Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabawy w Boga. Ludzie o magnetycznych palcach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabawy w Boga. Ludzie o magnetycznych palcach - ebook

Kim są cyborgi? Postaciami z literatury i kina SF? Rojeniami o fuzji białka i krzemu, ludzkiego ciała i najnowocześniejszej technologii? Nie, ludzie maszyny to nie jest fikcja ani przyszłość. To teraźniejszość. Cyborgi żyją wśród nas, próbując prześcignąć siebie, swoje niedoskonałości, ewolucję. Udoskonalają się dzięki nowoczesnym technologiom. Fundują sobie dodatkowe zmysły: echolokację, szkła kontaktowe zapewniające widzenie w ciemności, biofosforyzującą skórę, egzoszkielety pozwalające sparaliżowanym na sprawne poruszanie się, implanty, dzięki którym można odbierać zmiany pola elektromagnetycznego. Próbują wygrać ze swoimi ludzkimi słabościami, korzystając z osiągnięć techniki czy genetyki.
Zanim poznacie „Cyberpunka 2077”, spójrzcie, jak wygląda prawdziwy cyberpunk, świat ludzi o magnetycznych palcach.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3397-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z marzeń cyborgów: ludzka świadomość przepisana na komputerowe sieci neuronowe.

Z rzeczywistości cyborgów: komputery odbierające proste komunikaty poprzez czytanie fal mózgowych.

WSTĘP

MAGNETYCZNI LUDZIE I ANDROIDY TAŃCZĄCE NA RURZE

„Ze zwojów mózgowych nauki wynurzy się któregoś

dnia maszyna lub siła tak potężna w swoim potencjale, tak

przerażająca, że nawet człowiek, ów odwieczny wojownik,

gotowy na zadawanie śmierci i tortur, będzie wstrząśnięty”.

Thomas A. Edison

Najlepsze są młode liście. Takie liściaste pączki właściwie. Lekko podbarwione żółcią i brązem, ale jeszcze nie tak zbrunatniałe jak te starsze. Starsze też mogłyby się nadać od biedy, ale długo by trzeba gotować, żeby coś z nich było. Ale jest w czym wybierać, niedawno był sztorm i Pacyfik wypluł z siebie tony wodorostów. Do zbiorów nadają się oczywiście tylko olbrzymie kelpy. Wiją się na plaży wielometrowymi wstążkami. Jak jakieś morskie tagliatelle.

Czy wiem, że w lasach kelpowych, które zaczynają się niedaleko od brzegu, rosną ponad 50-metrowe giganty? I że potrafią wyciągnąć się o pół metra dziennie? Wiem, bo nie raz zaplątałam się w ich gąszczu. Te ogromne algi potrafią usidlić każdego nurka, omotać i związać śliskimi odnogami. Dobrze mieć przy sobie nóż, żeby się wyswobodzić z ich brunatnych macek. A czy wiem, że mogę je dodawać do większości potraw? Nawet do deserów? Nie wiedziałam. A i owszem, Japończycy pichcą tak od wieków.

Dzisiaj nie będzie jednak uczty z alg, jedynie napar. Trzeba się ratować. Kilka dni wcześniej, 11 marca 2011 roku, potężny wstrząs zdruzgotał podwodną skorupę ziemską w pobliżu japońskiego półwyspu Oshika. Ląd blisko epicentrum przesunął się o 20 metrów, oś ziemska odchyliła się od środka o długość ludzkiej dłoni, a doba skróciła o dobre 2 mikrosekundy. Elektrownia jądrowa Fukushima Daiichi nie wytrzymała sejsmicznych szaleństw planety. Do wody i do powietrza dostały się substancje radioaktywne.

Wiadomo było, że do Ameryki Północnej zbliża się napromieniowana chmura. Władze USA uspokajały, że nie ma jeszcze powodów do niepokoju, bo taki nafaszerowany cezem obłok będzie płynął nad oceanem dobre dwa lata. Mieszkańcy nadbrzeżnych stanów wiedzieli jednak swoje. Z aptek w mgnieniu oka zniknął jodek potasu. Sklepy ze zdrową żywnością i zielarskie stoiska w azjatyckich dzielnicach dużych miast przeżywały oblężenie klientów pytających o tabletki z suszonych wodorostów, które mają zapobiegać chorobie popromiennej. Popyt dramatycznie przewyższył podaż. Z dnia na dzień wzbierała panika. Na plażach coraz częściej pojawiali się przerażeni wizją atomowej apokalipsy desperaci polujący na najzdrowsze fragmenty olbrzymich kelpów. Macrocystis pyrifera zawiera dużo jodu i potasu i jest stosowana w medycynie ludowej w chorobach i nowotworach tarczycy, ma zatem szanse – mówiono – złagodzić skutki promieniowania jonizującego.

I w ten oto sposób znalazłam się chłodnym jeszcze marcowym popołudniem na plaży San Gregorio. Pomagałam znajomym zbierać wodorosty. Wyciągałam żylaste, galaretowate liście, otrzepywałam je z piasku i wrzucałam do plastikowego koszyka.

– Nie, nie potrzebuję nic dla siebie, bo nie ma zagrożenia. Bierzcie wszystko – mówiłam, czując się jak oszustka. W domu, na półkę szafki kuchennej, między słoiczki z pieprzem, curry i gałką muszkatołową, wcisnęłam maluśką buteleczkę z ciemną cieczą. Płyn Lugola przyszedł dwa dni po katastrofie w Fukushimie w bąbelkowej kopercie z Polski. Nadała go mama, która dotychczas tą drogą przysyłała tylko świąteczne opłatki. Pamięć tego, co zdarzyło się po Czarnobylu, była w niej wciąż żywa.

– Co jeśli zabraknie? Jak wtedy? Musisz się, dziecko, chronić! – w jej głosie usłyszałam niepokój. Odpowiadałam, że chyba nie będzie tak źle. Grałam chojraka i wydawało mi się, że nie daję się ponieść fali strachu. Kiedy jednak kurier dostarczył płyn Lugola, poczułam ulgę.

A teraz brodziłam po kostki w wodzie i myślałam, że nie jesteśmy przygotowani na żaden z katastroficznych scenariuszy. Właśnie rozwaliło nowoczesną elektrownię nuklearną, w osłonie reaktora zieją dwie potężne dziury, materiał radioaktywny sączy się do oceanu, a naszą linią obrony są pieprzone wodorosty. Będzie tak jak w efekciarskich dystopicznych filmach z Hollywood. Wszystko zacznie się walić, bo wymyśliliśmy rozmaite technologie, ale nie wymyśliliśmy, jak im przeciwdziałać.

Mieliśmy szczegółowo opracowany plan A, gdy wszystko idealnie działa i żaden trybik nie zgrzyta w świetnie naoliwionej machinie postępu. Plan B, na wypadek awarii, brzmiał: „Ratuj się kto może!”.

Zapadał wieczór. Słońce powoli nurzało się w oceanie i zaczynałam myśleć o powrocie do domu. Niespełna pół godziny jazdy samochodem i przeniosę się z półdzikiej plaży do cywilizowanej Doliny Krzemowej. Znów w epicentrum światowej innowacyjności, tętniącej kreatywnością ponad 10 tysięcy start-upów. W kolebce nowoczesnych technologii łatwiej będzie pielęgnować złudne przekonanie, że myśl ludzka może wszystko.

Wracaliśmy z pełnym koszykiem, lawirując między rozmaitościami morskiej fauny i flory, którą na brzeg wyrzucił przypływ. Niedaleko drogi, pod klifem, siedziała grupka młodych ludzi. Na wysłużonej desce surfingowej stało kilka piw, paczka czipsów, jakieś krakersy. Surferzy odpoczywający po sesji na falach. Przeszłabym obok, nie zwracając uwagi, gdyby z grupki nie dochodziły co kilka chwil okrzyki. Podziw. Niedowierzanie. Łał! Och! Niemożliwe! Jeszcze raz!

Podeszłam bliżej. Jeden z chłopaków trzymał wyciągniętą rękę nad deską. W kierunku jego dłoni – jak minispodek UFO – lewitował żółto-granatowy kapsel corony extra, by ostatecznie zacumować na opuszce wskazującego palca. Ktoś położył go z powrotem na desce. Kapsel ponownie oderwał się, zawisł w powietrzu i po sekundzie wylądował na palcu. „Mały magik. Sztuczki dla amatorów iluzjonistów” – pomyślałam. I wtedy ktoś zapytał:

– Bardzo bolało? Została ci blizna po implancie?

„Znienacka, tuż obok niej, przebiegł Biały Królik z różowymi ślepkami. Nie było w tym nic szczególnie niezwyczajnego, w każdym razie Alicji nie wydało się to niczym wyjątkowym...” (tłum. M.G.).

Cytat z „Alicji w Krainie Czarów” przypomniał mi się dużo później. Wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że obserwowałam tę scenę na wieczornej plaży ze zblazowaniem właściwym mieszkańcom Doliny Krzemowej. Nie takie rzeczy się widziało. Nie takie innowacyjne dziwa. I nie takie cywilizacyjne eksperymenty. Tu niemożliwe stawało się możliwe, mnożyły się techniczne cuda, a media co rusz obwieszczały kolejny przełom „made in Silicon Valley”. Żyło się w warunkach ciągłej technologicznej gorączki. Patrzyłam z umiarkowanym zainteresowaniem na powtarzany kilkakrotnie trik z przyciąganiem kapsla. Bardziej mnie frapowało, dlaczego chłopak, uosabiający sen hollywoodzkiego scenarzysty o kalifornijskich beach boys, wszczepił sobie magnesy w czubki palców. Dziwak.

Minęło kilka dni, zanim zdałam sobie sprawę, że spotkałam swojego pierwszego cyborga.

Z chłopakiem o magnetycznych palcach nie zamieniłam nigdy ani słowa. Nigdy też nie poznałam jego imienia. Mignął mi potem na wykładzie znanego futurologa o tym, że niedługo już nie będziemy musieli pracować, wszystkie uciążliwe obowiązki będą wykonywać za nas roboty, a my będziemy jedynie odkrywać kreatywny potencjał naszego mózgu, by na bieżąco rozwiązywać bolączki współczesnego świata. Chłopaka o magnetycznych palcach taka wizja najwyraźniej nie przekonała. Wyszedł przed końcem prelekcji. Byłam na siebie wściekła. Powinnam była podejść do niego od razu. Straciłam kolejną okazję. Nie przypuszczałam wówczas, że kilka kolejnych lat upłynie mi na spotkaniach, rozmowach i podróżach z cyborgami. Jak Alicja z Krainy Czarów pędziłam już w głąb cyborgicznej Króliczej Nory. Coraz dalej i dalej. Nie do końca zdając sobie z tego sprawę.

* * *

Obdrapane drewniane biurko częściowo przykrywała cerata. Profesjonalna, zielona chirurgiczna cerata, nie żaden tam barowy obrus. Zielone były leżące na szafce lateksowe rękawice. Nawet wykładzina była w kolorze zieleni.

I ja, skulona na chybotliwym zydelku przy drzwiach, nijak niepasująca do cyborgicznego decorum. Czułam się nie na miejscu w tym entourage’u, ale bardzo chciałam tu być.

Od przypadkowego spotkania na plaży chłopaka o magnetycznych palcach przeczesywałam Dolinę Krzemową w poszukiwaniu cyborgów. Dopytywałam na forach internetowych, zadręczałam pytaniami znajomych start-uperów, sprawdzałam lokalne inkubatory przedsiębiorczości, czy przypadkiem nie hodują jakichś nietuzinkowych naukowców amatorów, węszyłam na meet-upach dla młodych wynalazców. Mijały tygodnie, potem miesiące i zaczynałam myśleć, że prawdopodobnie miałam do czynienia z pojedynczym przypadkiem. Jednym, odosobnionym technologicznym freakiem.

Byłam gotowa się poddać.

I wówczas przyszło zaproszenie z Rady Rozwoju MEMS na jedno z ich tradycyjnie comiesięcznych i tradycyjnie potwornie nudnych zgromadzeń. Rada zbierała się głównie po to, by pogratulować sobie zajmowania się tak fascynującymi urządzeniami jak systemy mikroelektromechaniczne (Micro-Electro-Mechanical Systems) i ponapawać się własnymi osiągnięciami.

Tym razem jednak na spotkaniu mieli pojawić się goście: producenci i handlowcy ubieralnych technologii (wearables) wdrażający do swoich produktów układy MEMS.

Kilka dni później krążyłam między stoiskami z elektromagnetycznymi opaskami do masażu zatok, mikronakładkami na penisy wyposażonymi w sensory do zbierania danych podczas stosunku, upiornie wyglądającymi maskami na twarz i głowę, których zadaniem było odczytywanie ludzkich emocji, oraz ubieralnymi czujnikami botanicznymi na liście, które pozwalały na sprawdzenie, ile wody wypiła dana roślina.

