Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Za winy ojców - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za winy ojców - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Na bo­ga­tem łożu leży sta­rzec. Wiel­ka krysz­ta­ło­wa lam­pa, zie­lo­nym dasz­kiem za­sło­nio­na, roz­świe­ca sła­bo ob­szer­ny po­kój. Pro­mie­nie świa­tła pa­da­ją na żół­tą twarz star­ca, któ­ry leży spo­koj­nie, jak­by mar­twy. Tyl­ko oczy, to roz­twar­te sze­ro­ko, to po­bie­ga­ją­ce szyb­ko, ze stra­chem ja­kimś po ob­ra­zach wi­szą­cych na ścia­nach, świad­czą, że ży­cie nie uszło jesz­cze z tego świa­ta.

Noc­na ci­sza za­le­gła kom­na­tę i je­dy­nie ze­gar, sta­ry ga­du­ła, sto­ją­cy na go­tyc­kiem biur­ku, śpie­szy za ucie­ka­ją­cym cza­sem, se­kun­da za se­kun­dą – a jed­no­staj­ny jego dy­got uwy­dat­nia jesz­cze wię­cej po­nu­rą ci­szę kom­na­ty. Wi­dać, że moż­ny pan spo­czy­wa na łóż­ku, bo na ścia­nach wi­szą w zło­co­nych ra­mach por­tre­ty an­te­na­tów; me­ble, zdo­bią­ce sy­pial­nię, pa­mię­ta­ją daw­ne cza­sy; po­sadz­ki nie wi­dać pod per­skie­mi ko­bier­ca­mi, a sam pan, na tu­rec­kim spo­czy­wa­ją­cy tap­cza­nie, przy­po­mi­na wy­ra­zi­stą, ostro za­ry­so­wa­ną twa­rzą dum­ne ob­li­cza kasz­te­la­nów i sta­ro­stów, spo­glą­da­ją­ce na wnu­ka swe­go ze ścian, reszt­ka­mi dro­gich obić stroj­nych.

Moż­nym pa­nem był hra­bia Kor­czak. Kie­dy przed laty trzy­dzie­stu oj­cow­ski spa­dek od­bie­rał, po­trze­bo­wał trzech dni do ob­jaz­du dzie­dzicz­nych wło­ści. Było ich prze­szło dwa­dzie­ścia wsi z la­sa­mi, łą­ka­mi, wo­da­mi i t… d.

Taki ma­ją­tek, to źró­dło nie­wy­czer­pal­ne, źró­dło zło­tem płyn­ne, jak ło­ży­sko Tagu. Tak są­dził dwu­dzie­sto­kil­ko­let­ni hra­bia, nie in­a­czej my­ślał rząd­ca, nie in­a­czej eko­no­mi, służ­ba i ży­dzi. Daw­niej wie­rzo­no go­dłu: No­bi­li­tas ob­li­gat! Kto wziął po oj­cach świet­ne imię, licz­ne wło­ści i sza­cu­nek współ­o­by­wa­te­li, mnie­mał, że trze­ba ten blask wła­sną za­słu­gą utrzy­mać i utrwa­lić. Sia­dał więc na koń w kra­jo­wej po­trze­bie, słu­żył oj­czyź­nie radą w cza­sie po­ko­ju, a dom roz­twie­rał sze­ro­ko dla wszyst­kich, któ­rym ży­cie gorz­ką było dolą.

Dziś po­tom­ki sta­rych ro­dzin mają zwy­kle inne cre­do, a dzi­wią się i zży­ma­ją, że im ho­mi­nes novi bu­ła­wę z bia­łych, piesz­czo­nych wy­trą­ci­li dło­ni. I hra­bia Kor­czak był no­wo­cze­snym hra­bią; dla­te­go-to ode­brał pew­ne­go razu w Rzy­mie list od swe­go ple­ni­po­ten­ta, tej tre­ści: – Obec­ność ja­śnie wiel­moż­ne­go pana jest ko­niecz­nie w ma­jąt­ku po­trzeb­na". Za­braw­szy tedy dwu­dzie­sto­let­nią cór­kę Ja­dwi­gę i ma­łe­go syn­ka Zyg­mun­ta, wra­cał wy­god­nie do kra­ju, za­trzy­mu­jąc się wśród dro­gi po więk­szych mia­stach, tak wy­god­nie, że zdą­żył na sam czas, bo przy­być na li­cy­ta­cyą ma­jąt­ków.

Taki owoc trzy­dzie­stu lat nie­opatrz­ne­go ży­cia spadł jak grom na ban­kru­ta, a grom był tak cel­ny, że za­bił pra­wie, ude­rza­jąc. Prze­ra­że­nie pa­dło na Kor­cza­ka w dzień pu­blicz­nej sprze­da­ży, w po­sta­ci apo­ple­xyi na ję­zyk, ręce i nogi.

Na­za­jutrz po sprze­da­ży prze­wio­zła hra­bian­ka Ja­dwi­ga obez­wład­nio­ne­go ojca do po­wia­to­we­go mia­sta, gdzie go oto­czy­ła reszt­ka­mi mi­nio­nej prze­szło­ści.

Tu le­żał hra­bia, ko­na­jąc od roku, nie­po­ko­jo­ny wy­rzu­ta­mi su­mie­nia.

Sa­mot­nie le­żą­ce­mu roz­bit­ko­wi po­ka­zy­wa­ły roz­draż­nio­ne ner­wy, jak po­ecie, róż­ne fan­ta­stycz­ne mary. Wy­rzu­ta­mi prze­bu­dzo­ne­go su­mie­nia mio­ta­ny, roz­ma­wiał w go­rącz­ce z ob­ra­za­mi przod­ków, tar­gał się, mę­czył tą strasz­ną mę­czar­nią, a su­mie­nie za­mie­nia­ło się w grec­kie fu­rye, wpi­ja­ją­ce się w mózg i wnętrz­no­ści. Chciał się ze­rwać, lecz nogi nie peł­ni­ły roz­ka­zu; chciał wo­łać, lecz ję­zyk ko­ło­wał tyl­ko, jak w ustach głu­cho – nie­me­go; chciał dzwo­nić, lecz ręka ani drgnę­ła. Je­dy­nie oczy iskrzy­ły się pod sze­ro­ko roz­war­tą po­wie­ką, ogni­ko­wym bla­skiem go­rącz­ki i obłą­ka­nia; twarz drga­ła kon­wul­syj­nie, a nie­moc­ne cia­ło kur­czy­ło się jak tu­łów ro­ba­ka pod sto­pą sil­niej­sze­go wro­ga. Tak hra­bia ko­nał od roku.

Le­ka­rze wró­ży­li cią­gle ry­chłą śmierć, a cór­ka, nie­mo­gą­ca su­chem okiem pa­trzeć na co­dzien­ne ojca mę­czar­nie, pra­gnę­ła jej dla nie­go. Na­ję­ta służ­ba, gdy na­de­szła wśród ta­kich at­ta­ków, mó­wi­ła zci­cha: – Dy­abeł mę­czy go już tu na zie­mi za krzyw­dę, któ­rą dzie­ciom wy­rzą­dził.

