Za późno. Nowela. - ebook
Za późno. Nowela. - ebook
Smutna opowieść o świecie, który już dawno przeminął i o ludziach, którzy z pozoru tak różniący się od nas, w rzeczywistości byli tacy sami… Opowieść chwyta za serce, opowieść wzrusza… a oto jej fragment: „U państwa Alfredów zapowiedziany był wielki wieczór. Okolica, pełna szlacheckich dworów, półpańskich pretensjonalnych pałacyków, obiecywała liczny zjazd; we dworze więc państwa Alfredów był ruch niemały, który jednak odbywał się z taktem i porządkiem, co przemawiało bardzo za zamożnością domu i dobrym jego zarządem. Wieczór się zbliżał, oświecono rzęsiście salony i długie strugi złotego światła padły drżące w ciemny ogród na murawę i jaśminy. Pani Alfredowa kończyła toaletę. Bogaty, ale mimo to skromny ubiór podnosił wdzięk posągowych jej kształtów, a ciężkie, ciemne ubranie na głowie, spięte łyskającymi brylantami, cudnie kłóciło się ze splotami jej jasnych włosów. Pani Alfredowa należała do tych kobiet, które nie tylko lubią, ale i umieją się ubrać; a była w chwili, kiedy ją poznajemy, w zenicie swej piękności, jak róże przed okwitem; miała lat 38. Kończąc toaletę, zmrużyła wielkie, szafirowe oczy i przez długie, czarne rzęsy przedarło się ciekawe spojrzenie do zwierciadła; zwierciadło musiało jej powiedzieć że piękna, bo lekki uśmiech zadowolenia przeleciał po dumnym, białym czole. Wstała i zadzwoniła. Wszedł lokaj…”
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-189-2 |
Rozmiar pliku: | 97 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
U państwa Alfredów zapowiedziany był wielki wieczór.
Okolica, pełna szlacheckich dworów, półpańskich pretensjonalnych pałacyków, obiecywała liczny zjazd; we dworze więc państwa Alfredów był ruch niemały, który jednak odbywał się z taktem i porządkiem, co przemawiało bardzo za zamożnością domu i dobrym jego zarządem.
Wieczór się zbliżał, oświecono rzęsiście salony i długie strugi złotego światła padły drżące w ciemny ogród na murawę i jaśminy.
Pani Alfredowa kończyła toaletę. Bogaty, ale mimo to skromny ubiór podnosił wdzięk posągowych jej kształtów, a ciężkie, ciemne ubranie na głowie, spięte łyskającemi brylantami, cudnie kłóciło się ze splotami jej jasnych włosów. Pani Alfredowa należała do tych kobiet, które nie tylko lubią, ale i umieją się ubrać; a była w chwili, kiedy ją poznajemy, w zenicie swej piękności, jak róże przed okwitem; miała lat 38. Kończąc toaletę, zmrużyła wielkie, szafirowe oczy i przez długie, czarne rzęsy przedarło się ciekawe spojrzenie do zwierciadła; zwierciadło musiało jej powiedzieć że piękna, bo lekki uśmiech zadowolenia przeleciał po dumnem, białem czole. Wstała i zadzwoniła. Wszedł lokaj.
– Czy już wszystko gotowe?
– Już, jaśnie pani!
– Zapalić lampy u bramy – lokaja odchodzącego wstrzymała zapytaniem:
– Gdzie pan?
Jeszcze zakłopotany lokaj nie wiedział co odpowiedzieć, gdy drugiemi drzwiami wszedł pan Alfred. Był smutny, blady i cierpki. Pani Alfredowej nie w smak był ten humor męża – spochmurniała.
– Odejdź! – rzekła do lokaja, potem odwróciła się do męża.
– Cóż ty nieubrany?
– I nie będę się wcale ubierał, nasz Adaś bardzo zasłabł.
– Kiedy?
– Wczoraj jeszcze podobno – rzekł Alfred i twarz miał bardziej cierpką.
