- W empik go
Za winy ojców - ebook
Za winy ojców - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 311 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na bogatem łożu leży starzec. Wielka kryształowa lampa, zielonym daszkiem zasłoniona, rozświeca słabo obszerny pokój. Promienie światła padają na żółtą twarz starca, który leży spokojnie, jakby martwy. Tylko oczy, to roztwarte szeroko, to pobiegające szybko, ze strachem jakimś po obrazach wiszących na ścianach, świadczą, że życie nie uszło jeszcze z tego świata.
Nocna cisza zaległa komnatę i jedynie zegar, stary gaduła, stojący na gotyckiem biurku, śpieszy za uciekającym czasem, sekunda za sekundą – a jednostajny jego dygot uwydatnia jeszcze więcej ponurą ciszę komnaty. Widać, że możny pan spoczywa na łóżku, bo na ścianach wiszą w złoconych ramach portrety antenatów; meble, zdobiące sypialnię, pamiętają dawne czasy; posadzki nie widać pod perskiemi kobiercami, a sam pan, na tureckim spoczywający tapczanie, przypomina wyrazistą, ostro zarysowaną twarzą dumne oblicza kasztelanów i starostów, spoglądające na wnuka swego ze ścian, resztkami drogich obić strojnych.
Możnym panem był hrabia Korczak. Kiedy przed laty trzydziestu ojcowski spadek odbierał, potrzebował trzech dni do objazdu dziedzicznych włości. Było ich przeszło dwadzieścia wsi z lasami, łąkami, wodami i t… d.
Taki majątek, to źródło niewyczerpalne, źródło złotem płynne, jak łożysko Tagu. Tak sądził dwudziestokilkoletni hrabia, nie inaczej myślał rządca, nie inaczej ekonomi, służba i żydzi. Dawniej wierzono godłu: Nobilitas obligat! Kto wziął po ojcach świetne imię, liczne włości i szacunek współobywateli, mniemał, że trzeba ten blask własną zasługą utrzymać i utrwalić. Siadał więc na koń w krajowej potrzebie, służył ojczyźnie radą w czasie pokoju, a dom roztwierał szeroko dla wszystkich, którym życie gorzką było dolą.
Dziś potomki starych rodzin mają zwykle inne credo, a dziwią się i zżymają, że im homines novi buławę z białych, pieszczonych wytrącili dłoni. I hrabia Korczak był nowoczesnym hrabią; dlatego-to odebrał pewnego razu w Rzymie list od swego plenipotenta, tej treści: – Obecność jaśnie wielmożnego pana jest koniecznie w majątku potrzebna". Zabrawszy tedy dwudziestoletnią córkę Jadwigę i małego synka Zygmunta, wracał wygodnie do kraju, zatrzymując się wśród drogi po większych miastach, tak wygodnie, że zdążył na sam czas, bo przybyć na licytacyą majątków.
Taki owoc trzydziestu lat nieopatrznego życia spadł jak grom na bankruta, a grom był tak celny, że zabił prawie, uderzając. Przerażenie padło na Korczaka w dzień publicznej sprzedaży, w postaci apoplexyi na język, ręce i nogi.
Nazajutrz po sprzedaży przewiozła hrabianka Jadwiga obezwładnionego ojca do powiatowego miasta, gdzie go otoczyła resztkami minionej przeszłości.
Tu leżał hrabia, konając od roku, niepokojony wyrzutami sumienia.
Samotnie leżącemu rozbitkowi pokazywały rozdrażnione nerwy, jak poecie, różne fantastyczne mary. Wyrzutami przebudzonego sumienia miotany, rozmawiał w gorączce z obrazami przodków, targał się, męczył tą straszną męczarnią, a sumienie zamieniało się w greckie furye, wpijające się w mózg i wnętrzności. Chciał się zerwać, lecz nogi nie pełniły rozkazu; chciał wołać, lecz język kołował tylko, jak w ustach głucho – niemego; chciał dzwonić, lecz ręka ani drgnęła. Jedynie oczy iskrzyły się pod szeroko rozwartą powieką, ognikowym blaskiem gorączki i obłąkania; twarz drgała konwulsyjnie, a niemocne ciało kurczyło się jak tułów robaka pod stopą silniejszego wroga. Tak hrabia konał od roku.
Lekarze wróżyli ciągle rychłą śmierć, a córka, niemogąca suchem okiem patrzeć na codzienne ojca męczarnie, pragnęła jej dla niego. Najęta służba, gdy nadeszła wśród takich attaków, mówiła zcicha: – Dyabeł męczy go już tu na ziemi za krzywdę, którą dzieciom wyrządził.
Dziś przecież pokazały się już pierwsze oznaki niedalekiej śmierci. Kiedy córka całowała zrana żółte i pokurczone ręce ojca… usta jej dotknęły zimnych już palców, Attaki nerwowe przychodziły zawsze wieczorami i nocą, bo jasne światło dzienne rozprasza niepochwytne mary, rodzące się w chorobliwej wyobraźni, która w półcieniach słabego światła i lampy wieczornej bezpieczniej i natarczywiej widmami swemi człowieka dręczyć może, Gdy oczy hrabiego zaczęły się ożywiać, było to zawsze dowodem, że nocne gorączkowe mary do łóżka się zbliżają. W takich chwilach nadchodziła zwykle córka, aby czuwać nad chorym.
