Zabić Amerykę - ebook
Zabić Amerykę - ebook
Dlaczego Adolf Hitler w grudniu 1941 roku, u szczytu potęgi III Rzeszy, wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym? Powód był prosty: dał się zwieść Franklinowi D. Rooseveltowi, który zręcznie podsunął Führerowi fałszywą wiadomość o planie skierowania do Europy 10 milionów żołnierzy. W ten sposób prezydent USA uzyskał możliwość odrzucenia ograniczeń nakładanych przez ustawę o neutralności.
Po II wojnie światowej Stalin popełnił ten sam błąd. Przekonany o potędze radzieckich sił zbrojnych szykował się do wojny z byłym sojusznikiem. Nie zdążył jednak jej wypowiedzieć. Śmierć zabrała go w szczytowym okresie przygotowań.
Jego następca Nikita Chruszczow był przekonany o swojej sile, gdyż plany wykradzione z amerykańskich laboratoriów nuklearnych pozwoliły skonstruować bombę atomową. B-29 Superfortress, przechwycony w 1944 roku na Dalekim Wschodzie, umożliwił budowę kopii tych ciężkich bombowców – Tu-4. Radzieccy naukowcy zaprojektowali rakietę, która mogła zaatakować amerykańskie miasta.
Wydawało się, że dzięki temu Chruszczow mógł rozpocząć wcielanie w życie wielkiego planu „zabicia Ameryki”.
Ostatecznie cel ten nie został osiągnięty, ale wielka rozgrywka wciąż trwa...
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61232-35-3 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyzwanie
Niemcy zniszczyła niekompetencja ludzi, którym Hitler oddał najważniejsze urzędy w nagrodę za ich wierność. Gdy w połowie lat trzydziestych powierzał Hermannowi Göringowi kluczowe dla gospodarki stanowisko komisarza Planu Czteroletniego, liczył, że powstanie niewielka komórka ekspertów monitorujących przygotowania przemysłu do produkcji sprzętu dla nowych sił zbrojnych – Wehrmachtu. Szczególnie zależało mu na zakładach lotniczych, gdyż w rodzącej się koncepcji wojny błyskawicznej to samoloty, obok broni pancernej, miały odgrywać główną rolę. Hermann Göring, as myśliwski z czasów I wojny światowej, był naturalnym wyborem na szefa lotniczych ekspertów. Tymczasem utworzył on ogromną organizację zatrudniającą tysiące urzędników i kontrolującą wszystkie państwowe instytucje mające cokolwiek wspólnego z gospodarką. Tak wielką, że nikt nie mógł skutecznie nią zarządzać, a zwłaszcza Göring, coraz bardziej pogrążający się w narkomanii i otaczający się niebywałym luksusem.
W tym czasie w Stanach Zjednoczonych na lotnisku Boeing Field w Seattle wytoczono prototyp czterosilnikowego bombowca. Roland Smith, reporter lokalnej gazety „The Seattle Times”, obserwując wielki samolot, napisał: „wydaje się, że ma karabiny maszynowe wystawione z kadłuba we wszystkich kierunkach. To jest »latająca forteca«!”. Zakłady chętnie przejęły tę nazwę i taka przeszła do historii. Do sukcesu było jeszcze jednak daleko.
Tragedia wydarzyła się kilka dni po pierwszej publicznej prezentacji. 30 października 1935 roku w czasie pokazu na lotnisku w Dayton w stanie Ohio samolot wzbił się w powietrze, a po kilku minutach zanurkował i runął na ziemię. Trzech lotników zdołało wydostać się z płonącego wraku i ujść z życiem. Wewnątrz pozostało jednak dwóch, którzy zginęliby w płomieniach, gdyby nie dzielny porucznik stojący wśród widzów. Przedarł się przez płomienie i wyciągnął jednego lotnika. Po chwili zorientowawszy się, że w kabinie pozostał jeszcze jeden, wrócił po niego. Uratował go, choć sam został poważnie poparzony.
Szczątki XB-17 (Model 299) na lotnisku Dayton (US Air Force).