Dziś prze­cież po­ka­za­ły się już pierw­sze ozna­ki nie­da­le­kiej śmier­ci. Kie­dy cór­ka ca­ło­wa­ła zra­na żół­te i po­kur­czo­ne ręce ojca… usta jej do­tknę­ły zim­nych już pal­ców, At­ta­ki ner­wo­we przy­cho­dzi­ły za­wsze wie­czo­ra­mi i nocą, bo ja­sne świa­tło dzien­ne roz­pra­sza nie­po­chwyt­ne mary, ro­dzą­ce się w cho­ro­bli­wej wy­obraź­ni, któ­ra w pół­cie­niach sła­be­go świa­tła i lam­py wie­czor­nej bez­piecz­niej i na­tar­czy­wiej wid­ma­mi swe­mi czło­wie­ka drę­czyć może, Gdy oczy hra­bie­go za­czę­ły się oży­wiać, było to za­wsze do­wo­dem, że noc­ne go­rącz­ko­we mary do łóż­ka się zbli­ża­ją. W ta­kich chwi­lach nad­cho­dzi­ła zwy­kle cór­ka, aby czu­wać nad cho­rym.

Ci­chut­ko roz­war­ły się po­dwo­je. Na pro­gu sta­nę­ła wy­so­ka po­stać hra­bian­ki Ja­dwi­gi, po­dob­nej do jed­ne­go z por­tre­tów nie­wie­ścich, wi­szą­cych na ścia­nie. Wy­so­ka a wy­smu­kla jak to­po­la, trzy­ma­ła się pro­sto i wy­nio­śle, po­dob­na do tej pra­bab­ki, kasz­te­la­no­wej, któ­rej por­tret wi­siał na­prze­ciw łóż­ka. To samo wiel­kie, czar­ne, sil­nym bla­skiem dumy pło­ną­ce, wy­raź­nie na­ry­so­wa­ną brwią ozdo­bio­ne, oko błysz­cza­ło w bla­dej, ma­to­wej cery, twa­rzy Ja­dwi­gi. Czar­ny włos, przy­cze­sa­ny gład­ko na gład­kiem a sze­ro­kie­mi czo­le, szczel­nie za­mknię­te usta z lek­ko wy­su­nię­tą dol­ną war­gą, głę­bo­ka fał­da mię­dzy brwia­mi i su­ro­wy wy­raz wy­dat­ne­go ry­sun­ku twa­rzy: two­rzy­ły zu­peł­ne po­do­bień­stwo mię­dzy żywą a zga­słą już daw­no hr. Kor­cza­ko­wą. Twarz Ja­dwi­gi nie mia­ła nic mięk­ko­ści ko­bie­cej, nie wa­bi­ła wdzięcz­nem za­okrą­gle­niem, lecz, prze­ciw­nie, ra­zi­ła pra­wie su­ro­wo­ścią. I ubra­nie jej od­po­wia­da­ło jej cha­rak­te­ro­wi, bo czar­na, aż pod szy­ję za­mknię­ta, ani ko­kar­dą, ani fal­ba­ną, ani żad­ną bły­skot­ką nie ustro­jo­na suk­nia i nie­mal za­kon­nie za­cze­sa­ne wło­sy, nada­wa­ły tej po­sta­ci wy­raz po­wa­gi i re­zy­gna­cyi. Kto raz na nią spoj­rzał, nie za­po­mniał nig­dy tej dum­nej, ary­sto­kra­tycz­nej twa­rzy, któ­ra na­ka­zy­wa­ła sza­cu­nek i po­słu­szeń­stwo. Łez, uśmie­chów i wes­tchnień szu­ka­ją­ce­go mło­dzień­ca od­stra­szy taka po­stać wzro­kiem swym wy­nio­słym i sta­now­czym wy­ra­zem; lecz kto uwiel­bia Chrza­now­ską z Trem­bow­li, ten schy­li gło­wę przed taką ko­bie­tą, bo prze­czu­wa, że nie cof­nie się ona przed żad­ną ofia­rą. Wi­chrom i bu­rzom sta­wi dum­nie czo­ło, a nie ze­gnie się sła­bych trzcin zwy­cza­jem; gdy kogo umi­łu­je, sko­na za nie­go; gdy znie­na­wi­dzi, nie za­po­mni krzyw­dy do gro­bu; gdy po­świę­cić się trze­ba, nie ustra­szy się żad­nej ofia­ry.

Tak wyda cza­sem pień prze­gni­ły przed zgo­nem zie­lo­ną ga­łąz­kę, tak bły­śnie jesz­cze do­go­ry­wa­ją­ca lam­pa ja­śniej­szem świa­tłem, za­nim zga­śnie.

W chwi­li, kie­dy cór­ka do sy­pial­ni ojca we­szła, za­czę­ła się twarz cho­re­go oży­wiać, bo sza­tan su­mie­nia roz­po­czy­nał swe co­dzien­ne har­ce. Już oży­wia­ły się w ra­mach por­tre­ty an­te­na­tów, i ze ścian scho­dząc, ota­cza­ły wnu­ka swe­go, gro­żąc mu sza­bla­mi. Na­wet przod­ka-za­kon­ni­ca pod­no­si­ła pa­cior­ki, na­wet an­te­nat-nie­mow­lę mie­rzył w cho­re­go ja­błusz­kiem, któ­re trzy­mał w ręku. A on.. uciec nie mógł przed temi wid­ma­mi, ani ulżyć so­bie wo­ła­niem, ani za­dzwo­nić na słu­gi, aby roz­pro­szy­li mary.

Cała ta gro­ma­da w je­dwa­biach, ak­sa­mi­tach, pur­pu­rach i zło­ci­stych zbro­jach tło­czy­ła się do łóż­ka, gro­żąc i wo­ła­jąc:

– Pra­cą i tru­dem, krwią na­szą i po­tem uświet­ni­li­śmy imię two­je: a ty brzy­dzi­łeś się pra­cą, mie­niąc ją sług i po­spól­stwa rze­czą. Pięć­set lat pra­co­wa­li­śmy, słu­żąc kra­jo­wi i bliź­nim, krew, mie­nie i ży­cie nio­sąc na ofia­rę rze­czy pu­blicz­nej. Świet­ność imie­nia twe­go, to owoc owej pra­cy;

zło­to, któ­re roz­pro­szy­łeś, to plon na­sze­go potu. Co zro­bi­łeś z owo­cem pię­ciu wie­ków za­słu­gi oj­ców two­ich? – Nie! ty nie je­steś wnu­kiem na­szym: bądź prze­klę­ty!

Hra­bia za­my­kał oczy: da­rem­nie! ta­kie po­sta­cie wi­dzi się i z za­mknię­te­mi ocza­mi.

– Daw­niej, przed kil­ku wie­ka­mi nie­zna­nym by­li­śmy i ubo­gim ro­dem, jak wie­le z tych, któ­re­mi gar­dzi­łeś.

– Pra­ca i za­słu­ga dała nam pur­pu­rę, zam­ki i wło­ści, sza­cu­nek i cześć u lu­dzi: a ty wa­la­łeś się w niz­kich ucie­chach, jak zbo­ga­co­ny kra­marz, tyl­ko zło­tu ufa­jąc, na­dy­ma­łeś się za­słu­gą swych oj­ców, któ­rych nie­god­nym by­łeś, po­ni­ża­jąc in­nych, szla­chet­niej­szych od sie­bie. Nie je­steś mę­żem ry­cer­skim, nie by­łeś za­tem nig­dy szlach­ci­cem, tra­dy­cyi na­szej wnu­kiem: bądź prze­klę­ty, nie­god­ny krwi na­szej!

Hra­bia ukrył twarz w po­dusz­kę: da­rem­nie! ta­kie gło­sy i że­la­zne prze­ni­ka­ją za­sło­ny.

– Zo­sta­wi­li­śmy ci mi­lio­ny, abyś miał środ­ki do utrzy­ma­nia tra­dy­cyi, abyś kar­mił łak­ną­cych, goił rany wszel­kie, abyś do­brze czy­nił, jak oj­co­wie twoi: a ty słu­ży­łeś tyl­ko chu­ciom niz­kich in­stynk­tów prze­gni­łej, cuch­ną­cej krwi wy­rod­ka; do­ga­dza­łeś za­chcian­kom nędz­ne­go kar­ła, któ­ry odu­rzać się musi, aby o wła­snej za­po­mniał nik­czem­no­ści; bo­ga­ci­łeś lo­ka­jów ca­łej zie­mi za ukłon, za ty­tuł, za dźwięk próż­ny, po­kry­wa­ją­cy nę­dzę two­ją; olśnie­wa­łeś lu­dzi na­szem zło­tem, na­szą pra­cą, bo sobą nie mo­głeś. Je­steś hań­bą na­sze­go rodu: bądź prze­klę­ty!

Hra­bia wił się na łóż­ku, kur­cząc się i wy­prę­ża­jąc, ale mary nie zna­ły li­to­ści.

– Skoń­czy­ło się pa­no­wa­nie two­je. Ty zstą­pisz do gro­bu, ale bied­ne, nie­win­ne dzie­ci two­je pój­dą mię­dzy lu­dzi na głód, nę­dzę i wszel­kie po­ni­że­nie. Pój­dą w służ­bę do eko­no­mów, w służ­bę sług na­szych, zmie­sza­ją się z tłu­mem, a syn twe­go lo­ka­ja od­mó­wi im na­wet pra­wa do na­sze­go imie­nia. Bądź prze­klę­ty, zbrod­nia­rzu, bądź prze­klę­ty!

Hra­bia rzu­cał się na łóż­ku, wy­da­jąc z sie­bie dzi­kie gło­sy.

Ja­dwi­ga po­śpie­szy­ła do ojca; wo­ła­nie bo­wiem ta­kie było za­wsze zwia­stu­nem sil­ne­go at­ta­ku.

Jak­by elek­trycz­nym do­tknię­ty stru­mie­niem, dźwi­gnął się hra­bia na­gle i wy­szep­tał z wiel­kim tru­dem:

– Prze…. bacz… mi….

Sła­be, ury­wa­ne sło­wa ko­na­ły wol­no na ustach, a z nie­mi ga­sło ży­cie mar­no­traw­cy, któ­re­mu przed­śmiert­na wal­ka na kil­ka se­kund wła­dzę ję­zy­ka wró­ci­ła.

Osu­nął się na po­dusz­ki, ode­tchnął cięż­kiem wes­tchnie­niem; na­ko­niec uszło z nie­go ży­cie.

Gór­ka zgię­ła ko­la­no przed tru­pem ojca.

Nie roz­pła­ka­ła się gło­śno, nie wo­ła­ła o po­moc, bo pa­trząc od roku na wol­ne ojca ko­na­nie, była przy­go­to­wa­ną na osta­tecz­ny pro­ces.

– Prze­ba­czy­łam ci, oj­cze,…

Taką mo­dli­twą że­gna­ła Ja­dwi­ga zga­słe­go ojca.

A wiel­ka to była mo­dli­twa, bo prze­ba­czy­ła nią umar­łe­mu dłu­gie lata nę­dzy i mę­czar­ni, któ­re ją cze­ka­ły.II.

W trzy dni po­tem po­su­wał się dro­gą z mia­sta po­wia­to­we­go do Kor­cza­ko­wa kon­wój po­grze­bo­wy. Tam sta­ła na cmen­ta­rzu wiej­skim ka­pli­ca, a w ka­pli­cy tej, w gro­bow­cu, spo­czy­wa­ły pro­chy pa­nów mia­stecz­ka i wsi oko­licz­nych.. Kie­dy ojca obec­ne­go nie­bosz­czy­ka do wiecz­ne­go prze­pro­wa­dza­no spo­czyn­ku, to­wa­rzy­szył or­sza­ko­wi cały po­wiat. Co było świet­ne­go ro­dem, za­słu­gą i mie­niem w po­wie­cie, po­stę­po­wa­ło za trum­ną przed­ostat­nie­go Kor­cza­ka, Tłu­my miesz­czan i wiej­skie­go ludu szły za nie­bosz­czy­kiem, za­wo­dząc skar­gi, bo oj­ciec ostat­nie­go dzie­dzi­ca był jesz­cze pra­wym sy­nem ro­dzin­nej tra­dy­cyi.

Dziś nie było za trum­ną ka­ret i cu­gów, nie po­stę­po­wa­ły za nią tłu­my wie­śnia­cze. Kie­dy się po­grzeb przez mia­sto po­su­wał, wy­chy­la­ły się zpo­za drzwi i za­sło­nio­nych okien wy­stra­szo­ne gło­wy miesz­czan. Każ­dy spoj­rzał i cof­nął się. A po wsiach two­rzy­ły się gro­mad­ki, szep­czą­ce zci­cha:

– Dy­abeł go żyw­cem po­rwał!

Skrzyp­nę­ła bra­ma cmen­tar­na na za­rdze­wia­łych… wrze­cią­dzach, po­grzeb prze­stą­pił pro­gi ostat­nie­go lu­dzi miesz­ka­nia; dzwo­ny ko­ścioł­ka wiej­skie­go biły; ksiądz śpie­wał – lud szedł zda­ła za nie­bosz­czy­kiem.

Za trum­ną hra­bie­go, ozdo­bio­ną her­ba­mi, wień­ca­mi ob­wie­szo­ną, po­stę­po­wa­ła Ja­dwi­ga, pro­wa­dząc za rękę Zyg­mun­ta, ostat­nie­go z rodu Kor­cza­ków po mie­czu. Łez nie było w czar­nych oczach hra­bian­ki, ani na li­cach chłop­czy­ka. Ostat­ni rok wy­ci­snął ich tyle z tych dwoj­ga, nie­win­nie cier­pią­cych serc, że za­bra­kło ich na po­grzeb ojca.

Roz­two­rzo­no drzwi ka­pli­cy.

Czte­rech lu­dzi wzię­ło trum­nę na bar­ki; ksiądz po­mo­dlił się, po­kro­pił, za­sze­le­ści­ły sznu­ry i trum­na znik­nę­ła w otwo­rze gro­bow­ca.. Dziad ko­ściel­ny za­su­nął ka­mień, świe­ce po­ga­szo­no, lud za­śpie­wał:– „Wi­taj kró­lo­wo”. Głos śpie­wa­ją­cych roz­le­gał się w ci­szy wie­czor­nej co­raz sła­biej, sła­biej; już tyl­ko echo drga­ło w po­wie­trzu nad mo­gi­ła­mi. Po­tem i echo za­mil­kło, i od­głos kro­kow od­da­la­ją­cych się wło­ścian roz­wiał się; ci­sza za­le­gła cmen­tarz…..ci­sza gro­bu, wiecz­ne­go spo­czyn­ku.

Nad za­mknię­tym gro­bow­cem, w któ­rym zni­kła trum­na ojca, zo­sta­ła hra­bian­ka ze swym bra­tem. Dzie­wię­cio­let­nie dziec­ko tu­li­ło się do sio­stry, kry­jąc twarz w jej suk­niach.

Oj­ciec? Był­że zmar­ły kie­dy­kol­wiek oj­cem dla swo­ich dzie­ci? Miał on tyle, tyle za­jęć…. klub, kas­sy­no, bale, po­dró­że, zie­lo­ne sto­li­ki, wy­ści­gi, wi­zy­ty. Zką­dże tu wziąć czas do piesz­cze­nia wła­sne­go dziec­ka? Za­pła­ci­ło się niań­kę, bony, gu­wer­nant­ki, spro­wa­dzi­ło się me­trów, na­uczy­cie­li, trzy­ma­ło się służ­by cały sze­reg. To już dość, o, dość. Ani hra­bian­ka, ani Zyg­munt, nie wie­dzie­li: co to piesz­czo­ty mat­ki, ojca, co mięk­ka ręka ko­cha­ją­cych ro­dzi­ców; nie zna­li piesz­czo­tli­we­go sło­wa, cie­płe­go uści­sku; nie prze­czu­wa­li na­wet jaką roz­ko­szą oto­czo­ne jest do­mo­we ogni­sko. Dzi­ki ptak nie­sie po­karm pi­sklę­ciu swe­mu, zwierz, ty­grys, bawi się z pło­dem swo­im, niedź­wiedź uczy niedź­wie­dziąt­ko cho­dze­nia i sztuk in­nych: ale hra­bia Kor­czak miał za­wsze inne, waż­niej­sze za­ję­cie.