Cichutko rozwarły się podwoje. Na progu stanęła wysoka postać hrabianki Jadwigi, podobnej do jednego z portretów niewieścich, wiszących na ścianie. Wysoka a wysmukla jak topola, trzymała się prosto i wyniośle, podobna do tej prababki, kasztelanowej, której portret wisiał naprzeciw łóżka. To samo wielkie, czarne, silnym blaskiem dumy płonące, wyraźnie narysowaną brwią ozdobione, oko błyszczało w bladej, matowej cery, twarzy Jadwigi. Czarny włos, przyczesany gładko na gładkiem a szerokiemi czole, szczelnie zamknięte usta z lekko wysuniętą dolną wargą, głęboka fałda między brwiami i surowy wyraz wydatnego rysunku twarzy: tworzyły zupełne podobieństwo między żywą a zgasłą już dawno hr. Korczakową. Twarz Jadwigi nie miała nic miękkości kobiecej, nie wabiła wdzięcznem zaokrągleniem, lecz, przeciwnie, raziła prawie surowością. I ubranie jej odpowiadało jej charakterowi, bo czarna, aż pod szyję zamknięta, ani kokardą, ani falbaną, ani żadną błyskotką nie ustrojona suknia i niemal zakonnie zaczesane włosy, nadawały tej postaci wyraz powagi i rezygnacyi. Kto raz na nią spojrzał, nie zapomniał nigdy tej dumnej, arystokratycznej twarzy, która nakazywała szacunek i posłuszeństwo. Łez, uśmiechów i westchnień szukającego młodzieńca odstraszy taka postać wzrokiem swym wyniosłym i stanowczym wyrazem; lecz kto uwielbia Chrzanowską z Trembowli, ten schyli głowę przed taką kobietą, bo przeczuwa, że nie cofnie się ona przed żadną ofiarą. Wichrom i burzom stawi dumnie czoło, a nie zegnie się słabych trzcin zwyczajem; gdy kogo umiłuje, skona za niego; gdy znienawidzi, nie zapomni krzywdy do grobu; gdy poświęcić się trzeba, nie ustraszy się żadnej ofiary.
Tak wyda czasem pień przegniły przed zgonem zieloną gałązkę, tak błyśnie jeszcze dogorywająca lampa jaśniejszem światłem, zanim zgaśnie.
W chwili, kiedy córka do sypialni ojca weszła, zaczęła się twarz chorego ożywiać, bo szatan sumienia rozpoczynał swe codzienne harce. Już ożywiały się w ramach portrety antenatów, i ze ścian schodząc, otaczały wnuka swego, grożąc mu szablami. Nawet przodka-zakonnica podnosiła paciorki, nawet antenat-niemowlę mierzył w chorego jabłuszkiem, które trzymał w ręku. A on.. uciec nie mógł przed temi widmami, ani ulżyć sobie wołaniem, ani zadzwonić na sługi, aby rozproszyli mary.
Cała ta gromada w jedwabiach, aksamitach, purpurach i złocistych zbrojach tłoczyła się do łóżka, grożąc i wołając:
– Pracą i trudem, krwią naszą i potem uświetniliśmy imię twoje: a ty brzydziłeś się pracą, mieniąc ją sług i pospólstwa rzeczą. Pięćset lat pracowaliśmy, służąc krajowi i bliźnim, krew, mienie i życie niosąc na ofiarę rzeczy publicznej. Świetność imienia twego, to owoc owej pracy;
złoto, które rozproszyłeś, to plon naszego potu. Co zrobiłeś z owocem pięciu wieków zasługi ojców twoich? – Nie! ty nie jesteś wnukiem naszym: bądź przeklęty!
Hrabia zamykał oczy: daremnie! takie postacie widzi się i z zamkniętemi oczami.
– Dawniej, przed kilku wiekami nieznanym byliśmy i ubogim rodem, jak wiele z tych, któremi gardziłeś.
– Praca i zasługa dała nam purpurę, zamki i włości, szacunek i cześć u ludzi: a ty walałeś się w nizkich uciechach, jak zbogacony kramarz, tylko złotu ufając, nadymałeś się zasługą swych ojców, których niegodnym byłeś, poniżając innych, szlachetniejszych od siebie. Nie jesteś mężem rycerskim, nie byłeś zatem nigdy szlachcicem, tradycyi naszej wnukiem: bądź przeklęty, niegodny krwi naszej!
Hrabia ukrył twarz w poduszkę: daremnie! takie głosy i żelazne przenikają zasłony.
– Zostawiliśmy ci miliony, abyś miał środki do utrzymania tradycyi, abyś karmił łaknących, goił rany wszelkie, abyś dobrze czynił, jak ojcowie twoi: a ty służyłeś tylko chuciom nizkich instynktów przegniłej, cuchnącej krwi wyrodka; dogadzałeś zachciankom nędznego karła, który odurzać się musi, aby o własnej zapomniał nikczemności; bogaciłeś lokajów całej ziemi za ukłon, za tytuł, za dźwięk próżny, pokrywający nędzę twoją; olśniewałeś ludzi naszem złotem, naszą pracą, bo sobą nie mogłeś. Jesteś hańbą naszego rodu: bądź przeklęty!
Hrabia wił się na łóżku, kurcząc się i wyprężając, ale mary nie znały litości.
– Skończyło się panowanie twoje. Ty zstąpisz do grobu, ale biedne, niewinne dzieci twoje pójdą między ludzi na głód, nędzę i wszelkie poniżenie. Pójdą w służbę do ekonomów, w służbę sług naszych, zmieszają się z tłumem, a syn twego lokaja odmówi im nawet prawa do naszego imienia. Bądź przeklęty, zbrodniarzu, bądź przeklęty!
Hrabia rzucał się na łóżku, wydając z siebie dzikie głosy.
Jadwiga pośpieszyła do ojca; wołanie bowiem takie było zawsze zwiastunem silnego attaku.
Jakby elektrycznym dotknięty strumieniem, dźwignął się hrabia nagle i wyszeptał z wielkim trudem:
– Prze…. bacz… mi….
Słabe, urywane słowa konały wolno na ustach, a z niemi gasło życie marnotrawcy, któremu przedśmiertna walka na kilka sekund władzę języka wróciła.
Osunął się na poduszki, odetchnął ciężkiem westchnieniem; nakoniec uszło z niego życie.
Górka zgięła kolano przed trupem ojca.
Nie rozpłakała się głośno, nie wołała o pomoc, bo patrząc od roku na wolne ojca konanie, była przygotowaną na ostateczny proces.
– Przebaczyłam ci, ojcze,…
Taką modlitwą żegnała Jadwiga zgasłego ojca.
A wielka to była modlitwa, bo przebaczyła nią umarłemu długie lata nędzy i męczarni, które ją czekały.II.
W trzy dni potem posuwał się drogą z miasta powiatowego do Korczakowa konwój pogrzebowy. Tam stała na cmentarzu wiejskim kaplica, a w kaplicy tej, w grobowcu, spoczywały prochy panów miasteczka i wsi okolicznych.. Kiedy ojca obecnego nieboszczyka do wiecznego przeprowadzano spoczynku, towarzyszył orszakowi cały powiat. Co było świetnego rodem, zasługą i mieniem w powiecie, postępowało za trumną przedostatniego Korczaka, Tłumy mieszczan i wiejskiego ludu szły za nieboszczykiem, zawodząc skargi, bo ojciec ostatniego dziedzica był jeszcze prawym synem rodzinnej tradycyi.
Dziś nie było za trumną karet i cugów, nie postępowały za nią tłumy wieśniacze. Kiedy się pogrzeb przez miasto posuwał, wychylały się zpoza drzwi i zasłonionych okien wystraszone głowy mieszczan. Każdy spojrzał i cofnął się. A po wsiach tworzyły się gromadki, szepczące zcicha:
– Dyabeł go żywcem porwał!
Skrzypnęła brama cmentarna na zardzewiałych… wrzeciądzach, pogrzeb przestąpił progi ostatniego ludzi mieszkania; dzwony kościołka wiejskiego biły; ksiądz śpiewał – lud szedł zdała za nieboszczykiem.
Za trumną hrabiego, ozdobioną herbami, wieńcami obwieszoną, postępowała Jadwiga, prowadząc za rękę Zygmunta, ostatniego z rodu Korczaków po mieczu. Łez nie było w czarnych oczach hrabianki, ani na licach chłopczyka. Ostatni rok wycisnął ich tyle z tych dwojga, niewinnie cierpiących serc, że zabrakło ich na pogrzeb ojca.
Roztworzono drzwi kaplicy.
Czterech ludzi wzięło trumnę na barki; ksiądz pomodlił się, pokropił, zaszeleściły sznury i trumna zniknęła w otworze grobowca.. Dziad kościelny zasunął kamień, świece pogaszono, lud zaśpiewał:– „Witaj królowo”. Głos śpiewających rozlegał się w ciszy wieczornej coraz słabiej, słabiej; już tylko echo drgało w powietrzu nad mogiłami. Potem i echo zamilkło, i odgłos krokow oddalających się włościan rozwiał się; cisza zaległa cmentarz…..cisza grobu, wiecznego spoczynku.
Nad zamkniętym grobowcem, w którym znikła trumna ojca, została hrabianka ze swym bratem. Dziewięcioletnie dziecko tuliło się do siostry, kryjąc twarz w jej sukniach.
Ojciec? Byłże zmarły kiedykolwiek ojcem dla swoich dzieci? Miał on tyle, tyle zajęć…. klub, kassyno, bale, podróże, zielone stoliki, wyścigi, wizyty. Zkądże tu wziąć czas do pieszczenia własnego dziecka? Zapłaciło się niańkę, bony, guwernantki, sprowadziło się metrów, nauczycieli, trzymało się służby cały szereg. To już dość, o, dość. Ani hrabianka, ani Zygmunt, nie wiedzieli: co to pieszczoty matki, ojca, co miękka ręka kochających rodziców; nie znali pieszczotliwego słowa, ciepłego uścisku; nie przeczuwali nawet jaką rozkoszą otoczone jest domowe ognisko. Dziki ptak niesie pokarm pisklęciu swemu, zwierz, tygrys, bawi się z płodem swoim, niedźwiedź uczy niedźwiedziątko chodzenia i sztuk innych: ale hrabia Korczak miał zawsze inne, ważniejsze zajęcie.
Mały Zygmunt widywał ojca nieczęsto. Kiedy matka, wydawszy go na świat, zstąpiła do grobu, wzięła go służba w zapłacone ręce i pieściła, a gdyby nie był miał siostry, nie byłby wiedział, co to ciche, wyszeptane słowo miłości. Siostra – była dla niego ojcem, matką, przyjacielem, była mu wszystkiem. Wziął i on prawem spadku krwi rysy Korczaków: wysokie sklepione czoło, czarne; głęboko osadzone oko, nos lekko zagięty nad wązkiemi ustami; ale przypadek, który twarz siostry ściął zimnym wyrazem surowości i silnej woli, zaokrąglił linie oblicza dziecka, dając im miękki, tęskny, rozmarzony wyraz. Wielkie oczy chłopczyka nie błyszczały posępnym dumy blaskiem, lecz patrzyły gdzieś daleko, aż za widnokrąg, nie widząc tego, co się działo tuż obok nich; bywało, że czasem, zapatrzony w szarą dal, czy w błękit nieba, czy w gwiazd blask niepewny, zapominał o całym świecie, myślą swoją zajęty. Jeśli go co wówczas z zadumki ocknęło, przecierał oczy, rozglądał się nieprzytomnie wokoło, odpowiadał bez ładu, jak dziecię nagle ze snu przebudzone. Na zapytanie: czem był zajęty przed chwilą, nie umiał odpowiedzieć, prosząc, aby mu nie przeszkadzano, bo mu tak dobrze.. Siostra zastanawiała się wówczas nad tym wzrokiem tęsknym a głębokim, modląc się i prosząc, ażeby czas i wychowanie rozpaliły to oko promieniem jasnowidzenia wielkiego ducha.
– Miałżeby mieć duszę artysty? – myślała, całując kruczy włos brata. Miałżeby duchem królować, jak ojcowie jego mieczem panowali? O, spraw to ty, wielki Boże! który mnie tak często doświadczałeś! Życie hrabianki nie "było nigdy uśmiechnionem.
I Jadwiga od dziecka oddana była w ręce służby. Stara klucznica uczyła dziecinę pacierza i polskiego języka, a bony i guwernantki francuzkiego, angielskiego, muzyki i wszystkich tych rzeczy, które stanowią wykształcenie panny z dobrego domu.
Na samotność lub towarzystwo nudnych guwernantek skazane dziecko, pokochało cichą pracę nad książką, która zapewnia zwolennikom swoim chwilowe szczęście, bo daje zapomnienie, unosząc w inne światy. Surowy, niezależny jej umysł marzył o poświęceniu, o ofierze, o życiu czynnem i szlachetnem.
Niegdyś, kiedy mała jeszcze Jadwinia, z rodzicami do kraju na lato wróciwszy, biegała po cienistym parku, a klucznica rozpowiadała dziewczynce o dawnych paniach z Korczakowa, co żyły miłością gniazda starego i poświęceniem, rozpłonęło oko dziecka, które sobie przysięgało, że i ono, gdy dorośnie, stanie się aniołem opiekuńczym swych włości, ofiarną swego kraju obywatelką, prawą spadkobierczynią krwi Korczaków. Później, gdy z laty rósł rozum, a dziewczyna nieopatrzne rodziców życie osądzić mogła, przywiązała się całem sercem do małego brata, zasiewając w młodej duszy jego szlachetne ziarno, z którego miał wyjść kiedyś kwiat szlachetnego życia.
W chwili, kiedy wydziedziczeni opuszczali Korczaków, runął ten gmach przecudnych marzeń, snowanych w noce bezsenne, rozdarło się serce wielką boleścią, bo to serce, choć było łez pełne, współczucia i uśmiechów dla wszelakiej nędzy lecz miało jedną czarną komórkę–komórkę dumy szlacheckiej. Stopniowo, wolno, w czasie całorocznego konania ojca ustępowały dawne marzenia myślom innym. Rozumna dziewczyna, widząc już teraz niemożliwość utrzymania zewnętrznego blasku rodziny, postanowiła wrócić szacunek imieniu inną drogą. Wszystkie swe marzenia i nadzieje przelała na brata. On miał odnowić blask rodziny, on miał sprawić, aby nie żałowała trudów, które odtąd ponosić będzie.
W chwili, kiedy klęczała nad grobami swych ojców, na kamieniu, który się zawarł właśnie nad trumną ostatniego dziedzica Korczakowa, odbywał się w niej ostateczny proces duchowy, bo żegnała minioną bezpowrotnie, a świetną przeszłość, witając z ponurą rezygnacyą wielkiej dumy nieznane, ciemne, ubogie jutro. Choć szlachecka duma długo z myślą o pracy na chleb oswoić się nie mogła, zwalczyła Jadwiga w tej chwili wszystkie przesądy, bo zrozumiała, że od dziś jej własny i brata los tylko od pracy zależy.
Na grobach przodków przysięgła wytrwać na ciężkim posterunku do śmierci. I w chwili, kiedy to twarde postanowienie wyparło jej z duszy reszta marzeń przeszłości, ścięły się znów rysy jej twarzy, która się w czasie walki wewnętrznej gorączką zarumieniła, jak szyba jeziora pod tchnieniem północnych wiatrów. Była spokojna, bo zrezygnowana.
Spojrzała na brata: Zygmunt klęczał, do siostry przyparty. Migający blask świec woskowych, płonących na ołtarzu kaplicy, straszył wzburzoną ostatniemi wypadkami wyobraźnią dziecka. Wielkie czarne oczy wlepił w ołtarz, tuląc się coraz mocniej do siostry, która, sobą zajęta, nie miała czasu dla niego.
Sowa przemknęła cichem skrzydłem nad sierotami. Chłopczyk zadrżał.
– Wracajmy do domu, Jadwiniu, lękam się – mówił Zygmunt.
– Nie lękaj się – odparła siostra – jesteś w mieszkaniu swoich ojców; duchy tych, którzy leżą pod temi kamieniami, nie podniosą się przeciw tobie bo nie ty owoc ich pracy roztrwoniłeś. Złóż drobne rączęta i powtórz za mną następującą przysięgę.
Zygmunt złożył rączki i powtarzał z ufnością dziecka, które nie sądzi rozkazu matki, słowa przysięgi za siostrą.
– „Ja Zygmunt Kurczak – mówiła siostra – ostatni syn prochów, które spoczywają pod temi kamieniami, przysięgam z głębi smutnej duszy mojej, że własnym potem winę ojca zmyję, a imienia zasłużonego nie splamię żadną nikczemnością, ani myślą, ani czynem; że będę zawsze wiernym szlachetnych tradycyj naszych wnukiem. A gdybym nie miał dochować tej przysięgi, niech się duchy przodków mnie zaprą, jako niegodnego wyrodka.”
Skończyła, ucałowawszy kamień grobowca; podniosły się sieroty, bo służący nowego właściciela, brząkał już dawno kluczami, przypominając, że nie mają od dnia dzisiejszego prawa do tych rumowisk.
– Bywajcie zdrowi, ojcowie moi, błogosławcie nas na drogę, bo nas czeka inna ścieżka, niż ta, którąście wy przebiegali, inna. Żegnam was i proszę, błogosławcie nam…. sierotom waszym.
Wyrzekłszy to, opuściła Jadwiga z bratem kaplicę i wsiadła do najętego powozu, który ją do miasta zawiózł.
Po innej zaprawdę ścieżce pójdą wydziedziczone sieroty. Róż i kwiatów wonnych nie rzuci im walka o byt na znojna drogę pracy, która się zdala do serc dumnych tak uroczo uśmiecha, a zblizka czarną odsłania otchłań, zkąd jęki płyną, i łzy, i klątwa w końcu.
Zaraz po ojca pogrzebie, z powozu wychodząc, stanęła Jadwiga na tej nowej drodze. Przed domem czekało na nią kilku owych kruków naszego społeczeństwa, co się wszędzie zjawiają, gdzie tylko jakakolwiek resztka dawnej świetności zabłyśnie.
Kiedy hrabia przed rokiem sprzedane majątki opuszczał, nie zabierał ze sobą pełnej szkatuły. Wierzyciele zostawili mu tylko meble, resztę pieniędzy lekarz z aptekarzem wzięli, a na życie do – starczali żydzi, biorąc zapisy na sprzęty. Hrabianka mówiła do nich, gdy żądali wypłaty długu:
– Poczekajcie, aż ojciec umrze.
Teraz umarł hrabia, więc nadbiegły kruki, aby rozszarpać złociste sprzęty minionej świetności.
Handlarze wtłoczyli się do domu, rozbiegając się po wszystkich pokojach. W kilka godzin nie było ani jednego sprzętu w obszernem mieszkaniu, ani zasłon w oknach, ani ram na obrazach. Porozrywano wszystko. Na nagich posadzkach walały się tylko portrety antenatów, odarte z ram złoconych. Te portrety, garderoba Jadwigi i kilkadziesiąt talarów: oto cały majątek, który został dziedzicom Korczaków.III.
Nazajutrz opuściła Jadwiga z bratem miasteczko powiatowe, zdążając do Poznania.
Pogodny dzień jesienny sprzyjał podróży na otwartej bryczce. Miłe słonko Października rzucało złocisty blask na dalekie, letnich, już ozdób pozbawione pola, a w powietrzu płynęły długie nici, pracowitych polnych prządek znikoma tkanina, czepiająca się wśród drogi drzew, koni i głów podróżnych. Ostrzejszy powiew przenikał już powietrze, ciepłe jeszcze wprawdzie od słońca, które przecież miało być codzień bledszem, a wrony zrywające się z drzew przydrożnych, turkotem bryczki spłoszone, świadczyły, że pora słowików i kwiatów już dawno minęła.
Krajobraz jesienny, choć słońcem ozłocony, choć przedstawiający się wśród pogody i ciszy, ma zawsze ten smutny koloryt uchodzącego życia, który potrąca smutkiem struny ludzkiego serca, do zadumy nastrajając.
Jadwiga opuściła głowę na rękę o kolana wspartą. Przeszłość mijała, pozostając za nią, jak nici polnych pająków, wijące się w powietrzu.
– Albo umrę, albo wychowam brata na pożytecznego człowieka, – było hasłem, z którem siadała dziś na bryczkę. Celem tym… ożywiona, przejęta, jechała spokojnie, nie widząc przed sobą żadnych trudności. Jakiemi środkami dopnie zamierzonego celu? o tem nie myślała. Chciała pracować, pracować ciężko, z zupełnem poświęceniem siebie, z pominięciem wszelkich osobistych pragnień, zdążając do niewyraźnej, dalekiej mety. Jakiemi cierniami życie wyścieła drogę ubogich robotników; jak ludzie zatruwają ubogie mu pracę, rozmyślnie ją utrudniając; jak człowiek, urągający przeszkodom, nietylko z własną niemocą, lecz i z nikczemnością bliźnich walczyć musi, częstokroć upadając: o tem nie mogła hrabianka nic wiedzieć, jak księżniczka francuzka nie mogła pojąć: dlaczego ludzie o chleb wołają; bo zaprawdę, kto nie doznał, jak głód pali, a poniżenie boli, ten nie pojmie tych uczuć, choćby miał wyobraźnią Danta. Wyraźnie narysowany cel dawał Jadwidze wiarę, a wiara natchnęła ją tym obojętnym spokojem, który dumnie mówi:
– Zrobię, bo chcę…
Słońce jesieni schylało się coraz niżej, a w miarę jak schodziło z wyżyn niebieskich, powietrze zaczynało się oziębiać. Wieczorny wietrzyk szeleścił już w drżących gałęziach drzew, zrywając pożółkłe listki, swobodne nici polnych prządek, porozrywane silniejszym wiatrem, wisiały na gałęziach, a niebo zaciągnęło się ową szarą barwą, która w jesieni jest zwiastunem rychłej nocy.
W dali, poza zasłoną mroku, szarzały wieże katedry Poznańskiej i innych kościołów, a tu i owdzie błyszczały dalekie światełka, odblaski okien, za któremi już lampy zapalano.
W pół godziny potem dudniły koła bryczki na fortecznym moście Poznania.
Dawnym zwyczajem kazała Jadwiga woźnicy zajechać do Bazaru, gdzie zawsze z ojcem stawała. Służba, poznawszy hrabiankę, zbiegła się tłumnie, a odźwierny stanął we drzwiach z odkrytą, głową. Hrabia Korczak płacił suto za tego rodzaju hołdy, o czem służba hotelowa wiedziała.
– Jaki pokój jaśnie pani rozkaże?
– Proszę pokoik na drugiem piętrze.
– Jeden numer?
– Jeden.
Odźwierny nakrył głowę, a dwóch lokajów schowało ręce do kieszeni, zamiast pomagać przybyłej.
– Numer trzydziesty! – zawołał odźwierny, odwracając się obojętnie od hrabianki.
Stróż hotelowy wziął tłómoczek Jadwigi, prowadząc ją na piętro.
– A to mi hrabianka! – wyrzekł jeden z lokajów, skoro goście zniknęli na wschodach.
– Pozwólcie no, niech sobie przypomnę, – mruczał odźwierny, pocierając łysinę. – Cóś czytałem w gazecie… prawda, praw dr. hrabia Korczak zbankrutował i umarł przed kilku dniami.
Machnął ręką.
– Hołota!… – zawyrokował.
Służba powtórzyła wyrok i poszła się gapić na przechodniów ulicznych.
Jadwiga spostrzegła zmianę frontu służby hotelowej: więc, idąc po wschodach dumnie głowę podniosła, choć ją w gardle coś ściskało, bo połykała pierwszą gorzką łzę poniżenia.
Nazajutrz po bezsennej nocy, dźwignąwszy się z bolesnego łoża, udała się do miasta w zamiarze wyszukania mieszkania dla siebie i brata. Właśnie wchodziła na kurrytarz pierwszego piętra, kiedy się drzwi jednego z gościnnych pokoi otworzyły, i wyszła z nich wystrojona kobieta.
Dama stanęła, ujrzawszy Jadwigę. Chciała się cofnąć – było zapóźno: hrabianka zbliżyła się już do niej… wyciągając obiedwie ręce.
– Jak mi miło, że ciebie tu spotykam! – zawołała Jadwiga.
– O, i mnie, – odrzekła dama z wymuszonym
Uśmiechem, – bardzo mi miło. Czy prawda, że ojciec twój umarł, że straciliście wszystko? Jaka ty biedna! daruj, że nie mogę ci w tej chwili służyć, ale mam ważne zajęcie. Jadwiga zmierzyła mówiącą badawczym wzrokiem i, odwracając się od niej z pogardą, poszła dalej.
Była to hrabina Mołodecka; sama nazywała się przed rokiem gorącą Korczaków przyjaciółką.
Kiedy Jadwiga wolno, połykając drugą łzę, łzę żalu, ze wschodów schodziła i słyszała wkoło siebie szepty biegającej po kurrytarzach służby, wyprężyła się jeszcze dumniej niż wczoraj, lecz nie śmiała spojrzeć na lokajów, którzy się przed rokiem złotu jej kłaniali. Trzeba przywyknąć do głupstwa ludzi, aby na nic nie zważać, a Jadwiga zaczynała dopiero praktykę nowego życia.
Szukając mieszkań, dowiadywała się nowych dla siebie rzeczy. Na głównych ulicach miasta, gdzie powietrze było świeższe, były mieszkania tak drogie, że cały jej majątek nie starczyłby na zapłacenie jednego kwartału.
Szła coraz dalej z ulicy w ulicę. Tam pytano: czem się trudni? tu mierzono ją nieufnym wzrokiem, jak osobę podejrzaną, owdzie badano o nazwisko. W końcu zmiłował się nad nią jakiś uczciwy człowiek, i poradził, aby poszukała mieszkania na Chwaliszewie, jeżeli liczyć się z kieszenią musi.
Południe już dawno minęło, kiedy zmęczona, spotniała i drżąca ze wzruszenia, na Chwaliszewo się zwróciła.
Nad brzegiem Warty rozłożona, stanowiąca stary, dawny gród Bolesławów i Przemysławów, część ta miasta jest dziś siedliskiem polskiego proletaryatu. Za mostem, rzuconym przez Wartę, widać jeszcze kilka wspanialszych domów, lecz dalej ciągnie się szereg małych, w ziemię zapadających, nędznych domków, ciemnych zimą, a latem wilgotnych. Gdy Warta wystąpi, zalewa nasamprzód Chwaliszewo; wiec nie dziw, że tu mieszkania zdrowe być nie mogą.
Nowe żywioły zajęły górną część miasta, mieszkając w domach nowożytnej budowy, oddychając świeższem powietrzem, a lud-krajowcy cisną się w brudnych chatach za Wartą. Niemcy i bezrząd nasz, wypchnęli polskiego rzemieślnika na Chwaliszewo, dając obcym rozpanoszyć się w nowem mieście.
Tu znalazła Jadwiga w małym domku pokoik z kuchenką, a zapłaciwszy z góry za trzy miesiące, wróciła do hotelu. Nakarmiwszy głodnego brata, przeniosła się natychmiast do nowego mieszkania. Usłużny gospodarz, szewc ubogi, zajmujący drugą stronę chatki, kupił u żydów za tanie pieniądze prosty stół, dwa krzesła, łóżko i kilka garnków. Tego samego jeszcze wieczora urządziła się Jadwiga w nowem mieszkaniu, w którem po północy po raz pierwszy twardym, kamiennym snem nadmiernego zmęczenia zasnęła.
Śpiew szewca, rannego ptaszka, łoskot młotków bijących w podeszwy naprawianych butów, przebudziły Jadwigę z twardego snu .
Spojrzała na brata.
Zziębła twarzyczka chłopca przypomniała jej, że trzeba ogień na kominku rozniecić i śniadanie przygotować. Pożyczywszy od sąsiadki-szewcowej kilka drzazg i wody, zabrała się do zgotowania śniadania. Najpierw trzeba było rozniecić ogień: zapaliła łuczywo, podłożyła pod drewka, dmuchała, lecz ogień się nie zajął. Zamiast zapłonąć jasnym płomieniem, trzaski gasły i kopciły, zapełniając pokoik gęstym dymem. Czarna, odymiona klęczała Jadwiga przed kominkiem, raniąc sobie białe ręce. Doświadczone gospodynie rozśmieją się nad niezręcznością dziewczyny, ale można było nad tem płakać, bo Jadwiga była dotąd wielką panią, która aż dotąd nie dotknęła żadnego domowego sprzętu obnażoną ręką. Takie przejścia to drobnostki w życiu, ale takie drobnostki przyczyniają się do złamania w nas odwagi, bo przypominają inne wczoraj .
Niemogąc przytłumić wijącego się w mieszkaniu dymu, Jadwiga zakryła bladą twarz oczernionemi dłońmi i… płakała… Dym przenikał szczeliny we drzwiach, zapełniał sień… tłoczył się nawet do mieszkania szewcowej, która, zaniepokojona dymem, wybiegła ze swej kuchenki i wbiegła do mieszkania Jadwigi, a ujrzawszy co się stało, klasnęła w ręce.
– Chryste Panie, cóż się tu dzieje? – wołała. Rezolutna jejmość pobiegła do okna, rozwarła je z trzaskiem, potem do kominka, a spojrzawszy w górę, rozśmiała się głośno:
– Klapa nie odsunięta!– zawołała. Śmiała się, trzymając się za boki.
– A któż to pali przy zamkniętej klapie, panienko! A to mi gosposia. Panie Boże odpuść!
Teraz dopiero poznała Jadwiga przyczynę dymu, a szewcowa nie mogła się uspokoić, Śmiała się z tej niewiadomości hrabianki, jak chłop śmieje się, gdy ktoś wykształcony nie wie, jak się wieś jego nazywa. On wie, a taki pan nie wie!… Szewcowa, gruba, otyła kobieta, śmiejąca się… całem gardłem, całem ciałem, lecz mimo otyłości… ruchliwa, z szeroką, poczciwą twarzą, dostała aż kolek wskutek śmiechu.
– Jak też to panienka wygląda – rany Chrystusowe!
Rzeczywiście wyglądała Jadwiga dosyć zabawnie z węgielkami, które pryskały z trzasek, we włosach, z poczerniałą, odymioną twarzą.
– Czy to panienka nigdy ognia nie nieciła?
– Nigdy, – odparła Jadwiga cichym głosem. – Któż więc panience ogień palił?
– Służba.
Wyraź ten uspokoił szewcową natychmiast. Ocierając łzy, które śmiech z ócz je wycisnął, spoglądała zpod oka na smutną Jadwigę. Domyślała się pewno prawdy, bo spoważniała i, ująwszy ręce hrabianki, mówiła bez śmiechu:
– No, no, jakoś to będzie, panienko, jakoś to pójdzie.
Zakasawszy rękawy, zabrała się sama do ognia, potem do śniadania, bo i z tem nie wiedziała Jadwiga jak dać sobie radę.
Po śniadaniu wzięła hrabianka brata za rękę i zaprowadziła go do szkoły, do gimnazyum, z czego Zygmunt bardzo się ucieszył.
Po ukończonych formalnościach w szkole, po umieszczeniu brata w najniższej klassie, wyszła z gmachu ginmazyalnego.
– Dokąd teraz? – zapytała siebie samej.
– Dokąd? Szukać pracy!
Jej zdawało się… że człowiek szukający pracy musi ją natychmiast znaleźć, boć przecież jest tylu bogatych, którzy jej owoców potrzebują.
Jakiej pracy przecież miała szukać?
Znała kilka języków, uczyła się muzyki, tańca, śpiewu, a w wolnych chwilach trudniła się nawet ręczną pracą niewieścią.
Dawniej, kiedy z nudów odczytywała czasem ogłoszenia Dziennika Poznańskiego, spotykała sięczęsto z nazwiskiem osoby polecającej swój kantor, który dostarczał: nauczycielek, służących i lokajów. Przypomniała sobie ową stręczycielkę i poszła jej szukać. Dopytawszy się po licznychomyłkach o miejsce jej zamieszkania, weszła dokantoru. Tyłem do drzwi zwrócona, siedziała przybiurku kobieta lat średnich, wertując wielkąksięgę.
Biurko było zarzucone listami, skrawkami gazet, wyciętemi z ogłoszeń, a nad biurkiem, na półkach leżały całe akta, jak w jakiem biurze. Kiedy Jadwiga do pokoju weszła, odwróciła się pani kantorowa, a ujrzawszy przez okulary, na nos spadające, wyniosłą postać przybyłej, zerwała się natychmiast z krzesła:
– Proszę spocząć, kogo mam honor?….
– Jestem Korczakówna – odparła Jadwiga, siadając na sofie.
– Czem mogę pani służyć? umieszczam lokajów, ogrodników i kucharzy. Obecnie mam dwóch kucharzy, znających się na francuzkiej kuchni, doskonałych strzelców, mam także wyborowe pokojówki – trzepotała kantorowa szybko, jak koło tartaku, kłaniając się ciągle.
– Nie potrzebuję służby, bo sama przyszłam prosić o pracę. Może pani słyszała, że ojciec mój zbankrutował i umarł niedawno.
Odpowiedź ta tak przeraziła kantorową, że otworzyła szeroko, szerokie i tak, usta. Po chwili jednak oprzytomniała.
– Słyszałam – mówiła teraz wolno, z powagą.– Hrabia Korczak stracił majątek; piękny to by! majątek, piękny, znam go, bo kuzynka moja, zarządzała czas jakiś domem u państwa i opowiadała mi nieraz dziwy o magnackiej rezydencyi Korczaków. Więc panienka potrzebuje pracy – hm, hm, może się da co zrobić? A jakiejże pracy pani potrzeba?
– Znam języki, muzykę, roboty ręczne.
– Ładna rzecz, hm, ale zapewne nie ma pani świadectw, kwalifikacyi….
– Świadectw nie mam, bo nie pełniłam nigdy obowiązków, których dziś szukam.
– Domyślałam się tego. W takim razie będzie trudniej znaleźć dobre miejsce, bo rodzice szukają teraz zawsze examinowanych nauczycielek. Będzie więcej zachodów, więcej kosztów, korrespondencyj, ale myślę, że da się zrobić.
Zapłaciwszy wpisowe, wyłożywszy kilka talarów na owe większe zachody, koszta, korrespondencye, opuściła Jadwiga kantor stręczeń, pewniejszym już krokiem do domu wracając, bo z nadzieją rychłej pracy.