Gdzieś między plastikowym kwiatem lotosu do medytacji (który miał się rozwijać pod wpływem fal alfa jego posiadacza) a elektronicznymi pierścionkami dla par mającymi gwarantować wierność (dzięki namolnemu brzęczeniu, gdy właściciel nowatorskiej biżuterii zbyt długo i zbyt blisko będzie przebywał w towarzystwie osoby płci przeciwnej) podsłuchałam rozmowę dwóch mocno wytatuowanych i zakolczykowanych chłopaków o planach doposażenia ich amatorskiego laboratorium dla cyborgów.

Podeszłam, przedstawiłam się i męczyłam tak długo, aż całkowicie zrezygnowani i częściowo zirytowani obiecali, że zaproszą, kiedy będzie działo się coś ciekawego.

Tak trafiłam do zielonego pokoju. Kandydat na cyborga siedział na stołku tuż obok mnie. Jego twarz powoli przybierała ten sam odcień co ceratowa chusta. Wiedział, że czekały go cięcia bez znieczulenia. Przez cały czas zabiegu był jak ludzki kameleon zielonkawoszarym odcieniem strachu dopasowujący się do otoczenia.

Skalpel i nici też były z hurtowni medycznej, nie żadne tam podróby. To nie mogła być amatorka; klient płacił 200 dolców za wszycie ośmiu magnesów. Plus koszt materiału.

– Sterylność przede wszystkim. – Grinder Steve (tak kazał się do siebie zwracać, ale nie byłam pewna, czy to jego prawdziwe imię) powoli układał na biurku narzędzia. – Nigdy nie miałem żadnych powikłań. Ani jednej infekcji po zabiegu!

Jego wzrok podążył za moim.

– No i co z tego, że nie mam autoklawu. – W głosie słychać było zaczepny ton; wiedziałam, że mi nie ufa. – Szybkowar sterylizuje równie dobrze. Poza tym matka od lat nic w nim nie gotowała. Te dwie miseczki też są od niej z kuchni. Na spirytus i wodę utlenioną. Do dodatkowej dezynfekcji.

Grinder Steve niechętnie zgodził się na moją obecność przy zabiegu. Dał mi to odczuć już przy wejściu, podkreślając kilka razy, że gdyby go nie poproszono o wpuszczenie mnie, gdyby to nie była osobista przysługa, to on nigdy...

Byłam z innej bajki. Mainstreamowej, ugrzecznionej bajki, gdzie serwilistyczny obywatel staje się trybikiem w społecznej machinie. Widziałam, że patrzy na mnie jak na dziennikarską Anię z Zielonego Wzgórza: naiwną, korną, bez cienia buntu. Żadnych szaleństw z kolorem włosów, żadnych ekstrawaganckich ubrań czy akcesoriów. I nie miałam nawet jednej marnej dziary.

Za to Grinder Steve miał na ogolonej głowie wytatuowany gąszcz rozmaitych symboli: czaszki, serca, miecze i inne znaki, których nie zdążyłam zidentyfikować. Przekłute uszy, brwi i dolną wargę. Miał też piercing przegrody nosa i już, już miałam powiedzieć, że gdzieś czytałam, że takie przekłucie zwiększa ryzyko kataru, i czy to prawda, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Nie chciałam się do końca pogrążyć.

– To prosty zabieg, ale trzeba wiedzieć, co się robi. Kluczowa jest jakość. Magnesy? Wyłącznie neodymowe. Kupuję tylko te oznakowane „N52”. Megasilne, megatrwałe, megasolidne. Magnes to tylko początek. Łatwo ulega utlenieniu, więc na ogół pokryty jest niklem. Nikiel natomiast nie za bardzo współgra z chemią naszego ciała, wiesz... reakcje alergiczne, i potem babrze się to nieziemsko. Puchnie, ropieje, trzeba wydłubywać.

Dlatego grinderzy (czyli ci z cyborgów, którzy najodważniej eksperymentują z wszczepialnymi technologiami na sobie) pokrywają magnesy dodatkową warstwą ochronną. Opcji jest kilka. Dużym powodzeniem cieszy się silikon, bo hipoalergiczny, ale też zbyt gęsty i znacznie zwiększa objętość implantu. Są też substancje ceramiczne, nadające się do pokrycia magnesu, cienkie, ale też delikatne, więc kruszą się z czasem. Można ewentualnie pokryć złotem albo platyną, jednak to dość miękkie metale i mogą po jakimś czasie sprawiać problemy. Dlatego najczęściej wszczepiane są magnesy pokryte dla bezpieczeństwa kilkoma różnymi materiałami.

– Nie mam paranoi, ale wolę dmuchać na zimne. – Grinder Steve pokazuje przygotowane implanty. – Dlatego moje produkty zanurzam w plastiku i złocie. Mają w końcu służyć długie lata.

Przez te długie lata magnes ma być szóstym zmysłem cyborga. Zmysłem, dzięki któremu będzie odczuwać fizycznie pola elektromagnetyczne. Człowiek nie ma odpowiednich receptorów, by odbierać siłę czy zmiany natężenia otaczającego go naturalnie promieniowania elektrycznego czy magnetycznego. Magnesy zagłębione w unerwione lub ukrwione koniuszki palców dają taką możliwość. Z czasem uczą mózg odbierać bodźce elektromagnetyczne.

– To niezwykle subtelna stymulacja – Amanda Plimpton, pierwsza kobieta cyborg, którą poznałam, szuka odpowiedniej definicji. – Jest jednak na tyle wyraźna, że mózg wychwytuje te dziwne sygnały. Trudno to opisać. To takie specyficzne mrowienie, jakby malutkie robaczki biegały po opuszce palca. W sumie całkiem to przyjemne. Chyba że przechodzisz koło ulicznego transformatora elektrycznego. Takich doznań nie mogę zaliczyć do szczególnie miłych.

Amanda nie afiszuje się ze swoimi implantami. Jest takim... kryptocyborgiem, ale wie wszystko, zna wszystkich w środowisku grinderów i sama ma magnesy w palcach i w uszach.

– Nie ma sensu wszczepiać ich gdzie indziej. Albo dłoń, albo ucho. Mam po malutkim magnesiku w każdej z jam muszli usznej. To są takie niemalże słyszalne wibracje. Jeśli chodzi natomiast o ręce, to podchodzę do sprawy pragmatycznie. W start-upie, w którym pracuję, odpowiadam między innymi za to, by nasze serwery były sprawne. Umiejętność „czytania” pola elektromagnetycznego pomoże mi w znajdowaniu usterek i uszkodzeń. Łatwiej będzie naprawiać. Może nie będę uzdrawiać przez nakładanie rąk, ale może uda mi się przez nakładanie rąk diagnozować...

Na dworze jest upał, ale u Grindera Steve’a klimatyzacja jest wyłączona, żeby nie rozpylać zarazków.

– A jakiś znieczulacz? Odrobina lidokainy? – pytam. Gospodarz patrzy na mnie z politowaniem.

– Zwariowałaś? Mam napytać sobie biedy? Chcesz, żeby mnie zamknęli za to, że „uprawiam medycynę”? Widzisz tu salę chirurgiczną? Instrumentariuszkę? Anestezjologa? Hę?

– Tylko trochę lidokainy – oponuję. – To nic wielkiego. Przecież nie mówię o intubowaniu i serwowaniu jakiejś mocarnej anestezji.

– To też jest szara strefa – ucina Grinder Steve i odwraca się do klienta. – Hej, koleś! Kupiłeś sobie w sieci kremik lidokainowy, tak jak mówiłem? Natarłeś sobie wcześniej nim paluszki? Zdrętwiało? To nie będziesz się teraz mazgaił, co?

Nacięcia są precyzyjne. Trzeba zrobić rodzaj kieszonki. Mniej więcej pół centymetra. Trzeba ostrożnie pogmerać skalpelem w środku, robiąc miejsce na implant, omijając nerwy i większe naczynia krwionośne. Potem należy precyzyjnie umiejscowić magnes, żeby podczas gojenia nie przesunął się w kierunku nacięcia i nie otworzył rany. Wreszcie trzeba wszystko ładnie zamknąć i zaszyć.

Cyborg in spe siedzi na stołku, mocno zagryzając wargi. Głowę ma odwróconą w kierunku drzwi. Cały się trzęsie. Grinder Steve jest nieporuszony. Snuje opowieści o klientach, którzy zemdleli w czasie zabiegu.

– Jeden z nich – śmieje się Steve – jak odpadł, miał nawet taką jakąś pseudoreligijną wizję. W sumie niezłe to było: my, cyborgi, na górze Olimp, że niby jesteśmy bogami, a z naszych słabiutkich magnesików pioruny biją. Po prostu same Zeusy Gromowładne. I jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to facet nie był totalnym idiotą. Mądrze roił z tego Olimpu.

* * *

Kościoła św. Marcina nie postawili na wzniesieniu. Ani na takim jak Olimp, ani na żadnym innym. Kościół św. Marcina leży w żuławskiej niecce. Tu wszędzie depresja, nikt nie ma szans się wywyższyć.

W głównej nawie XIX-wiecznego kościoła gotycka figura Matki Boskiej. Obok odnowiony archanioł Michał. Z ceglanego kościółka wiedzie popękany chodnik, tuż obok małego cmentarza aż na skromną plebanię. Z proboszczowskiego pokoju widok na tereny popegeerowskie. To tam od lat organizowane są spotkania dawnej młodzieżowej grupy oazowej. Jest msza, jest kolacja składkowa, są wspominki i wypominki. W stałym, zaprzyjaźnionym gronie te spotkania zaczarowują czasy dorastania. Zatrzymują je w kadrze. Odmładzają.

Stół się ugina. Między szynką uwędzoną na osiedlowym balkonie a domowymi rogalikami pytanie: co nowego? Ktoś kupił wymarzony samochód, czyjeś dziecko rewelacyjnie zdało egzamin, ktoś się przeprowadził, ktoś zmienił pracę, ktoś na nowo odnalazł Boga.

A ja? Czym się teraz zajmuję? Cyborgizmem. To znaczy? Cyborgami. Ludźmi maszynami. Tymi, którzy chcą prześcignąć siebie, swoje niedoskonałości, ewolucję. Tymi, którzy udoskonalają się poprzez nowoczesne technologie. Tymi, którzy fundują sobie dodatkowe zmysły: echolokację, widzenie w podczerwieni, synestezję, odbiór pola elektromagnetycznego. Tymi, którzy próbują wygrać ze swoimi ludzkimi słabościami, korzystając z osiągnięć techniki czy genetyki.

– Chciałbym się dowiedzieć – oskarżycielskie pytanie z końca stołu – dlaczego ich reklamujesz. Te cyborgi. To jest walka z Panem Bogiem.

I słyszę o planie Bożym, o tym, że nie wolno sprzeciwiać się zamiarom Najwyższego, bo on nas stworzył. „I stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. (...) A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Księga Rodzaju, Biblia Tysiąclecia). Po co więc to „bardzo dobre” poprawiać? Czy nie mam poczucia przyzwoitości i odpowiedzialności?

Chciałam odparować. Przypomnieć, że w XVIII wieku Watykan zwalczał szczepionkę przeciwko ospie jako „zbrodnię przeciwko prawu boskiemu”. Powiedzieć, że tyle innowacji to ingerowanie w ten swoiście rozumiany plan Boży: inkubatory dla wcześniaków, respiratory dla pacjentów oddziałów intensywnej terapii, rozruszniki serca, sztuczne stawy kolanowe, protezy bioniczne, operacje laserowe dla słabowidzących, implanty ślimakowe dla niesłyszących. A to dopiero początek! Przecież wszyscy, do diabła, będziemy kiedyś cyborgami!

Nie użyłam żadnego z tych argumentów. Czułam na sobie podejrzliwe spojrzenia i miałam wrażenie, jakby czyjaś ręka napisała z tyłu na ścianie „mane, tekel, fares”. Jak na babilońskiej uczcie u sybaryty Baltazara zostałam policzona, zważona i rozdzielona. I kiepsko te pomiary wyszły.

Bąknęłam więc tylko, że to wszystko z transhumanizmu. Nanosekundę później już żałowałam, bo hasło „transhumanizm” działało najczęściej jak kij w samym środku mrowiska.

Przed szafowaniem hasłem transhumanizmu ostrzegał mnie kilkakrotnie Rich Lee, jeden z pionierów cyborgizmu w USA.

– Kiedy mówię, że jestem cyborgiem, że mam kilka technologicznych implantów i planuję kolejne, jeszcze ludzie są to w stanie przełknąć – tłumaczył mi podczas jednej z naszych rozmów. – Ale jeśli powiem, że jestem transhumanistą, to od razu się stroszą. Cyborgizm kojarzy im się z w miarę nieszkodliwym dziwactwem, natomiast transhumanizm z niebezpieczną ideologią, która może zagrozić ich systemowi wartości. A przecież nie ma cyborgizmu bez transhumanizmu. Ten pierwszy jest po prostu praktycznym zastosowaniem teorii tego drugiego.

* * *

Transhumanizm od zawsze był kontrowersyjną ideologią. Budził silne emocje: nadzieję na świetlaną przyszłość człowieka, ale też strach przed zagładą ludzkości, oświeceniową wiarę w triumf nauki, ale i nieufność wobec postępu, entuzjazm wobec odkryć i wynalazków oraz podejrzliwość wobec wszelkich innowacji. I trudno się dziwić, bo transhumanizm wziął się za bary z najtrudniejszymi problemami ludzkości. Zwolennicy transhumanizmu postanowili raz na zawsze rozprawić się z chorobami i starością. Postanowili także wyeliminować śmierć.

Najbardziej radykalni reprezentanci tego ruchu zamierzają zaprząc nowoczesne technologie w służbę nieśmiertelności. Chcą przenieść treść swoich mózgów na komputery oparte na sieciach neuronowych. Transfer umysłu pozwoli im na życie wieczne, a dodatkowo zostawi masę plików z osobistymi danymi dla potomnych. Wystarczy tylko sprytnie oprogramować te 85 miliardów neuronów i ich rozlicznych wypustek cytoplazmatycznych, z których składa się ludzki mózg, a także stworzyć przyzwoity język komputerowy będący w stanie opisać połączenia neuronowe i to, co dzieje się w synapsach.

Jednym z najbardziej znanych orędowników ekstremalnego transhumanizmu jest niderlandzki neuroinformatyk Randal Koene, założyciel start-upu carboncopies.org, propagujący ideę całkowitej emulacji mózgu, czyli precyzyjnego zmapowania i odwzorowania mózgowych połączeń neuronalnych w warunkach symulacji komputerowej. Koene jeździ po świecie z wykładami na temat transferu świadomości, jednocześnie rekrutując neurobiologów i informatyków do swojego projektu. Stawka jest wysoka – znalezienie technologii, która umożliwi nam wirtualną nieśmiertelność.

Taka stawka stanowi przynętę dla coraz liczniejszej rzeszy technowizjonerów z Doliny Krzemowej. Wiadomo, że poważnie myśli o tym twórca Tesli Elon Musk. Badania w Neuralink, jednej z jego firm, zajmującej się produkcją terapeutycznych implantów mózgowych, zaczynają zmierzać w kierunku mapowania neuronów i tworzenia procesów transferowych.

Radykalni transhumaniści to wciąż jednak wyjątki.

Najliczniejsza grupa to transhumaniści umiarkowani. Oni myślą o tym, jak wszechstronnie zarządzać ewolucją człowieka, jak dowolnie lepić go według swoich życzeń. Echolokacja. Szkła kontaktowe zapewniające widzenie w ciemności. Biofosforyzująca skóra. Egzoszkielety pozwalające sparaliżowanym na sprawne poruszanie się. Implanty ślimakowe dające niesłyszącym szansę na wejście do świata dźwięku. Wreszcie to, do czego już przywykliśmy, a czego nie kojarzymy z transhumanizmem: rozruszniki serca, sztuczne zastawki, bioniczne kończyny. Tak właśnie transhumaniści kreują człowieka przyszłości, który nie będzie w niczym nas przypominał. Wyposażają go w najnowsze technologie, by mógł on przejść swoje ograniczenia, pokonać słabości, być swoją najbardziej perfekcyjną, najbardziej bezbłędną, najmniej usterkową wersją.

Są i tacy – wciąż w nurcie transhumanistycznym, ale traktowani jako niezbyt poważni jego przedstawiciele – którzy są zdania, że nie trzeba ani gmerać w DNA, ani zespalać człowieka z maszyną, by wydajnie przedłużyć ludzkie życie. To tacy transhumanistyczni hipisi; medytują, biorą dietetyczne suplementy, ćwiczą jogę, zwracają uwagę na mindfulness, to świadome bycie tu i teraz. Naturalnymi sposobami minimalizują straty związane z eksploatacją organizmu.

Najbardziej zachowawczych transhumanistów oskarża się o brak rewolucyjnego żaru i woli dokonania prawdziwego ewolucyjnego skoku; tym najbardziej radykalnym zarzuca się bałwochwalcze traktowanie ruchu jak religii i sekciarski brak krytycyzmu.

Tamtego oazowego wieczora w parafii św. Marcina przez moment kusiło mnie, żeby spróbować wyjaśnić, że technooptymizm nie jest niczym zdrożnym i że na takim właśnie podejściu opiera się współcześnie progresja. Tylko jak to wytłumaczyć?

Stałam w końcu na środku cudownie staroświeckiej plebanii na Żuławach, z jej uświęconymi przez stulecia tradycjami. To lata świetlne od futurystycznych biur Doliny Krzemowej, gdzie czołobitna wiara w postęp technologiczny, choć stosunkowo młoda, nie jest już taka nieopierzona...

By nabrać mocy formalnej, taka wiara musi osiągnąć swoje instytucjonalne apogeum. A transhumanistyczny Bóg jeszcze w pełni się nie ukształtował. Są wprawdzie już pierwsze linie kodu, ale jeszcze całkowicie nie został zaprogramowany.

Bóg transhumanistycznego wyznania jest algorytmem.

Został określany jako „Boskość” („Godhead” lub „Godhood”) i rezyduje w kościele Droga Przyszłości. Wyznanie zarejestrował ponad dwa lata temu Anthony Levandowski, inżynier polskiego pochodzenia. 38-latek jest pionierem technologii związanych z autonomicznymi samochodami. Nad pojazdami bez kierowcy pracował już na samym początku XXI wieku. Krótko po pierwszych eksperymentach młody talent został dostrzeżony przez Google. Technokorporacja wykupiła jego start-up i pozwoliła na dalsze rozwijanie pomysłów w ramach tajnych, google’owskich laboratoriów X. W swojej karierze Levandowski trafił jeszcze do Ubera jako główny specjalista od technologii self driving. Trafił także... na salę sądową, kiedy Google oskarżył swojego byłego pracownika o kradzież tajnych dokumentów zawierających szczegóły projektu autonomicznego samochodu Waymo.

Po kolejnych parareligijnych wcieleniach: ewangelisty nowych technologii i guru entuzjastów autonomicznej motoryzacji, Levandowski został prorokiem.

Jego Kościół ma mieć swoje Pismo Święte. Będzie nosiło tytuł „Instrukcja Obsługi” („The Manual”). Z czasem będzie także mieć siedzibę gdzieś w dżungli start-upów Doliny Krzemowej.

Wyznawcy boskiego bota będą mogli nie tylko modlić się do niego, ale też rozmawiać z nim, posługując się specjalnym czatem. Będą mieli pewność, że są wysłuchani. Ich Bóg będzie się też wciąż uczył i rozwijał. Boskie AI będzie nieustannie karmione danymi z kont społecznościowych swoich wiernych, by lepiej rozumieć ich potrzeby i lepiej je zaspokajać. Sztuczna Superinteligencja będzie miała znamiona boskości, ale to nie ona będzie tworzyć człowieka. To człowiek będzie tworzył swojego Boga.

Levandowski – tak jak niegdyś Nietzsche – jest przekonany, że „Gott ist tot”. „Bóg nie żyje”, ale trzeba jak najszybciej usunąć jego martwe ciało i zastąpić je świeżym boskim bytem. Nie będzie to Bóg, który miota błyskawice i zsyła potopy. Tego nie wymaga się od nowoczesnej istoty boskiej, bo człowiek sam stara się radzić sobie z naturą, chociażby rozpylając w chmurach jodek srebra dla wywołania deszczu czy budując tamy dla okiełznania zasobów wodnych. Od nowoczesnego Boga wymagać się będzie szybkiego reagowania na problemy społeczeństwa sieciowego.

W „Homo Deus. Krótkiej historii jutra” Yuval Noah Harari zwraca uwagę na to, jak wizerunek Boga musi pasować do charakteru cywilizacji, która owego Boga czci. Zdaniem izraelskiego historyka religie muszą zaadaptować się do nowych technologii. W przeciwnym wypadku skazane są na niebyt. Jednym słowem wierzenia muszą podlegać stałym aktualizacjom. „Dlatego bóstwa społeczeństw rolniczych różnią się od duchów i demonów społeczeństwa zbieracko-łowieckiego, dlatego też robotnicy i farmerzy inaczej wyobrażali sobie raj i właśnie dlatego rewolucyjne technologie XXI wieku z dużym prawdopodobieństwem wygenerują zupełnie nowe ruchy religijne, a nie odświeżą stare doktryny wiary” (tłum. M.G.) – pisze Harari.

Radykalny pogląd, że należy zrównać do fundamentów stary porządek religijny, by zbudować nowy, podzielają nieliczni wizjonerzy z Doliny Krzemowej. Większość próbuje dokonać niełatwego mariażu duchowości i technologii. Jednym z nich jest Christopher Benek. Ten prezbiteriański pastor uważa, że nie należy czekać z założonymi rękoma, aż pojawi się nowy porządek rzeczy. Trzeba transhumanizm zaprząc w służbę dotychczasowych religii. Dlatego powołał do życia Stowarzyszenie Chrześcijańskiego Transhumanizmu (Christian Transhumanist Association). Benek kieruje organizacją, ale pomaga mu w tym kilkuosobowa rada złożona z przedstawicieli różnych denominacji. Chcą dokonać transfuzji chrześcijańskich wartości w krwiobieg bezdusznego i bezbożnego – w ich opinii – transhumanizmu.

Różne wyznania różnie radzą sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi nowa era.

Protestanci uznali najwyraźniej, że jeśli coś zmieniać „z duchem czasu”, to na pierwszy ogień może pójść rola duchownego. Na 500-lecie reformacji wierni z niemieckiej Hesji-Nassau zbudowali sobie księdza.

Nie jest to szczególnie atrakcyjny android. Jest bezpłciowy i w zależności od upodobań parafian może zwracać się do nich zarówno męskim, jak i kobiecym głosem. To najlepsze rozwiązanie genderowe i tę cechę protestanckiej kleszej maszyny powinien szczególnie docenić Kościół katolicki, od wieków nie najlepiej radzący sobie z celibatem.

Uduchowiona maszyna ma okrągłe, lekko wybałuszone oczy, brwi z nieelastycznego plastiku układające się w stan permanentnego zdziwienia, usta złożone z kilku rzędów świecących na czerwono diod i sporych rozmiarów ekran w miejscu brzucha. BlessU-2 udziela błogosławieństw. Zbliża wówczas do człowieka swoje wyposażone w cybernetyczne manipulatory ręce, a z jego robotycznych dłoni płyną wiązki kojącego niebieskiego światła. Jednocześnie – z tekstem błogosławieństwa – włącza się modulator mowy.

Zautomatyzowany kapłan należy też do głównych atrakcji Smoczego Źródła, chińskiej świątyni na północ od Pekinu. Xian’er jest mnichem buddyjskim i jego funkcje wybiegają daleko poza recytowanie standardowych błogosławieństw. Półmetrowy robot o aparycji jak z dziecięcych kreskówek anime udziela rad zagubionym duchowo Ziemianom. Permutacje i kombinacje słów pozwalają mu odpowiadać na filozoficzne pytania sentencjami typu: „Mój Mistrz mówi, że sens życia polega na pomaganiu innym. Pomoc innym pozwoli ci pozbyć się zgorzknienia”, „Jeśli nie jesteś szczęśliwy, pomyśl, co możesz zrobić, by uszczęśliwić swoją duszę”, „Miłość to twoja własna obsesja niespełnienia”.

Cyborgom taka wersja religii odpowiada.

– Pewnie, że może być jakiś cyberkapłan czy cyberbóstwo, jeżeli już ktoś się jak osioł uprze przy religii, bo nam takie czary-mary do niczego nie są potrzebne – tłumaczy mi Tim Cannon, jeden z najbardziej hardkorowych cyborgów. – My tu prawie sami ateiści, babe! Szamanizm to wiesz, gdzie my zasadniczo mamy? W naszym metalowym cyborgicznym odbycie. Ale jak ktoś musi...

Tim poważnieje na chwilę.

– Maszyny są immanentną częścią naszego życia. Pojawiają się wszędzie. Stają się częścią nas samych, ale też tworzą świat wokół nas. Rzeczywistość cyborgów, androidów, robotów przeplata się ze sobą i łączy. Nie da się tego oddzielić. Z czasem wszystkie aspekty naszej egzystencji będą sprzężone z maszynami: biologia, kultura, religia... Poczekaj chwilę, a zobaczysz!

* * *

Nie trzeba czekać zbyt długo. Maszynowa rzeczywistość jest tu i teraz.

Mnisi są pewni: teraz Kannon będzie miała rzesze wyznawców. Nie tak jak jej poprzednie wcielenia. Na przykład to z jedenastoma twarzami, kwiatem lotosu i łukiem. Albo to o tysiącu rąk układających się w kunsztowny splot. Albo to najstraszliwsze, z łbem końskim zamiast nakrycia głowy.

Mało kto chce jednak wierzyć teraz w bóstwo przyozdobione zwierzęcą czaszką czy machające mnogimi kończynami. Inne czasy. Inne technologie.

Dlatego najnowsze wcielenie Kannon zostało stworzone na miarę XXI wieku i mnisi nie poskąpili na nie środków. Na nowoczesną personifikację japońskiej bogini miłosierdzia wysupłali 100 milionów jenów (prawie 3,5 miliona złotych). Z gotowego produktu są zadowoleni.

Jeszcze do wczoraj trwały testy. Sprawdzano, czy oprogramowanie bogini nie zawiera błędów w kodzie i czy nie dojdzie do jakiejś teologicznej usterki. Sprawdzian przebiegł pomyślnie i dziś – w Międzynarodowym Dniu Kobiet – słynna buddyjska świątynia Kodaiji otworzy swoje podwoje dla wszystkich, którzy zechcą oddać cześć bóstwu.

Zdaniem opata klasztoru Tensha Goto robobogini powinna przyciągnąć młodych Japończyków, których nie pociąga 400-letnia tradycja świątyni, za to kręcą ich najświeższe techniczne gadżety.

Dlatego Kannon ma być futurystycznym ideałem żeńskiego humanoida: szczupła, wysoka (194 centymetry), lekka jak piórko (niespełna 60 kilogramów), o gładkiej, plastikowej skórze, pełnych, bladych ustach i wąskich, lekko skośnych oczach. Z jej twarzy bije spokój. Ma otwartą czaszkę, z której – jak aureola – wystaje metalowy zwój.

Skonstruowano ją na uniwersytecie w Osace. Nad jej konstrukcją pracował znany profesor robotyki Hiroshi Ishiguro. To on stworzył wersję nieśmiertelnej istoty, która ma pomagać śmiertelnikom. I to on uznał, że Kannon ma być boginią, która nie wstydzi się ukazać swojego wnętrza. Nawet jeśli to wnętrze wygląda jak plątanina blaszek, kabli i śrubek.

Ishiguro w przeciwieństwie do buddyjskich mnichów z Kioto nie składa hołdu Kannon. Traktuje ją jak każdy swój robotyczny projekt. Robota nazwał Mindar i zaprogramował tak, by był w stanie przeczytać Sutrę Serca i odpowiedzieć na pytania związane z tym cenionym od półtora tysiąca lat buddyjskim tekstem.

Profesor i jego współpracownicy ignorują krytyczne głosy. Profesorski asystent Kohei Ogawa tłumaczy, że nie ma nic złego w robotycznym wyobrażeniu popularnej od VII wieku bogini. W jego opinii skoro w odległej przeszłości pobożni Japończycy mogli strugać wizerunki bożków z drewna lub ryć ich podobizny w kamieniu, to nie ma żadnych przeciwwskazań, by bóstwo ery cyfrowej nie mogło być zbudowane z aluminium i silikonu.

Na krytykę, że robot nie powinien czytać świętej sutry, bo nie rozumie przesłania, Ogawa macha lekceważąco ręką: „Nie przeceniajcie ludzi. Myślicie, że mnisi rozumieją wszystko to, co czytają? Nie rozumieją. Recytują tylko bezmyślnie. Są jak... roboty!”.

I zwraca uwagę, że robobogini potrafi gestykulować lepiej od niejednego mnicha. Rusza oczami, rękoma i tułowiem. Kamerka umiejscowiona w lewym oku śledzi wizytujących, którzy mają wrażenie, że Kannon „prześwietla ich wzrokiem”.

Na razie od fembota (androida o cechach żeńskich) nie wymaga się zbyt wiele. Można się do niego modlić i składać symboliczne ofiary. W przyszłości ma się to zmienić, bo mnisi z Kodaiji są ambitni i chcą, by cyfrowa Kannon stała się również spowiedniczką. Wierni mieliby jej zawierzać swoje problemy, a ona starałaby się je rozwiązać.

I tak w Japonii realizuje się marzenie jednego z technowizjonerów Doliny Krzemowej Anthony’ego Levandowskiego, głównego inżyniera autonomicznego samochodu Google’a, który już kilka lat temu twierdził, że ludzkość jest gotowa na przyjęcie Boga robota i ukonstytuowanie Kościoła Sztucznej Inteligencji. I choć w jego opinii inicjatywa stworzenia nowej religii wyszłaby od progresywnych technolibertarian z Doliny Krzemowej, w realizacji pomysłu ubiegli go tradycyjni buddyjscy mnisi z Kioto.

Automaty recytujące, a potem drukujące krótkie modlitwy widziałam też w Las Vegas. Duchowość w Mieście Grzechu jest jak alka-seltzer na moralnego kaca. Po hedonistycznych szaleństwach, jakie oferują tam kasyna i burdele, wystarczy wrzucić dolara i nacisnąć przycisk z odpowiednią intencją, by maszyna wykrztusiła modlitewną karteczkę, jednocześnie włączając odtwarzanie zapisanej treści. Ma to pozwolić klientowi poczuć się lepiej. Według metody „I Panu Bogu świeczkę, i diabłu ogarek”. Automat został zamontowany przy olbrzymim sklepie z pamiątkami: srebrnymi piersiówkami z napisem „Las Vegas – Sin City”, zapalniczkami rażącymi prądem przy próbie zapalenia ognia czy otwieraczami do butelek w kształcie penisa. Po drugiej stronie The Strip, czyli słynnego i jednocześnie niesławnego Bulwaru Las Vegas, bezdomny mężczyzna wzywa do opamiętania. Od lat stoi w tym samym miejscu ze zbiorem religijnych transparentów. Przejeżdżającym ulicą pokazuje napisy „Pójdziesz do piekła, grzeszniku!”, „Jezus wzywa!”, „Twoje zbawienie tylko w Jezusie!”. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Kierowcy parkują przy kasynach molochach. W wielkich salach przysiadają przy jednorękich bandytach, wierząc, że uda im się przechytrzyć maszynę i nakłonić ją do wyrzygania kilku tysięcy dolarów bilonem. Potem idą do knajpy, gdzie obsługuje ich automatyczny barman, precyzyjnie wymierzający ilość poszczególnych składników w koktajlu. Robobarmanowi nie sposób się wyżalić. Nie wysłucha. Jest konstrukcją metalowych ramion i wysięgników zaopatrzoną w sensory i urządzenia mierzące.

Zautomatyzowany bar mieści się w Planet Hollywood. Nazywa się „Wstawiony Barman” („Tipsy Barman”). Nie ma w tym określeniu krztyny prawdy, bo ten typ może nadużyć jedynie WD-40. Serwuje za to perfekcyjne alkoholowe drinki. Spragniony kolejnych atrakcji klient może przenieść się z baru do klubu go-go, gdzie wokół aluminiowych rur wiją się równie aluminiowe striptizerki. „Wpadnij zobaczyć, jak lecą iskry, kiedy nasze robobliźniaczki kręcą swoim hardware’em, i zgadnij, czy ich 3D to silikonowe implanty, czy części stworzone w Silicon Valley” – zachęca oficjalna strona klubu Sapphire. I mimo że cybernetyczne striptizerki nie mają nawet jednego bita powabu, to cieszą się dużym powodzeniem.

Hybryda ludzkiej rzeczywistości i sztucznej inteligencji jest na razie dość pokraczna.

Transhumanizm powoli wkrada się jednak wszędzie.

Z marzeń cyborgów: archeologia kwantowa, czyli technologiczne wskrzeszenie umarłych.

Z rzeczywistości cyborgów: drukowanie organów na drukarkach 3D.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SZALONY PROROK TRANSHUMANIZMU I KLĄTWA TECHNOLOGICZNEJ OSOBLIWOŚCI

„Kupa kamieni przestaje być kupą kamieni, gdy ktoś

zaczyna w niej widzieć katedrę”.

Antoine de Saint-Exupéry

Był szalony. Tak mówili ci, którzy widzieli, jak śpi na posłaniu ze starych gazet. Jak ścieli sobie na wieku prostej, heblowanej skrzyni, zwija się w kłębek i zasypia. Jak budzi się tuż przed świtem, przygotowuje sobie skromne śniadanie i idzie do pracy katalogować książki i głosić bluźnierczą ewangelię wskrzeszania wszystkich umarłych.

Był genialny. Tak twierdzili ci, którzy czytali jego chaotyczne notatki i słuchali jego wykładów, jak to mężczyźni będą zbierać prochy, a kobiety składać je w całość. Nauka da ludzkości narzędzia potrzebne do ożywiania tych prochów. Wszystko będzie tak, jak być powinno.

A kiedy nareszcie dziesiątki, setki, tysiące pokoleń powstaną z martwych, wypełni się do końca Słowo Boże.

Był święty. Tak zarzekali się ci, którzy wraz z nim modlili się w cerkwi i którym rozdawał swoje rzeczy, samemu ograniczając się do ascetycznego minimum. „U niego prosto swiatoj duch” – powtarzali z nabożeństwem i żegnali się, oddając cześć Duchowi Świętemu mieszkającemu w ciele skromnego bibliotekarza.

– Słyszałaś oczywiście o moskiewskim Sokratesie? – Maria Konovalenko patrzy na mnie przenikliwie. Ręce splecione na filiżance z herbatą („ma być zielona, ale w żadnym wypadku nie zalewać wrzątkiem!”, „i proszę wyparzyć filiżankę”, „tylko nie jaśminowa!”, „i odrobina miodu, nie żaden cukier!”, „to chyba proste zamówienie, prawda?”).

– Nie... Chyba nie słuszała – jąkam się, bo czuję, że popełniam intelektualne faux pas. Czuję na sobie świdrujące, wyczekujące spojrzenie i wiem, że mam sekundę na odzyskanie twarzy. Muszę improwizować. – Coś mogłam o nim czytać. Taaaa... Już sobie przypominam... Coś, że był jak Sokrates. Tylko że nie z Aten, ale z Moskwy. Myśliciel. Wielikij takoj.

– No właśnie. – Maria uśmiecha się. – Byłam pewna, że powinnaś coś o nim wiedzieć, bo to przecież kluczowa postać dla transhumanistów. Bez niego ten ruch byłby martwy, pozbawiony filozoficznych fundamentów. Poza tym do was, do Polszy, zawsze docierały rosyjskie idee. Czułam, że myśl ojca chrzestnego transhumanizmu może być ci nieobca.

Jest rok 2014, siedzimy z Marią w modnej kafejce w San Francisco. Mojego świata nie zamieszkują jeszcze cyborgi, biohakerzy i grinderzy. Niewiele wiem o transhumanizmie oprócz tego, że staje się coraz ważniejszym ruchem w Dolinie Krzemowej, że zaczyna dyktować trendy w gerontologii i biotechnologii i że starzejący się technowizjonerzy, chcący coraz rozpaczliwiej przedłużyć swoje życie, ładują poważne sumy w start-upy obiecujące rozmaite technologiczne eliksiry młodości. „Tu, w tej technologicznej utopii, jak mantrę powtarza się, że możesz być, kim tylko zechcesz” – powiedział mi kiedyś jeden z nich, dobiegający sześćdziesiątki seryjny start-uper. „I tak często jest. Spełniają się najdziksze sny. Możesz być, kim tylko chcesz. Oprócz bycia wiecznie młodym. Jeśli chcesz być wciąż młodym, to akurat masz przesrane”.

Nie wiem więc za dużo, ale widzę, jak transhumanizm przenika do głównego nurtu ideologicznego przepływającego przez Silicon Valley. Na spotkaniach, sympozjach, konferencjach coraz częściej słyszę powtarzane z rosnącą wiarą przekonanie, że jesteśmy jedynie o kilka technologicznych kroków od nieśmiertelności i że wystarczy tylko odrobinę się postarać, by raz na zawsze rozprawić się z patologią choroby zwanej starością. Słyszę również, że ten cały transhumanizm jest do szpiku kości amerykański, bo to w Stanach Zjednoczonych wykształciła się mentalność niepoddawania się i walki z każdą przeciwnością losu. A czy choroby, starzenie się i śmierć nie są właśnie ostatecznymi przeszkodami na drodze do klasycznego hollywoodzkiego happy endu? Tego „i żyli długo i szczęśliwie”? Tylko że „i żyli długo” zostanie zastąpione „i żyli na zawsze”?

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: