- promocja
Zabić drozda - ebook
Zabić drozda - ebook
Międzynarodowy bestseller i laureat Nagrody Pulitzera.
Lata trzydzieste XX wieku, małe miasteczko na południu USA. Atticus Finch, adwokat i głowa rodziny, broni młodego Murzyna oskarżonego o zgwałcenie biednej białej dziewczyny Mayelli Ewell. Prosta sprawa sądowa z powodu wszechpanującego rasizmu, urasta do rangi symbolu. W codziennej walce o równouprawnienie czarnych jak echo powraca pytanie o to, gdzie przebiegają granice ludzkiej tolerancji. Zabić drozda to wstrząsająca historia o dzieciństwie i kryzysie sumienia. Poruszająca opowieść odwołuje się do tego, co o życiu człowieka najcenniejsze: miłości, współczucia i dobroci.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-709-0 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój brat Jem, gdy miał prawie trzynaście lat, paskudnie złamał sobie rękę w łokciu. Gdy wyzdrowiał i przestał się lękać, że już nigdy nie będzie mógł grać w futbol, rzadko wracał myślą do tej kontuzji. Jego lewe ramię było nieznacznie krótsze od prawego; gdy stał albo chodził, jego dłoń wisiała prostopadle do ciała, z kciukiem równoległym do uda. Nie przejmował się tym jednak, skoro mógł podawać i wykopywać piłkę.
Gdy minęło wystarczająco wiele lat, abyśmy się nauczyli spoglądać wstecz, rozmawialiśmy czasem o wydarzeniach, które doprowadziły do jego wypadku. Ja twierdzę, że zaczęli Ewellowie, ale Jem, cztery lata starszy ode mnie, powiedział, że zaczęło się znacznie wcześniej – podobno tego lata, gdy przyjechał do nas Dill i podsunął nam pomysł na to, jak wywabić Boo Radleya.
Odrzekłam mu, że jeśli koniecznie chce spojrzeć na sprawę szerzej, to powinien zacząć od Andrew Jacksona. Bo gdyby generał Jackson nie pognał Krików wzdłuż rzeki, Simon Finch nigdy nie powiosłowałby tak daleko wodami Alabamy, a gdyby tego nie zrobił – co by było z nami? Byliśmy za duzi na to, by rozstrzygać spory za pomocą pięści, więc zapytaliśmy Atticusa. Ojciec powiedział, że oboje mamy rację.
Niektórzy członkowie naszej rodziny Południowców wstydzili się tego, że brak w naszym drzewie genealogicznym uczestników bitwy pod Hastings – po którejkolwiek ze stron. Mieliśmy tylko Simona Fincha, aptekarza-myśliwego z Kornwalii, którego pobożność ustępowała jedynie skąpstwu. W Anglii zirytowały go prześladowania ludzi, którzy sami siebie nazywali metodystami, ze strony ich bardziej liberalnych braci – zirytowały tak bardzo, że Simon, który także nazywał siebie metodystą, wybrał się za Atlantyk, do Filadelfii, a potem na Jamajkę, następnie do Mobile i jeszcze do Saint Stephens. Pamiętając o napomnieniach Johna Wesleya na temat używania nazbyt licznych słów w transakcjach kupna i sprzedaży, Simon wzbogacił się, handlując lekami, lecz nie zaznał szczęścia, gdyż kusiło go to, co – jak wiedział – nie służy chwale Pana: na przykład złota biżuteria i kosztowne stroje. Dlatego też Simon, zapomniawszy przestróg swego nauczyciela na temat posiadania ludzkiego inwentarza, zakupił trzech niewolników i z ich pomocą założył farmę nad brzegiem Alabama River, mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów powyżej Saint Stephens. Powrócił do miasta tylko raz, by znaleźć sobie żonę, która urodziła mu wiele córek. Dożył sędziwego wieku i umarł bogaty.
Zwyczaj w rodzinie był taki, że mężczyźni pozostawali na farmie Simona, Finch’s Landing, i żyli z uprawy bawełny. Gospodarstwo było samowystarczalne; skromne w porównaniu z okolicznymi imperiami Landing produkowało wszystko, co potrzebne do życia, prócz lodu, mąki pszennej oraz odzieży, którą dostarczano statkami z Mobile.
