Zabawy i zabójstwa. Riverdale - ebook
Zabawy i zabójstwa. Riverdale - ebook
Oto historia, której nie zobaczysz w serialu!
Mroczne sekrety miasta sięgają głębiej, niż można by sobie wyobrazić…
Riverdale postanawia wskrzesić dawną miejską tradycję – festiwal Rewia Radości. Ma on podobno długą historię, sięgającą pierwszego udanego pozyskania syropu klonowego przez osadników, ale w miejskich archiwach brak na ten temat jakichkolwiek zapisów. Archie, Betty, Veronica i Jughead są pewni, że kryje się za tym coś więcej. Ich przypuszczenia potwierdzają się, kiedy pierwszego festiwalowego wieczora w 75-letniej kapsule czasu zostaje znaleziony ludzki szkielet.
Ale trup w beczce po syropie klonowym nie jest jedynym problemem, który pojawia się podczas festiwalu. Uczestnikom przytrafiają się tajemnicze wypadki, które dotykają także przyjaciół głównych bohaterów… Ktoś wyraźnie stara się położyć kres Rewii Radości raz na zawsze – ale kto? A co ważniejsze, dlaczego? Czy Archie i jego przyjaciele powstrzymają te działania, zanim będzie za późno?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66380-35-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Riverdale – nasze miasteczko. W luźnym tłumaczeniu jego nazwa oznacza „dolinę rzeki” i faktycznie miejscowość przylega do wijącego się koryta burzliwej Sweetwater, której nurt niesie ostre, lepkie popłuczyny po sezonie zbiorów syropu klonowego.
Co jeszcze niesie ze sobą rzeka? Tajemnice.
Jeśli śmierć Jasona Blossoma czegoś nas nauczyła, to tego, że rzeka Sweetwater zna sekrety całego pokolenia.
A nawet kilku pokoleń.
Nasze miasto zostało oficjalnie założone siedemdziesiąt pięć lat temu, ale – o czym dobrze wiedzą rody założycielskie – okolicę zasiedlono o wiele wcześniej. Tutejsza ziemia kryje w swoim wnętrzu, w glebie, całe wieki spuścizny, z której znaczna część – jak powoli zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę – cuchnie i obciąża nas wszystkich. Złowieszcze sekrety i pokrwawione stronice naszej historii sięgają wstecz aż do pierwszych osadników: do waśni rodowych Cooperów i Blossomów, kojarzących się z wojną klanów Hatfieldów i McCoyów – gdy kuzyn strzelał do kuzyna, a brat plamił dłonie krwią brata – i do zdziesiątkowania tubylczej ludności.
Nasze miasto wie, co to mrok, przemoc i zaraza. Większość tych nieszczęść sprowadzili tu sami jego mieszkańcy. Ludzie. O ile jeszcze można ich tak nazywać, wiedząc to, co w końcu zaczęło wychodzić na światło dzienne.
My, dzieci Riverdale, dowiadywałyśmy się, że nadal rozbrzmiewają wśród nas echa przeszłości. Począwszy od zamordowania Jasona Blossoma (które stanowiło zaledwie jeden z ostatnich przejawów tego, co można z czystym sumieniem nazwać „klątwą jego rodu”) aż po Black Hooda, seryjnego zabójcę prześladującego grzeszników.
A wśród najświeższych ech: w miejscowej instytucji o niejasnej przeszłości więziono i zmuszano do uczestnictwa w traumatycznych formach tak zwanej „terapii” niejedną uczennicę i niejednego ucznia naszego liceum. Gryfy i gargulce okazały się uzależniającą grą RPG, żerującą na graczach i skłaniającą wielu z nich do kompulsywnego samounicestwienia. I wreszcie: w mieście zjawił się – wraz z rzeszą zwolenników, których cele są co prawda wyjątkowo niejasne, za to całkowicie podejrzane – przybysz składający obietnice gościnności i akceptacji na Farmie, przedstawianej wszystkim jako azyl.
Cała ta zagadkowa i wielowątkowa dynamika miała źródło w pierwszych dniach istnienia naszego miasteczka – kamieniach węgielnych, na których zostało ono postawione i z których wyrosły nasze tradycje i nasza historia, wijąc się i skręcając jak gęste pnącza. Przegniłe fundamenty i pełne szczelin uskoki – takie właśnie było Riverdale, jakie poznawaliśmy.
Mętne meandry nurtu historii objawiają nam powoli coraz to nowe tajemnice: to, że nowożytna rywalizacja między rodzinami Blossomów i Cooperów wzięła się z gwałtownej, morderczej wendetty, w której brat stawał przeciwko bratu. A walczące ze sobą strony po dziś dzień łakną – wręcz żądają – krwi.
To, że Barnabas B. Blossom dla zabezpieczenia interesów swojego imperium dokonał masakry czterystu Indian z plemienia Uktena. Że rdzennych mieszkańców tych ziem zmuszono do znoszenia przemocy i związanych z ich pokonaniem i wysiedleniem upokorzeń, nie wspominając nawet o trwającym po dziś dzień bólu niemal totalnej utraty tożsamości kulturowej i wyzuciu z praw przysługujących im jako zbiorowości z racji urodzenia.
Oto prawdy, odkrywane warstwa po warstwie.
A jeśli trudno w nie uwierzyć, jeśli brzmią one w uszach przypadkowego historyka bardziej jak legendy? Cóż, legendy wsiąkają nawet głębiej w ziemię, na której zbudowano nasze miasteczko, przenikają nas do szpiku kości.
Na przykład Sugarman: Cheryl Blossom sądziła, że to jakieś straszydło, demon wymyślony przez kogóż by innego, jak nie jej własną matkę, by utrzymać w strachu – i w ryzach – Cheryl i jej brata. „Bądźcie grzeczni albo przyjdzie Sugarman, żeby was porwać”.
Dziewczyna nie przypuszczała wówczas, że nawet w najmroczniejszych bajkach tkwi jakieś ziarno prawdy. I że Sugarman nie jest konkretną osobą, lecz jedną z wielu w niekończącym się kontinuum. I że nie jest on – nie są oni – potworem z bajki, tylko przestępcami.
Przestępcami pracującymi dla ojca Cheryl.
Kolejny rarytas z opowieści przy ognisku: Maple Man, czyli Kloniarz. Bohater umoralniających przypowieści o bestii kryjącej się w przysłowiowej dżungli. Sugarman miał nas porwać w jakimś niecnym celu. Ale Maple Man? Ten miał pożreć nas żywcem.
Niektórzy lekceważyli tę historię, biorąc ją za legendę. Inni traktowali ją jako wariant bajeczki o Sugarmanie – bo czymże jest syrop klonowy, jeśli nie inną formą cukru? Ale wielu z nas – de facto zaryzykuję twierdzenie, że większość – nigdy nawet nie słyszała o Maple Manie. W każdym razie nie przed festiwalem. Jakimś cudem akurat ten fragment przekazywanej ustnie historii naszego miasteczka pozostał okryty mgłą niepamięci, nie docierając do całego młodego pokolenia Riverdale.
Wszyscy jednak uczyliśmy się, że choćby same bajki były fikcją, to i tak za drzwiami wiecznie czyha wilk. I to nawet nie była przenośnia.
Nie w Riverdale. Zwłaszcza nie w Riverdale.
W naszym mieście za plecami każdego kłamstwa zawsze czai się jakaś paskudna prawda.
Teraz, kiedy ostatnie z niedawnych starć Archiego Andrewsa z niebezpieczeństwem w końcu oddalało się i blakło (choć jakże powoli) w lusterku wstecznym naszej wspólnej pamięci, całą czwórką – Archie, Betty, Veronica i ja – pragnęliśmy, żeby życie po prostu wróciło do „normy” albo przynajmniej jakiegoś jej pozoru. Pragnęliśmy życia, które obiecywały nam książki o historii Riverdale i słynna tradycja ustna przekazywana z pokolenia na pokolenie: syropu klonowego w niedzielne poranki, a po lekcjach – koktajli mlecznych u Popa.
I bynajmniej nie było to pragnienie właściwe tylko naszej czwórce. Normalność stanowiła przedmiot pożądania każdego ucznia Liceum Riverdale. Normalność i chwila wytchnienia od otaczającej nas rzeczywistości, w której nasi właśni rodzice mogli obrócić się przeciwko nam, czy to by nas wydziedziczyć, czy to ubezwłasnowolnić, czy to zdradzić, czy to porzucić… czy to, wreszcie, by ponownie nas rozczarować. Rzeczywistości, w której nasi nauczyciele i inni dorośli obarczeni odpowiedzialnością za nasze bezpieczeństwo okazywali się czasem najnikczemniejszymi z drapieżców. W której zło było wielogłową hydrą, a sam pomysł jej pokonania wydawał się jeszcze fantastyczniejszy niż pochodzenie tej mitycznej bestii.
Triumf dobra i poczucie bezpieczeństwa? Wiedzieliśmy, że to mrzonki, coś niemożliwego do spełnienia. Przeszłość i teraźniejszość były beznadziejnie zaplątane w skomplikowaną pajęczą sieć, która nie pozwoli nam na osiągnięcie spokoju za życia.
Mimo wszystko jednak – pielęgnowaliśmy w sobie iskierkę optymizmu. Żywiliśmy nadzieję. Że jakimś cudem, kiedyś, uda się nam odnaleźć powrotną drogę do tego, czym Riverdale miało być od początku. Historia naszego miasteczka nie była wyłącznie brudna i zbrukana. Owszem, ono wiedziało, co to ból; uczyliśmy się tego wciąż na nowo, zostawiając daleko za sobą naszą niewinność.
Ale Riverdale wiedziało także, co to zabawa i radość.
I niektórzy z nas – być może ci sami, którzy żyli z mrokiem za pan brat, do tego stopnia, że się zadomowili we wnętrzu tego koszmaru na jawie – postanowili odnaleźć drogę powrotną do tej radości i zabawy.
Bez względu na cenę.ROZDZIAŁ PIERWSZY
FP Jones:
Czyli co, dzisiaj ogłaszamy Rewię Radości? W liceum?
Hermione Lodge:
Właśnie tam jadę.
FP Jones:
Muszę przyznać, że Penelope nie była zachwycona wiadomością o przywróceniu tej tradycji. I nie ona jedna.
Hermione Lodge:
Jeśli któregoś dnia przejmę się tym, co myśli Penelope Blossom, będzie to dzień złożenia przeze mnie dymisji.
Hermione Lodge:
Wiesz, jak miało być z kapsułą czasu: mieliśmy ją otworzyć z okazji jubileuszu Riverdale. Co prawda wtedy nam się nie udało, ale moim zdaniem nastał właśnie idealny moment na wskrzeszenie radosnej tradycji ŚWIĘTOWANIA czegoś w naszym mieście. I nikt z rady miejskiej nie był w stanie podać mi sensownego argumentu przeciw.
FP Jones:
Pani decyzja, Pani Burmistrz.
Hermione Lodge:
Święta prawda. Ale z góry dziękuję za wsparcie.
FP Jones:
Jasna sprawa.
CHERYL
– Och, j’adore! – Klasnęłam w dłonie, rozradowana. – Rewia Radości Riverdale! Konkurs piękności o Koronę Klonów! Cóż za rozkosznie odjechane świętowanie przed nami, moja kochana TeeTee.
Był poniedziałkowy poranek i obie zastygłyśmy w pełnym gracji bezruchu, czekając przed licealną aulą wśród całej rzeszy zgromadzonych tu niecierpliwych uczniów Liceum Riverdale, pragnących równie mocno jak my dowiedzieć się czegoś więcej o Rewii Radości. Dyrektor Weatherbee zapowiedział ten apel w niespodziewanym e-mailu rozesłanym do wszystkich ostatniego wieczora, więc od tej pory nie posiadaliśmy się z ciekawości.
Mogłabym się obejść bez kolejnych kuksańców spoconymi łokciami pod żebra, ale nie przesadzałam w swoich zachwytach: absolutnie nie mogłam się doczekać, żeby dowiedzieć się więcej o Rewii Radości – zapowiadającej się jako fantastyczny przerywnik w naszym mało-(ach, jakże mało-)miasteczkowym żywocie – i tylko dlatego byłam skłonna więcej znieść i mieć większą niż zwykle tolerancję w stosunku do pospólstwa.
Toni jednakowoż wyglądała na nieprzekonaną. Przechyliła głowę i spojrzała na mnie z ukosa w doprawdy spektakularny sposób.
– Słyszę cię dobrze, Cher – powiedziała. – Rewia Radości brzmi jak coś zacnego, pewnie. Ale… konkurs piękności?
Obserwowałam wyraz twarzy Toni, kiedy rozważała tę kwestię, ewidentnie bez entuzjazmu. Dziewczyna niespecjalnie przepada za galami i światłami rampy, czy to dosłownie, czy w przenośni (w końcu prawdą jest, że przeciwieństwa się przyciągają).
– Nie zrozum mnie źle, jestem absolutnie na tak w sprawie innych punktów programu. Turniej wcinania burgerów? Zabawa na sto dwa. Rzucanie plackami? Wchodzę w to. Ale, serio… konkurs piękności? – Znów spojrzała na mnie nieufnie.
– Wiem, wiem, nie brzmi to zbyt budująco z perspektywy kobiecych dążeń do samostanowienia. – Przygryzłam wargę, czując smak Chanel Rouge Allure. – Ale Weatherbee wyraźnie wspomniał, że w konkursie nie będzie faworyzowania żadnej płci, co idealnie pasuje do misji naszej nowej grupy LGBTQIA, n’est-ce pas? Obiecaj mi, że przynajmniej wysłuchasz go bez uprzedzeń.
Poczułam, jak ktoś ściska moje przedramię.
– Ktoś tu ma jakieś uprzedzenia? Co za farsa. Słyszałyście, że podobno kiedyś ten konkurs odbywał się pod szyldem wyborów Miss Klonów? Teraz zmienili mu nazwę na Koronę Klonów, żeby dopasować się do nowej dyrektywy: wszystkie nastolatki, bez względu na płeć, mile widziane.
To był Kevin Keller, jak zawsze z błyskiem w oku; w swoim mundurze kadeta wyglądał jak żywe wcielenie gorliwego i oddanego sprawie złotego chłopca gotowego uszczęśliwiać innych, nawet na siłę. Obrzuciłam go znaczącym spojrzeniem i wysunęłam przedramię z jego uścisku.
– Uważaj z łaski swojej. Moja skóra jest nie tylko blada jak porcelana, drogi Kevinie, lecz także równie delikatna. Łatwo zostają na niej sińce. – Wieczna klątwa zaklęcia w skórę złocistorudej tycjanowskiej piękności.
Chłopak przewrócił oczami.
– Jasne. Przepraszam. Już dobrze. – Poklepał mnie po ramieniu, tym razem dużo słabiej. – Ale jakie to fajne, no nie? Wystarczy trochę tak zwanego równouprawnienia płciowego – naprawdę powiedział „tak zwanego”, wykonując w powietrzu palcami znaki cudzysłowu – żebym natychmiast wszedł w to jak w masło.
Uśmiechnęłam się. Entuzjazm Kevina byłby zaraźliwy, nawet gdybym nie była już całym sercem zaangażowana w sprawę.
– Mam tak samo, mon ami. Teraz więc trzeba nam jeszcze tylko przekonać do sprawy tę zachwycającą istotę. – Wskazałam gestem Toni, która wciąż miała na twarzy wymuszony wyraz zdeprymowanej tolerancji. (Znałam go dobrze). – Szczerze mówiąc, jestem tak zdeterminowana, by nakłonić do udziału w konkursie tę oto boginię, że sama chętnie z niego zrezygnuję, aby to jej poświęcić całe moje wsparcie i uwagę. Moją królową już jesteś – powiedziałam do Toni. – Pora, żeby reszta miasta zobaczyła w tobie tę królewskość, którą ja dostrzegam.
Kevin wyglądał, jakby był w autentycznym szoku na wieść o tym, że ktokolwiek potrzebuje być przekonywany do uczestnictwa w konkursie piękności, nieważne, jakiego rodzaju. (Miło było mieć pod ręką przynajmniej jedną osobę podzielającą mój pogląd).
– Zaraz, Toni, to ty nie jesteś przekonana? Ależ taniec masz w małym palcu, więc prezentację talentu miałabyś totalnie z głowy. A poza tym jesteś powalająca, wiadomix. – Nagle chyba zaczął zmieniać zdanie. – Właściwie to chyba nie powinienem tak bardzo przekonywać cię do wzięcia udziału w tym konkursie. Nie, jeśli sam liczę na zdobycie nagrody głównej.
– Przekonywać? Czy mamy wśród nas kolejną kontestatorkę?
To była Veronica we własnej osobie, olśniewająca (potrafiłam to przyznać, aczkolwiek niechętnie) w czarnej trapezowatej sukience z koronkowymi wstawkami, która wyglądałaby jednak lepiej w kolorze czerwonym… i na mnie. (Wszak „Piękno jest prawdą, prawda – pięknem”).
– Nie obchodzi mnie, jak bardzo to coś będzie promować równouprawnienie; co do mnie, nadal uważam, że to powrót do epoki kamienia łupanego.
Veronica była na autentycznej ścieżce wojennej. I to z powodu takiego głupstwa.
– Chcesz przez to powiedzieć, że w ogóle nie chciałabyś zobaczyć, jak Archie staje w blasku reflektorów do prezentacji w stroju kąpielowym? – zażartował Kevin.
– Stary, to się w życiu nie zdarzy. – Archie podszedł do Veroniki od tyłu i ucałował ją w policzek. – Przepraszam, że muszę cię rozczarować.
– Och, mój Archiekins – powiedziała Veronica, uśmiechając się do niego. – Ty wiesz, jak złamać mi serce.
– Nie będzie prezentacji w strojach kąpielowych. – To była Betty, depcząca Veronice i Archiemu po piętach, quelle surprise, z podrygującym blond kucykiem, w obłoku gołębiego i millenialnoróżowego kaszmiru. Obróciła się do Jugheada, swojego chłopaka o aparycji kloszarda. – Zaraz… czy może będzie?
Jughead wzruszył ramionami.
– Nikt nic nie wie o tej tak zwanej tradycji. Na razie to wszystko raczej plotki.
– Już same wybory królowej czy króla piękności to fatalna sprawa, a jeszcze występy w strojach kąpielowych? Na takie uprzedmiotowienie się nie zgodzę – powiedziała Veronica. – Pominę etap kontestacji i od razu przejdę do protestu na całego.
– Ee, w takim razie będę musiał pikietować po przeciwnej stronie. – Jak na komendę pojawił się Reggie, łypiąc pożądliwie – i tylko półżartem – okiem.
Uniosłam rękę w odprawiającym go geście, skupiając uwagę na Veronice.
– Śmiała myśl, Normo Rae – stwierdziłam. – Ale chyba trochę uprzedzamy bieg wydarzeń. Jak już oznajmiłam Toni, wypadałoby zachować otwartość umysłu. Co do mnie, chcę dowiedzieć się więcej o tej całej Rewii Radości Riverdale. Może więc zajmiemy miejsca i posłuchamy, co ma do powiedzenia nasz szanowny pan dyrektor?
W auli było duszno, wilgotno i tak pełno ludzi, że nie dałoby się szpilki wcisnąć. Oczywiście moje Vixenki zajęły mi i Toni miejsca w pierwszym rzędzie (jak to się mówi: najważniejsza jest lokalizacja), więc przynajmniej wśród tej nędznej ciżby miałyśmy odrobinę miejsca na nogi.
Archie, Veronica i Reggie siedzieli kilka rzędów za nami, a kątem oka dostrzegłam, jak Betty i Jughead chyłkiem przemykają pod sceną, wyłapując wolne krzesła na prawo od podestu Weatherbeego. Tych dwoje zawsze się skradało – nawet kiedy nie działo się nic szczególnie niestosownego. Betty miała wyraz twarzy świadczący o ekstremalnym zakłopotaniu. Wątpiłam jednak, by miał on cokolwiek wspólnego z palącą kwestią prezentacji w strojach kąpielowych. Sięgnęłam po dłoń TeeTee, ujęłam ją i oparłam sobie nasze złączone ręce na kolanach.
Kiedy już wszyscy siedzieli na swoich miejscach, a rozmowy w większości ucichły do poziomu dyskretnego pomruku, dyrektor Weatherbee wyszedł zza kulis i wstąpił na zajmujący centralny punkt sceny przed nami podest.
– Dzień dobry – zagaił spokojnym tonem. – Dziękuję wam wszystkim za przybycie.
Zupełnie jakby nie był to zwołany odgórnie apel. I jakbyśmy nie przebierali nogami, żeby dowiedzieć się więcej, o co tutaj chodzi.
– Zapewne wszyscy już zapoznaliście się z treścią e-maila o nadchodzącej Rewii Radości Riverdale, która odbędzie się w tym tygodniu, począwszy od dzisiejszego wieczora, a skończywszy w weekend. Zdajemy sobie sprawę, że ogłaszamy to w ostatniej chwili, ale definitywna decyzja o przywróceniu tej ulubionej przez wszystkich miejskiej tradycji zapadła dopiero wczoraj wieczorem na naszym ostatnim zebraniu w ratuszu.
– Panie dyrektorze… – To Betty podniosła się z miejsca i przerwała wypowiedź Weatherbeego tonem pełnym zaniepokojenia. – Skąd ten pośpiech? I czy może nam pan wyjaśnić, jak to jest, że o tradycji, którą określił pan jako „ulubioną przez wszystkich”, nigdy w życiu nie słyszeliśmy?
Weatherbee posłał jej wymuszony uśmiech.
– Rozumiem, że ma pani pytania, panno Cooper. – Podniósł wzrok na całą widownię. – Że wszyscy macie pytania. Na szczęście gościmy dziś tutaj kogoś, kto chętnie i szczegółowo opowie wam o Rewii Radości Riverdale. – Obrócił się, dając znak osobie stojącej tuż za kulisami. – Proszę was o przywitanie gorącymi oklaskami naszego specjalnego gościa, pani burmistrz Hermione Lodge.
Gdzieś zza pleców dobiegło mnie drwiące parsknięcie, które mogła wydać z siebie tylko Veronica.
Donośniej jednakowoż zabrzmiał stukot zabójczo wysokich obcasów wkraczającej na scenę pani burmistrz. Przy każdym kroku gęste czarne loki idealnie opadały jej na ramiona.
Pani Lodge bez wątpienia wyglądała na przedstawicielkę władzy pochodzącej z wyboru: w wytwornym spokoju zastygła przed całym audytoriuma, z absolutną gracją zajmując miejsce dyrektora na podeście.
– Dzień dobry – zaczęła głośno i wyraźnie. – Dziękuję wam, że mogę tu dzisiaj gościć. Dziękuję również panu dyrektorowi za dzisiejsze obwieszczenie. A także… – tu uniosła brwi, jakby dopiero w tym momencie coś sobie przypomniała – …dziękuję Evelyn Evernever za jej pomoc w przywracaniu tradycji Rewii Radości Riverdale. Evelyn była na tyle miła, że zgodziła się poświęcić swój czas, by pomóc nam w stworzeniu kalendarium wydarzeń; to jej należą się wyrazy uznania za dokument, który wszyscy zobaczyliście w swoich e-mailach.
Kolejny pełen niedowierzania śmiech – tym razem ze strony Betty.
Ogólny sceptycyzm w podejściu do zapowiadanego festynu był oczywiście całkowicie zrozumiały – mnie samej trudno było przywołać na myśl jakikolwiek event w najnowszej historii naszego miasteczka, który nie zostałby skalany spontanicznym aktem rozlewu krwi. A jednak – sama nie wiem – coś we mnie wyraźnie tęskniło za prostotą zwykłego świętowania. Zbyt wiele czasu minęło, odkąd ostatnio doświadczyliśmy nieposkromionej radości. Nie wiem, jak inni, ale ja postanowiłam zapomnieć o rozsądku i skwapliwie opowiedzieć się po stronie entuzjazmu.
– W zwykłych okolicznościach tego typu ogłoszenie przekazalibyśmy wam osobiście zamiast za pośrednictwem internetu. W tym jednak przypadku plany zostały sfinalizowane dopiero na wczorajszym zebraniu w ratuszu, tak jak przed chwilą wyjaśnił pan dyrektor. Wasi rodzice również otrzymali już e-maile z mojej kancelarii ze szczegółowymi informacjami o rozpoczynającej się Rewii Radości oraz z tym samym kalendarium, co wy. Ale jestem tu dziś, żeby przedstawić wam tę tradycję w trochę szerszym kontekście historycznym i wyjaśnić, dlaczego przywracamy ją w mniej więcej trzy czwarte wieku po tym, gdy została zarzucona.
Pani Lodge zaczerpnęła tchu.
– Jak dobrze wiecie, nasze miasto założono w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym, ale pierwsi osadnicy przybyli na miejsce, które miało stać się Riverdale, wiele lat wcześniej. I chociaż miasto od zawsze było głęboko zanurzone w tradycji, możecie mi wierzyć lub nie, ale owszem, istnieje kilka zwyczajów, które od dłuższego czasu umykały naszej uwadze. Rewia Radości Riverdale to tylko jeden z nich – i wielką satysfakcją napawa nas to, że możemy go teraz świętować.
Pani burmistrz zawiesiła na chwilę głos.
– Kiedy na samym początku osiemnastego wieku przybyli na te tereny pierwsi osadnicy, nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, na ile gościnne okażą się dla nich brzegi rzeki Sweetwater. Nie mieli gwarancji, że czeka ich tu dobrobyt. Zimy – jak wszyscy dobrze wiecie – bywały okrutne, a uprawianie ziemi za Fox Forest i przekształcanie jej w farmy z prawdziwego zdarzenia wymagało katorżniczej pracy.
Stłumiłam ziewnięcie, słysząc, że podobnie czyni kilkoro innych uczniów z niespecjalnie urzeczonej słowami pani burmistrz widowni. Wszystko to już wiedziałam; stanowiło to nieodłączną część bycia Blossomem. W końcu przecież Riverdale i rodzina Blossomów to jedność. Historia miasta zaczynała się wraz z naszą własną. Ale o co chodziło z Rewią Radości? Dlaczego w ogóle nikt o niej nie słyszał? Wydawało się nieprawdopodobne, że nie znała jej żadna osoba z mojej rodziny. Z drugiej strony aż nazbyt prawdopodobne było, że mamcia wiedziała o tej tradycji – ale informacje o niej utrzymywała przede mną w sekrecie z sobie tylko znanych, ohydnych powodów.
– A jednak nasi najstarsi obywatele wytrwali – ciągnęła burmistrzyni. – Po kilku latach pomyślnych zbiorów postanowili upamiętnić tę okazję festiwalem celebrującym szczodrość tej ziemi. Radowali się i ucztowali w ramach święta, które z czasem stało się znane jako – wzięła głęboki oddech, by uzyskać dramatyczny efekt – Rewia Radości Riverdale.
– Plus przynajmniej za aliterację – wyszeptała Toni. Uścisnęłam jej dłoń.
– Niewiele wiemy o najstarszych Rewiach. Kroniki z tych czasów są skąpe i pozostało w nich bardzo mało konkretnych informacji. Wiemy na pewno tyle, że choć jest to tradycja sięgająca lat najstarszych zbiorów pierwszych osadników z okolicy, sprzed oficjalnego założenia naszego miasta, samo wydarzenie rozrosło się z czasem do dłuższej uroczystości, obejmującej niekiedy cały tydzień uczt, koncertów i tańców w miejskim ratuszu.
Gdzieś z tyłu sali rozległ się okrzyk Kevina Kellera:
– A konkurs piękności?
Nadzieja bijąca z jego drżącego głosu była wprost słodka. Kilkoro uczniów zawtórowało mu głośnymi okrzykami. Ewidentnie nie tylko on i ja ekscytowaliśmy się nadchodzącym świętowaniem.
Pani burmistrz musiała pomyśleć to samo. Uśmiechnęła się.
– No tak, konkurs. To nieco późniejszy dodatek do programu festiwalu, wydarzenie wręcz skrojone na miarę dla uczniów Liceum Riverdale. Na pewno wszyscy niecierpliwie czekacie, żeby dowiedzieć się o nim więcej.
Zgromadzeni nagrodzili te słowa owacją, w której prym wiódł znów Kevin. Uprzejmie pstrykałam palcami, nie chcąc przerywać uścisku dłoni z mą ukochaną TeeTee po to tylko, by klaskać jak reszta pospólstwa.
– Kulminacją całej – zgodnej z nazwą festiwalu – radości były wybory Miss Klonów. Początkowo był to konkurs piękności w tradycyjnym wydaniu, ale – rzecz jasna – z nastaniem nowoczesności wiążą się nowoczesne ideały. Dlatego modyfikujemy wybory Miss Klonów na własną modłę. Zmieniliśmy nazwę: teraz jest to konkurs o Koronę Klonów i wszyscy kandydaci będą w nim mile widziani. Liczymy, że znajdzie się wśród nich wielu z was.
Na widowni narastało poruszenie – wiele osób zaczynało szeptać między sobą, od razu coś planując.
Podniosłam rękę.
– Tak, Cheryl? – zareagowała pani Lodge.
– Pani burmistrz, zgodnie z tym, co napisano w e-mailu, Rewia Radości zaczyna się już dziś wieczorem. A konkurs o Koronę Klonów odbędzie się w sobotę… w tę sobotę?
Pani Lodge spokojnie skinęła głową.
– Zgadza się. Dziś wieczorem nastąpi pierwsze wydarzenie festiwalu: jubileuszowe otwarcie kapsuły czasu.
Pomachałam ręką, wciąż skoncentrowana na własnej sprawie.
– Ależ to absolutnie za krótki termin na dopracowanie programów konkursowych. Nie mówiąc o znalezieniu idealnych wieczorowych kreacji! – zaprotestowałam. Siedzący wokół poparli mnie zgodnym mruczeniem.
Pani Lodge uśmiechnęła się.
– Dziękuję ci za troskę, Cheryl. Nie wątpię jednak, że komu jak komu, ale tobie akurat bez problemu uda się przygotować w tym czasie coś niezrównanego.
– Skąd ten pośpiech? – zawołała wyzywająco Veronica gdzieś zza moich pleców. – Jubileusz Riverdale jest już za nami. Do dziś nikt nawet nie wspomniał o kapsule czasu. Muszę przyznać: trochę to niezwykłe, że słyszymy o wszystkim tak w ostatniej chwili. Niezwykłe, a może i… podejrzane.
Burmistrzyni zaczerpnęła tchu, wyraźnie dobierając słowa.
– Cóż, Veronico, być może się nie mylisz. De facto w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku, w dniu oficjalnego podpisania aktu erekcyjnego Riverdale, wspomniana kapsuła czasu została zapieczętowana przez radców miejskich z jednoznacznym zamiarem otwarcia jej po siedemdziesięciu pięciu latach w ramach obchodów jubileuszu naszego miasta. W ten właśnie sposób upamiętnili swoją ostatnią Rewię Radości.
– I potem po prostu zrezygnowali z corocznego festiwalu? – wyrwało się Betty, wodzącej wzrokiem od Jugheada do Veroniki.
Pani Lodge wsunęła za ucho jakiś niesforny lok.
– Przeszli ewolucję – odpowiedziała dobitnie. – Rewia Radości była festiwalem, który upamiętniał czasy bardziej niepewne, najeżone większymi zagrożeniami. Ponieważ założenie miasta miało zapoczątkować okres, jak przewidywano, tętniący życiem i pozbawiony trosk, uznano, że kapsuła czasu będzie stosownym hołdem złożonym przeszłości. Wkrótce odchodzącą tradycję miało zastąpić wiele nowych. Takich na przykład jak nasze regularne noworoczne śniadanie z naleśnikami.
Wstałam z miejsca. Miałam tego dosyć.
– I chociaż normalnie powiedziałabym tylko, że każdy lubi gorące ciasto prosto z płyty do smażenia, myślę, że już pora skończyć z tym przesłuchaniem, koleżanki i koledzy. Ten festiwal jest jak darowany koń. Nie zaglądajmy mu w zęby.
Wokół mnie znów rozległy się okrzyki poparcia. Moja owładnięta misją uszczęśliwiania innych ponura kuzynka oraz jej wyglądający jak niedoszli aktorzy odrzuceni z castingu do filmu Johna Hughesa przyboczni byli ewidentnie w mniejszości ze swoimi wątpliwościami i skłonnością do rzucania kalumnii. A my, reszta Buldogów? Byliśmy gotowi się radować.
Pani burmistrz dała nam znak, żebyśmy się uciszyli. Posłuchaliśmy jej, choć nie od razu.
– Oczywiście kapsuła czasu miała zostać otwarta z okazji jubileuszu siedemdziesiątej piątej rocznicy założenia miasta. No ale cóż… –Przestąpiła z nogi na nogę, jakby się nad czymś zastanawiała.
Obrzuciła nas opanowanym spojrzeniem.
– Nie jest żadną tajemnicą, że w czasie jubileuszu Riverdale przechodziło… pewien kryzys. Uznano, że to nie jest właściwy moment na jej otwarcie.
– Ciekawe użycie konstrukcji bezosobowej – zauważyła Toni. Dałam jej lekkiego kuksańca łokciem.
– Co prawda od tamtej pory – przez chwilę pani burmistrz zdawała się szukać właściwych słów – wyzwania, przed którymi staliśmy jako miasto, bynajmniej nie zmalały.
– Ehm, to mało powiedziane – skomentował ktoś z widowni. Wszyscy skwitowali to śmiechem, w którym pobrzmiewało jednak pewne zażenowanie.
– Mieliśmy mnóstwo powodów do zmartwień i stresów – powiedziała tylko pani Lodge. – Ale w ratuszu pomyśleliśmy: czy to nie idealna pora, żeby zrobić sobie chwilę oddechu i odtworzyć przynajmniej część tego, dzięki czemu Riverdale jest takim szczególnym miejscem? Założyciele miasta pragnęli, żeby stało się to w taki, a nie inny sposób, i było błędem z naszej strony, że przeoczyliśmy wyznaczony przez nich kamień milowy. Ale postawimy go teraz sami: pora przywrócić w Riverdale Rewię Radości.
– Pani burmistrz, zgadzam się z panią absolutnie – odezwał się dyrektor, wstępując na podest i gładko zmieniając się na nim z burmistrzynią. – Bardzo dziękuję, że znalazła pani czas na przybycie do nas i rozmowę z naszymi uczniami. Podziękujmy pani burmistrz za jej poświęcenie, tak?
Zaklaskaliśmy posłusznie.
– Do konkursu o Koronę Klonów będzie się można zgłosić na przerwie obiadowej przy stolikach wystawionych przed stołówką – ciągnął pan Weatherbee. – Znajdziecie tam również informacje i arkusze zgłoszeniowe dotyczące innych wydarzeń. Wszystko to zostało także zawarte w pakiecie powitalnym, który rozesłano do was dzisiaj rano. Liczymy na to, że zaprzęgniecie swoje talenty do możliwie jak najszerszego udziału w Rewii Radości.
– Jeśli nie uda się wam dotrzeć do stanowisk zgłoszeniowych, a będziecie chcieli zapisać się na konkurs, podejdźcie po prostu do mnie! – Z miejsca w pierwszym rzędzie poderwała się Evelyn Evernever. Jej głos tryskał energią. Gdy szło o przekonanie nas do udziału w uroczystościach, przynajmniej o tę jedną uczennicę pani burmistrz nie musiała się martwić.
Jako że apel miał się ku końcowi, obróciłam się do mojej TeeTee.
– Masz ten błysk w oku – stwierdziła, jak zwykle trafnie mnie oceniając. – Dobrze go znam.
– Kto, ja? – Mrugnęłam do niej. – Po prostu cieszę się na Rewię Radości.
– Naprawdę tak bardzo chcesz, żebym wzięła udział w konkursie, że jesteś skłonna sama przesiedzieć go na ławce rezerwowych?
Pokraśniałam.
– Ależ, Antoinette, czy jestem aż tak otwartą księgą?
– No dobrze – westchnęła. – Wejdę w to. Możesz… bo ja wiem, instruować mnie, być moją mentorką czy jak tam nazwiemy uczenie tajników uczestnictwa w konkursach piękności. O ile nie będziesz przy tym za bardzo wydziwiać.
Zapiszczałam.
– Och, merveilleux! Będzie wyśmienicie. A jakie wrażenie wywoła stosowny dopisek na twojej aplikacji do college’u, kiedy zostaniesz zwyciężczynią konkursu. – Już to sobie wyobrażałam: moja ukochana na scenie, olśniewająca w koronie i z tym swoim zabójczym uśmiechem. – Fakt, uwielbiam korzystać z okazji do błyśnięcia przepychem. Przyrzekam, będę cię rzeźbić jak nowożytny Pigmalion safickiej miłości Galateę.
– No nie, widzisz? Już zaczynasz wydziwiać. Jestem otwarta na wiele, ale nie jestem niczyją Elizą Doolittle.
– Oczywiście, że nie – odparłam, całując ją przy tym. – Nawet jeśli jesteś moją własną my fair lady.ROZDZIAŁ DRUGI
Betty:
V, nie przyszłaś na obiad. Kevin pytał, czy zgłosisz się do udziału w Rewii Radości. Evelyn siedzi przy stoliku rejestracyjnym już od trzech lekcji. Nawet nie wiem, jak udało jej się zerwać z zajęć.
Veronica:
I domyślam się, że całe tłumy cisną się tam, żeby się zapisać?
Betty:
No, powiedzmy, że nie omijają stolika szerokim łukiem.
Veronica:
Powiedzmy, że inaczej bym to ujęła. Wyskoczyłam na przerwę poza szkołę. Porozmawiam z matką. Odezwę się.
Betty:
Powodzenia!
VERONICA
Ratusz miejski Riverdale, w którym mieściło się biuro pani burmistrz, był czystej wody brylantem małomiasteczkowej architektury: strzeliste sufity, wypolerowane na błysk imitacje starego drewna, przepastne atria – wszystko w sam raz jako tło dramatycznego wejścia. A właśnie o nie mi chodziło. Wparowałam do gabinetu mojej matki, odsuwając z drogi jej zaniepokojoną asystentkę i z determinacją stukając obcasami o płytki podłogowe.
– Veronico. – Mama uśmiechnęła się cierpko. – Co za niespodzianka. Nie powinnaś być w szkole? W której dopiero co cię widziałam? – W jej postaci, gdy tak siedziała w swoim gabinecie, obserwując świat zza biurka, wszystko było idealnie wyjątkowe: wyglądała imponująco, władczo, nienagannie. Świdrowała mnie uważnym spojrzeniem zza szylkretowych oprawek okularów od Dolce & Gabbany, które doskonale podkreślały jej wymuskaną, lecz zadającą szyku jedwabną bluzkę Celine.
Zbyłam ją machnięciem ręki, moszcząc się na fotelu naprzeciw niej, tak że zajęłyśmy pozycje po dwóch stronach biurka jak dwie szulerki po przeciwnych stronach stolika do pokera.
– Bez obawy, twoja córka nie chodzi na wagary – powiedziałam. – Mam przerwę obiadową i uznałam, że to doskonała pora, by wyskoczyć ze szkoły i porozmawiać z tobą o tej najnowszej… farsie, którą planuje się zesłać jak jakąś karę na naszą uczniowską społeczność. – Zabębniłam palcami o blat biurka, czekając… sama nie wiem na co, może na jakieś wymuszone tłumaczenia.
Matka tymczasem uniosła brew, nie odzywając się ani słowem. Aha, więc to tak planowała ze mną pogrywać?
– Przepraszam – ciągnęłam, szybko zmieniając taktykę. Przełknęłam ślinę, a wraz z nią gorycz. – Możliwe, że przesadzam z reakcją – przyznałam. Ale zastanowiłam się nad tym chwilę i natychmiast poczułam, jak przyspiesza mi tętno. Nie, wcale nie przesadzałam. – Nie, cofam to. Zdecydowanie, absolutnie nie przepraszam. Mamo… konkurs piękności?
Nadal zero reakcji, twarz nawet jej nie drgnęła. Nic dziwnego, że miała, podobnie jak ojciec, taki dryg do negocjacji.
– Konkurs piękności – powtórzyłam. – Czy przypadkiem zawędrowałam na plan jakiejś komedii romantycznej z późnych lat dziewięćdziesiątych? Jeszcze chwila i powiesz mi, że idziemy poszaleć na zakupach w centrum handlowym Riverdale. – Sama się aż wzdrygnęłam na tę myśl.
Matka w końcu odwróciła wzrok od wielkiego monitora komputerowego, za którym się dotąd chowała. Westchnęła.
Dała mi do myślenia tym westchnieniem. Niewykluczone, że byłoby mi łatwiej, gdyby nadal ukrywała się za ekranem komputera i zgrywała niewiniątko. Ale nie: przybyłam tu ze szlachetną misją. A mama powinna była wiedzieć, że mój stalowy wzrok jest równie idealnie wyćwiczony i identycznie onieśmielający jak jej własny. Zmierzyłam ją teraz tym spojrzeniem, zakładając ręce na piersi i czekając, aż mi odpowie. Tylko nie mrugaj, upomniałam samą siebie w myślach. Łatwo powiedzieć, trudniej się powstrzymać; na szczęście na polu wojny psychologicznej nie byłam byle debiutantką.
– Bez przesady, Veronico, dobrze wiem, że nigdy w życiu nie poszłabyś na zakupy do centrum handlowego. – Uśmiechem doceniła własny dowcip. – Ale owszem, m’hija – ciągnęła. – Konkurs piękności. Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego taką aferę. To będzie wspaniała zabawa! Tobie i twoim przyjaciołom może się nawet spodoba! To tylko mały, nostalgiczny epizod w całym zakrojonym na szerszą skalę świętowaniu.
– Seksistowski i archaiczny. – Tak na początek. A poza tym tandetny, choć szczerze mówiąc, ten akurat argument znajdował się niżej na mojej liście zastrzeżeń.
– Och, dajże spokój, Veronico. Nikt nie rzuca wyzwania twojemu… przekonaniu o sile kobiecego samostanowienia. Zachowujesz się zbyt teatralnie. Przecież też zdarzało ci się obnosić po scenie swoje… wdzięki. Naprawdę muszę ci wytykać, że jesteś w drużynie cheerleaderek?
– Halo? Dzwoni Gloria Steinem, chce ci powiedzieć, że twoja zdrada drugiej fali feminizmu właśnie się dokonała – warknęłam. River Vixens nie były przykładem tandety, lecz tradycji. Jak by nie patrzeć, była to zupełnie inna historia. – Mamo, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Kto jak kto, ale ty powinnaś się orientować, że występy cheerleaderek zostały wreszcie, co zresztą od dawna im się należało, uznane za regularną dyscyplinę sportową, wymagającą treningów, sprawności fizycznej i kondycji. Owszem, w zamierzchłych czasach cheerleaderki lekceważono, uznając je zapewne za element czysto ozdobny, dekorację, na tle której prezentują się męskie zmagania samców alfa; uprawiające ten sport dziewczęta traktowano jako coś niewiele bardziej znaczącego niż rozrywka w przerwie meczu. Ale czasy się zmieniły. Teraz jesteśmy zawodniczkami. I jako River Vixens wygrałyśmy w ostatnim turnieju cheerleaderek. Dzięki choreografii, którą ja sama pomagałam przygotować. Wiesz przecież.
Nawet gdy wzięło się pod uwagę, że mama miała tendencję do podporządkowywania się ojcu jako głowie rodziny w sensie jej najbardziej stereotypowego, nuklearnego wzorca, ta postawa wydawała się zupełnie nie w jej stylu – kobiety w końcu nie tylko pracującej, ale aktywnie zaangażowanej zarówno w wielki biznes, jak i politykę.
Zdjęła okulary i zaczęła masować sobie skronie.
– No dobrze, wybacz. Bynajmniej nie chciałam sugerować niczego, co podważałoby twoje feministyczne ideały, Veronico. Dobrze wiesz, że nigdy nie zgodziłabym się na uprzedmiotawianie mojej własnej córki.
Jasne, akurat. Nie mogłam nie przewrócić oczami w odpowiedzi.
– No tak, nie licząc tego jednego razu, kiedy – o ile mnie pamięć nie myli – poprosiłaś mnie, bym użyła swych damskich sztuczek i wpłynęła na decyzje Archiego – wypomniałam jej. – Oraz sytuacji, kiedy we dwójkę z tatą namówiliście mnie na oprowadzenie po Riverdale tego oblecha pierwszej wody Nicka St. Claira, bo oboje chcieliście wejść w jakieś interesy z jego rodzicami.
Miałam rację, ale nie to chciała ode mnie usłyszeć. Nikt z rodziny Lodge’ów nie lubi, kiedy pokazuje mu się, gdzie jest jego miejsce. Zobaczyłam, jak po jej idealnie rzeźbionych policzkach przebiega drgnienie irytacji.
– Niech będzie – warknęła. – Może nie nigdy. Ale ten konkurs się odbędzie, m’hija. W sobotę. Zaś dziś wieczorem rozpoczniemy Rewię Radości Riverdale od otwarcia w parku Pickensa siedemdziesięciopięcioletniej kapsuły czasu, przy czym ty będziesz stać u mego boku i pięknie się uśmiechać przez cały ten napuszony event.
– Występ na pokaz. – Westchnęłam. – Nie wspomnę nawet o afterparty w La Bonne Nuit, o którym dowiedziałam się z e-maila, tak jak cała reszta obywateli naszego miasta, ani chwili wcześniej.
– Tego akurat szczerze żałuję. Ale rzecz jasna kancelaria burmistrza postara się, żebyś otrzymała całkowity zwrot wszelkich wydatków.
– I domyślam się, że w trakcie całego afterparty też mam się uśmiechać?
– Oczywiście. Sama pomyśl, jak by to wyglądało, gdyby córka burmistrzyni nie wzięła udziału w imprezie. – Mama postukała perfekcyjnie polakierowanymi paznokciami o blat biurka.
– Wyglądałoby na to, że córka burmistrzyni nie wierzy w festiwale, w których główną atrakcję stanowią szowinistyczne, archaiczne tradycje w rodzaju konkursów piękności. Serio, to by mogło przemówić nawet do bardziej postępowej części twojego elektoratu.
Mama roześmiała się.
– To Riverdale, Veronico. Mój elektorat, niezależnie od swojej postępowości, ceni sobie tradycję. Po części to właśnie moi najbardziej postępowi wyborcy poparli starania o przywrócenie obchodów święta i otwarcie kapsuły czasu.
– Trudno mi w to uwierzyć.
– Może i tak, m’hija. Ale nie musisz w nic wierzyć; masz się tylko dobrze zachowywać. W tych czasach nasze miasto potrzebuje Rewii Radości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Czy mam ci przypomnieć, jak… burzliwe były ostatnie wydarzenia, choćby tylko w tym krótkim czasie, odkąd tu zawitałyśmy?
Pokręciłam głową. Oczywiste było, że nie musi tego robić. Odkąd przeprowadziłyśmy się do Riverdale, miałyśmy okazję obserwować pokłosie rodzinnego morderstwa, seryjnego zabójcę, który terroryzował całe miasto (plus jeszcze ze dwóch jego naśladowców na dokładkę), a także mafijną przemoc (w którą być może zamieszani byliśmy i my, Lodge’owie, choć jeśli o mnie chodzi, bynajmniej nie zamierzałam puszczać pary z ust…).
A już zupełnie ostatnio… prześladowanie mojego Archiekinsa przez Najdroższego Tatusia, Fizzle Rocks na ulicach oraz Gryfy i gargulce w ciemnych zaułkach i podziemnych pokojach gier. A to był tylko czubek przysłowiowej góry lodowej. Powiedzieć „burzliwe” znaczyło nic nie powiedzieć.
– A więc tak się sprawy mają? Konkurs ma być i już?
– Ma być Rewia Radości. Ma być konkurs piękności. A dziś wieczorem ma być otwarcie i afterparty. – Mama pozostawała nieugięta.
– Niniejszym zastrzegam sobie prawo do wytknięcia ci: „A nie mówiłam?”, kiedy później okaże się, że nie wyszło z tego nic dobrego.
– Twoje zaangażowanie zostanie zapamiętane.
– Ale de facto nic z tym nie zrobisz – odparłam.
– Zgadza się. – Znowu westchnęła. Gdyby należała do kobiet, które muszą przejmować się zmarszczkami mimicznymi, ta rozmowa niewątpliwie by się do nich przyczyniła. Ale że sprawy wyglądały tak, a nie inaczej, wyraz twarzy mamy kojarzył mi się co najwyżej z miną modelki z reklamy aspiryny na zdjęciu „przed zażyciem”. – Bo też i nie da się nic zrobić – ciągnęła. – Rewia Radości to po prostu kolejna karta historii Riverdale… i najwyższy czas ją przywrócić. W zasadzie to w sprawie kapsuły czasu mamy wręcz pewne opóźnienie. – Pochyliła się w moją stronę. – Przyznaj, Veronico… nie jesteś nawet w najmniejszym stopniu ciekawa, co się w niej kryje? Kiedy jeszcze uda ci się tak dosłownie zapuścić żurawia w historię swojego rodzinnego miasta?
– Bo akurat wszystko w historii Riverdale jest takie zdrowe, idealne i warte spojrzenia. – No, błagam. Nasze miasto było praktycznie koszmarem rodem z Lyncha… tyle że z naprawdę smacznymi koktajlami mlecznymi. Mama wiedziała to równie dobrze jak wszyscy inni mieszkańcy. Przyszłam tu zmusić ją do odkrycia kart.
Tyle tylko, że najwyraźniej nie blefowała, więc nie było co odkrywać. W tej sprawie nie zamierzała ustępować.
– Może nie zauważyłaś, Veronico, ale nasze „zdrowe, idealne” miasteczko ostatnio wiruje w spirali śmierci. A ja jestem jego burmistrzynią – co znaczy, że to do mnie należy przywrócenie jego mieszkańcom wiary i nadziei. I właśnie tego dokonają pełne radości obchody w połączeniu z powrotem do naszych korzeni.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale mama uniesieniem dłoni nie dała mi dojść do głosu.
– Zaś co do twoich, jak mówisz, postępowych przyjaciół, jestem pewna, że nawet oni opowiedzą się za konkursem piękności. Twoja matka nie jest jakąś dinozaurzycą, m’hija. Zapewniam cię, że cała rada miejska wraz z komitetem organizacyjnym festiwalu spotykała się w sprawie jego obchodów od tygodni. Pomysł, żeby urządzić konkurs na zasadach równouprawnienia płci, został poparty jednogłośnie przez wszystkich.
– Jasne. Równouprawnienie płci w ich uprzedmiotowieniu – parsknęłam odruchowo. – Cóż za wyczulenie na problemy społeczne. – Ale sama usłyszałam, że mój głos zaczyna tracić na zajadłości. Musiałam przyznać, że decyzja podjęta w tej kwestii była dobra. A przynajmniej spowodowała, że impreza zyskiwała na atrakcyjności.
– Rozczarowujesz mnie, Veronico. A tak liczyłam, że podejdziesz z entuzjazmem do tego, jak rewolucyjne staje się nasze małe miasteczko.
– Nawet jeśli zdecydowałaś się odgrzebać jakąś uświęconą, choć zapomnianą tradycję i dostosować ją do współczesności – odparłam, czując, jak moja determinacja znowu rośnie – to mogę ci niemal zagwarantować, że cały ten festiwal skończy się totalną katastrofą.