Mały Zyg­munt wi­dy­wał ojca nie­czę­sto. Kie­dy mat­ka, wy­daw­szy go na świat, zstą­pi­ła do gro­bu, wzię­ła go służ­ba w za­pła­co­ne ręce i pie­ści­ła, a gdy­by nie był miał sio­stry, nie był­by wie­dział, co to ci­che, wy­szep­ta­ne sło­wo mi­ło­ści. Sio­stra – była dla nie­go oj­cem, mat­ką, przy­ja­cie­lem, była mu wszyst­kiem. Wziął i on pra­wem spad­ku krwi rysy Kor­cza­ków: wy­so­kie skle­pio­ne czo­ło, czar­ne; głę­bo­ko osa­dzo­ne oko, nos lek­ko za­gię­ty nad wąz­kie­mi usta­mi; ale przy­pa­dek, któ­ry twarz sio­stry ściął zim­nym wy­ra­zem su­ro­wo­ści i sil­nej woli, za­okrą­glił li­nie ob­li­cza dziec­ka, da­jąc im mięk­ki, tę­sk­ny, roz­ma­rzo­ny wy­raz. Wiel­kie oczy chłop­czy­ka nie błysz­cza­ły po­sęp­nym dumy bla­skiem, lecz pa­trzy­ły gdzieś da­le­ko, aż za wid­no­krąg, nie wi­dząc tego, co się dzia­ło tuż obok nich; by­wa­ło, że cza­sem, za­pa­trzo­ny w sza­rą dal, czy w błę­kit nie­ba, czy w gwiazd blask nie­pew­ny, za­po­mi­nał o ca­łym świe­cie, my­ślą swo­ją za­ję­ty. Je­śli go co wów­czas z za­dum­ki ock­nę­ło, prze­cie­rał oczy, roz­glą­dał się nie­przy­tom­nie wo­ko­ło, od­po­wia­dał bez ładu, jak dzie­cię na­gle ze snu prze­bu­dzo­ne. Na za­py­ta­nie: czem był za­ję­ty przed chwi­lą, nie umiał od­po­wie­dzieć, pro­sząc, aby mu nie prze­szka­dza­no, bo mu tak do­brze.. Sio­stra za­sta­na­wia­ła się wów­czas nad tym wzro­kiem tę­sk­nym a głę­bo­kim, mo­dląc się i pro­sząc, aże­by czas i wy­cho­wa­nie roz­pa­li­ły to oko pro­mie­niem ja­sno­wi­dze­nia wiel­kie­go du­cha.

– Miał­że­by mieć du­szę ar­ty­sty? – my­śla­ła, ca­łu­jąc kru­czy włos bra­ta. Miał­że­by du­chem kró­lo­wać, jak oj­co­wie jego mie­czem pa­no­wa­li? O, spraw to ty, wiel­ki Boże! któ­ry mnie tak czę­sto do­świad­cza­łeś! Ży­cie hra­bian­ki nie "było nig­dy uśmiech­nio­nem.

I Ja­dwi­ga od dziec­ka od­da­na była w ręce służ­by. Sta­ra klucz­ni­ca uczy­ła dzie­ci­nę pa­cie­rza i pol­skie­go ję­zy­ka, a bony i gu­wer­nant­ki fran­cuz­kie­go, an­giel­skie­go, mu­zy­ki i wszyst­kich tych rze­czy, któ­re sta­no­wią wy­kształ­ce­nie pan­ny z do­bre­go domu.

Na sa­mot­ność lub to­wa­rzy­stwo nud­nych gu­wer­nan­tek ska­za­ne dziec­ko, po­ko­cha­ło ci­chą pra­cę nad książ­ką, któ­ra za­pew­nia zwo­len­ni­kom swo­im chwi­lo­we szczę­ście, bo daje za­po­mnie­nie, uno­sząc w inne świa­ty. Su­ro­wy, nie­za­leż­ny jej umysł ma­rzył o po­świę­ce­niu, o ofie­rze, o ży­ciu czyn­nem i szla­chet­nem.

Nie­gdyś, kie­dy mała jesz­cze Ja­dwi­nia, z ro­dzi­ca­mi do kra­ju na lato wró­ciw­szy, bie­ga­ła po cie­ni­stym par­ku, a klucz­ni­ca roz­po­wia­da­ła dziew­czyn­ce o daw­nych pa­niach z Kor­cza­ko­wa, co żyły mi­ło­ścią gniaz­da sta­re­go i po­świę­ce­niem, roz­pło­nę­ło oko dziec­ka, któ­re so­bie przy­się­ga­ło, że i ono, gdy do­ro­śnie, sta­nie się anio­łem opie­kuń­czym swych wło­ści, ofiar­ną swe­go kra­ju oby­wa­tel­ką, pra­wą spad­ko­bier­czy­nią krwi Kor­cza­ków. Póź­niej, gdy z laty rósł ro­zum, a dziew­czy­na nie­opatrz­ne ro­dzi­ców ży­cie osą­dzić mo­gła, przy­wią­za­ła się ca­łem ser­cem do ma­łe­go bra­ta, za­sie­wa­jąc w mło­dej du­szy jego szla­chet­ne ziar­no, z któ­re­go miał wyjść kie­dyś kwiat szla­chet­ne­go ży­cia.

W chwi­li, kie­dy wy­dzie­dzi­cze­ni opusz­cza­li Kor­cza­ków, ru­nął ten gmach prze­cud­nych ma­rzeń, sno­wa­nych w noce bez­sen­ne, roz­dar­ło się ser­ce wiel­ką bo­le­ścią, bo to ser­ce, choć było łez peł­ne, współ­czu­cia i uśmie­chów dla wsze­la­kiej nę­dzy lecz mia­ło jed­ną czar­ną ko­mór­kę–ko­mór­kę dumy szla­chec­kiej. Stop­nio­wo, wol­no, w cza­sie ca­ło­rocz­ne­go ko­na­nia ojca ustę­po­wa­ły daw­ne ma­rze­nia my­ślom in­nym. Ro­zum­na dziew­czy­na, wi­dząc już te­raz nie­moż­li­wość utrzy­ma­nia ze­wnętrz­ne­go bla­sku ro­dzi­ny, po­sta­no­wi­ła wró­cić sza­cu­nek imie­niu inną dro­gą. Wszyst­kie swe ma­rze­nia i na­dzie­je prze­la­ła na bra­ta. On miał od­no­wić blask ro­dzi­ny, on miał spra­wić, aby nie ża­ło­wa­ła tru­dów, któ­re od­tąd po­no­sić bę­dzie.

W chwi­li, kie­dy klę­cza­ła nad gro­ba­mi swych oj­ców, na ka­mie­niu, któ­ry się za­warł wła­śnie nad trum­ną ostat­nie­go dzie­dzi­ca Kor­cza­ko­wa, od­by­wał się w niej osta­tecz­ny pro­ces du­cho­wy, bo że­gna­ła mi­nio­ną bez­pow­rot­nie, a świet­ną prze­szłość, wi­ta­jąc z po­nu­rą re­zy­gna­cyą wiel­kiej dumy nie­zna­ne, ciem­ne, ubo­gie ju­tro. Choć szla­chec­ka duma dłu­go z my­ślą o pra­cy na chleb oswo­ić się nie mo­gła, zwal­czy­ła Ja­dwi­ga w tej chwi­li wszyst­kie prze­są­dy, bo zro­zu­mia­ła, że od dziś jej wła­sny i bra­ta los tyl­ko od pra­cy za­le­ży.

Na gro­bach przod­ków przy­się­gła wy­trwać na cięż­kim po­ste­run­ku do śmier­ci. I w chwi­li, kie­dy to twar­de po­sta­no­wie­nie wy­par­ło jej z du­szy resz­ta ma­rzeń prze­szło­ści, ścię­ły się znów rysy jej twa­rzy, któ­ra się w cza­sie wal­ki we­wnętrz­nej go­rącz­ką za­ru­mie­ni­ła, jak szy­ba je­zio­ra pod tchnie­niem pół­noc­nych wia­trów. Była spo­koj­na, bo zre­zy­gno­wa­na.

Spoj­rza­ła na bra­ta: Zyg­munt klę­czał, do sio­stry przy­par­ty. Mi­ga­ją­cy blask świec wo­sko­wych, pło­ną­cych na oł­ta­rzu ka­pli­cy, stra­szył wzbu­rzo­ną ostat­nie­mi wy­pad­ka­mi wy­obraź­nią dziec­ka. Wiel­kie czar­ne oczy wle­pił w oł­tarz, tu­ląc się co­raz moc­niej do sio­stry, któ­ra, sobą za­ję­ta, nie mia­ła cza­su dla nie­go.

Sowa prze­mknę­ła ci­chem skrzy­dłem nad sie­ro­ta­mi. Chłop­czyk za­drżał.

– Wra­caj­my do domu, Ja­dwi­niu, lę­kam się – mó­wił Zyg­munt.

– Nie lę­kaj się – od­par­ła sio­stra – je­steś w miesz­ka­niu swo­ich oj­ców; du­chy tych, któ­rzy leżą pod temi ka­mie­nia­mi, nie pod­nio­są się prze­ciw to­bie bo nie ty owoc ich pra­cy roz­trwo­ni­łeś. Złóż drob­ne rą­czę­ta i po­wtórz za mną na­stę­pu­ją­cą przy­się­gę.

Zyg­munt zło­żył rącz­ki i po­wta­rzał z uf­no­ścią dziec­ka, któ­re nie są­dzi roz­ka­zu mat­ki, sło­wa przy­się­gi za sio­strą.

– „Ja Zyg­munt Kur­czak – mó­wi­ła sio­stra – ostat­ni syn pro­chów, któ­re spo­czy­wa­ją pod temi ka­mie­nia­mi, przy­się­gam z głę­bi smut­nej du­szy mo­jej, że wła­snym po­tem winę ojca zmy­ję, a imie­nia za­słu­żo­ne­go nie spla­mię żad­ną nik­czem­no­ścią, ani my­ślą, ani czy­nem; że będę za­wsze wier­nym szla­chet­nych tra­dy­cyj na­szych wnu­kiem. A gdy­bym nie miał do­cho­wać tej przy­się­gi, niech się du­chy przod­ków mnie za­prą, jako nie­god­ne­go wy­rod­ka.”

Skoń­czy­ła, uca­ło­waw­szy ka­mień gro­bow­ca; pod­nio­sły się sie­ro­ty, bo słu­żą­cy no­we­go wła­ści­cie­la, brzą­kał już daw­no klu­cza­mi, przy­po­mi­na­jąc, że nie mają od dnia dzi­siej­sze­go pra­wa do tych ru­mo­wisk.

– By­waj­cie zdro­wi, oj­co­wie moi, bło­go­sław­cie nas na dro­gę, bo nas cze­ka inna ścież­ka, niż ta, któ­rą­ście wy prze­bie­ga­li, inna. Że­gnam was i pro­szę, bło­go­sław­cie nam…. sie­ro­tom wa­szym.

Wy­rze­kł­szy to, opu­ści­ła Ja­dwi­ga z bra­tem ka­pli­cę i wsia­dła do na­ję­te­go po­wo­zu, któ­ry ją do mia­sta za­wiózł.

Po in­nej za­praw­dę ścież­ce pój­dą wy­dzie­dzi­czo­ne sie­ro­ty. Róż i kwia­tów won­nych nie rzu­ci im wal­ka o byt na znoj­na dro­gę pra­cy, któ­ra się zda­la do serc dum­nych tak uro­czo uśmie­cha, a zbliz­ka czar­ną od­sła­nia ot­chłań, zkąd jęki pły­ną, i łzy, i klą­twa w koń­cu.

Za­raz po ojca po­grze­bie, z po­wo­zu wy­cho­dząc, sta­nę­ła Ja­dwi­ga na tej no­wej dro­dze. Przed do­mem cze­ka­ło na nią kil­ku owych kru­ków na­sze­go spo­łe­czeń­stwa, co się wszę­dzie zja­wia­ją, gdzie tyl­ko ja­ka­kol­wiek reszt­ka daw­nej świet­no­ści za­bły­śnie.

Kie­dy hra­bia przed ro­kiem sprze­da­ne ma­jąt­ki opusz­czał, nie za­bie­rał ze sobą peł­nej szka­tu­ły. Wie­rzy­cie­le zo­sta­wi­li mu tyl­ko me­ble, resz­tę pie­nię­dzy le­karz z ap­te­ka­rzem wzię­li, a na ży­cie do – star­cza­li ży­dzi, bio­rąc za­pi­sy na sprzę­ty. Hra­bian­ka mó­wi­ła do nich, gdy żą­da­li wy­pła­ty dłu­gu:

– Po­cze­kaj­cie, aż oj­ciec umrze.

Te­raz umarł hra­bia, więc nad­bie­gły kru­ki, aby roz­szar­pać zło­ci­ste sprzę­ty mi­nio­nej świet­no­ści.

Han­dla­rze wtło­czy­li się do domu, roz­bie­ga­jąc się po wszyst­kich po­ko­jach. W kil­ka go­dzin nie było ani jed­ne­go sprzę­tu w ob­szer­nem miesz­ka­niu, ani za­słon w oknach, ani ram na ob­ra­zach. Po­roz­ry­wa­no wszyst­ko. Na na­gich po­sadz­kach wa­la­ły się tyl­ko por­tre­ty an­te­na­tów, odar­te z ram zło­co­nych. Te por­tre­ty, gar­de­ro­ba Ja­dwi­gi i kil­ka­dzie­siąt ta­la­rów: oto cały ma­ją­tek, któ­ry zo­stał dzie­dzi­com Kor­cza­ków.III.

Na­za­jutrz opu­ści­ła Ja­dwi­ga z bra­tem mia­stecz­ko po­wia­to­we, zdą­ża­jąc do Po­zna­nia.

Po­god­ny dzień je­sien­ny sprzy­jał po­dró­ży na otwar­tej brycz­ce. Miłe słon­ko Paź­dzier­ni­ka rzu­ca­ło zło­ci­sty blask na da­le­kie, let­nich, już ozdób po­zba­wio­ne pola, a w po­wie­trzu pły­nę­ły dłu­gie nici, pra­co­wi­tych po­lnych przą­dek zni­ko­ma tka­ni­na, cze­pia­ją­ca się wśród dro­gi drzew, koni i głów po­dróż­nych. Ostrzej­szy po­wiew prze­ni­kał już po­wie­trze, cie­płe jesz­cze wpraw­dzie od słoń­ca, któ­re prze­cież mia­ło być co­dzień bled­szem, a wro­ny zry­wa­ją­ce się z drzew przy­droż­nych, tur­ko­tem brycz­ki spło­szo­ne, świad­czy­ły, że pora sło­wi­ków i kwia­tów już daw­no mi­nę­ła.

Kra­jo­braz je­sien­ny, choć słoń­cem ozło­co­ny, choć przed­sta­wia­ją­cy się wśród po­go­dy i ci­szy, ma za­wsze ten smut­ny ko­lo­ryt ucho­dzą­ce­go ży­cia, któ­ry po­trą­ca smut­kiem stru­ny ludz­kie­go ser­ca, do za­du­my na­stra­ja­jąc.

Ja­dwi­ga opu­ści­ła gło­wę na rękę o ko­la­na wspar­tą. Prze­szłość mi­ja­ła, po­zo­sta­jąc za nią, jak nici po­lnych pa­ją­ków, wi­ją­ce się w po­wie­trzu.

– Albo umrę, albo wy­cho­wam bra­ta na po­ży­tecz­ne­go czło­wie­ka, – było ha­słem, z któ­rem sia­da­ła dziś na brycz­kę. Ce­lem tym… oży­wio­na, prze­ję­ta, je­cha­ła spo­koj­nie, nie wi­dząc przed sobą żad­nych trud­no­ści. Ja­kie­mi środ­ka­mi do­pnie za­mie­rzo­ne­go celu? o tem nie my­śla­ła. Chcia­ła pra­co­wać, pra­co­wać cięż­ko, z zu­peł­nem po­świę­ce­niem sie­bie, z po­mi­nię­ciem wszel­kich oso­bi­stych pra­gnień, zdą­ża­jąc do nie­wy­raź­nej, da­le­kiej mety. Ja­kie­mi cier­nia­mi ży­cie wy­ście­ła dro­gę ubo­gich ro­bot­ni­ków; jak lu­dzie za­tru­wa­ją ubo­gie mu pra­cę, roz­myśl­nie ją utrud­nia­jąc; jak czło­wiek, urą­ga­ją­cy prze­szko­dom, nie­tyl­ko z wła­sną nie­mo­cą, lecz i z nik­czem­no­ścią bliź­nich wal­czyć musi, czę­sto­kroć upa­da­jąc: o tem nie mo­gła hra­bian­ka nic wie­dzieć, jak księż­nicz­ka fran­cuz­ka nie mo­gła po­jąć: dla­cze­go lu­dzie o chleb wo­ła­ją; bo za­praw­dę, kto nie do­znał, jak głód pali, a po­ni­że­nie boli, ten nie poj­mie tych uczuć, choć­by miał wy­obraź­nią Dan­ta. Wy­raź­nie na­ry­so­wa­ny cel da­wał Ja­dwi­dze wia­rę, a wia­ra na­tchnę­ła ją tym obo­jęt­nym spo­ko­jem, któ­ry dum­nie mówi:

– Zro­bię, bo chcę…

Słoń­ce je­sie­ni schy­la­ło się co­raz ni­żej, a w mia­rę jak scho­dzi­ło z wy­żyn nie­bie­skich, po­wie­trze za­czy­na­ło się ozię­biać. Wie­czor­ny wie­trzyk sze­le­ścił już w drżą­cych ga­łę­ziach drzew, zry­wa­jąc po­żół­kłe list­ki, swo­bod­ne nici po­lnych przą­dek, po­roz­ry­wa­ne sil­niej­szym wia­trem, wi­sia­ły na ga­łę­ziach, a nie­bo za­cią­gnę­ło się ową sza­rą bar­wą, któ­ra w je­sie­ni jest zwia­stu­nem ry­chłej nocy.

W dali, poza za­sło­ną mro­ku, sza­rza­ły wie­że ka­te­dry Po­znań­skiej i in­nych ko­ścio­łów, a tu i owdzie błysz­cza­ły da­le­kie świa­teł­ka, od­bla­ski okien, za któ­re­mi już lam­py za­pa­la­no.

W pół go­dzi­ny po­tem dud­ni­ły koła brycz­ki na for­tecz­nym mo­ście Po­zna­nia.

Daw­nym zwy­cza­jem ka­za­ła Ja­dwi­ga woź­ni­cy za­je­chać do Ba­za­ru, gdzie za­wsze z oj­cem sta­wa­ła. Służ­ba, po­znaw­szy hra­bian­kę, zbie­gła się tłum­nie, a odźwier­ny sta­nął we drzwiach z od­kry­tą, gło­wą. Hra­bia Kor­czak pła­cił suto za tego ro­dza­ju hoł­dy, o czem służ­ba ho­te­lo­wa wie­dzia­ła.

– Jaki po­kój ja­śnie pani roz­ka­że?

– Pro­szę po­ko­ik na dru­giem pię­trze.

– Je­den nu­mer?

– Je­den.

Odźwier­ny na­krył gło­wę, a dwóch lo­ka­jów scho­wa­ło ręce do kie­sze­ni, za­miast po­ma­gać przy­by­łej.

– Nu­mer trzy­dzie­sty! – za­wo­łał odźwier­ny, od­wra­ca­jąc się obo­jęt­nie od hra­bian­ki.

Stróż ho­te­lo­wy wziął tłó­mo­czek Ja­dwi­gi, pro­wa­dząc ją na pię­tro.

– A to mi hra­bian­ka! – wy­rzekł je­den z lo­ka­jów, sko­ro go­ście znik­nę­li na wscho­dach.

– Po­zwól­cie no, niech so­bie przy­po­mnę, – mru­czał odźwier­ny, po­cie­ra­jąc ły­si­nę. – Cóś czy­ta­łem w ga­ze­cie… praw­da, praw dr. hra­bia Kor­czak zban­kru­to­wał i umarł przed kil­ku dnia­mi.

Mach­nął ręką.

– Ho­ło­ta!… – za­wy­ro­ko­wał.

Służ­ba po­wtó­rzy­ła wy­rok i po­szła się ga­pić na prze­chod­niów ulicz­nych.

Ja­dwi­ga spo­strze­gła zmia­nę fron­tu służ­by ho­te­lo­wej: więc, idąc po wscho­dach dum­nie gło­wę pod­nio­sła, choć ją w gar­dle coś ści­ska­ło, bo po­ły­ka­ła pierw­szą gorz­ką łzę po­ni­że­nia.

Na­za­jutrz po bez­sen­nej nocy, dźwi­gnąw­szy się z bo­le­sne­go łoża, uda­ła się do mia­sta w za­mia­rze wy­szu­ka­nia miesz­ka­nia dla sie­bie i bra­ta. Wła­śnie wcho­dzi­ła na kur­ry­tarz pierw­sze­go pię­tra, kie­dy się drzwi jed­ne­go z go­ścin­nych po­koi otwo­rzy­ły, i wy­szła z nich wy­stro­jo­na ko­bie­ta.

Dama sta­nę­ła, uj­rzaw­szy Ja­dwi­gę. Chcia­ła się cof­nąć – było za­póź­no: hra­bian­ka zbli­ży­ła się już do niej… wy­cią­ga­jąc obie­dwie ręce.

– Jak mi miło, że cie­bie tu spo­ty­kam! – za­wo­ła­ła Ja­dwi­ga.

– O, i mnie, – od­rze­kła dama z wy­mu­szo­nym

Uśmie­chem, – bar­dzo mi miło. Czy praw­da, że oj­ciec twój umarł, że stra­ci­li­ście wszyst­ko? Jaka ty bied­na! da­ruj, że nie mogę ci w tej chwi­li słu­żyć, ale mam waż­ne za­ję­cie. Ja­dwi­ga zmie­rzy­ła mó­wią­cą ba­daw­czym wzro­kiem i, od­wra­ca­jąc się od niej z po­gar­dą, po­szła da­lej.

Była to hra­bi­na Mo­ło­dec­ka; sama na­zy­wa­ła się przed ro­kiem go­rą­cą Kor­cza­ków przy­ja­ciół­ką.

Kie­dy Ja­dwi­ga wol­no, po­ły­ka­jąc dru­gą łzę, łzę żalu, ze wscho­dów scho­dzi­ła i sły­sza­ła wko­ło sie­bie szep­ty bie­ga­ją­cej po kur­ry­ta­rzach służ­by, wy­prę­ży­ła się jesz­cze dum­niej niż wczo­raj, lecz nie śmia­ła spoj­rzeć na lo­ka­jów, któ­rzy się przed ro­kiem zło­tu jej kła­nia­li. Trze­ba przy­wyk­nąć do głup­stwa lu­dzi, aby na nic nie zwa­żać, a Ja­dwi­ga za­czy­na­ła do­pie­ro prak­ty­kę no­we­go ży­cia.

Szu­ka­jąc miesz­kań, do­wia­dy­wa­ła się no­wych dla sie­bie rze­czy. Na głów­nych uli­cach mia­sta, gdzie po­wie­trze było śwież­sze, były miesz­ka­nia tak dro­gie, że cały jej ma­ją­tek nie star­czył­by na za­pła­ce­nie jed­ne­go kwar­ta­łu.

Szła co­raz da­lej z uli­cy w uli­cę. Tam py­ta­no: czem się trud­ni? tu mie­rzo­no ją nie­uf­nym wzro­kiem, jak oso­bę po­dej­rza­ną, owdzie ba­da­no o na­zwi­sko. W koń­cu zmi­ło­wał się nad nią ja­kiś uczci­wy czło­wiek, i po­ra­dził, aby po­szu­ka­ła miesz­ka­nia na Chwa­li­sze­wie, je­że­li li­czyć się z kie­sze­nią musi.

Po­łu­dnie już daw­no mi­nę­ło, kie­dy zmę­czo­na, spo­tnia­ła i drżą­ca ze wzru­sze­nia, na Chwa­li­sze­wo się zwró­ci­ła.

Nad brze­giem War­ty roz­ło­żo­na, sta­no­wią­ca sta­ry, daw­ny gród Bo­le­sła­wów i Prze­my­sła­wów, część ta mia­sta jest dziś sie­dli­skiem pol­skie­go pro­le­ta­ry­atu. Za mo­stem, rzu­co­nym przez War­tę, wi­dać jesz­cze kil­ka wspa­nial­szych do­mów, lecz da­lej cią­gnie się sze­reg ma­łych, w zie­mię za­pa­da­ją­cych, nędz­nych dom­ków, ciem­nych zimą, a la­tem wil­got­nych. Gdy War­ta wy­stą­pi, za­le­wa na­sam­przód Chwa­li­sze­wo; wiec nie dziw, że tu miesz­ka­nia zdro­we być nie mogą.

Nowe ży­wio­ły za­ję­ły gór­ną część mia­sta, miesz­ka­jąc w do­mach no­wo­żyt­nej bu­do­wy, od­dy­cha­jąc śwież­szem po­wie­trzem, a lud-kra­jow­cy ci­sną się w brud­nych cha­tach za War­tą. Niem­cy i bez­rząd nasz, wy­pchnę­li pol­skie­go rze­mieśl­ni­ka na Chwa­li­sze­wo, da­jąc ob­cym roz­pa­no­szyć się w no­wem mie­ście.

Tu zna­la­zła Ja­dwi­ga w ma­łym dom­ku po­ko­ik z ku­chen­ką, a za­pła­ciw­szy z góry za trzy mie­sią­ce, wró­ci­ła do ho­te­lu. Na­kar­miw­szy głod­ne­go bra­ta, prze­nio­sła się na­tych­miast do no­we­go miesz­ka­nia. Usłuż­ny go­spo­darz, szewc ubo­gi, zaj­mu­ją­cy dru­gą stro­nę chat­ki, ku­pił u ży­dów za ta­nie pie­nią­dze pro­sty stół, dwa krze­sła, łóż­ko i kil­ka garn­ków. Tego sa­me­go jesz­cze wie­czo­ra urzą­dzi­ła się Ja­dwi­ga w no­wem miesz­ka­niu, w któ­rem po pół­no­cy po raz pierw­szy twar­dym, ka­mien­nym snem nad­mier­ne­go zmę­cze­nia za­snę­ła.

Śpiew szew­ca, ran­ne­go ptasz­ka, ło­skot młot­ków bi­ją­cych w po­de­szwy na­pra­wia­nych bu­tów, prze­bu­dzi­ły Ja­dwi­gę z twar­de­go snu .

Spoj­rza­ła na bra­ta.

Zzię­bła twa­rzycz­ka chłop­ca przy­po­mnia­ła jej, że trze­ba ogień na ko­min­ku roz­nie­cić i śnia­da­nie przy­go­to­wać. Po­ży­czyw­szy od są­siad­ki-szew­co­wej kil­ka drzazg i wody, za­bra­ła się do zgo­to­wa­nia śnia­da­nia. Naj­pierw trze­ba było roz­nie­cić ogień: za­pa­li­ła łu­czy­wo, pod­ło­ży­ła pod drew­ka, dmu­cha­ła, lecz ogień się nie za­jął. Za­miast za­pło­nąć ja­snym pło­mie­niem, trza­ski ga­sły i kop­ci­ły, za­peł­nia­jąc po­ko­ik gę­stym dy­mem. Czar­na, ody­mio­na klę­cza­ła Ja­dwi­ga przed ko­min­kiem, ra­niąc so­bie bia­łe ręce. Do­świad­czo­ne go­spo­dy­nie roz­śmie­ją się nad nie­zręcz­no­ścią dziew­czy­ny, ale moż­na było nad tem pła­kać, bo Ja­dwi­ga była do­tąd wiel­ką pa­nią, któ­ra aż do­tąd nie do­tknę­ła żad­ne­go do­mo­we­go sprzę­tu ob­na­żo­ną ręką. Ta­kie przej­ścia to drob­nost­ki w ży­ciu, ale ta­kie drob­nost­ki przy­czy­nia­ją się do zła­ma­nia w nas od­wa­gi, bo przy­po­mi­na­ją inne wczo­raj .

Nie­mo­gąc przy­tłu­mić wi­ją­ce­go się w miesz­ka­niu dymu, Ja­dwi­ga za­kry­ła bla­dą twarz oczer­nio­ne­mi dłoń­mi i… pła­ka­ła… Dym prze­ni­kał szcze­li­ny we drzwiach, za­peł­niał sień… tło­czył się na­wet do miesz­ka­nia szew­co­wej, któ­ra, za­nie­po­ko­jo­na dy­mem, wy­bie­gła ze swej ku­chen­ki i wbie­gła do miesz­ka­nia Ja­dwi­gi, a uj­rzaw­szy co się sta­ło, kla­snę­ła w ręce.

– Chry­ste Pa­nie, cóż się tu dzie­je? – wo­ła­ła. Re­zo­lut­na jej­mość po­bie­gła do okna, roz­war­ła je z trza­skiem, po­tem do ko­min­ka, a spoj­rzaw­szy w górę, roz­śmia­ła się gło­śno:

– Kla­pa nie od­su­nię­ta!– za­wo­ła­ła. Śmia­ła się, trzy­ma­jąc się za boki.

– A któż to pali przy za­mknię­tej kla­pie, pa­nien­ko! A to mi go­spo­sia. Pa­nie Boże od­puść!

Te­raz do­pie­ro po­zna­ła Ja­dwi­ga przy­czy­nę dymu, a szew­co­wa nie mo­gła się uspo­ko­ić, Śmia­ła się z tej nie­wia­do­mo­ści hra­bian­ki, jak chłop śmie­je się, gdy ktoś wy­kształ­co­ny nie wie, jak się wieś jego na­zy­wa. On wie, a taki pan nie wie!… Szew­co­wa, gru­ba, oty­ła ko­bie­ta, śmie­ją­ca się… ca­łem gar­dłem, ca­łem cia­łem, lecz mimo oty­ło­ści… ru­chli­wa, z sze­ro­ką, po­czci­wą twa­rzą, do­sta­ła aż ko­lek wsku­tek śmie­chu.

– Jak też to pa­nien­ka wy­glą­da – rany Chry­stu­so­we!

Rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ła Ja­dwi­ga do­syć za­baw­nie z wę­giel­ka­mi, któ­re pry­ska­ły z trza­sek, we wło­sach, z po­czer­nia­łą, ody­mio­ną twa­rzą.

– Czy to pa­nien­ka nig­dy ognia nie nie­ci­ła?

– Nig­dy, – od­par­ła Ja­dwi­ga ci­chym gło­sem. – Któż więc pa­nien­ce ogień pa­lił?

– Służ­ba.

Wy­raź ten uspo­ko­ił szew­co­wą na­tych­miast. Ocie­ra­jąc łzy, któ­re śmiech z ócz je wy­ci­snął, spo­glą­da­ła zpod oka na smut­ną Ja­dwi­gę. Do­my­śla­ła się pew­no praw­dy, bo spo­waż­nia­ła i, ująw­szy ręce hra­bian­ki, mó­wi­ła bez śmie­chu:

– No, no, ja­koś to bę­dzie, pa­nien­ko, ja­koś to pój­dzie.

Za­ka­saw­szy rę­ka­wy, za­bra­ła się sama do ognia, po­tem do śnia­da­nia, bo i z tem nie wie­dzia­ła Ja­dwi­ga jak dać so­bie radę.

Po śnia­da­niu wzię­ła hra­bian­ka bra­ta za rękę i za­pro­wa­dzi­ła go do szko­ły, do gim­na­zy­um, z cze­go Zyg­munt bar­dzo się ucie­szył.

Po ukoń­czo­nych for­mal­no­ściach w szko­le, po umiesz­cze­niu bra­ta w naj­niż­szej klas­sie, wy­szła z gma­chu gin­ma­zy­al­ne­go.

– Do­kąd te­raz? – za­py­ta­ła sie­bie sa­mej.

– Do­kąd? Szu­kać pra­cy!

Jej zda­wa­ło się… że czło­wiek szu­ka­ją­cy pra­cy musi ją na­tych­miast zna­leźć, boć prze­cież jest tylu bo­ga­tych, któ­rzy jej owo­ców po­trze­bu­ją.

Ja­kiej pra­cy prze­cież mia­ła szu­kać?

Zna­ła kil­ka ję­zy­ków, uczy­ła się mu­zy­ki, tań­ca, śpie­wu, a w wol­nych chwi­lach trud­ni­ła się na­wet ręcz­ną pra­cą nie­wie­ścią.

Daw­niej, kie­dy z nu­dów od­czy­ty­wa­ła cza­sem ogło­sze­nia Dzien­ni­ka Po­znań­skie­go, spo­ty­ka­ła się­czę­sto z na­zwi­skiem oso­by po­le­ca­ją­cej swój kan­tor, któ­ry do­star­czał: na­uczy­cie­lek, słu­żą­cych i lo­ka­jów. Przy­po­mnia­ła so­bie ową strę­czy­ciel­kę i po­szła jej szu­kać. Do­py­taw­szy się po licz­ny­cho­mył­kach o miej­sce jej za­miesz­ka­nia, we­szła do­kan­to­ru. Ty­łem do drzwi zwró­co­na, sie­dzia­ła przy­biur­ku ko­bie­ta lat śred­nich, wer­tu­jąc wiel­kąk­się­gę.

Biur­ko było za­rzu­co­ne li­sta­mi, skraw­ka­mi ga­zet, wy­cię­te­mi z ogło­szeń, a nad biur­kiem, na pół­kach le­ża­ły całe akta, jak w ja­kiem biu­rze. Kie­dy Ja­dwi­ga do po­ko­ju we­szła, od­wró­ci­ła się pani kan­to­ro­wa, a uj­rzaw­szy przez oku­la­ry, na nos spa­da­ją­ce, wy­nio­słą po­stać przy­by­łej, ze­rwa­ła się na­tych­miast z krze­sła:

– Pro­szę spo­cząć, kogo mam ho­nor?….

– Je­stem Kor­cza­ków­na – od­par­ła Ja­dwi­ga, sia­da­jąc na so­fie.

– Czem mogę pani słu­żyć? umiesz­czam lo­ka­jów, ogrod­ni­ków i ku­cha­rzy. Obec­nie mam dwóch ku­cha­rzy, zna­ją­cych się na fran­cuz­kiej kuch­ni, do­sko­na­łych strzel­ców, mam tak­że wy­bo­ro­we po­ko­jów­ki – trze­po­ta­ła kan­to­ro­wa szyb­ko, jak koło tar­ta­ku, kła­nia­jąc się cią­gle.

– Nie po­trze­bu­ję służ­by, bo sama przy­szłam pro­sić o pra­cę. Może pani sły­sza­ła, że oj­ciec mój zban­kru­to­wał i umarł nie­daw­no.

Od­po­wiedź ta tak prze­ra­zi­ła kan­to­ro­wą, że otwo­rzy­ła sze­ro­ko, sze­ro­kie i tak, usta. Po chwi­li jed­nak oprzy­tom­nia­ła.

– Sły­sza­łam – mó­wi­ła te­raz wol­no, z po­wa­gą.– Hra­bia Kor­czak stra­cił ma­ją­tek; pięk­ny to by! ma­ją­tek, pięk­ny, znam go, bo ku­zyn­ka moja, za­rzą­dza­ła czas ja­kiś do­mem u pań­stwa i opo­wia­da­ła mi nie­raz dzi­wy o ma­gnac­kiej re­zy­den­cyi Kor­cza­ków. Więc pa­nien­ka po­trze­bu­je pra­cy – hm, hm, może się da co zro­bić? A ja­kiej­że pra­cy pani po­trze­ba?

– Znam ję­zy­ki, mu­zy­kę, ro­bo­ty ręcz­ne.

– Ład­na rzecz, hm, ale za­pew­ne nie ma pani świa­dectw, kwa­li­fi­ka­cyi….

– Świa­dectw nie mam, bo nie peł­ni­łam nig­dy obo­wiąz­ków, któ­rych dziś szu­kam.

– Do­my­śla­łam się tego. W ta­kim ra­zie bę­dzie trud­niej zna­leźć do­bre miej­sce, bo ro­dzi­ce szu­ka­ją te­raz za­wsze exa­mi­no­wa­nych na­uczy­cie­lek. Bę­dzie wię­cej za­cho­dów, wię­cej kosz­tów, kor­re­spon­den­cyj, ale my­ślę, że da się zro­bić.

Za­pła­ciw­szy wpi­so­we, wy­ło­żyw­szy kil­ka ta­la­rów na owe więk­sze za­cho­dy, kosz­ta, kor­re­spon­den­cye, opu­ści­ła Ja­dwi­ga kan­tor strę­czeń, pew­niej­szym już kro­kiem do domu wra­ca­jąc, bo z na­dzie­ją ry­chłej pra­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: