– A więc wracajcie na swojo obserwatoryum – wołać poczęli inni.
Chłopcy podziękowali im skinieniem głowy i ku drzewu się zwrócili, gdy zdrętwieli z przerażenia; zastąpił im drogę stary Buhl ze starszymi synami.
– A wy co tutaj robicie? – zapytał surowo ojciec Alfreda. – Wasze miejsce w szkole, dziś dzień powszedni, zapomnieliście chyba o tem.
Chłopcy pospuszczali głowy. Buhl popatrzał na nich chwile z uśmiechom, potem dodał łagodniej. – Jeśli chcecie dać dowód, że kochacie Amerykę, to uczcie się dziś pilniej niż kiedykolwiek. – Alfred pochylił się do ojca ręki z pokorą to samo uczynił Hary.
– Spieszcie, bo się spóźnicie – rzekł jeszcze Buhl, i chłopcy opuścili plac.