Wy matki, którym miejsce przy kołysce dziecięcia klęcznikiem ciągłym się staje, które radością witacie każdą myśl budzącą się na twarzy dziecinny, każde słówko, co niewyraźnie drobne usta wyszczebioczą – wy nie rozumiecie może, jak mogła matka nie wiedzieć, że jej dziecię słabe, i to jeszcze od wczoraj słabe.
A przecież salony znają takie matki bez potępienia ich, bo dobry ton trzyma zawsze za parawanem serce i dzieci.
Pani Alfredowa nie chciała być śmieszną, więc mamkom, piastunkom, a potem bonie oddawała pod zupełny zarząd dzieci, a sama czuwała nad niemi o tyle, że w chwilach wolnych od wizyt zaglądała do nich, lub je do swego gabineciku przyprowadzać kazała.
– Słabe biedactwo, a mnie nikt nie mówił o tem – rzekła pani Alfredowa.
– A mnie powiedziano ledwie wróciłem z jarmarku.
– To trzeba będzie posłać po doktora.
– Już posłałem – rzekł Alfred i zbliżył się do żony.
Wziął jej rękę i patrząc czule w oczy, prosił:
– Konstancjo! zrób to dla mnie i dla twego dziecka i odwołaj bal dzisiejszy.
– Ależ śmiesznym jesteś mój kochamy – i ruszyła białemi ramionami – któż widział wracać gości z drogi?
Alfred wyjął zegarek.
– Ledwie za godzinę się zjadą, jeszcze czas wysłać posłańców z przeproszeniem, ja proszę!
– A ja proszę, żebyś się ubrał i o Adasia był spokojnym.
Zadzwoniła i odwracając się do garderobiany:
– Czy panna już ubrana? – spytała.
– Już prawie.
– Jak się ubierze, niech mi się sprezentuje, idź.
Alfredowi krew uderzyła na twarz. Ten spokój matki wśród choroby dziecka, ten chłód żony przed prośbą męża rozwściekliły go; ale choć wzruszenie burzyło mu piersi, głos ułożył z cichą, słodką prośbą:
– Konstancjo! mnie ten bal nie na rękę – ja sam trochę niezdrów, głowa mnie boli.
– To przejdzie, mój kochany, każ sobie podać musujących proszków – rzekła Konstancja równie czule.
– Czy ciebie tak mało obchodzą nasze dzieci, że dla nich trudno ci się wyrzec zabawy?
– Ależ dla balu dziecko nie umrze – słabość dziecinna przejdzie, a przytem doktór będzie przy niem.
– Ale matki nie będzie – rzekł Alfred i pocałował jej rękę – Konstancjo, zrób to dla mnie.
Ręce mu drżały bardzo. Konstancja odwróciła się od niego i wzrok jej padł w zwierciadło, żal jej było toalety, w której była tak piękną i zwróciła się do męża z uśmiechem.
– Nie nudź mnie już, mój drogi! balu nie odłożymy, bo to śmieszne, więc idź się ubierać.
Alfred wybuchnął.
– Balu nie będzie, ja nie chcę, wszystko podrę na tobie!
Konstancja cofnęła się i spojrzała na męża imponująco, ale dumny wzrok nie uspokoił rozjątrzonego Alfreda, skoczył ku niej i chwycił ją za suknię.
– Cóż to – sceny? – i zadzwoniła silnie, gwałtownie.
Weszła służąca.
– Poprawisz mi ubranie na głowie – a do męża rzekła z wymuszonym uśmiechem: – mój kochany, zostaw nas na chwilę.
Alfred wyszedł wzruszony, gwałtowny.
Panna służąca spojrzała domyślnie, ale wnet oczy nakryła powiekami, spotkawszy się w lustrze z poważnym, badawczym wzrokiem pani Konstancji. Pani Konstancja była spokojna, jeno wargi trochę jej pobladły, i drgały.
Drzwi się cicho otwarły i do gabinetu matki weszła nieśmiało Zosia w różowej sukience.
Zosia była już w tych latkach, kiedy dusza dziewczęcia poczyna się budzić, roić, tęsknić i kiedy ten ranek uczuć tak samo rumieni jasnością twarz dziewczęcia, jak zorza niebios, nim się na nich słonce rozpali. Główkę trzymała zawsze na dół pochyloną, jak kwiat gdy posmutnieje, a więc gdy nieśmiałe oczy nakryte długiemi rzęsami podniosła na kogo, to jak z pod chmurki patrzała; ale w tych oczach było tyle łagodnego uśmiechu, tyle dobrej duszy widać przez nie było, że smutek dziewczęcia, że chmurka na czole były najpiękniejszym jej urokiem.
Wchodziła nieśmiało do pokoju matki, bo ją mało znała, bo się jej bała.
Z pierwszych latek nie pamiętała pieszczot matki – potem oddano ją do klasztoru w Wrocławiu. Cienie klasztornych murów, brak matczynego serca, pobyt wśród obcych zrobiły z figlarnej Zosieńki wcześnie myślącą, poważną panienkę; dusza niepodzielane uczucia zamknęła w sobie, ale były chwile, kiedy na spokojnej twarzyczce grało uczucia wiele, kiedy ciemne oczy Zosieńki skarżyły się łzami na osamotnienie serca. Nie dziw, nie dziw! Mężczyzna żyje głową i sercem, kobieta tylko sercem żyć może. Odejmij kobiecie serce, a będzie jak kamień na drodze, lub występną. Tylko wielkiemi cierpieniami złamane kobiety idą spokojnie na pogrzeb własnego serca, a Zosi dusza była jeszcze młoda, gorąca. Gdy matka miała przyjechać po nią, by ją wziąć z klasztoru, dziewczę ledwie nie oszalało z radości, całowała obrazek Matki Boskiej wiszący w jej celce nad łóżkiem, wychyliła główkę przez kraty i niespokojna łowiła uchem każdy gwar na dworze, czy w nam nie usłyszy turkotu powozu swej matki, a gdy zadzwoniono do furty klasztornej, dziewczę zemdlało z radości. Natłok uczuć tak zmęczył ją. Gdy przyszła do siebie, dowiedziała się, że to nie matka dzwoniła. Dopiero na drugi dzień rano matka przyszła po nią, spokojnie pocałowała ją w czółko, zagadała do niej, pogłaskała i kazawszy się zebrać do drogi, sama poczęła rozmawiać z zakonnicami. Dziewczęcia usta ścięły się od tego chłodnego przywitania matki; ona w długich, wieczornych godzinach dumania inaczej wymarzyła sobie matkę. Z rozbolałą główką, ze ściśnionem sercem poszła pożegnać swą celkę. Przez całą drogę do domu i w domu potem matka była zawsze równa: dobra ale chłodna – to zabijało szczęście Zosieńki, to zrobiło ją jeszcze więcej trwożliwą i nieśmiałą wobec matki. Dla ojca była inną, bo i ojciec był inny dla niej.
Trochę za wiele rozgadałem się, a tu Zosia czeka we drzwiach. Czeka, nie śmiejąc zagadać do matki, zajętej jeszcze toaletą. Ruszyła się, zaszeleściła różową sukienką – matka się obejrzała.
– Jesteś?... chodźże bliżej! – obejrzała ją dokoła, potem zadowolona rzekła:
– Dobrze, tylko w towarzystwie bądź więcej pewną, więcej imponującą; skromne i nieśmiałe minki dobre w klasztorze; ale w salonie robią dziczka z panny.
To wymówiwszy znowu ją starannie oglądała. Zosia bowiem dziś pierwszy raz wchodziła w świat, pani Konstancja miała już pewne plany względem Zosi, i widząc swoją córkę tak piękną, była dumną z tego powodu i pewną, że się jej plany powiodą.
– Niedługo goście się zjadą – mówiła potem pani Konstancja – przyślę więc po ciebie.
Zosia przy odejściu zawahała się chwilkę, potem wróciła ku matce.
