- promocja
Zabierz moje cierpienie - ebook
Zabierz moje cierpienie - ebook
Zabierz moje cierpienie to dwadzieścia cztery przejmujące historie o wojnie: od Buczy po Mikołajów i Mariupol. Katierina Gordiejewa przeprowadziła wywiady z ludźmi z różnych miast Ukrainy i Rosji, o różnych losach i poglądach, ale zjednoczonych jednym wspólnym nieszczęściem – wojną.
Ta książka opisuje doświadczenie życia w tym trudnym czasie zarówno po stronie ukraińskiej, jak i rosyjskiej. Wszystkie okropności i niesprawiedliwości wojny są tu udokumentowane z wielką artystyczną siłą – dlatego postrzeganie jej przez czytelnika nieuchronnie zmieni się po przeczytaniu tej książki. Ta pozycja czyni konflikt znacznie bliższy.
Gordiejewa pozwoliła ludziom mówić, a szczegóły ich brutalnej rzeczywistości w zaskakujący sposób sprawiły, że reportaż stał się wielką literaturą, podobną do tekstów Swietłany Aleksiejewicz.
Laureatka nagrody Geschwister-Scholl Preis
Pewnego dnia na podstawie książek Katii Gordiejewej ludzie będą studiować historię. Ale nie historię wojny, lecz historię człowieka na wojnie. Nikt nie jest gotowy na takie doświadczenie. I nie każdy, kto podjąłby się tego zadania, miałby taką siłę ducha, być może nawet desperację, aby słuchać i zapisać to wszystko, tak jak dane było to zrobić Katii.
Swietłana Aleksiejewicz, laureatka Literackiej Nagrody Nobla
Katia Gordiejewa stała się alternatywą dla ogromnej machiny państwowej propagandy. Historie i ludzie zebrani w tej książce są zdumiewający. To rana, która pozostanie na zawsze. Jak z nią żyć? Czy jest jakaś nadzieja? Czy może już nigdy jej nie będzie? Co zrobić, gdy nie można już nic zmienić? To, co zapisuje Gordiejewa, zmienia świat.
Dmitrij Muratow, były redaktor naczelny „Nowoj gaziety”, laureat Pokojowej Nagrody Nobla
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-814-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Naumburg)
Poproszono mnie o napisanie przedmowy do książki, opowiedzenie w kilku słowach o tym, jak powstawała. Bardzo starałam się spełnić prośbę w terminie, ale przesiedziałam nad pustym dokumentem kilka tygodni.
Jestem dziennikarką. Wiele lat przepracowałam w rosyjskiej telewizji, byłam reporterką, bywałam tam, gdzie robiło się gorąco. Postanowiłam odejść z telewizji w latach, kiedy na miejsce wolności zaczęła przychodzić propaganda, a profesjonalizm zastąpiła lojalność wobec władzy. Wyjechałam z Rosji po aneksji Krymu i wybuchu wojny na południowym wschodzie Ukrainy.
Stałam się niezależną dziennikarką: na YouTubie prowadzę własny kanał, który ma półtora miliona subskrybentów, a każde wideo dziesiątki milionów wyświetleń. Ale nawet po wyjeździe nagrywałam materiały i opowiadałam o Rosji: nie mam i nie będę miała innej ojczyzny.
W dniu 24 lutego 2022 roku poczułam, że to wszystko straciło sens.
Nigdy nie myślałam, że wypowiem do moich dzieci zdanie: „Tylko nie krzyczcie. Dziś rano wybuchła wojna”. I na pewno nie sądziłam, że będę musiała poinformować swoje dzieci, że tę wojnę rozpoczął kraj, który nazywamy ojczyzną.
Połowa naszej rodziny mieszka w Ukrainie, w Kijowie: brat i siostra, ich rodziny i dzieci, mój stareńki wujek, który urodził się w 1939 roku.
A więc moje państwo – formalnie również w moim imieniu – poszło na wojnę z tymi, których kocham.
Moja profesja pomogła mi się pozbierać: postanowiłam rejestrować wydarzenia. Przecież wszyscy trafiliśmy do podręcznika historii, na jego najczarniejsze strony.
Od lutego 2022 roku prawie nie bywałam w domu: jeździłam, rozmawiałam, nagrywałam. Odbywałam zaplanowane podróże służbowe i umówione spotkania, lecz niepojętymi ścieżkami wchodzili do mojego życia bohaterowie tej książki: na przejściu granicznym, w pociągu, na ulicy, poprzez znajomych lub znajomych znajomych, wyłaniali się z nieumyślnie podsłuchanych rozmów, z na chybił trafił zadawanych pytań.
Wojna odbierała ludziom życie, wkręcała nas wszystkich w spiralę niekończącej się nienawiści, ale krok po kroku udawało mi się przebić przez wszystko, co najbardziej nieprzejednane, niewybaczalne, fatalne. Wiem, jak chwilami trudno było bohaterom tej książki spotkać się i porozmawiać. Czasami problem polegał na rozmowie właśnie ze mną – dla niektórych dlatego, że pochodzę z Rosji. Dla innych dlatego, że w Rosji zostałam uznana za „agenta zagranicznego”¹. Ale za każdym razem ci niesamowici ludzie znajdowali w sobie siłę. I rozmawialiśmy.
Tak powstał film, który latem 2022 roku miał premierę na moim kanale YouTube.
Szczerze mówiąc, myślałam, że kiedy film wyjdzie, poczuję ulgę. Przestanę nosić w sobie to, co usłyszałam i zobaczyłam, wypuszczę te historie z serca. Odetchnę.
Ale film wreszcie wyszedł, a moi bohaterowie – zarówno ci z filmu, jak i ci, których historie nie weszły do ostatecznego montażu – nie opuszczali mnie. Powracali w snach. Ich głosy nieustannie rozbrzmiewały w mojej głowie. Zdałam sobie sprawę, że nie dam rady, że muszę to wszystko przenieść na papier.
Latem 2022 roku zaczęłam więc pracować nad tą książką. I dopóki ją pisałam, do mojego życia przychodzili nowi bohaterowie. Wojna się nie kończyła. I coraz trudniej było się do tego nie przyzwyczaić. Ale ja nadal pisałam. Tak powstała ta książka.
Kiedy zatem poproszono mnie o napisanie przedmowy, przesiedziałam przed pustą stroną kilka tygodni. Czułam się nieswojo, w żaden sposób nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje, dlaczego nie potrafię napisać ani słowa. Uratował mnie list jednej z bohaterek tej książki, która po lekturze rękopisu przysłała wiadomość: „Każdy z nas przeżył swoją historię – straszną, tragiczną, ale jedną. Ty przeżyłaś je wszystkie”.
Tak, to prawda.
***
Pociąg z Berlina do Naumburga jedzie trzy godziny, przesiadka w Halle. Po co jadę?
W Halle muszę poczekać dwadzieścia osiem minut na następny pociąg. Taki duży dworzec. Szklany dach. Zadzieram głowę. Po niebie leci samolot. Nagle przychodzi mi na myśl: a co będzie, jeśli zrzuci bombę bezpośrednio na stację kolejową? Teraz ciągle o tym myślę.
Nadal nie mogę oglądać filmów nakręconych dronem. Dochodzi do zabawnych sytuacji: znajomy przysłał mi historyjkę o tym, że w obwodzie iwanowskim łosza urodziła młode i mieszka sobie z nimi w lesie. Historię łoszy mój przyjaciel sfilmował z drona: łosza, łoszaki, las. Nie mogę na to patrzeć. Strach mnie ogarnia. Mam wrażenie, że zaraz z lasu wybiegnie człowiek, zacznie strzelać, do niego też ktoś będzie strzelał; umrze; dron nakręci tę śmierć i zobaczę właśnie ją, śmierć. A nie jakieś tam łosie.
Nie płaczę. Przez rok wojny, jak wszyscy, oduczyłam się płakać.
Ale stoję na dworcu w Halle. Jest w porządku. Nikt nas nie zamierza bombardować, nikt tutaj nie boi się dronów. Staram się dyskretnie wydychać swój strach. Idę kupić sok pomarańczowy. Ile kosztuje? Trzy euro? Cztery? Dwa i pół?… Nie pamiętam. W momencie kiedy na kasie wyskakuje cena, przychodzi do mnie wiadomość od Tani z Mariupola.
Tania napisała:
Od pierwszych dni marca, kiedy rozpoczęły się nieustanne bombardowania na bulwarze Morskim, gdzie stał nasz dom, mieszkałam z dziećmi w schronie w bloku mojej mamy na bulwarze Meotydy. Co trzy, cztery dni chodziliśmy ponad kilometr do siebie, bo w naszym mieszkaniu pozostały dwa koty. Poszłam tam 11 marca, żeby nakarmić zwierzęta. Miałam już wychodzić, kiedy zaczęło się bombardowanie. Na dachu naszego bloku wojsko ustawiło moździerz. Budynek drżał, w pokojach wisiała zasłona cementowego pyłu. Jeden z pocisków trafił bardzo blisko, niszcząc kościół baptystów. Odłamki i fala uderzeniowa spowodowały, że w moim mieszkaniu wyleciały okna razem z ramami. Na ulicy strzelano z karabinów maszynowych. W mieszkaniu gwizdały kule, wlatywały przez otwory po oknach i grzęzły w ścianach. Leżałam na podłodze przy ścianie nośnej między mieszkaniami. Sąsiadów nie było. Bombardowanie, ciemność, chłód i całkowita samotność. Wieczorem znów był nalot i nasz blok stanął w płomieniach. Płonął całą noc. Bałam się, że ogień rozprzestrzeni się na naszą klatkę schodową, bo wiał wschodni wiatr. Ale nad ranem walka ucichła, a pożar prawie ugasł. Około czwartej trzydzieści rano wysypałam kotom kilka kilogramów karmy na podłogę, nalałam pełną miskę wody i wydostałam się z domu. Przede mną rozpościerał się obraz apokalipsy. Miałam wrażenie nierealności wydarzeń i wyraźne poczucie, że jeśli wrócę do mieszkania, to zginę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że więcej tam nie wrócę, że za kilka dni mój blok spali się całkowicie wraz z moimi ukochanymi zwierzętami, wraz z moimi krewnymi, z leżącymi chorymi i zmarłymi w nim mieszkańcami...
Biegłam do moich do schronu po potłuczonym szkle i dachówkach, przełaziłam przez betonowe płyty. Biegłam obok trupów ludzi leżących pod ogrodzeniem przedszkola. Z domu zabrałam tylko paszport i zaświadczenie o niepełnosprawności. Na wypadek gdybym nie dotarła na miejsce, w kieszeni miałam kartkę ze swoim imieniem i nazwiskiem oraz adresem mamy i brata: żeby wiedziano, kogo powiadomić, kiedy mnie znajdą. Po drodze nie spotkałam ani jednego żywego człowieka. Ale dobrnęłam do schronu. Od razu przy wejściu córka zapytała: „A gdzie Alosza?”. Zrobiło mi się słabo. Alosza to mój syn. Okazało się, że poprzedniego dnia wyszedł mnie szukać. Ale nie dotarł do mnie do domu i nie wrócił też do piwnicy. Mężczyźni z naszego schronu znaleźli go kilka dni później z rozprutym brzuchem na odludziu między blokami. To moja wina, przecież poszedł mnie szukać. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Pochowaliśmy Aloszę za blokiem.
Właściwie do Naumburga jadę, żeby spotkać się z Tanią. Mam jej zdjęcie: czarnowłosa kobieta stojąca w przejściu wagonu z przedziałami. Ręce opuszczone, zdaje się, że w jednej trzyma siatkę. A może i nie, może nie ma żadnej siatki. To zdjęcie przysłał mi wolontariusz, który pomógł Tani opuścić Rosję i dotrzeć do Naumburga. Wolontariusz dodał: „Tania to moja najtrudniejsza ewakuacja w całej wojnie”.
Myślę o tym, ile osób wywiózł ten człowiek. Myślę o tym, że wcześniej leczył zęby i robił na drutach kaszmirowe szaliki w jednym z rosyjskich miasteczek. A teraz wie, jak wywieźć z Rosji kogoś bez normalnych dokumentów, jak przekonać tego, kto stracił wszystko, że trzeba żyć dalej, jak przekazać próbki DNA z Rosji do Ukrainy w celu identyfikacji zwłok. Nie da się ukryć, to ważna wiedza.
Tania próbuje odwieść mnie od spotkania: „Mam mózgowe porażenie dziecięce – pisze. – To nieładne”. A ja myślę: kobieta z porażeniem mózgowym, urodziła dwoje dzieci – co za wyczyn! Jaka ona musiała być dumna.
Nawiasem mówiąc, Tania pochodzi z rosyjskiego dalekowschodniego Kraju Nadmorskiego. Rodzice na początku lat osiemdziesiątych przywieźli ją do radzieckiego Mariupola, nad ciepłe Morze Azowskie. Uważano wtedy, że kąpiel w nim jakoś pomaga dzieciom z porażeniem mózgowym. Rodzice Tani pokochali miasto i osiedli w nim na stałe. Tania dorosła, wyszła za mąż i urodziła dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. I jeszcze jedno – miała mieszkanie z oknami wychodzącymi na morze.
Wsiadam do pociągu. Do spotkania z Tanią została godzina z kawałkiem. Pociąg rusza, a od Tani przychodzi nowa wiadomość.
Po śmierci syna i męża siedziałyśmy z mamą i córką w piwnicy. Oprócz nas ukrywało się tu ze sto osób. Spaliśmy na siedząco, bo brakowało miejsca. Nie było światła, wody ani łączności z otaczającym światem. Przez cały ten czas nie tylko nie myliśmy się, ale także nie zdejmowaliśmy butów i czapek. Było bardzo zimno. Najpierw spuszczaliśmy wodę z bojlerów w zrujnowanych sklepach, potem topiliśmy śnieg, gotowaliśmy i pili wodę techniczną. Później woda się skończyła. Snajperzy rozlokowani w blokach mieszkalnych zaczęli odstrzeliwać mężczyzn, którzy wychodzili z piwnicy, żeby zdobyć wodę lub postawić czajnik na ognisku. Zmarłych chowaliśmy w pobliżu bloku, w lejach po pociskach.
Dziewiętnastego marca moja córka poszła do mieszkania mamy, żeby zabrać jeszcze kilka koców, lekarstwa i kaszę. Nie było jej jakieś dwadzieścia minut. Ktoś powiedział: „Pewnie nie może znaleźć leków”. W tym momencie nastąpiła dzika eksplozja, budynek zadrżał, w powietrzu zawisł cementowy pył i cisza. A potem ludzie zaczęli krzyczeć.
Kiedy wydostaliśmy się na górę, zobaczyliśmy, że płonie nasza klatka schodowa. Sąsiad tam pobiegł, wkrótce jednak wrócił. Powiedział, że Ludy już nie ma. Dalej pamiętam wszystko jak przez mgłę albo w zwolnionym tempie.
Próbowałam wejść do budynku, ale nie puszczali mnie.
Na siedzeniach obok studenci się śmieją, nagrywają wideo dla TikToka.
Oddycham szybko, aby nie stracić nad sobą kontroli. Od Tani przychodzi kolejna wiadomość: opisała mi swoją historię, żeby nie mówić o niej podczas spotkania. Pisze, że może nie poradzić sobie z emocjami, a nie chce płakać.
Dodaje, że wyjazd z Mariupola, z tego osiedla, do którego trafiła z rodziną, był możliwy tylko w kierunku Rosji. I oto Tania i otumaniona eksplozjami jej matka znalazły się w tymczasowym punkcie zakwaterowania w Rostowie nad Donem – w moim rodzinnym mieście. Mama Tani wkrótce zmarła, a Tanię przeniesiono do innego punktu, w Riazaniu, sto kilometrów od Moskwy.
Rok później kierownictwo punktu postawiło Tanię przed wyborem: albo zrezygnuje z ukraińskiego obywatelstwa i przyjmie rosyjskie, albo opuści swoje tymczasowe schronienie. Tanię wsparli rosyjscy wolontariusze, którzy pomimo groźby postępowania karnego pracowali na rzecz ukraińskich uchodźców i pomagali im wyjechać do Europy. I tak oto Rosjanka Tania z ukraińskim paszportem, straciwszy w oblężonym Mariupolu wszystkich, których kochała, znalazła się w Naumburgu.
Czeka na mnie przy torach. Na peronie nie ma nikogo innego. Idziemy. Tylko dokąd? Przy wejściu na dworzec stoi pomnik kobiety z walizką, nie mam czasu na oglądanie, martwię się.
– A porażenie mózgowe jest w ogóle niewidoczne, w ogóle! – mówię do Tani.
– Po prostu jeszcze nie jestem zmęczona – odpowiada.
Nie wiemy, dokąd pójść. Wszystko zamknięte. To niedzielny wieczór. Naprzeciwko dworca znajdujemy kręgielnię, jest pusta. Siadamy przy barze i zamawiamy kawę z mlekiem.
Tania mówi:
– Nie mam ani jednego zdjęcia dzieci w telefonie. Usunęłam. Nie mogę na nie patrzeć, więc proszę nie pytać.
Rozmawiamy o morzu. O tym, jak Tania musiała w dzieciństwie nosić płócienny kapelutek. O tym, jak ja malutka przyjeżdżałam nad to jej Morze Azowskie, do którego człowiek wchodzi i idzie, idzie, a woda wciąż po kolana. Takie ono jest: płytkie, dlatego ciepłe.
Nagle Tania mówi:
– Kiedy siedzieliśmy w piwnicy, pewna dziewczyna, miała dwadzieścia trzy lata, urodziła swojego pierworodnego. W ogóle nie miała mleka, co zrozumiałe, nerwy. Jej matka chodziła na górę na dwór i podgrzewała wodę na ogniu dla córki i wnuka. Podczas jednego z ostrzałów zginęła. Wkrótce potem zmarł jej wnuk, syn tej dziewczyny. Z głodu i zimna, wyobraża pani sobie?
Nie mogę sobie wyobrazić. Ale nagle zdaję sobie sprawę, że jeśli piekło istnieje, to dla tych, którzy rozpętali tę wojnę, powinno tak wyglądać: piwnica, dziecko się rodzi i cały czas umiera, a ten, kto trafił do piekła, wie na pewno, że to jego wina.
Tania odprowadza mnie do pociągu. Wracam do Berlina z przesiadką w Halle, a Tania do mieszczącego się w Naumburgu schroniska dla uchodźców z całego świata. W schronisku mieszka prawie trzysta osób rozlokowanych na czterech piętrach. Zbyt wiele dla małego Naumburga. Dlatego schronisko zostanie rozwiązane najpóźniej pod koniec lata. Tego Tania boi się najbardziej: nie ma dokąd jechać. Nikt nigdzie już na nią nie czeka. Przytula mnie i cicho – tak szeleszczą liście – szepcze:
– Nie wiem, po co żyję, po co przeżyłam i jak mam dalej żyć. Jeśli pani chce, to można włączyć moją historię do książki.
Mówię, że na pewno opowiem jej historię, mówię, że dla mnie wszystko, co z nią się wiąże, co jej się przydarzyło, to jest ta wojna.
Tania wzdycha.
– Nie wiem, czy to ma jakiś sens. Wydaje mi się, że już w niczym nie ma sensu. Nic nie da się naprawić.
Późnym latem 2023 roku Tania przeniosła się z Niemiec do Anglii. Moje koleżanki ją odprowadzały i przysłały mi zdjęcie z lotniska w Brandenburgii. Tania stoi na nim w wiśniowej bluzie. Uśmiecha się.
Teraz mieszka w Anglii niedaleko miasta Grayswood, godzinę drogi od Londynu. Ma swój pokój na piętrze domu starszej kobiety, w przeszłości nauczycielki niemieckiego.
Pisze, że nigdy nie widziała tak zielonej trawy i tyle deszczu. Pisze też, że ma nadzieję, że tutaj, z dala od miejsc, w których było jej tak ciężko, odnajdzie spokój.
***
Po raz kolejny pragnę wyrazić nieskończoną wdzięczność wszystkim bohaterom tej książki. Za zaufanie, jakim mnie obdarzyli, decydując się na rozmowę, i za wysiłek, jaki każdy z nich podjął, aby się przede mną otworzyć.
Wierzę, że te historie – te świadectwa, prawdziwe dokumenty czasu wojny – sprawią, że w przyszłości nie zapomnimy o wojnie, o wrogości, o przemocy. Ani my, ani nasi potomkowie.
Jestem bardzo wdzięczna moim drogim przyjaciołom: Katii Bołotowskiej i Dmitrijowi Muratowowi, Jelenie Kostiuczenko i Kseni Rappoport, Czułpan Chamatowej i Oldze Grinkrug, Natalii Fiszman i Darii Truszkinie, Katii Michajłowej i Galinie Timczenko. Wszyscy czytali tę książkę rozdziałami i w całości, współodczuwając z moimi bohaterami i wspierając mnie w najtrudniejszych momentach pracy.
Serdeczne podziękowania dla redaktorek Jany Kuczyny, Olgi Bobrowej, Anny Marii Guszczyny i osobno dla Tatiany Jerszowej. Wiem, że to nie było łatwe.1
KARALUCHY
(Luhamaa)
Poranek 29 kwietnia 2022 roku. Granica między Rosją a Estonią. Po rosyjskiej stronie Szumiłkino, po estońskiej – Luhamaa. Cztery budki graniczne (trzy rosyjskie, jedna estońska) znajdują się na linii o długości półtora kilometra wzdłuż dawnej radzieckiej trasy Ryga–Psków. Wokół las. Czasami do przekraczających granicę ludzi wybiega lis. Nie jest dziki, ale nie podchodzi blisko: wynurza się, rozgląda i wraca do lasu. Potem wynurza się ponownie – po drugiej stronie granicy.
Tuż za estońskim przejściem jest kawiarnia. To tam kierowcy tirów zazwyczaj jadają obfite śniadania: ogromną jajecznicę z bekonem, frytkami i tostami.
Zamawiam kawę.
Wchodzi kobieta: dziecko na ręku, dziecko za rękę, za nią mężczyzna targa trzy duże kraciaste torby i walizkę. Ona podchodzi do lady, po rosyjsku prosi o herbatę i batonik i pyta, czy może zapłacić w rublach.
– Nie.
Pyta, czy może zapłacić rosyjską kartą.
– Nie.
Pyta, czy może zapłacić hrywnami.
– Nie.
Nie słucha do końca, odwraca się.
Zwracam się do jej pleców:
– Przepraszam, może ja pani kupię?
Nie odwraca się. Odwraca się dziecko, dziewczynka. Ale matka ciągnie ją za rękę. Dziewczynka idzie z matką.
Kupuję dwa batoniki i herbatę. Stoją w przedsionku kawiarni. Podaję batoniki i herbatę, ale nie biorą. Mówię:
– Dajmy spokój, no jak tak można?
A ona na to:
– Co jak można? Co znaczy, jak tak można?
Nie krzyczy, ale widzę, że jest zła. Ściska dłoń córki.
Milczę.
A ona mówi:
– Nie potrzebujemy pani batoników, mamy termos.
Dalej milczę.
A ona mówi:
– Jesteśmy z Mariupola.
Odpowiadam:
– Rozumiem.
Ale nic nie zrozumiałam. Mam w rękach dwa twixy. Stoję bez ruchu.
Bo nie wiem, co lepsze: odejść czy zostać. I jeszcze te batoniki.
Mówię więc:
– Mam na imię Katia.
– Marina – odpowiada, kiwając na swoje córki. – Ania, Lena. To mój mąż Siergiej.
Pytam:
– Jak mogę pomóc?
– Nie potrzebujemy pomocy. Ktoś już jest w drodze po nas. Jedziemy do Polski.
Wyjaśniam, że mam znajomych w Polsce. Że jeśli chcą, zadzwonię do nich, może im pomogą tam się ogarnąć? To działa, Marina się zgadza.
Na szczęście moi polscy znajomi są pod telefonem i umawiamy się, że odbiorą ich w Krakowie.
Po co znowu pytam o batoniki?
Odpowiada:
– Nie trzeba, mamy wszystko.
Pytam:
– Czy to dlatego, że jestem Rosjanką?
Odpowiada:
– To dlatego, że pani nie znam. – I dodaje: – Przepraszam.
Proponuję, że poczekam z nimi na ludzi, którzy zabiorą ich do Polski, bo w razie czego mam samochód.
Marina mówi, że nie trzeba. Że sami poczekają.
Ale całą piątką siedzimy dalej na ławce w przedsionku baru w punkcie granicznym Luhamaa na granicy rosyjsko-estońskiej.
Milczymy. Dzieci też milczą. Dzieci milczą i ani drgną – bardzo dziwnie to wygląda.
Przez to nasze wspólne milczenie robi się duszno.
Wychodzę na dwór.
Za mną wychodzi na papierosa mąż Mariny. Mówi:
– Tak w ogóle to jest wesoła osoba. Potrafi grać na akordeonie, śpiewa piosenki. Na naszym weselu śpiewała i grała, wyobraża pani sobie? Była wicedyrektorką szkoły, odpowiadała za kulturę: koncerty, imprezy, wymyślała dzieciom numery do kabaretu. I wszyscy się śmiali. Wierzy pani? Sam w to nie wierzę. Przesiedzieliśmy w piwnicy trzy tygodnie, naoglądaliśmy się strasznych rzeczy. Marina miała załamanie nerwowe, myślałem, że oszaleje. Nasza najmłodsza tam, w piwnicy, obchodziła swoje pierwsze urodziny. Dwudziestego trzeciego marca.
– Ja też mam urodziny dwudziestego trzeciego marca – zauważam, żeby coś powiedzieć.
Dalej stoję z batonikami w ręce. Słońce wstaje. Marina i dziewczynki wychodzą na zewnątrz.
Dla zabicia czasu opowiadam im o lisie.
I nagle ona mówi:
– Kiedy wybuchła wojna, zniknęły nasze karaluchy. Po prostu w jeden dzień przepadły. Mieszkaliśmy na parterze i zastanawialiśmy się z mężem, jak je wytruć, tyle ich się namnożyło. A tu raz-dwa i zniknęły, sprytne stworzonka. Gdzie się podziały, nie mam pojęcia. I w ogóle nie myśleliśmy o ucieczce, ratowaniu się. I nigdzie nie pojechaliśmy. Nawet wtedy, kiedy już buchało². Do ostatniej chwili nie wierzyliśmy, że to się może stać. Myśleliśmy, że jak zwykle przedmieścia ucierpią, no, postrzelają i uspokoją się jak przez te osiem lat. Przecież słyszeliśmy, jak strzelali to tu, to tam. Ale wojna?… Nie, nie wierzyliśmy. Wychodzi na to, że jesteśmy głupsi od karaluchów.
Milczę.
Marina ma dwadzieścia osiem lat. Jest bardzo niziutka, sięga do łokcia swojego wysokiego męża. Czarnowłosa, z dużymi brązowymi oczami w jakby stale zdziwionej twarzy. Jej młodsza córka Ania ma rok, starsza, Lena, jesienią skończy osiem lat. Lena urodziła się w 2014 roku w szpitalu położniczym w Doniecku, przy huku pierwszych ostrzałów.
– Rodzić pojechaliśmy do Doniecka, do teściowej – mówi Marina. – Jest specjalistką położnictwa i ginekologii. Żeby wszystko było pod kontrolą. Aha, akurat. Potem z dzidziusiem zwiewaliśmy z tego Doniecka, a on – wskazuje głową męża – nie mógł się pogodzić, że zabrał nas do swojej matki. Tak czy siak wróciliśmy do domu. Mieliśmy nowe mieszkanie z oknami na morze, tylko morza nie było widać, bo niskie piętro. Ale czuć było zapach. Mieliśmy pół godziny spacerkiem do morza. Śliczne mieszkanie, bardzo je lubiłam. Było nam tam miło i przytulnie, urządziliśmy je razem. Dla siebie, rozumie pani? O, kupiliśmy nowy telewizor. Ładne mieszkanie, co tu gadać. Dwa pokoje. A teraz go nie ma. I nie ma dla nas spokoju. Nigdzie nie zaznamy już spokoju. Nigdzie.
Boję się, że będzie płakać. Ale nie płacze. Powtarza tylko:
– Nigdzie. Nigdzie. Nigdzie.
Płacze za to Ania. Dostaje herbatę z termosu.
Dzwoni telefon. Wolontariusz, który miał się z nimi spotkać i zawieźć ich na granicę z Polską, spóźnia się, mówię:
– Jedźcie ze mną, pojedziemy wolontariuszowi naprzeciw.
Marina nie chce. Ale zgadza się w końcu. Jedziemy.
Mówi:
– Tu jest taka ciekawa przyroda, północna, takie wysokie świerki. A może to sosny?… Nie mogę się przyzwyczaić.
– Do czego? – pytam.
– Do niczego nie mogę się przyzwyczaić, rozumie pani? Nie jestem karaluchem! Nie jest mi wszystko jedno. I nie mogę odchodzić, kiedy jest niebezpiecznie, i wracać, kiedy pojawia się jedzenie, rozumie to pani?
Siergiej dotyka jej łokcia.
– Marino…
– Oj, dobra, nie denerwuję się. Po prostu nie mogę się przyzwyczaić, rozumie pani?
Marina raz mówi dużo i szybko, to znów milknie. Teraz, kiedy Siergiej ją powstrzymał, milczy. Mam wrażenie, że jeszcze nie skończyła, ale milczy i wpatruje się w okno. A tam sosny, sosny, sosny.
Przez pół godziny jedziemy w ciszy. Kończy się Estonia i zaczyna Łotwa.
Odzywa się Siergiej:
– Jakie tu dobre drogi. W Rosji są gorsze. U nas w Ukrainie też są dobre drogi. Były. Teraz pewnie nie ma żadnych dróg. Te, których nie zbombardowali, pokaleczyły czołgi.
Tak właśnie mówi: „pokaleczyły”. Dlaczego nie „zniszczyły”, „zmiażdżyły”, „zrujnowały”, tylko „pokaleczyły”?
– Ostatnio całkiem nieźle odnowili nasze miasto – ciągnie. – Za nowego mera zaczęło się dobre życie: wyremontował wszystkie stare budynki i Teatr Dramatyczny, naprawił drogi, wszystko wypiękniało, a potem zbudowali nowy Pałac Lodowy, żeby dzieci grały w hokeja. A jeszcze plaża bardzo piękna. Wiedziała pani, że w czasach radzieckich w Mariupolu mieszkało prawie milion ludzi? A potem, po upadku Sojuza, rozjechali się gdzieś. Ale teraz zaczęli wracać, znaczy przed wojną wracali. Nasze miasto tak wypiękniało, mieliśmy takie fontanny, nie ma pani pojęcia! Zaplanowaliśmy nawet, że tego lata nigdzie nie wyjedziemy z domu, zostaniemy i wakacje spędzimy nad własnym morzem… Spędziliśmy.
Zapala papierosa.
A Marina zaczyna opowiadać:
Przyzwoicie zarabiał, pracował w Azowstali. W naszym mieście wszyscy pracują albo w Azowstali, albo w Iljiczu, to też duży zakład. W latach dziewięćdziesiątych płacili tam kiepsko, ostatnio jednak nawet przyzwoicie. Ale nie o to chodzi… Kiedy to wszystko się zaczęło, te syreny, te alarmy, mąż był w robocie. Dzwoni i mówi: „Bierz dzieci, przyjeżdżajcie, w fabryce otwierają schron przeciwlotniczy”. A ja biegam po mieszkaniu, miotam się, wszystko leci mi z rąk. I że niby nie zdążyłam się spakować. Głupi powód, żeby nie jechać, prawda? Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale nie pojechałam. A potem zrobiło się jakby trochę ciszej.
Tego wieczoru wrócił ze zmiany i powiedział: „Weź zbieraj się, pojedziemy do fabryki, tam jest bezpiecznie”. Ja na to: „Sierioża, mam jakieś takie przeczucie czy coś, ale nie powinniśmy tam jechać. To pułapka, jeśli coś się stanie, nie damy rady się stamtąd wydostać”. Mówię mu: „Mieszkamy na parterze, najbliżej piwnicy, zostańmy w domu, we własnych ścianach, one nas ochronią”. I kiedy to tłumaczyłam, nagle tak buchnęło. Jakby trafiło w pokój. Wokół dym, spalenizna, ciemno i cicho. Okazało się, że na jakąś chwilkę ogłuchłam, ogłuszyło mnie. I mam Aneczkę na rękach, trzymam ją. A Leny nie widać. I nagle zaczynają dochodzić jakieś dźwięki, jakbym była pod wodą. Słyszę, jak Ania krzyczy, słyszę, jak Siergiej mnie woła, pyta, czy nic nam nie jest, a ja wrzeszczę do niego: „Lena, Lena! Szukaj Leny”, a dom już się wali, składa jak karton.
Wie pani, jak to mówią, że ziemia usuwa się spod nóg? Tak właśnie było. Patrzysz na siebie jakby z zewnątrz, ale nie możesz uwierzyć, że to się dzieje z tobą. Ogarnia cię przerażenie, nic jednak nie czujesz, robisz wszystko szybko, a odczuwasz jak w zwolnionym tempie.
Musiałam być kompletnie nieprzytomna, bo Siergiej dosłownie złapał za kark mnie i Anię i wyrzucił nas przez okno, a sam wrócił po Lenę. Miałam poczucie, że długo nie wraca. Stałyśmy z Anią na ulicy, nie wiem, jakim cudem nas nie zabiło. Ale może tylko mi się wydawało, że to długo. Powiedział, że od razu ją znalazł: była przerażona i siedziała za lodówką w kuchni zwinięta w kłębuszek. Złapał ją, wyskoczyli i wtedy cała klatka schodowa się zawaliła.
No i staliśmy, w czym tam kto był, na podwórku naszego dawnego bloku. A blok to już nie blok, tylko kupa gruzu. Był mróz, nie pamiętam, ile stopni, ale jakiś totalnie srogi. Z jakiegoś powodu spojrzałam w górę. Nie wiem, czy Boga chciałam zobaczyć, czy coś innego na niebie. Ale nieba nad nami nie było widać. Była taka szara zawiesina i z niej czarnym śniegiem sypało nam na głowy. Wciąż jeszcze mam w gardle ten obrzydliwy do zrzygania posmak spalenizny. Robiłam wszystko, nawet płukałam gardło spirytusem, ale nie mogę się go pozbyć.
Gdyby nie Sierioża, pewnie zamarzłabym na dworze. Czarny śnieg działał na mnie jak hipnoza. Nie słyszałam ani Leny, ani Aneczki, która płakała mi na rękach. Ale mąż zaczął potrząsać mnie za ramiona i zaciągnął do domu naprzeciwko.
Nie dlatego, że tam był schron – nie mieliśmy schronów jako takich, to nowe bloki, z wielkiej płyty. Ale miały piwnice.
Naprzeciwko naszego bloku były dwa dwunastopiętrowe budynki. W każdym z nich piwnica. Wie pani, to jak przeznaczenie: wybraliśmy naszą piwnicę, a gdybyśmy poszli do tej drugiej, tobyśmy teraz nie rozmawiały. Niemal od razu uderzył tam pocisk.
Teraz wiem, ile czasu zajmuje spalenie dwunastopiętrowego bloku: czterdzieści minut. Tylko tyle. I nie ma więcej nikogo. Do naszej piwnicy przyniesiono chłopca z tamtego bloku, nieprzytomnego i rannego w głowę. Rączki i nóżki mu zwisały, widać było, że to już koniec, nie da się uratować, taka blada buzia. Ale ludzie nie mogli uwierzyć, tłoczyli się wokół, ktoś robił sztuczne oddychanie, ktoś próbował masować serce czy coś takiego, nie znam się na tym. Jedna kobieta zaczęła przemywać ranę, chciała ją jakoś opatrzyć. A ja nagle widzę, że ten chłopiec jest z naszej szkoły, znam jego imię, śpiewał na koncertach w naszej szkole. Głos miał taki cieniutki, anielski. Nagle rozbrzmiał w moich uszach i to było już nie do zniesienia. Zaczęłam krzyczeć naprawdę głośno: „Swołocze! Nienawidzę was, przeklinam was!”. Mąż mnie policzkował, ludzie odciągali. Potem długo, długo dochodziłam do siebie. Ale coś we mnie umarło z tym chłopaczkiem. Jakby wyjęto mi serce. Niby nikt bliski, o, moje dzieci żyją, dzięki Bogu. Nigdy jednak nie zapomnę jego białej twarzy z tą ogromną raną z boku czoła, umrę z tym.
I powiem pani, że dokładnie w tamtym momencie zdecydowałam, że przeżyję i wydostanę się stamtąd. I dzieci uratuję. I męża. Nie umrzemy. Zapamiętałam tamten dzień. To było szóstego marca. Potem już nie liczyłam dni. Dopiero jak przeszliśmy filtrację, ktoś wyliczył, że spędziliśmy w piwnicy dwadzieścia jeden dni. Aneczka skończyła tam roczek. Siergiej mówił, że ma pani urodziny tego samego dnia co ona. Ale pewnie nie obchodziła pani swoich tak samo.
Jej młodsza córka Ania śpi na kolanach starszej, a starsza Lena patrzy na wysokie jodły migające wzdłuż drogi. Siergiej pali, wydmuchując dym przez okno. Dojeżdżamy na umówioną stację benzynową na terenie Łotwy, spotykamy wolontariusza, przenosimy ich rzeczy do jego samochodu. Na wszelki wypadek zostawiam swój numer telefonu. Żegnamy się, oni ruszają do Polski. Jestem absolutnie przekonana, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Trochę mi z tego powodu ulżyło. Trudno mi było rozmawiać z Mariną.
Ale po kilku tygodniach napisze do mnie: „Dzień dobry, tu Marina z Mariupola. Opowiadałam Pani o karaluchach. Możemy pogadać?”.2
MAGNES
(Taganrog)
Julia włosy ma związane w kucyk i spięte z tyłu spinką. Jeśli spojrzeć na nią z boku, można dostrzec kawałek metalu wystający z jej głowy tuż poniżej kucyka. To odłamek miny. Utkwił w głowie Julii 6 marca 2022 roku.
Spotykamy się półtora miesiąca po tym, jak została zraniona. Śmieje się.
– Wiesz, przyłożyliśmy magnes, trzyma się!
Pytam, dlaczego się śmieje. Julia zdejmuje spinkę i powoli rozpuszcza włosy. Potem odpowiada:
– Wypłakałam swoje. W sumie łatwo jest płakać, wiesz? Kiedy cierpisz, łatwiej jest płakać, niż nie płakać, wiedziałaś o tym? Siedzisz tam, rączki załamujesz: nie mam nic, sponiewierana przez życie, ojczyznę mi zabrali. No zabrali. Zabrali nam dom, całe życie zabrali. Wszystko, co kochaliśmy, zabrali i wykończyli. Tych, których kochaliśmy, też… Wykończyli. I to nie wróci bez względu na to, co nam mówią o nowym życiu, które będziemy mieć. Nie ma nic więcej. Ale nie zobaczą moich łez. Już nie płaczę. Muszę żyć. Musimy jakoś żyć dalej, rozumiesz?
Rozgląda się wokół, jakby wybierała, gdzie dokładnie i z kim planuje żyć. Urodziła się i wychowała w Mariupolu w Ukrainie. W maju 2022 roku spotykamy się w Taganrogu na południu Rosji. Wokół cisza. Dookoła sporo ludzi, ale wszyscy mówią półszeptem.
Siedzimy na dwóch krzesłach biurowych w rogu dawnej hali koszykówki Pałacu Sportu przy ulicy Lenina.
W lutym 2022 roku, jeszcze przed rozpoczęciem wojny, Pałac Sportu Czerwony Kocioł w Taganrogu został przekształcony w Centrum Tymczasowego Zakwaterowania Uchodźców (CTZU). Od krańca do krańca dawnej hali do koszykówki stoją w ośmiu rzędach łóżka polowe. Na nich siedzą, leżą, śpią, jedzą – ogólnie rzecz biorąc, żyją – uchodźcy, którzy zostali przywiezieni do Rosji ze zbombardowanych i zrujnowanych wojną ukraińskich miast. W takich centrach uchodźcy spędzają od jednego do pięciu dni, a następnie są wysyłani dalej w głąb kraju.
Ten ośrodek w Taganrogu może pomieścić maksymalnie pięćset sześćdziesiąt osób. Ale teraz nie ma tak dużo ludzi. Wielu, tak jak Julia, jest z dziećmi. W większości dzieci patrzą w telefony. Ale syn Julii, Płaton, jest zbyt mały, by dłużej zająć się czymkolwiek, nawet telefonem. Ma dwa lata i cztery miesiące.
W dawnej hali do koszykówki wydzielono kącik dla dzieci. Jest tam rozścielona mata, a na niej zabawki: cztery klocki, ciężarówka bez kabiny, dźwig bez ciężarówki i mały czerwony samochodzik. Płaton bawi się nim.
Julia nie spuszcza wzroku z syna. A Płaton, gdy słyszy swoje imię w rozmowie, podchodzi do mamy. Czasami popija wodę z butelki ze smoczkiem, którą Julia trzyma w rękach.
– Jeśli nie przestanę płakać, kto się nim zajmie? Po co mu matka, która cały czas płacze i nie potrafi mu niczego wytłumaczyć? Wyobraź sobie, jak tam wszystko w nim jest pogmatwane: dwa miesiące przesiedział w piwnicy. Nie wyściubiając nosa na zewnątrz, rozumiesz? Nie mogę sobie wyobrazić, co przeżył. On nie mówi. Ale wiele razy zadawałam sobie wszystkie jego pytania: „A czemu przez pierwsze dwa lata mojego życia żyliśmy normalnie i codziennie spacerowaliśmy po parku, chodziliśmy do dziadków, a teraz nie mogę wyjść za furtkę?”, „A gdzie są moje zabawki i przedszkole?”, „A dlaczego wszyscy jesteście tacy przerażeni, dlaczego tak się zmieniliście?”, „A kim są ci ludzie, którzy przychodzą do naszego domu, krzyczą i rzucają nas na kolana?”, „Mieliśmy takie fajne życie: ogródek babci, znajome dzieci, fontanny, a czemu teraz nie ma niczego?”. Może pytania w jego głowie są nie takie, on milczy, więc nie wiem. Ale nie planowałam, że mój syn będzie miał to wszystko w głowie zamiast stateczków i piłek, rozumiesz?
Pytam Julię, czy Płaton boi się wybuchów i strzelaniny. Julia przywołuje Płatona i spokojnie, patrząc mu w oczy, mówi: „Buch”. Płaton zatyka uszy palcami. Tego nauczyła go Julia w piwnicy. Nauczyła go też zachowywać się cicho i nie płakać, kiedy obok domu przechodzą żołnierze, i kłaść się na podłodze z głową zakrytą rękami, kiedy mama powie: „Kładź się”. Oznacza to, że „przylot” jest blisko.
„Przylot” to słowo z nowomowy wojny rosyjsko-ukraińskiej. Po raz pierwszy usłyszałam je w 2014 roku od uchodźczyni z Doniecka. Teraz „przylot” mówią wszyscy. Nie tylko uchodźcy. Jest nawet definicja w rosyjskim wikisłowniku: „Uderzenie pojedynczego pocisku artyleryjskiego, rakiety lub amunicji zaporowej”.
Julia mówi: „Kładź się”. Płaton kładzie się na podłodze, zakrywając głowę rękami.
Nigdy nie widziałam, żeby dwuletnie dziecko znało takie polecenia i tak posłusznie je wykonywało. Ale Julia, przytulając Płatona, wyjaśnia, że to była sprawa życia i śmierci. Potem się odwraca i jakby nie mówiła ani do mnie, ani do Płatona, ale do zielonej ściany dawnej hali do koszykówki w Pałacu Sportu, zaczyna:
– Czasami budzę się w nocy zlana potem i myślę: a co, jeśli on w ogóle nie zacznie mówić? A co, jeśli to tak na niego wpłynęło? Co ja zrobię, jak będę żyć? No ale mówi „mama”. Myślisz, że to normalne w tym wieku?
Odpowiadam, że to normalne: bywa, że i bez wojny dzieci długo nie zaczynają mówić. Ale tak naprawdę nie wiem, co dwulatek może pamiętać z wojny. I co dwa miesiące w piwnicy zrobiły z psychiką Płatona. A Julia kontynuuje:
Pierwszy raz wyszliśmy za furtkę po pomoc humanitarną w kwietniu. Ja go ciągnę za rękę, a on się boi iść. Płacze. Przechodzimy obok sąsiadów, obok domów jednorodzinnych, w których wcześniej bywał: tam mieszkał chrzestny, tu mieszkała chrzestna, gdzieś obok siostry męża, krewne, babcia i dziadek. Niby wszystko znajome, niby wiosna, powinno pachnieć wiosną. Ale pachnie tylko spalenizną. Oto domy, w których mieszkali nasi bliscy, ale teraz nie ma nikogo: okna czarne i wszystko zdewastowane, szyby rozbite, a meble poniewierają się na podwórkach. Z jednego okna zwisała kanapa. Niebieska, zapamiętałam.
Przed domami jednorodzinnymi to zwykle jest jakiś ogródek warzywny, jakieś rabatki, a tu prawie w każdym był wkopany kij, a na nim tabliczka: TRUP. Mały nie umie czytać, ale przecież widzi! Trupy są wszędzie: gdzieś po prostu tylko zasypany, gdzieś zawinięty w dywan, ale głowa wystaje, albo leży taki podeschnięty, że widać wszystkie żebra. Pod domem mojej siostry normalnie na ławce na podwórku leżał owinięty w kurtkę trup bez głowy. Okazało się, że to był nasz znajomy, potem pochowali go przy szkole.
Tam już nie ma ani miasta, ani ludzi. Nie wiem, co wam pokazują w telewizji, kto tam teraz mieszka, dlaczego… Kim w ogóle są ci ludzie?
Kiedy szłam z małym tamtego dnia, zdałam sobie sprawę, że tu nie zostaniemy. Wyjedziemy i zaczniemy nowe życie, prawda, kochanie?
Julia kiwa głową do syna. Spotykają się wzrokiem. Płaton znowu podchodzi do niej napić się wody z butelki ze smoczkiem. W butelce skończyła się woda, ale Julia tego nie zauważa. Płaton obraca butelkę w rączkach, oddaje ją mamie i odchodzi pojeździć czerwonym samochodzikiem.
Nad Płatonem, nad Julią i nad wszystkimi pozostałymi w hali wisi plakat: „Chabarowsk czeka!”. Pytam Julię, na kogo czeka Chabarowsk i dlaczego.
Odpowiada, że to program dla uchodźców: ci, którzy zgodzą się wyjechać z Taganrogu do Chabarowska, dostaną trochę pieniędzy na podróż, kilka akrów ziemi i status uchodźcy. Taki program oferuje rosyjski rząd. W dawnej hali do koszykówki porozkładane są broszury opowiadające o pięknie Kraju Chabarowskiego i o tym, jak dobrze żyje się tam ludziom.
Chabarowsk to Daleki Wschód. Z Taganrogu do Chabarowska jest siedem tysięcy kilometrów. Julia mówi, że chyba jedna rodzina zgodziła się w ramach programu wyjechać do Chabarowska. Ale nikt z tej rodziny nie skontaktował się z nią od czasu wyjazdu. Nie wiadomo więc, jak się urządzili.
– Nie chcę nigdzie wyjeżdżać – mówi Julia. – Zdecydowałam, że zostanę tutaj. Tutaj jest morze. To dla mnie ważne. I wszystko tu jakoś przypomina Mariupol. No, mniej więcej.
Taganrog to jedno z najpiękniejszych i najstarszych miast w południowej Rosji. Leży nad Morzem Azowskim. Podobnie jak piękne i jeszcze starsze ukraińskie miasto Mariupol, w którym Julia się urodziła. Odległość między nimi wynosi sto trzynaście kilometrów. To dwie godziny jazdy samochodem. W dzieciństwie Julia jeździła z Mariupola do Taganrogu z mamą na wycieczki do domu-muzeum pisarza Antona Czechowa. A teraz wspomina:
– Przebijaliśmy się tutaj osiem godzin. Więcej było stania niż jazdy. Głównie opóźniała filtracja. Kupę czasu zajmowały pytania typu: Czy znasz jakichś ludzi, którzy są przeciwko operacji wyzwoleńczej Rosji? Co to za pytanie? Jaja sobie robicie?… Naprawdę myślicie, że wszyscy siedzieli i czekali, aż przyjdziecie zabrać nam wszystko i wszystkich nas rozstrzelać? No gdzie mieszkają ludzie, którzy by tego chcieli, nie wiem… A może swoją filtracją ich wykrywają?
Milknie. Odwraca się ode mnie, patrzy na zieloną ścianę, na plakat „Chabarowsk czeka!”, na obręcz do koszykówki, niepotrzebną i niestosowną, zwisającą nad zmęczonymi ludźmi.
– Wiesz, ja bym im oczywiście opowiedziała, jak to było. Ale nie sądzę, żeby byli zainteresowani. Po co im szczegóły? Nie ich przecież wyzwalano. Oni wyzwalali.
Pytam Julię, czy się bała. Wzrusza ramionami.
– W ogóle ani razu nie miałam stracha. Słuchaj, ja byłam kierowniczką magazynu w Azowstali, nic mnie nie przestraszy. Moja mama zawsze o mnie mówiła „bitna”. Przysłowiowa baba z jajami z dowcipu to ja. Dlatego kiedy zaczęła się wojna, od razu zrozumiałam, że się nie poddam, przeżyję. Sama przeżyję i małego stąd wydostanę. Tylko raz na samym początku wojny usiadłam przy jego łóżku i myślałam: obudzić go czy nie? Wydawało mi się wtedy, że im dłużej będzie spał, tym dłuższe będzie jego dzieciństwo. Bez wojny. No w sumie tak to właśnie wyszło. On jeszcze spał, a tam już wiadomo... Apokalipsa.
– Ale nie bałam się – ciągnie. – Wiedziałam, że się uratujemy. Nawet kiedy drugiego marca odcięli nam światło, kiedy padła łączność, kiedy skończyła się woda. Siedzieliśmy w piwnicy, cała nasza rodzina, moja mama, siostra z mężem, z dziesięcioro naszych krewnych, z nimi ośmiomiesięczne dziecko, dziewięć miesięcy skończyło w piwnicy. Potem jeszcze przybiegła kobieta z córką z naprzeciwka: pocisk trafił w ich dom, w piwnicy leżeli martwi ludzie z oderwanymi kończynami. Czworo z sześciorga zginęło, a te dwie przybiegły do nas. Dziewczynka miała poparzoną rękę, a mama ramię… Zabraliśmy je cichaczem w nocy do szpitala. Nie wiem, co się z nimi stało.
– Któregoś dnia… Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, kiedy wszystko zlało się już w jeden niekończący się dzień, a raczej w noc… Któregoś dnia nagle pod akademik koło nas podjechało kilka BTR-ów³. Wyskoczyli z nich żołnierze, poleciały ostre bluzgi, strzelanie, krzyki, wyrzucili wszystkich z piwnicy i sami zainstalowali się tam na noc. I prowiant im zeżarli. W dupie mieli, czy jesteś z dzieckiem, czy nie, normalnie wzięli wyrzucili wszystkich na mróz. No to przyjęliśmy tych z dziećmi. Trzy osoby na jedną noc. A potem… No sorry, sami chcemy żyć. O nich też nic nie wiem, mam nadzieję, że się uratowali… A my siedzieliśmy cicho, Katiu, siedzieliśmy cicho. Znosiliśmy wszystko, bo wiedziałam, że musimy to po prostu przeczekać.
Julia nagle urywa i pyta:
– Może herbaty?
Nie chcę herbaty, ale wychodzimy z sali i idziemy do pomalowanej na niebiesko jadalni. Nabieramy z baniaka wodę dla Płatona. Julia włącza czajnik. Wchodzi jakaś kobieta i mówi, że kolacja będzie dopiero o szóstej, ale może dać nam chleba.
– Jak na obozie pionierskim – stwierdza Julia i mruga do mnie. A kobiecie grzecznie odpowiada, że nie potrzebujemy chleba, wszystko jest w porządku. – Może wyjdziemy na zewnątrz? – proponuje, zapominając o herbacie.
Wychodzimy. Koło zadaszonych schodów dzieci w różnym wieku grają w jakąś grę i Płaton dołącza do nich. Nieopodal rodzice palą papierosy. Nie wolno wychodzić poza ogrodzenie otaczające Pałac Sportu. Wśród hulajnóg i rowerów ustawionych przy zadaszeniu znajdujemy duży plastikowy żółty samochód dla Płatona. Obchodzimy Pałac Sportu od tyłu i siadamy pod ścianą. Julia zapala papierosa i mówi:
– Kiedy walki przeniosły się dalej od naszego domu, w kierunku Azowstali, zaczęliśmy powoli wychodzić z budynku. No wiesz, żeby narąbać drewna, pooddychać, zapalić… Szóstego marca we cztery wyszłyśmy zapalić. Jedną od razu… na śmierć. A mnie trafili w głowę, rękę i w krzyż.
Zaciąga się. Milczę i patrzę na nią. Bardzo dziwne kilka sekund: ona i chce, i nie chce opowiadać o tym, co się stało. Nie wiem, o czym myśli, ale kiedy jeszcze raz się zaciąga, rozumiem, że opowie ciąg dalszy. I faktycznie kontynuuje:
– Nie od razu zdałam sobie sprawę, co się stało. Z początku próbowałyśmy jakoś pozbierać naszą przyjaciółkę, żeby zawieźć ją do szpitala. Ale dostała w brzuch… Bez szans. I wtedy poczułam, że nic nie widzę, cieknie mi po oczach, z twarzy na sweter. Podstawiłam ręce, żeby nie nabrudzić, i do domu, do zlewu. Schyliłam się. A w domu nie ma nic, nie ma wody, nie ma światła, a mnie z głowy leje się krew. Mówi się, że leci strumieniem, tak? Ale nie. Nie płynęła strumieniem, tylko jakby z dzbana polewali na ręce. O tak. Zaczęłam tracić przytomność i wtedy się przestraszyłam. No jak to? Umrę teraz i nie będę w stanie wyciągnąć mojego dziecka z tego piekła? Nagle poczułam megastrach, Katiu. Taki strach, że nagle sama do siebie powiedziałam: „Takiego wała!”. Złapałam się za krawędź zlewu i wołam do mamy: „Wody, daj mi szklankę wody”. Gdzieś czytałam, że kiedy czujesz, że mdlejesz, trzeba się napić wody. I nie zemdlałam. Utrzymałam się na nogach. Mama wódką mi wszystko zdezynfekowała, zabandażowałyśmy głowę. I dopiero potem poczułam, że coś mnie uwiera w bok: w bluzie była dziura, prawie na wylot. Odłamek wszedł i zatrzymał się na żebrze, wystawał tylko koniuszek. I co? Znowu potraktowałyśmy go wódką i wepchnęłam go. Ani nie pisnęłam. Wszystko po cichu się odbyło, byle nie narobić hałasu. Czaisz? Mały nawet się nie obudził.
Śmieje się. Jest z siebie dumna. Nie dopytuję, dlaczego się śmieje. Uściślam tylko:
– Julio, dlaczego nie pojechałaś do szpitala?
– A kto by został z małym? Jak się siedzi w piwnicy, każdy ma swoje obowiązki: mycie, gotowanie, sprzątanie, ogrzewanie… Ta rana bardzo dawała mi się we znaki, przez trzy tygodnie nie miałam sił pomagać. Chodziłam po ścianach. Ale z rana włożyłam czapkę na bandaż, żeby Płaton się nie przestraszył.
Zapala kolejnego papierosa. Pytam, czy pamięta, skąd przyleciała rakieta. Zaciąga się. Wypuszcza dym.
– No, od Wynohradnego. A co?
Pyta wyzywająco. Jakbym wiedziała, które wojska stały w Wynohradnym, i jakby ta odpowiedź powinna mnie zaskoczyć, zadziwić, zmienić wreszcie.
Ale ostatni raz byłam w Mariupolu w 1989 roku, Związek Radziecki się kończył, choć o tym nie wiedzieliśmy. Kupowałyśmy z babcią wiśnie na targu i kąpałyśmy się w morzu. Nie pamiętam nawet ulicy, przy której mieszkałyśmy, nie wiem, czy była daleko od Wynohradnego.
– Co tam było? – pytam, bo Julia wyraźnie na to czeka.
– No, DRL⁴ – mówi.
Po chwili milczenia kontynuuje:
– A dzień później Gwardia Narodowa przyszła do naszego domu, no nasi, Ukraińcy. Zapytali: „Jest tu kto więcej?”. „Nie”. „Same?” „Tak”. „Nu, dobre”. Lufami tak wodzili dookoła, groźnie wodzili. Ale nie wydałyśmy naszych facetów, byli nam potrzebni, żeby narąbać drewna albo przynajmniej ochronić, jakby już było naprawdę przejebane.
W ten sposób się dowiedziałam, że Julia ma męża. I że on i trzej inni mężczyźni byli z nimi w piwnicy. Ale zanim zdążę o tym powiedzieć, ona podejmuje:
– Potem przychodzili coraz to inni: Gwardia Narodowa, ci z DRL, azowcy, kadyrowcy, Rosjanie, wiesz, nic, tylko migiem zmieniać flagę na budynku. Ale my nie mieliśmy żadnej flagi. Po prostu siedzieliśmy i czekaliśmy, aż wszyscy sobie pójdą. Każdego dnia uczyłam się oddychać: oddychałam, żeby przestać się bać. Wiesz, liczysz do dziesięciu, wdech, a potem przy dziesięciu wydech. Na początku kręciło mi się w głowie. Potem było coraz łatwiej. Był taki jeden dzień, kiedy to pomogło. Przyszli „wyzwoliciele”: morda w kubeł, wszyscy na kolana, sprawdzanie dokumentów. I popychali automatem, że niby pośpiesz się, co się grzebiesz… Patrzyłam na nich i oddychałam. I liczyłam. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Dziewięć. Dziesięć. Nie ze strachu, tylko żeby uspokoić wściekłość. Gdyby nie Płaton, pogoniłabym tego „wyzwoliciela” wałkiem, rozumiesz? Zwiewałby, aż by furczało. Ale ja oddychałam. Tyle tylko że w pewnym momencie nie wytrzymałam i zaryzykowałam, choć ze strachem o siebie i małego. Powiedziałam: „I po czymś takim chcecie, żeby ludzie was tu przyjęli? Jak ty będziesz spał? Z karabinem w rękach?”. Nic się nie odezwał, tylko obrócił karabin. Nie wiem, czemu zapamiętałam jego oczy. Nie było w nich nic: ani gniewu, ani litości. Mógł nas zabić, ale nie zabił. Chyba z lenistwa. A tydzień później było po wszystkim. Zrobiło się cicho. Jak to do nas dotarło? Usłyszeliśmy ptaki. I skapowałam, że czas spieprzać. To znaczy nie spieprzać, ewakuować się. No i wtedy poszliśmy z małym przez miasto po pomoc humanitarną. To już był kwiecień.¹ Rosyjskie ustawy dotyczące „agentów zagranicznych” weszły w życie w listopadzie 2012 roku. Za agentów uznano już tysiące organizacji i osób, w tym autorkę, która trafiła do wykazu we wrześniu 2022 roku. To określenie ma dyskredytować w oczach opinii publicznej. Przepisy o agentach zagranicznych uderzają w sektor pozarządowy i dają władzy instrument pełnej kontroli: agentem zagranicznym może się stać każda rosyjska fundacja lub stowarzyszenie, a także osoby fizyczne – każdy, kto korzysta z zagranicznego wsparcia finansowego. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki, chyba że oznaczono je inaczej).
² Czasownik „buchać” to element nowomowy tej wojny obecny tylko w słowniku mieszkańców wschodniej Ukrainy.
³ Współczesny rosyjski kołowy bojowy wóz piechoty.
⁴ Samozwańcza Doniecka Republika Ludowa.