Zadziwiające, że powód katastrofy był taki sam, jak wypadku w Niemczech, w którym zginął generał Walther Wever: niechlujstwo obsługi naziemnej, która nie usunęła nakładek blokujących lotki, zakładanych na lotnisku, aby zapobiec poruszaniu ich przez wiatr. Wydawało się, że katastrofa nowego bombowca przekreśliła jego przyszłość. Jednakże wrażenie, jakie zrobił na dowódcach United States Army Air Corps, było tak silne, że zdecydowali się podtrzymać zamówienie, choć zmniejszono liczbę egzemplarzy z pierwotnych 65 do 13. Powodem jednak nie była katastrofa, lecz koszty. Boeing obliczał, że produkcja jednego samolotu będzie kosztować bez mała 100 tysięcy dolarów. Konkurent, zakłady Douglas, żądały za dwusilnikowy bombowiec B-18 Bolo o 42% mniej – 58 tysięcy dolarów. I ten producent otrzymał zamówienie na egzemplarze, na które zaoszczędzono, zmniejszając liczbę samolotów zamówionych u konkurenta. Boeing powoli odzyskiwał utraconą, jak się wydawało, pozycję. Wkrótce okazało się, że wypadek w Ohio był nic nieznaczącym incydentem. Żaden z konkurentów nie mógł zagrozić pozycji B-17, który stał się jednym z najliczniej produkowanych samolotów bombowych na świecie.
Dornier Do-19 podczas lotu (archiwum autora).
W tym samym czasie, gdy w zakładach w Seattle powstawały plany B-17, w Niemczech zakłady Junkersa i Dorniera przystąpiły do projektowania ciężkich czterosilnikowych bombowców, których osiągi można byłoby porównywać z amerykańską Latającą Fortecą.
Niemcy przystąpiły do wyścigu w rozwoju bombowców, choć dopiero w marcu 1935 roku Hitler wypowiedział traktat wersalski zabraniający Niemcom budowania samolotów bojowych. Dlatego wszystko musiało odbywać się w sekrecie. Zachowując ścisłą tajemnicę, zakłady Junkersa i Dorniera odpowiedziały na równie tajne zamówienie Ministerstwa Lotnictwa, które określało parametry wielkich czterosilnikowych bombowców: udźwig 2000 kilogramów bomb przy zasięgu 2500 kilometrów.
Prototyp Dorniera wystartował do pierwszego lotu 28 października 1936 roku. Junkers spóźnił się o pół roku, co nie miało większego znaczenia. Za to uzyskał lepsze osiągi od rywala: 380‒400 km/h wobec 315 km/h Dorniera. W ocenie Ministerstwa obydwa zapowiadały się obiecująco, choć silniki, w które je wyposażono, osiągały za małą moc. Istniała duża szansa, że co najmniej jeden z nich, Do 19 lub Ju 89, trafi na linie produkcyjne.
Minister obrony, feldmarszałek Werner von Blomberg, był zachwycony, widząc pełnowymiarowy model Dorniera i obiecał pełne poparcie dla planów produkcji tego samolotu. Gorącym entuzjastą stworzenia lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu w Niemczech był pierwszy szef sztabu powstającej Luftwaffe – generał Walther Wever. Nie stało się tak. W 1936 roku zginął w lotniczym wypadku. Wkrótce odszedł drugi wielki sprzymierzeniec lotnictwa bombowego. W 1938 roku minister von Blomberg musiał zrezygnować ze stanowiska z powodu jego ślubu z prostytutką. Dymisja feldmarszałka była też efektem intryg Göringa, który upatrzył dla siebie stanowisko ministra wojny. Równie przebiegle zniszczył innego wysokiego oficera stojącego na jego drodze do wojskowej władzy. Szef Dowództwa Wojsk Lądowych, generał Werner von Fritsch, został bezpodstawnie oskarżony o homoseksualizm. W 1938 roku oczyszczono go z zarzutów, ale jego kariera wojskowa już się zakończyła.
W Wehrmachcie zabrakło ludzi, którzy rozumieli, że państwo o globalnych aspiracjach musi mieć samoloty dalekiego zasięgu. Do ministra lotnictwa Hermanna Göringa to nie przemawiało. „Hitler pyta mnie, ile mam samolotów, a nie jakich” – zwykł kończyć wszelkie dyskusje na ten temat. Produkcja czterosilnikowych maszyn była bardzo kosztowna. Zamiast jednego ciężkiego bombowca można było wyprodukować cztery samoloty myśliwskie lub dwa bombowce dwusilnikowe, a Niemcy, uwolnione od zakazów Wersalu, rozpoczęły intensywne zbrojenia i musiały oszczędzać pieniądze i surowce. W wyłaniającym się kryzysie gospodarczym III Rzeszy nie było miejsca na rozrzutność, a taką wydawała się produkcja wielkich samolotów. Dwusilnikowe bombowce były bronią całkowicie wystarczającą do pokonania ówczesnych wrogów. Nikt nie myślał o wojnie z USA! Zapewne Göring kierował się tymi względami, ale jako dowódca lotnictwa powinien myśleć perspektywicznie i strategicznie. On tego nie potrafił. W kwietniu 1937 roku podjął decyzję o skreśleniu z listy produkcyjnej obydwu bombowców. W decydującym czasie siły zbrojne III Rzeszy szykującej się do wojny straciły oręż, którego brak, jak się okazało, miał przyczynić się do klęski Wehrmachtu.
Tak zanikła niemiecka odpowiedź na amerykańskie wyzwanie, którym była Latająca Forteca. A niebawem rząd USA miał rzucić kolejne, zamawiając jeszcze większy, jeszcze potężniejszy samolot, dla którego nazwa Latająca Forteca była za słaba. Dlatego nazwano go Superfortecą.
Rozgrywka
Afera jak bomba wybuchła w pogodny grudniowy poranek 1941 roku. Przeciek tajnych dokumentów do redakcji „Chicago Daily Tribune” był tak ważny, że kontrwywiad zajął się znalezieniem jego źródła.
Gazeta, jedna z największych w USA, a za nią największy stołeczny dziennik „Washington Times-Herald” na pierwszych stronach zamieściły wielkie tytuły „FDR War Plans!”. Chodziło oczywiście o prezydenta Franklina Delano Roosevelta. To zabrzmiało jak alarm pożarowy! Prezydent nie mógł kreślić wojennych planów w czasie, gdy cztery ustawy gwarantowały neutralność USA.
Pierwsza strona „Chicago Daily Tribune” z 4 grudnia 1941 roku (archiwum autora).
Przemówienie Roosevelta w hali sportowej Boston Gardens (archiwum autora).
Gazeta była przeciwna Rooseveltowi, obawiając się, że oszuka Kongres i wciągnie USA do wojny. A przecież wygrał wybory w 1940 roku, zapewniając Amerykanów, że ich państwo pozostanie neutralne wobec tragicznych wydarzeń w Europie. Dobrze pamiętali jego słowa. Jak chociażby te, wypowiedziane do tłumów w wielkiej hali sportowej Boston Gardens:
Mówiąc do was, matki i ojcowie, ponownie zapewniam was. Mówiłem to wcześniej, ale muszę powiedzieć ponownie, i ponownie, i ponownie: wasi chłopcy nie zostaną wysłani na żadną obcą wojnę!
Powtarzał to przy każdej okazji i do każdego audytorium, zapewniając w dramatyczny sposób:
Wasz prezydent mówi: ten kraj nie pójdzie na wojnę!
Amerykanie zawsze wierzyli prezydentom. Uwierzyli Rooseveltowi. Głosowali na niego. Wygrał wybory.
Czy oszukiwał wyborców?
Gazetowe informacje o tajnych planach wojennych wyglądały wiarygodnie, a Biały Dom milczał. Nie dementował, nie kwestionował prawdziwości publikacji. Wydawało się, że władzę interesowało jedynie, jak doszło do przecieku. Tak bardzo, że prowadzenie śledztwa w tej sprawie powierzono samemu szefowi Federalnego Biura Śledczego (FBI) – J. Edgarowi Hooverowi. A może była to część gry, a właściwie najważniejszego końcowego elementu? A jej sznurki biegły do Gabinetu Owalnego w Białym Domu?
Przewidujący prezydent
Roosevelt już wcześniej przewidział, że Stany Zjednoczone będą musiały przystąpić do wojny przeciw siłom zła, które rozlewały się po świecie. Łatwo je było wskazać, obserwując wydarzenia w Europie i w Azji. Wszędzie sytuacja gwałtownie się zaostrzyła w latach trzydziestych.
Na Dalekim Wschodzie wojska japońskie uwikłały się w krwawą i okrutną wojnę w Chinach i nie było szans, że zdołają ją szybko zakończyć. Gdyby jednak tak się stało lub gdyby wycofały się z tego konfliktu i zwróciły się na wschód, w stronę Pacyfiku, wówczas zagroziłyby amerykańskiej strefie wpływów.
Najgroźniejsza wydawała się sytuacja w Europie.
W ZSRR Józef Stalin zademonstrował agresywną siłę Armii Czerwonej, prezentując w 1935 roku na manewrach pod Kijowem nieznane innym państwom oddziały powietrznodesantowe i sprawność wojsk pancernych. Już nikt nie mógł mieć wątpliwości, że Armia Czerwona przygotowuje się do podbojów.
W Niemczech Hitler odrzucił ograniczenia traktatu wersalskiego i rozwijał Wehrmacht z zakazanymi do tej pory wojskami pancernymi, lotnictwem bojowym i flotą podwodną. Wkrótce, wykorzystując lęk państw demokratycznych przed Armią Czerwoną, wymusił zgodę na przyłączenie Austrii do Rzeszy, a następnie na zajęcie zachodnich terenów Czechosłowacji. Stało się to zgodnie z układem zawartym we wrześniu 1938 roku w Monachium, gdzie Wielka Brytania i Francja wyraziły na to zgodę. Kilka miesięcy później złamał tę umowę i zajął całe Czechy. Już nikt nie mógł mieć wątpliwości, że Niemcy weszły na drogę prowadzącą do wojny, która wybuchnie w ciągu kilku miesięcy.
Prezydent Franklin Delano Roosevelt mógł tylko biernie przyglądać się, jak wojska niemieckie zajmują sąsiednie państwa. Nie mógł ich wspomóc, gdyż ograniczały go ustawy o neutralności z lat 1935, 1936, 1937 i 1939. Na ich straży stały liczne i wpływowe ugrupowania izolacjonistów. Gotowi byli zrobić wszystko, aby ojczyzna trzymała się z dala od spraw Starego Kontynentu. Nadchodził termin kolejnych wyborów prezydenckich i dla Roosevelta było oczywiste, że nie może zadzierać z izolacjonistami. I tak wątpliwości i protesty budziła jego decyzja przystąpienia do kolejnych, trzecich wyborów, co stało w sprzeczności z zasadą ustanowioną w XVIII wieku przez pierwszego prezydenta USA George’a Washingtona. A Wendell Willkie, rywal Roosevelta do urzędu prezydenta, uczynił to głównym zarzutem w swojej kampanii. Roosevelt mógł jednak rozbudowywać potencjał militarny. Nikt nie odważyłby się zakwestionować takiej polityki, gdyż chodziło o bezpieczeństwo państwa.
W marcu 1938 roku, gdy Hitler przyjmował w Wiedniu paradę Wehrmachtu, dowództwo amerykańskich sił powietrznych zwróciło się do koncernu Boeinga o przedstawienie nowego projektu bombowca dalekiego zasięgu. Siły powietrzne uznały, że skala i geografia zagrożeń wymagają czegoś więcej niż produkowany już B-17.
Wymagania, jakie postawiono nowemu bombowcowi, mogły się wydać szokujące. Po pierwsze: hermetyzowany kadłub, który pozwalałby załodze działać bez niewygodnych i potęgujących zmęczenie masek tlenowych. Lot miał się odbywać na wysokości odpowiednio dużej, aby samolot mógł uniknąć ognia artylerii przeciwlotniczej. Podwozie z przednim kołem miało ułatwiać lądowanie, manewrowanie na polowym lotnisku oraz naziemną obsługę. Kolejne żądania znacznie zwiększały poziom trudności dla konstruktorów: większa prędkość, większy zasięg, większy udźwig bomb, zapas paliwa, który można byłoby zmieniać w zależności od wymogów misji (więcej bomb – mniej paliwa i krótszy zasięg i odwrotnie). Efektem zrealizowania żądań dowództwa lotnictwa miał być samolot, jakim nie dysponowały siły powietrzne innych państw: zasięg 8500 kilometrów, prędkość 650 km/h, maksymalny udźwig 9 ton bomb, z silnym uzbrojeniem obronnym (10 karabinów maszynowych kaliber 0,5 cala, tj. 12,7 mm).
Z biegiem miesięcy dowództwo wycofywało się z nierealnych żądań, gdyż były sprzeczne z prawami fizyki. A i tak samolot, który 12 września 1942 roku wytoczono z wielkiego hangaru zakładów Boeinga nr 2 w Seattle był zadziwiający. Nie tylko ze względu na niezwykłe rozmiary. Ten samolot dokładnie odpowiadał wymaganiom tajnego planu nazwanego w sierpniu 1941 roku AWPD-1 (od nazwy oddziału, w którym go opracowano – Air War Plans Division). Przewidziano w nim wyprodukowanie 61 800 samolotów, z których 11 800 miało być samolotami bojowymi, a w tym 5000 – ciężkimi i bardzo ciężkimi bombowcami. W kolejnej wersji planu liczbę samolotów podwojono. Przewidziano, że zaatakują 154 cele na obszarze Niemiec i państw okupowanych: elektrownie, węzły komunikacyjne, rafinerie i bazy Luftwaffe. Plan stał się częścią „Rainbow Five”, nazywanego również „Victory Program”.
Prototyp XB-29 startujący do próbnego lotu (Boeing Aircraft).
Tego rodzaju studia, które miały przygotować amerykańskie siły zbrojne do wojny, określano kolorami np. „War Plan Orange” dotyczył Japonii, grey – Włoch, green – Meksyku, black – Niemiec.
Jednakże „Rainbow Five” był dużo poważniejszy i aktualniejszy. Fakt, że nazwa odwoływała się do kolorów tęczy, oznaczał, że chodziło o wojnę z kilkoma wrogami. Co najważniejsze: plan wskazywał na Niemcy jako głównego wroga, gdy Japonia miała być tylko „trzymana w szachu”.
Tajemnicza „Tęcza Pięć”
Te założenia stały się powszechnie znane o świcie 4 grudnia 1941 roku, gdy rozwieziono gazety „Chicago Daily Tribune” do kiosków.
Dziennikarz Chesly Manly, który w swojej gazecie zamieścił opis sensacyjnego dokumentu, ujawnił, że amerykańskie dowództwo przewidywało sformowanie 10-milionowej armii, w tym 5-milionowego korpusu ekspedycyjnego, którego wysłanie do Europy zaplanowano na rok 1943.
W takiej sytuacji ustalenie, jak tajny plan „Rainbow Five” trafił do gazet, a tym samym w ręce potencjalnych wrogów, nabrało wagi bezpieczeństwa narodowego.
Pierwsze podejrzenia padły na generała Alberta C. Wedemeyera, członka Zarządu Planowania Wojennego. Obciążało go niemieckie nazwisko (jego dziadek był z pochodzenia Niemcem), ale była to marna poszlaka. Dodano do tego kolejny wątek: w latach 1936‒1939 studiował w Akademii Wojennej (Kriegsakademie) w Berlinie. To wciąż były słabe dowody wiarołomności oficera, ale znaleziono jeszcze inne. Podobno w sejfie w biurze generała znaleziono kopię „Rainbow Five”. FBI wykryło, że w tym czasie wpłacił na swoje konto w Riggs Bank w Waszyngtonie kilka tysięcy dolarów, co odpowiadałoby na chwilę obecną kilkudziesięciu tysiącom dolarów. Tłumaczenie, że te pieniądze pochodziły ze spadku po bliskiej osobie uznano za mało wiarygodne. Najbardziej jednak obciążały go powiązania z organizacją America First Committee, wielką, liczącą 800 tysięcy członków, opowiadającą się za zachowaniem neutralności Stanów Zjednoczonych wobec wojny, która rozgorzała w Europie. Zastanawiające jest to, że wszystkie podejrzenia o popełnienie tak ciężkiego przestępstwa, jakim było ujawnienie tajnych dokumentów, nie miały najmniejszego wpływu na jego dalszą karierę wojskową, gdy doszedł do wysokich stanowisk i zaszczytów.
Tajny plan „Rainbow Five” (archiwum autora).
Śledczy nie podjęli głównego wątku, który wydawał się najbardziej oczywisty. Chodziło o niemieckiego attaché wojskowego w Waszyngtonie, generała Friedricha von Boettichera. Wysoki stopień oficerski, dyplomatyczna ranga i szlacheckie „von” zupełnie nie pasowały do jego aparycji i manier prostego sierżanta. Nieznane są powody, dla których jego ojciec, lekarz z dolnośląskiej wsi Berthelsdorf (obecnie Uniegoszcz), uzyskał szlachecki tytuł. Stało się to w 1903 roku, gdy Friedrich miał 22 lata. Już służył w wojsku, ale jego kariera dyplomatyczna zaczęła się po I wojnie światowej, gdy jako oficer Reichswehry wyjechał w zespole Friedricha Eberta, pierwszego prezydenta Republiki Weimarskiej, na międzynarodową konferencję w Spa. Później dał się poznać jako autor ciekawych analiz sytuacji międzynarodowej. W kwietniu 1933 roku, w wyniku decyzji prezydenta Paula von Hindenburga, wysłano go do Stanów Zjednoczonych jako attaché militarnego. Tuż przed wyjazdem uzyskał generalski stopień Generalleutnant. Ten awans był konieczny, aby nadać niemieckiemu przedstawicielstwu wysoką rangę i zademonstrować gospodarzom, że nazistowskie Niemcy przykładają dużą wagę do nawiązania współpracy wojskowej.
Friedrich von Boetticher (archiwum autora).
Kiedy 1 kwietnia 1933 roku schodził z pokładu statku w nowojorskim porcie, von Boettichera witał na nabrzeżu tłum amerykańskich członków Stahlhelmu, organizacji niemieckich żołnierzy z I wojny światowej, stojących pod flagami amerykańskimi i nazistowskimi ze swastykami.
Był tam też pułkownik Truman Smith, który zakończył już dyplomatyczną służbę amerykańskiego attaché militarnego w Berlinie. I on stał się przewodnikiem von Boettichera po waszyngtońskim świecie polityki. Wprowadził go również do tajnego świata, w którym odgrywał ważną rolę. W jego domu zbierała się niewielka grupa wpływowych osób połączonych niechęcią, a nawet wrogością do Roosevelta. Wśród nich był lotnik Charles Lindbergh wsławiony samotnym lotem nad Atlantykiem w 1927 roku. W tym gronie znalazł się ktoś, kto wykradł dokumenty „Rainbow Five” i przyniósł na zebranie. Do dzisiaj jego nazwisko nie jest znane. Wiadomo tylko, że był to oficer w stopniu kapitana, którego w zastanawiający sposób nie objęto śledztwem.
Truman Smith (po środku) w rozmowie z generałem Ludwikiem Beckiem (archiwum autora).
Wieczorem 3 grudnia 1941 roku, gdy był sam w biurze War Plans Division, owinął w papier pakowy gruby plik dokumentów „Rainbow Five” i wyniósł na zewnątrz. Nie niepokojony przez nikogo dotarł do swojego domu. Stamtąd zadzwonił do senatora Burtona K. Wheelera, znanego z izolacjonistycznego nastawienia, i poprosił o spotkanie w domu senatora na Kalorama Road. Tam przekazał wykradzione dokumenty, informując, że jest to najbaczniej strzeżona tajemnica w Waszyngtonie.
– Nie obawia się pan dostarczenia tego do mnie? – zapytał senator.
– Kongres jest częścią władzy. Myślę, że ma prawo wiedzieć, co naprawdę dzieje się w aparacie wykonawczym, gdy dotyczy to ludzkiego życia – odpowiedział kapitan.
Senator zadzwonił do Chesly Manly’ego, dziennikarza „Chicago Daily Tribune” znanego z krytycznych artykułów na temat polityki Roosevelta. Mieszkał niedaleko, więc szybko przybył do domu senatora. Od 20. przez 4 godziny wybierał najważniejsze fragmenty dokumentu. Zapewne dyskutował na ich temat z senatorem, mając pewność, że publikacja spotka się z ogromnym zainteresowaniem Amerykanów. Następnego dnia „Chicago Daily Tribune” oraz dwie inne gazety równie przeciwne polityce Roosevelta zamieściły artykuł Manly’ego.
Czytelnicy mogli dowiedzieć się, że czytają „Poufny raport, przygotowany przez połączone sztaby wojsk lądowych i marynarki wojennej, pod kierownictwem Prezydenta Roosevelta (...), który jest planem totalnej wojny na niespotykaną skalę, przynajmniej na dwóch oceanach i trzech kontynentach: Europy, Afryki i Azji”.
Było to kłamstwo, ale kto widział kiedykolwiek prawdę w polityce i propagandzie?
Manly ujawnił, że „na 1 lipca 1943 roku ustalono datę rozpoczęcia ostatecznego najważniejszego wysiłku amerykańskich sił lądowych, którym byłoby pokonanie potężnych wojsk niemieckich w Europie”.
Następnego dnia attaché von Boetticher otrzymał od senatora Wheelera kopertę z uwagami. Kilka godzin później, o 16.36, przesłał do dowództwa Wehrmachtu swój komentarz. Starał się mu nadać sensacyjny i alarmujący charakter. Musiał tak robić, gdyż od początku swojej szpiegowskiej kariery w USA słał do Berlina tylko uspokajające raporty. Nie mogło nagle okazać się, że nie miał racji lub, co gorsze, że ukrywał prawdę o amerykańskich zamiarach. Uważany był za świetnie zorientowanego, uzyskującego informacje od bardzo ważnych amerykańskich polityków i generałów. Raporty podobały się Hitlerowi, co było zasługą nie tyle wiadomości z dobrych źródeł, ale przede wszystkim fachowych komentarzy Boettichera, które Führer czytał z zadowoleniem, gdyż potwierdzały jego widzenie świata: „Ameryką rządzą Żydzi”, „prezydent Roosevelt podporządkował się im całkowicie”, a nawet nazywał go „przedstawicielem Żydów” itd. Tym bardziej jego oceny, że Stany Zjednoczone nie zagrożą Niemcom, gdyż koncentrują się na wydarzeniach w rejonie Pacyfiku, wydawały się całkowicie pewne. Podkreślał to wielokrotnie, nawet po wybuchu wojny w Europie.
Oczywiście dostrzegał rozbudowę amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego i wzrost produkcji, ale oceniał, że siły zbrojne tego państwa osiągną gotowość bojową najwcześniej w końcu 1942 roku. Hitler mógł z tego wyciągnąć wniosek, że ma dość czasu, aby podbić Związek Radziecki i zmusić Wielką Brytanię do zawarcia pokoju na jego warunkach, zanim Amerykanie mu w tym przeszkodzą. Uznał więc, że może zlekceważyć doniesienia o „Rainbow Five”. Jedynie dowiedziawszy się o planach rozbudowy sił powietrznych przez Amerykanów, kazał zwiększyć produkcję armat przeciwlotniczych.
W zadziwiający sposób sensacja, którą było ujawnianie tajnego planu, wydawała się nie mieć wpływu na dalszy rozwój wypadków. Można było odnieść wrażenie, że ktoś pociągał za sznurki tej wielkiej afery.
Czy był to J. Edgar Hoover? Czy dlatego powierzono mu osobiste prowadzenie śledztwa, które w zastanawiający sposób nie miało dalszego ciągu?
Sprawa była niezwykle zagmatwana, tym bardziej, jak się okazało po wojnie, że łączyła się z działalnością British Security Coordination (BSC) – komórki brytyjskiego wywiadu w USA, który starał się doprowadzić do wojny między USA i Niemcami. To oni dostarczyli prezydentowi Rooseveltowi sfałszowane mapy, z których wynikało, że Niemcy planują zajęcie Ameryki Południowej. Prezydent uznał, albo udawał, iż są to prawdziwe dokumenty i wykorzystał je w przemówieniu wygłoszonym 9 grudnia 1941 roku.
Wiele lat później prawda o ujawnieniu tajnego planu „Rainbow Five” zaczęła wychodzić na jaw, ale w tak niewielkich fragmentach, że nie pozwalały na złożenie obrazu całości wielkiej intrygi.
Frank C. Waldrop, dziennikarz z „Washington Times-Herald”, w 1963 roku, już na wysokim stanowisku w tej gazecie, ujawnił, co po wojnie powiedział mu Louis B. Nichols, zastępca szefa FBI:
– Biuro (FBI) wyjaśniło sprawę w ciągu 10 dni.
Za przeciekiem miał stać „generał, otoczony szacunkiem i o szczególnych zasługach w czasie wojny”. Czy był to generał Henry „Hap” Arnold, dowódca sił powietrznych? Były takie podejrzenia, a słowa Nicholsa zdawały się to potwierdzać:
– Kiedy w śledztwie doszliśmy do Arnolda, pozostawiliśmy tę sprawę – wyjaśnił Nichols.
Jeden z głównych podejrzanych, zacny generał Albert C. Wedemeyer, ujawnił w 1986 roku:
– Zawsze byliśmy przekonani, w dużej mierze intuicyjnie, że to prezydent Roosevelt autoryzował przeciek.
Jeżeli to on wymyślił tę prowokację, to wypadało mu już tylko czekać, aż Hitler wpadnie w tę pułapkę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------