– Mamo.
– Ależ pominiesz mi suknię – rzekła matka, odsuwając ją od siebie – czegóż chcesz?
Zosia zmieszała się tym ruchem matki.
– Mamo! – mówiła dalej – czy ja długo będę potrzebna na wieczorze?
Pani Konstancja spojrzała zdziwiona na córkę.
– A to dlaczego?
– A bo... bo Adaś słaby.
Pani Konstancja zagryzła wargi, bardziej niż słowa męża dotknęło ją to, że córka chce ją uczyć miłości macierzyńskiej. Im więcej czuła swój błąd, tem bardziej wstydziła się przyznać do niego dumna kobieta.
– Przy Adasiu będzie panna służąca, a ty będziesz na wieczorze. Teraz idź do salonu, każ oleandry poustawiać koło okien, ja idę do Adama na chwilkę, niedługo wrócę.
W niebieskim pokoiku biała lampa oświecała łóżeczko dziecięcia. Dziecko rzucało się w niespokojnym śnie po łóżeczku – piastunka drzemała. Weszła pani Konstancja szumiąc suknią, nachyliła się nad łóżeczkiem. Gorączkowy rumieniec dzieciny, niespokojny sen, spieczone usta zaniepokoiły panią Konstancję; te nieme usta dzieciny czyniły jej najcięższy wyrzut, wymawiały najboleśniejszą skargę. Uczuła, że jest złą matką.
– Czy doktór nie przyjechał jeszcze? – spytała piastunki.
– Nie, jaśnie pani!
Matka zapomniała o toalecie i siadła przy dziecku.
Wtem na dziedzińcu zaturkotały powozy, pani Konstancja opamiętała się.
– Zawołaj panny służącej i czuwajcie – rzekła i poszła witać gości.
A pan Alfred? – Pan Alfred chodził długo rozgorączkowany po ogrodzie, aż chłód wieczoru letniego, spokój natury uspokoiły go. Dawniej nie w cienistych ulicach ogrodu szukał pan Alfred spokoju, pocieszenia po burzach małżeńskich: w szalonych grach i w winie chciał zabić, chciał utopić pamięć tych ideałów, jakie sobie wymarzył w pożyciu małżeńskiem. Pan Alfred bowiem, ukończywszy szkoły, wszedł w życie z duszą nieskalaną wybrykami młodości, z zieloną wiarą w ludzi, jednem słowem, był człowiekiem serca. Dla serca szukał serca i mówił, że się nie ożeni, nie znalazłszy wymarzonej. Los zadrwił z młodzieńczych mrzonek; szukając piękności duszy, pokochał piękność zewnętrzną, i nie mógł wierzyć, żeby tylu wdziękom Bóg odmówił pięknej duszy. Niestety! rok pożycia małżeńskiego przekonał go, że jego żona jest piękną jak kamelja, ale i bez duszy jak kamelja. Pani Konstancja nie była złą kobietą, owszem, okolica nazywała ją wzorową, bo całym grzechem pani Konstancji było, że była w dobrym tonie.
Ten dobry ton zabił szczęście męża. Pani Konstancja nie była czułą, strzegła się wzruszeń, nie wierzyła romansom i lubiła takt w postępowaniu. Pojmiecie więc jak człowiek z gorącą duszą, spragnioną miłości, musiał cierpieć wobec dobrego tonu tej kobiety; jak go męczyć musiało to jej życie, któremu nic zarzucić nie mógł, a które przecież było występnem w jego oczach.
Gdyby w powieści wolno było być poetycznym, to porównałbym panią Konstancję do pięknej skały porosłej kwiatami, a jej małżonka do ruchliwych fal wody, co z ustawicznym szelestem tłuką się o skałę, chcąc wymodlić u niej wstęp do jej wnętrza. Z tak nienaturalnego zetknięcia się dwóch charakterów wynikały częste burze małżeńskie, w których spokój i duma pani Konstancji odnosiły zawsze zwycięstwo. Pan Alfred odchodził....................................