Simon zapewne z bezsilną wściekłością potraktowałby niepokoje między Północą a Południem, gdyż za ich sprawą jego przodkowie stracili wszystko prócz ziemi. Tradycja utrzymywania się z jej płodów przetrwała jednak bez szwanku aż do dwudziestego stulecia, kiedy to mój ojciec, Atticus Finch, pojechał do Montgomery zgłębiać prawo, jego brat zaś – do Bostonu na studia medyczne. Ich siostra, Alexandra, pozostała w Landing: wyszła za mąż za małomównego osobnika, który większość czasu spędzał w hamaku nad rzeką, rozmyślając głównie o tym, jak wiele ryb złapało się już na haczyki.
Gdy mój ojciec został przyjęty do palestry, powrócił do Maycomb i otworzył praktykę. Miejscowość ta, położona może trzydzieści kilometrów na wschód od Finch’s Landing, jest stolicą hrabstwa Maycomb. W jego pokoju w gmachu sądu nie było wielu sprzętów poza wieszakiem na kapelusze, spluwaczką, szachownicą i nieskazitelnie czystym egzemplarzem Kodeksu Alabamy. Jego dwaj pierwsi klienci byli ostatnimi osobami, które powieszono w więzieniu hrabstwa Maycomb. Atticus namawiał, by skorzystali z łaskawości stanowego prawa i przyznali się do morderstwa drugiego stopnia, co pozwoliłoby im ocalić życie, ale miał do czynienia z Haverfordami, a to nazwisko było w hrabstwie Maycomb synonimem osła. Tak się złożyło, że Haverfordowie uśmiercili najlepszego kowala w mieście podczas sprzeczki, której przyczyną było rzekome zawłaszczenie klaczy. Byli na tyle nierozsądni, że uczynili to w obecności trzech świadków, a następnie utrzymywali, iż najlepszą linią obrony na taką okazję jest twierdzenie: „Należało mu się, sukinsynowi”. Trwali też uparcie przy tym, że nie są winni morderstwa pierwszego stopnia, i dlatego Atticus niewiele mógł zrobić dla swych klientów poza tym, że towarzyszył im w zejściu z tego świata – i chyba właśnie to zdarzenie zapoczątkowało głęboką niechęć mego ojca do praktykowania prawa karnego.
W ciągu pierwszych pięciu lat życia w Maycomb Atticus praktykował w zasadzie głównie ekonomię, a następnie przez kilka lat inwestował swe zarobki w edukację brata. John Hale Finch był dziesięć lat młodszy od mojego ojca; studia medyczne wybrał w czasach, gdy nie opłacała się uprawa bawełny. Lecz kiedy już wujek Jack stanął na nogi, Atticus zaczął osiągać przyzwoity dochód ze swej praktyki. Lubił Maycomb – urodził się i wychował w tym hrabstwie – znał tutejszych ludzi, oni znali jego, a dzięki przedsiębiorczości Simona Fincha był też spokrewniony z niemal każdą rodziną w mieście.
Maycomb było stare, ale gdy ja je poznawałam – było już nie tylko stare, ale i zmęczone. W deszczowe dni ulice zmieniały się w rdzawe strugi błota, chodniki porastały trawą, a budynek sądu przy głównym placu zapadał się w sobie. Mam wrażenie, że było wtedy goręcej: czarny kundel cierpiał w letnie dni, kościste muły zaprzężone do dwukółek oganiały się od much w nie przynoszącym chłodu cieniu dębów rosnących na placu. Sztywne kołnierzyki panów miękły już o dziewiątej rano. Panie, które brały kąpiel przed południem i po popołudniowej drzemce, o zmroku przypominały już rozmiękłe ciastka z lukrem z potu i wonnego talku.
Ludzie poruszali się wolno. Niespiesznie przemierzali plac, powłócząc nogami, zaglądali do otaczających go sklepów i wcale nie liczyli się z czasem. Doba miała dwadzieścia cztery godziny, ale wydawała się dłuższa. Pośpiech nie istniał, bo nie było dokąd się spieszyć, nie było nic do kupienia i brakowało pieniędzy, by cokolwiek kupić; nie było też niczego ciekawego do oglądania poza granicami hrabstwa Maycomb. A jednak dla niektórych był to czas nieokreślonego optymizmu: hrabstwo Maycomb dowiedziało się niedawno, że nie musi się bać niczego prócz samego strachu.
Mieszkaliśmy przy głównej ulicy dzielnicy willowej – Atticus, Jem, ja, no i nasza kucharka Calpurnia. Z ojca byliśmy zadowoleni: bawił się z nami, czytał nam i traktował nas z uprzejmą bezstronnością.
Z Calpurnią było zgoła inaczej. Chuda i koścista, miała krótki wzrok i wiecznie mrużyła oczy; jej dłoń była szeroka jak listwa od łóżka i dwa razy twardsza. Wiecznie wyganiała mnie z kuchni, za każdym razem pytając, dlaczego nie jestem taka grzeczna jak Jem, choć dobrze wiedziała, że on jest starszy; zawsze też wołała mnie do domu, kiedy wcale nie byłam na to gotowa. Toczyłyśmy epickie, ale i jednostronne bitwy. Calpurnia nieodmiennie wygrywała, głównie dlatego, że Atticus brał jej stronę. Była z nami, odkąd urodził się Jem i odkąd sięgałam pamięcią, wyczuwałam jej przytłaczającą obecność.
Nasza matka umarła, gdy miałam dwa lata, nie odczułam więc jej odejścia. Była z Grahamów z Montgomery; Atticus poznał ją, gdy po raz pierwszy wybrano go do stanowego zgromadzenia. Był już mężczyzną w średnim wieku, piętnaście lat starszym od niej. Jem był owocem pierwszego roku ich małżeństwa; cztery lata później ja przyszłam na świat, a dwa lata po tym nasza matka umarła nagle na zawał. Podobno to rodzinna przypadłość Grahamów. Nie tęskniłam za nią, ale mam wrażenie, że Jem tak. Pamiętał ją wyraźnie i czasem w samym środku gry wzdychał przeciągle i odchodził, by bawić się samotnie za garażem. Wiedziałam, że gdy jest w takim nastroju, lepiej go nie nagabywać.
Gdy miałam prawie sześć lat, a Jem prawie dziesięć, granice naszego letniego terytorium (w zasięgu głosu Calpurnii) wyznaczały dom pani Henry Lafayette Dubose, stojący dwie posesje na północ od naszego, oraz dom Radleyów, o trzy posesje na południe. Nigdy nas nie kusiło, by je przekraczać. Mieszkańcem domu Radleyów była nieznana istota, a sam jej opis wystarczał, byśmy całymi dniami byli anielsko grzeczni; pani Dubose była zaś istną diablicą.
Właśnie tamtego lata przyjechał do nas Dill.
Raz wczesnym rankiem, gdy zaczynaliśmy zabawę na podwórzu, usłyszeliśmy z Jemem jakiś dźwięk dobiegający z okolic grządki jarmużu w ogrodzie naszej sąsiadki, panny Rachel Haverford. Podeszliśmy do drucianej siatki, żeby sprawdzić, czy to nie szczeniak – rat terrierka panny Rachel spodziewała się młodych – a tymczasem zobaczyliśmy, że ktoś tam siedzi i patrzy w naszą stronę. W tej pozycji nie był wiele wyższy od kapuścianych liści. Spoglądaliśmy na niego, aż powiedział:
– Hej.
– Hej – odparł przyjaźnie Jem.
– Nazywam się Charles Baker Harris – rzekł nieznajomy. – Umiem czytać.
– Co z tego? – spytałam.
– Pomyślałem, że to was zainteresuje. Bo jeśli macie coś, co trzeba by przeczytać, mogę to zrobić…
– Ile masz lat? – spytał Jem. – Cztery i pół?
– Prawie siedem.
– No to nic dziwnego – odparł Jem, kciukiem wskazując na mnie. – Ta mała, Skaut, czyta od urodzenia, a jeszcze nie chodzi do szkoły. A ty nie za duży jesteś, jak na prawie siedem.
– Jestem mały, ale stary.
Jem odgarnął włosy, by przyjrzeć mu się lepiej.
– Może byś tu przelazł, Charlesie Bakerze Harrisie? – zagadnął po chwili. – Boże, ale cię nazwali.
– Nie śmieszniej niż ciebie. Ciocia Rachel mówi, że nazywasz się Jeremy Atticus Finch.
Jem spojrzał na niego spode łba.
– Do mnie to pasuje, bo jestem duży – skwitował. – A ty jesteś krótszy od własnego nazwiska.
– Mówią na mnie Dill – odrzekł mu Dill, z trudem przeciskając się pod siatką.
– Lepiej górą niż dołem – doradziłam. – Skąd jesteś?
Dill pochodził z Meridian w Missisipi, spędzał lato u cioci Rachel i od tej pory miał się pojawiać w Maycomb co roku o tej porze. Jego rodzina pochodziła z naszego hrabstwa. Matka Dilla, która pracowała u fotografa w Meridian, wystawiła jego zdjęcie w konkursie „Piękne dziecko” i wygrała pięć dolarów. Oddała nagrodę Dillowi, a on wydał wszystko, by dwadzieścia razy pójść do kina.
– Tu nie puszczają porządnych filmów, tylko czasem o Jezusie, w gmachu sądu – powiedział Jem. – Widziałeś coś ciekawego?
Dill widział Draculę. To wystarczyło, by Jem zaczął spoglądać na niego z namiastką szacunku.
– Opowiedz nam – rozkazał.
Dill był osobliwy. Nosił niebieskie lniane szorty przypięte do koszulki; jego białe jak śnieg włosy przylegały do głowy jak kaczy puch; choć rok młodsza, byłam odeń wyższa. Gdy snuł swą opowieść, jego błękitne oczy na przemian zapalały się i ciemniały, a jego śmiech był nagły i pełen radości. Odruchowo pociągał wciąż za kosmyk włosów, sterczący mu nad czołem.
Gdy Dill starł już Draculę na proch, a Jem orzekł, że film musi być lepszy od książki, spytałam Dilla, gdzie jest jego ojciec.
– Nawet o nim nie wspomniałeś.
– Nie mam ojca.
– Umarł?
– Nie…
– Skoro nie umarł, to musisz go mieć, tak czy nie?
Dill się zarumienił, a Jem kazał mi milczeć, co niechybnie oznaczało, że Dill został przezeń dostatecznie sprawdzony i zaakceptowany. Resztę lata spędziliśmy na uprawianiu typowych przyjemności, to jest: przebudowując domek usytuowany w konarach wielkich miodli, które rosły na naszym podwórzu, awanturując się i przerabiając listę dramatów podwórkowych opartych na dziełach Olivera Optica, Victora Appletona i Edgara Rice’a Burroughsa. Dobrze, że był z nami Dill – odgrywał w tych inscenizacjach role, które dawniej należały do mnie: był małpą w Tarzanie, panem Crabtree w The Rover Boys czy panem Damonem w Tomie Swifcie. Stał się naszym kieszonkowym Merlinem z głową pełną ekscentrycznych pomysłów, dziwacznych tęsknot i osobliwych upodobań.
Jednakże pod koniec sierpnia nasz repertuar stracił na atrakcyjności od nadmiaru przedstawień i właśnie wtedy Dill podsunął nam pomysł wywabienia Boo Radleya.
Domostwo Radleyów fascynowało Dilla. Mimo naszych wyjaśnień i ostrzeżeń przyciągało go jak Księżyc wodę, choć jedynie do narożnej latarni, w bezpiecznej odległości od bramy posesji. Stawał przy niej, obejmował ramionami gruby słup i patrzył w zamyśleniu.
Posesja Radleyów wcinała się ostrym zakrętem za nasz dom. Idąc na południe, dochodziło się do ganku; chodnik skręcał tam i biegł dalej wzdłuż podwórka. Dom był niewysoki i niegdyś biały; miał rozległy ganek i zielone okiennice, ale całość dawno już pociemniała, dostosowując się do szarości otoczenia. Zbutwiały od deszczu gont zwieszał się nisko nad werandą; rozłożyste dęby nie dopuszczały do niej słońca. Chwiejne resztki ogrodzenia strzegły nigdy nie zamiatanego podwórka przed domem, bujnie porośniętego dzikimi trawami i tytoniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki