- W empik go
Zabawka Boga - ebook
Zabawka Boga - ebook
Powieść sensacyjno-historyczna oparta na faktach. Znakomicie zarysowane czasy I wieku n.e., pierwszych wspólnot chrześcijan oraz krucjat w Ziemi Świętej na przełomie XII i XIII wieku. Świetnie pokazana Jerozolima, dwór Saladyna w Damaszku, świat templariuszy, zakony we Francji, średniowieczna Etiopia oraz – co niezwykle ciekawe – dokładnie te same miejsca dziś. Trzyma w napięciu od pierwszej strony do rewelacyjnego finału. Recenzenci porównują klimat powieści do dzieła Umberto Eco „Imię róży” i bestsellera Dana Browna – „Kod Leonarda da Vinci”. Lektura obowiązkowa.
Tadeusz Biedzki – przedsiębiorca, podróżnik i pisarz. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dziennikarz „Polityki” i „Przeglądu Tygodniowego”. Po upadku komunizmu redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej” (1991-2000). Właściciel kilku firm. Od dwudziestu lat podróżuje z żoną po świecie, zaglądając tam, gdzie nie docierają zwyczajni turyści. Fascynuje go egzotyka, „Trzeci Świat” oraz historia. Niezwykłe i niebezpieczne przygody opisuje w książkach i reportażach. Jego wydany w ubiegłym roku „Sen pod baobabem” uznano za „Podróżniczą książkę 2012 roku”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-262-9 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
--------------- ---------------------------------------------------------------------
Alfeusz – przedsiębiorca z Jerozolimy, wnuk Jefraima
Andrzej – zakonnik, przyjaciel Autora z młodości
Frumencjusz – zakonnik z Etiopii
Jan – św. Jan Apostoł (Ewangelista)
Jefraim – przedsiębiorca z Efezu i Jerozolimy, przybrany syn Jana
Jeszua – Jezus z Nazaretu
Lalibela – król Etiopii
Lucjusz – bogaty przedsiębiorca i kupiec z Efezu
Miriam – Matka Jezusa
Rajmund – templariusz i cysters z Prowansji
Wanda – żona Autora
--------------- ---------------------------------------------------------------------Rozdział I Rogoźnik k. Katowic, kwiecień 2010 r.
WŚRÓD przesyłek wyjętych ze skrzynki pocztowej bura koperta od razu rzucała się w oczy: była duża, pomięta i bardzo brudna. Nazwisko i adres napisano ołówkiem. Spojrzałem na znaczek. List został wysłany z Etiopii. Wydało mi się to dziwne, bo nie znałem tam nikogo. Co prawda, przed kilku laty wędrowaliśmy z Wandą i grupą przyjaciół przez Etiopię, ale nie nawiązaliśmy bliższych znajomości.
Na odwrocie, w lewym górnym rogu koperty, nadawca napisał tylko jedno słowo: Andrzej.
Wewnątrz było kilkanaście pożółkłych kartek zapisanych również ołówkiem, drobnym, ale wyraźnym pismem. Z każdym przeczytanym zdaniem moje zdumienie rosło, ale wiedziałem już, kto napisał ten list.
– Niesamowite! – wyrwało mi się po przeczytaniu ostatnich zdań. – Niesamowite!
– Przeczytaj, proszę – podałem list Wandzie.
– Może później – zaoponowała.
– Nie, czytaj natychmiast! Proszę!
Kiedy skończyła, spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem.
– To nie może być prawda – powiedziała. – Takie historie zdarzają się tylko w bajkach.
Jeszcze raz obejrzałem list i dopiero teraz dostrzegłem datę: październik 2008 roku. To dziwne, Andrzej napisał go półtora roku temu. Dlaczego dotarł tak późno?
– Może dopiero teraz go wysłał? – podsunęła Wanda. – Albo przekazał komuś, kto zapomniał o nim i niedawno odnalazł?
Dwa dni później zdecydowaliśmy, że wyjeżdżamy do klasztoru św. Katarzyny na Synaju.
Przed wyjazdem należało przeanalizować każde zdanie listu. Nawet pojedyncze słowo mogło mieć znaczenie.
List składał się z dwóch części. W pierwszej Andrzej opisywał swoje losy, które nadawałyby się na scenariusz niezłego filmu. Ale naprawdę fascynująca była część druga.
Andrzej był moim kolegą z uczelni. Studiowaliśmy wspólnie tylko przez rok, ale zaprzyjaźniliśmy się i jeszcze przez wiele lat korespondowaliśmy. Zwróciłem na niego uwagę na wykładach i ćwiczeniach z filozofii. Pytał, dyskutował, stawiał własne tezy i nie ulegało wątpliwości, że filozofia, a jeszcze bardziej mistyka, fascynowały go. Ostatni raz spotkaliśmy się we wrześniu 1974 roku na katowickiej ulicy. Powiedział mi wtedy, że przenosi się na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Zmienił tam kierunek studiów i ukończył psychologię. Potem pracował jako wychowawca w domach dziecka i poradniach dla alkoholików. Po kilku latach wyjechał do Związku Sowieckiego. Tam zafascynowało go prawosławie, na które wkrótce przeszedł. Ale taki aktywny mistyk, wierny wyznawca Chrystusa i na dodatek Polak, nie pasował sowieckim władzom. Nakazali mu wyjechać. Jednak zamiast wrócić do Polski, uciekł do Turcji. Stamtąd przedostał się do Grecji i po długich staraniach wstąpił do Esfigmenu, jednego z klasztorów na słynnym półwyspie Święta Góra, zwanym też Athos od najwyższego szczytu. Tam zajął się studiowaniem starych ksiąg i rękopisów, coraz głębiej doświadczając mistycznej więzi z Bogiem.
List Andrzeja
Klasztor Esfigmenu na półwyspie Athos w Grecji
Mnisi, mieszkańcy zbudowanego w jedenastym stuleciu klasztoru, od 1972 roku pozostawali w konflikcie z Patriarchatem Konstantynopola. Tym zdecydowanym tradycjonalistom nie podobały się próby unowocześniania Cerkwi i rosnąca popularność ruchu ekumenicznego. Andrzej stanął po stronie braci; jego mistyczna dusza też wolała bogate w duchowe i tajemnicze treści obrzędy. Napisał mi wtedy, że im bardziej Kościół się unowocześnia, tym bardziej odchodzi od swych źródeł. Szybko zyskał sympatię braci, którzy dostrzegli w nim uczonego, myśliciela i chronili go przed bieżącymi konfliktami. A bujna wyobraźnia Andrzeja coraz bardziej zbliżała go do mistycyzmu czasów Chrystusa. Wreszcie, by znaleźć się bliżej miejsc Jezusowych, postanowił przenieść się do klasztoru św. Katarzyny na Synaju. Nie było to trudne. Klasztor należy do prawosławnych Greków i większość tamtejszych mnichów wywodzi się z góry Athos. Taka protekcja pozwoliła mu szybko uzyskać przyjęcie. We wrześniu 1995 roku opuścił czterdziestu trzech braci z Esfigmenu i pojechał do Egiptu.
Znalazł się w jednym z najważniejszych dla wielu religii miejsc – u stóp góry Synaj, nazywanej też Górą Mojżesza, gdzie Bóg, jak głosi Stary Testament, przekazał Mojżeszowi dziesięć przykazań w postaci kamiennych tablic, które później złożono w skrzyni, nazwanej Arką Przymierza.
Za furtą klasztoru Świętej Katarzyny Andrzej odnalazł spokój i skupienie. Całe dnie spędzał w bibliotece, gdzie studiował starodruki i manuskrypty. Był w dobrym miejscu, w najstarszym czynnym klasztorze chrześcijańskim na świecie. Czytał, myślał, analizował, i z każdym dniem rosło w nim przekonanie, że współczesny Kościół odchodzi zbyt daleko od Chrystusa, że wprowadzane przez sobory zmiany oddalają go od sedna Chrystusowej nauki. Chrześcijaństwo współczesne nie jest chrześcijaństwem Jezusa – stwierdzał w liście.
Trzy lata później, wczesną wiosną 1998 roku, zmierzaliśmy z Wandą z Góry Mojżesza w kierunku klasztoru. Po nocnej wędrówce dotarliśmy na szczyt w promieniach wschodzącego słońca. Potem schodziliśmy po 3750 kamiennych stopniach, wykutych przed wiekami przez pewnego mnicha, jako zadośćuczynienie za popełnioną zbrodnię.
Wokół roztaczał się widok skalnych zboczy niemal zupełnie pozbawionych roślinności. W dole u ich stóp pojawił się klasztor. Wyglądał imponująco. Po godzinie wchodziliśmy przez boczną furtkę. Tak jak kiedyś uczynił to Andrzej, podeszliśmy do krzewu gorejącego¹, potem do studni Mojżesza, położonej po prawej stronie furty. Na końcu wstąpiliśmy do bazyliki. Do głowy mi nie przyszło, że któryś z modlących się zakonników to mój kolega ze studiów. Ale może Andrzej siedział wtedy nad starą księgą w bibliotece? Szkoda, że nie spotkaliśmy się wówczas. Być może dziś byłoby łatwiej rozszyfrować zagadkę, którą nam przekazał?
Andrzej spędził w klasztorze św. Katarzyny niespełna dziesięć lat. W marcu 2005 roku zarzucił sizalowy worek na ramię i opuścił monastyr. Krótki czas spędził w jakimś koptyjskim kościele, a potem wyruszył do Etiopii. Po pięciu miesiącach był w Lalibeli, niezwykłym ośrodku chrześcijaństwa w północnej Etiopii. Pisze w liście: Dopiero tutaj zobaczyłem prawdziwych wyznawców Chrystusa. Jeśli chcesz zobaczyć, jak modlił się Jezus, jak modlili się jego uczniowie i pierwsi wyznawcy, musisz przyjechać do
Etiopii, do Lalibeli. Tutaj znalazłem to, czego szukałem całe życie. Tutaj już pozostanę.
Tymi słowami zakończył pierwszą część listu.
Druga część brzmiała następująco: A teraz pragnę przekazać Ci tajemnicę, która gnębi mnie od dwóch lat. Jeśli zagłębisz się w nią i rozwiążesz zagadkę, być może odnajdziesz skarb. Byłby to skarb o niewyobrażalnej wartości, zarówno dla Ciebie, jak i całej ludzkości. Stałby się sensacją religijną, historyczną i naukową na skalę światową. Czytaj uważnie.
Ponad dwa lata temu spotkałem w Lalibeli ojca Frumencjusza. Przekroczył już siedemdziesiątkę, a ludzie żyjący w tutejszych warunkach to w tym wieku starcy. Znał kilkanaście języków, w tym łacinę. Miał fenomenalną pamięć. Kiedy raz coś przeczytał, potrafił to powtórzyć słowo w słowo. Z niewiarygodną łatwością uczył się języków obcych. Po pół roku całkiem dobrze mówił po polsku. Zaprzyjaźniliśmy się. Opowiedział mi historię, która przydarzyła mu się w młodości. Otóż w wieku trzydziestu lat znalazł się we Francji, gdzie przebywał w cysterskich klasztorach, między innymi w opactwie Sènanque. Studiował starodruki i któregoś dnia w księdze z końca XII wieku, poświęconej rolnictwu i uprawie ziół, znalazł łaciński rękopis. Był on dziełem niejakiego Rajmunda, templariusza i cystersa, i pochodził z 1223 roku. Ów Rajmund pisał, że przed wielu laty, gdy przebywał w Jerozolimie, poznał młodego króla Lalibelę z Etiopii. Król, wygnany przez brata z kraju, próbował pozyskać sojuszników, którzy pomogliby mu w walce z bratem – stąd jego kontakty z templariuszami. Szybko zaprzyjaźnił się z Rajmundem, który najpierw długo przebywał w Damaszku, ale często podróżował do Jerozolimy, gdzie w końcu zamieszkał na stałe w sąsiedztwie młodego króla. Podczas porządkowania starego domu, w którym mieszkał król, znaleźli małą, drewnianą skrzynkę. W środku znajdował się pewien przedmiot oraz rękopis pochodzący z końca I wieku. Jego autor, niejaki Alfeusz, opisywał, jak wszedł w posiadanie owego skarbu. Król Lalibela i templariusz Rajmund ustalili, że przez jakiś czas zachowają odkrycie w tajemnicy. Wiele lat później Rajmund spisał po łacinie historię odnalezienia skrzynki oraz swoje losy. Pismo włożył do skrzynki, w której był już list Alfeusza, a tę ukrył w bezpiecznym miejscu. Potem wszystko opisał raz jeszcze i ten drugi opis włożył do księgi o rolnictwie i ziołach. Właśnie w niej, po ponad siedmiu wiekach, w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, odnalazł go Frumencjusz.
Ani mój kiepski stan zdrowia, ani możliwości finansowe – właściwie żyję bez pieniędzy, nie są mi zresztą potrzebne – nie pozwalają na drążenie tej tajemnicy. Wydaje mi się jednak, że Ty mógłbyś podjąć taką próbę. Sądzę, że masz szansę na odnalezienie skrzynki i jej niezwykłej zawartości. Tym bardziej, że Frumencjusz powiedział mi więcej, niż tu napisałem. Wiem, jaki przedmiot jest w skrzynce i zapewniam Cię, że to skarb o niewyobrażalnej wartości.
Bezcenne są też pisma Alfeusza i Rajmunda. Wreszcie, co najważniejsze, znam «klucz» do szyfru, którego odgadnięcie może zaprowadzić do miejsca ukrycia skrzynki. Rajmund, jak to mieli w zwyczaju templariusze, nie wskazał wprost, gdzie ją schował, ale pozostawił ów «klucz», który może doprowadzić w to miejsce. Nie przekazuję Ci jednak tych informacji, bo nie wiem, czy podejmiesz się zadania. Muszę mieć dowód, że się zdecydowałeś. Będzie nim wyjazd do klasztoru św. Katarzyny na Synaju. Jeszcze przed śmiercią Frumencjusza zapisałem każdy szczegół, który mi przekazał. Większość Ci tu opisałem, ale dwie najważniejsze informacje zostawiłem w zalakowanej kopercie bratu Maksymowi z klasztoru św. Katarzyny, który odwiedził mnie w ubiegłym roku w Etiopii. Wręczyłem mu także kawałek urwanej karteczki z moim podpisem i powiedziałem, że ma wydać kopertę osobie, która dostarczy drugą, pasującą część kartki z zapisaną dyspozycją dla niego i moim podpisem. Tę drugą część kartki znajdziesz w tej kopercie. Jeśli podejmiesz wyzwanie, nie próbuj drogi na skróty, bo zaprowadzi Cię na manowce. Wierzę, że stać Cię na rozszyfrowanie tajemnicy i odnalezienie skrzynki, jeśli ona jeszcze istnieje. I proszę – nie szukaj mnie, szukaj tej skrzyneczki. To zapewne mój ostatni list do Ciebie. Prawdopodobnie nigdy się już nie zobaczymy. Wspominam mile nasze nocne rozmowy. Byłeś moim jedynym przyjacielem «z tego świata». Niech Cię Bóg prowadzi. Andrzej.
Kolejny raz przeczytałem list. Byłem coraz bardziej podekscytowany. Gorączkowo szukałem w kopercie karteczki dla brata Maksyma. Nie było jej nigdzie. Może gdzieś się podkleiła? Wreszcie znalazłem – miała kolor koperty i wsunęła się w sam jej róg. Dlatego tak trudno było ją zauważyć. A może Andrzej włożył ją tam celowo? Na krzywo urwanym kawałku papieru były jakieś fragmenty zdań po grecku i podpis Andrzeja. Po przetłumaczeniu brzmiały: „Bracie Maksymie… zdeponowana… drugiej części…”.
Kolejna zagadka Andrzeja, której nie można rozwiązać bez fragmentu kartki, oddanego w ręce tajemniczego brata Maksyma.Rozdział II Klasztor św. Katarzyny, Synaj, maj 2010 r.
ASFALT skończył się i teraz terenowa toyota podskakuje na wybojach szutrowej drogi. Wokół skalne wzgórza Białej Doliny, pustynne piachy i skały. Prawie żadnej roślinności, tylko żółte, czerwonawe i białe skały oraz piasek. Takie jest wnętrze Synaju.
Wyruszyliśmy z Szarm-el-Szeik wczesnym rankiem, by przed południem dotrzeć do klasztoru, bo później turystów nie wpuszczają. Ahmed, nasz kierowca, twierdzi, że dojedziemy za dwie i pół godziny. Dochodzi dziesiąta.
– Już prawie jesteśmy – mówi – za dziesięć minut będziemy na miejscu. Uważajcie przy zwiedzaniu. Nie zapuszczajcie się poza uczęszczane szlaki. W tych okolicach pozostało wiele min z czasów wojny z Izraelem.
Klasztor położony na wysokości 1570 metrów, wśród skalistych gór, ma długą historię. Jego początki sięgają IV wieku po Chrystusie. Ale miejsce, gdzie powstał, było świadkiem niezwykłych wydarzeń dużo wcześniej. Biblia wspomina, że obok, na górze Synaj, zwanej dziś Górą Mojżesza, Bóg wręczył Mojżeszowi dwie kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań, a tu, gdzie dziś stoi klasztor, Mojżesz po raz pierwszy zobaczył Boga, który objawił mu się pod postacią krzewu gorejącego i nakazał wyprowadzić lud izraelski z Egiptu. Pamiątką po tym spotkaniu jest ów krzew gorejący. W 337 roku bizantyjska cesarzowa Helena poleciła wznieść tutaj kaplicę, a dwieście lat później cesarz Justynian zdecydował o budowie bazyliki i osadzeniu przy niej stu osiemdziesięciu strażników – południowych Słowian i Greków. Chronili to miejsce, mając zabezpieczenie w postaci wysokich na piętnaście i grubych na dwa – trzy metry murów, które ostały się do dziś. Na początku XI wieku, na górze położonej nieopodal, nieco na południe, niemal naprzeciw Góry Mojżesza, odnaleziono kobiece szczątki. Przypisano je świętej Katarzynie Aleksandryjskiej, która w listopadzie 311 roku jako osiemnastolatka poniosła męczeńską śmierć. Była to inteligentna i piękna córka króla Aleksandrii, która wdała się w konflikt z cesarzem Maksymilianem, władcą wschodniej części imperium rzymskiego. Po ścięciu, jak głoszą podania, aniołowie przenieśli jej ciało na najwyższą górę Synaju, zwaną dziś Górą Świętej Katarzyny. W XI wieku kilku mnichów z klasztoru miało sen, że jej szczątki spoczywają na górze. Poszli tam, odnaleźli je, znieśli do klasztoru i złożyli w złotej trumnie, gdzie spoczywają do dziś. Klasztor nazwano jej imieniem.
– To miejsce jest gęste od mitologii – mówi Wanda. – I jakby tego było mało, jeszcze my chcemy tu odnaleźć jakąś tajemnicę. Jestem ciekawa, czy na coś natrafimy. I jak potraktuje nas brat Maksym.
– Sądzę, że wyda list Andrzeja – mówię.
– A jeśli nie zechce? – zastanawia się Wanda.
– Dlaczego? Przecież mamy karteczkę od Andrzeja.
– Minęło kilka lat. W tym czasie wiele mogło się zdarzyć.
Kończymy rozmowę, bo na horyzoncie pojawia się klasztor. Z oddali wygląda jak warownia. Takie samo wrażenie zrobił na nas przed dwunastu laty, gdy schodziliśmy rankiem z Góry Mojżesza.
Tą samą, co przed laty, furtą przy wieży Klebera wchodzimy za mury. Spotykamy wielu turystów, którzy rankiem zeszli z Góry św. Katarzyny i Góry Mojżesza. Pstrykają zdjęcia. Nigdzie nie widać mnichów. W bazylice także tylko turyści. Za ikonostasem znajduje się Kaplica Krzewu Gorejącego. Turystom wstęp zabroniony, wejść można tylko po uzyskaniu zezwolenia. Może tam ktoś nas zatrzyma? I rzeczywiście, młodziutki zakonnik zastępuje nam drogę.
– Tutaj wstęp zakazany – mówi.
– Szukamy brata Maksyma.
– Kogo? – pyta zdziwiony.
– Brata Maksyma – wyraźnie wypowiadam imię.
– Takiego brata nie ma w klasztorze – mówi mnich.
Czyżby Andrzej mnie okłamał? A może list podyktowała mu chora wyobraźnia? Albo zażartował ze mnie? Nie, to niemożliwe. Andrzej zawsze był poważnym człowiekiem.
– Trzy lata temu był – stwierdzam pewnym głosem.
Klasztor św. Katarzyny na Synaju
– Jestem tu od niedawna. Proszę zaczekać, zapytam któregoś ze starszych braci.
Po chwili wraca z brodatym, siwiejącym zakonnikiem. – Ojciec Stefanos może państwu pomóc – mówi i wycofuje się w głąb.
– Dlaczego szukacie brata Maksyma? Kim jesteście? – pyta Stefanos.
Co mu odpowiedzieć? Raczej nie powinniśmy zdradzać wszystkiego. Nie wiadomo, co stało się z Maksymem ani jak oceniają tu Andrzeja. Jeśli powiemy wszystko, może to zaszkodzić naszej misji. Ale kłamać też nie powinniśmy, bo bez listu Andrzeja pozostawionego Maksymowi nic nie zdziałamy.
– Mamy dla niego przesyłkę – mówię ostrożnie.
– Jaką przesyłkę?
– Jest tutaj – wyjmuję kopertę, do której włożyliśmy karteczkę Andrzeja.
Stefanos sięga po kopertę. Cofam rękę.
– Przesyłka jest dla brata Maksyma. Mamy mu ją wręczyć osobiście.
Stefanos zastanawia się chwilę.
– Brat Maksym nie żyje – mówi powoli. – Zmarł pół roku temu.
W głowie kłębią się gwałtowne myśli. Co się stało z listem Andrzeja? Czy ktoś go ma? Może zaginął? A jeśli nie, to w czyich jest rękach? Stefanos dostrzega chyba moją rozterkę i gonitwę myśli.
– Od kogo jest ta przesyłka? – pyta.
– Od przyjaciela – mówi Wanda.
– Brat Maksym miał przyjaciół tylko w klasztorze – stwierdza sucho Stefanos.
– Przesyłka jest od przyjaciela z klasztoru – mówię – od brata Andrzeja, Polaka.
Stefanos staje jak wryty, patrzy na nas uważnie, nabiera powietrza w płuca i pyta: – Znacie Andrzeja?
– To mój przyjaciel ze studiów – mówię.
– Chodźcie ze mną – mówi, bierze nas pod ramiona i prowadzi w głąb klasztoru.
Siedzimy w niewielkim pomieszczeniu o kamiennych ścianach, na środku stoi poczerniały ze starości drewniany stół i kilka krzeseł. Stefanos, siedzący naprzeciw, uważnie słucha opowiadania o mojej młodzieńczej przyjaźni z Andrzejem. Chyba nie do końca nam ufa. Postanawiam zaryzykować i wyjmuję list od Andrzeja. Przecież nie pozna jego treści, nie zna polskiego, ale może zna pismo i podpis Andrzeja. Spogląda na list i pyta: – Co ci napisał?
– Wspomina przeszłość i prosi mnie o załatwienie pewnej sprawy.
– Jakiej sprawy? – Stefanos sprawia teraz wrażenie śledczego.
– Nie wiem. Tego właśnie dowiem się z listu, który zostawił u Maksyma.
– Rozumiem – zakonnik wreszcie zaczyna traktować nas poważniej. – I dlatego przyjechaliście tutaj. Wszystko, co posiadał brat Maksym, zostało w klasztorze. List także, ale jest w dyspozycji arcybiskupa, naszego przeora. Obecnie przeora nie ma tutaj, większość czasu spędza w Kairze lub w Libanie. Aktualnie przebywa w Kairze. Skontaktuję się z nim. A teraz zapraszam na posiłek. Potem, jeśli zechcecie, pokażę wam klasztor, to znaczy miejsca niedostępne dla turystów.
Posiłek jest skromny: grecka pita, kozi ser, pomidory, oliwki, na deser ciasto. Potem Stefanos prowadzi nas przez klasztor. Widać, że nie jest szeregowym mnichem, zakonnicy odnoszą się do niego z szacunkiem. Idziemy do Kaplicy Krzewu Gorejącego, gdzie kilka godzin wcześniej drogę zastąpił nam młody mnich. Trzeba zdjąć buty, bo mnisi uważają to miejsce za najświętsze na Ziemi. Po wyjściu z bazyliki zwiedzamy położony tuż obok średniowieczny refektarz, który kiedyś był salą modlitw. Na środku jadalni stoi osiemnastowieczny stół przywieziony z greckiej wyspy Korfu. Stefanos wskazuje sufit, na którym nieznany szesnastowieczny artysta namalował Sąd Ostateczny. Odwiedzamy bibliotekę, w której zgromadzono ponad cztery i pół tysiąca ksiąg w języku greckim, syryjskim i staroegipskim. Tylko Biblioteka Watykańska może się poszczycić większą kolekcją manuskryptów i literatury religijnej. Wychodzimy poza mury klasztoru, gdzie znajdują się dwa rozległe ogrody, pensjonat dla turystów oraz kaplica św. Tryfona, zwana Domem Czaszek.
– Tutaj spoczywają kości naszych braci – wyjaśnia Stefanos, wskazując na ułożone za drucianą siatką szczątki.
Są dokładnie posegregowane, osobno czaszki, osobno kości rąk, nóg i inne. Z tyłu maleńki cmentarz, gdzie mieści się zaledwie kilka grobów. Dlatego, gdy któryś z braci umiera, przenosi się szczątki z najstarszego grobu właśnie do tej kaplicy, by przygotować miejsce dla zmarłego.
– Pewnego dnia spoczną tutaj kości każdego z nas – mówi Stefanos.
– Czy tutaj są szczątki brata Maksyma? – pyta nieśmiało Wanda.
– Maksym leży na cmentarzu. Jego pora jeszcze nie nadeszła.
Wracamy za mury klasztorne. Stefanos zostawia nas pod opieką brata Gregoriosa w Galerii Ikon, gdzie zebrano ponad dwa tysiące dzieł. Te, które są wystawione, prezentują się wspaniale. Pochodzą ze wszystkich niemal regionów prawosławnego świata. Można podziwiać je godzinami. W końcu Gregorios wyprowadza nas z galerii i proponuje odpoczynek na murku obok wejścia.
– Poczekajcie, proszę, na ojca Stefanosa – mówi i odchodzi.
Stefanos pojawia się po dziesięciu minutach.
– Rozmawiałem z arcybiskupem – oznajmia. – Jutro wydam wam list brata Andrzeja. Arcybiskup prosi też, by przekazać mu, jeśli oczywiście zechcecie, co Andrzej napisał. Jeśli przyjmiecie naszą gościnę, zaprowadzę was do kwatery.
Plan zabudowań klasztoru św. Katarzyny
Pokoik przylega do klasztornego muru. Jest niewielki i skromnie urządzony. Dwa pojedyncze łóżka, mały stolik i krzesło.
– Widzimy się jutro o siódmej rano, po śniadaniu, przed wejściem do biblioteki – żegna się Stefanos.
Kiedy o świcie trzydzieści trzy razy biją dzwony klasztornej dzwonnicy, co symbolizuje lata przeżyte przez Chrystusa na ziemi, jesteśmy już na nogach. Napięcie wywołane nadzieją, że wkrótce poznamy treść listu, nie pozwoliło nam dłużej spać. Śniły mi się ruiny zamków, jaskinie i góry, do których docierałem w poszukiwaniu jakiegoś skarbu. Kiedy miałem go już na wyciągnięcie ręki – obudziłem się i nie zasnąłem więcej.
Teraz siedzimy w bibliotece naprzeciw Stefanosa, który trzyma w ręce dużą, brązową kopertę. To z pewnością list Andrzeja.
– Czy masz drugą część kartki? – pyta.
Wręczam mu skrawek przesłany przez Andrzeja. Przykłada do niego swoją część, wyjętą z białej koperty. Pasują idealnie. Czyta.
– Wszystko się zgadza – mówi. – Koperta należy do ciebie – wyciąga rękę i podaje mi ją.
– Jaka jest treść kartki? – pyta Wanda.
– „Bracie Maksymie – Stefanos tłumaczy z greki – przyjacielu drogi, zdeponowaną kopertę oddaj właścicielowi drugiej części kartki. Dopasuj kawałki. Andrzej”.
– Czy możemy zabrać kartkę? – pyta Wanda.
– Przykro mi, ale muszę przekazać ją arcybiskupowi – mówi Stefanos. – A teraz pewnie zechcecie przeczytać list. Nie będę wam przeszkadzał. Pamiętajcie, proszę, o prośbie przeora.
Zostajemy sami. Choć niezupełnie, bo kilka stolików dalej jakiś mnich pochyla się nad starą księgą. Może ją czyta, a może ma inne zadania? Spoglądam na kopertę. Wygląda na nienaruszoną. Jest zalakowana, a zamiast pieczęci jakby odcisk palca i niewyraźna, chyba zrobiona zaostrzonym patykiem, litera A, czyli skrót od Andrzej. Wszystko wskazuje na to, że nikt, poza nim, nie zna tajemnicy, którą zawiera. Za chwilę ją poznamy. Wyjmuję scyzoryk i rozcinam kopertę. Wewnątrz – tylko dwie, takie same jak w pierwszym liście, pożółkłe kartki, zapisane pismem Andrzeja.
Trzy godziny później żegnamy się z ojcem Stefanosem.
– Czy mogę zapytać w imieniu arcybiskupa, co napisał brat Andrzej?
– Stwierdził, że już nigdy nie wróci do Polski i prosił, by załatwić zaległą sprawę rodzinną – kłamię, patrząc mu prosto w oczy.
– Ale dlaczego nie napisał wprost do Polski? Przecież miał adres do ciebie.
– Nie wiem, może nie miał możliwości wysłania listu z Etiopii.
Te argumenty nie przekonują Stefanosa. Nie ulega wątpliwości, że nam nie wierzy. Chyba dlatego na pożegnanie stwierdza: – Brat Andrzej to wybitny intelektualista, człowiek ogromnej wiedzy i wielkiej wiary. Cokolwiek ci zlecił, o cokolwiek prosił, nie zawiedź go. A jeśli spotkacie się, powiedz mu, że czekamy tu na niego i przyjmiemy go z powrotem z otwartymi ramionami.Rozdział III Rogoźnik, maj–czerwiec 2010 r.
SAMOLOT za chwilę wyląduje w Katowicach, a my jesteśmy coraz bardziej podekscytowani, zszokowani i jednocześnie poirytowani.
Ekscytująca jest wiadomość na temat przedmiotu ukrytego w skrzynce. Od chwili przeczytania pierwszego listu Andrzeja zastanawialiśmy się, co to może być. Fantazjowaliśmy, że może nieznana ewangelia, kto wie, czy nie najstarsza z istniejących? Jakże sensacyjne byłoby to odkrycie! Dlaczego jednak Rajmund miałby ukryć ją przed braćmi z zakonu i przed Kościołem? Czy zawierała jakieś niewygodne treści? Ale przecież rękopis to nie przedmiot, więc Wanda założyła, że to jakaś relikwia. Epoka, w której żył Rajmund, kochała się w „świętych przedmiotach”, nierzadko były to po prostu ludzkie szczątki.
Te spekulacje okazały się banalne w zderzeniu z wiadomością zawartą w liście odebranym w klasztorze św. Katarzyny. Andrzej pisał: Jeżeli czytasz ten list, to znaczy, że spotkałeś się z bratem Maksymem i zdecydowałeś podjąć poszukiwania. Jak wspominałem w poprzednim liście, znajdziesz tu klucz do rozwiązania zagadki. Najpierw muszę Cię jednak poinformować, czego szukasz. W skrzynce jest drewniany osiołek. Należał on do Jezusa, a wystrugał go dla niego święty Józef, o czym informuje Alfeusz w swoim rękopisie. Teraz rozumiesz wagę zadania, którego się podjąłeś: szukasz dziecięcej zabawki naszego Boga…
Wiadomość jest szokująca. Choć minęły trzy dni, wciąż nie potrafimy otrząsnąć się z wrażenia.
Tym bardziej irytuje, że o miejscu ukrycia skrzynki wiemy niewiele więcej niż przed wyjazdem. Przeczytaliśmy list wielokrotnie. Na dwóch stronach Andrzej napisał zaledwie kilkanaście zdań. Kończąc, stwierdził: Jak wspominałem w poprzednim liście, znajdziesz tu klucz do rozwiązania zagadki. Zostawił go templariusz Rajmund pod postacią wiersza. Jeśli uważnie przeanalizujesz wiersz, odczytasz jego ukryty sens oraz domyślisz się, gdzie pojechać, co zobaczyć i uczynisz to – powinieneś odnaleźć ten skarb. Wiem, że Cię na to stać. Powodzenia.
Wiersz jest po łacinie. Templariusz Rajmund napisał go w 1223 roku, a zatem stosunkowo młodą łaciną. Andrzej mógł go przetłumaczyć, bo łacinę znał perfekcyjnie. Nie uczynił tego, bo jak stwierdził, to jest wiersz i wymaga nie tylko precyzyjnego tłumaczenia ze względu na to, że każde słowo jest ważne, co mógłbym uczynić, ale także umysłu poety, który polskiemu tłumaczeniu nada nastrój i melodykę odpowiadającą średniowiecznemu brzmieniu, czego dokonać nie jestem w stanie.
Po dwóch tygodniach od powrotu z Synaju nadal stoimy w miejscu. Żaden z łacinników, których prosiłem o tłumaczenie, nie podjął się zadania. Wtedy przypominam sobie księdza Wiktora. To znajomy z młodości, kapłan żyjący nieco na uboczu, w małej parafii, znakomity łacinnik, często studiujący starodruki, historyk z wykształcenia, muzyk z powołania i poeta piszący teksty do swoich kompozycji.
Czyta już trzeci raz wiersz i przecząco kiwa głową.
– To bardzo trudny tekst do tłumaczenia, bo napisany łaciną, która zawiera wiele dziwnych naleciałości – mówi. – Nie wszystko rozumiem, są tu słowa o nieznanych mi rdzeniach, może greckich, a może arabskich. Nie wiem, czy dam radę. Ale jeśli mam spróbować, potrzeba mi czasu. Muszę trochę postudiować. Na dodatek to jest wiersz, a ty chcesz, by i po polsku miał poetyckie brzmienie. Spróbuję, ale uzbrój się w cierpliwość. To potrwa. I nie wiem, czy się uda.
Odzywa się po miesiącu: – Przyjeżdżaj, przetłumaczyłem, ale to dziwna poezja. Bardziej jakieś zaszyfrowane zadanie niż wiersz. W co ty się wpakowałeś?
Siedzimy w niewielkim pokoiku. Ksiądz Wiktor wyciąga kieliszki i rozlewa koniak.
– Wiesz – śmieje się – za tę robotę należy mi się nie ta jedna butelka, którą przywiozłeś, lecz cała skrzynka! Przetłumaczyłem wiersz, spróbowałem nadać mu polską rytmikę, ale niewiele z tego rozumiem. Może ty zrozumiesz więcej.
Podaje mi kartkę, a z drugiej czyta na głos:
Pojedź tam, gdzie matka była,
kiedy z Janem uchodziła.
W Jerozolimie rozpocznij,
odwiedź potem miejsc aż sześć,
a w Efezie już odpocznij.