- promocja
- W empik go
Zabobon - ebook
Zabobon - ebook
Pisarz Bartek Elbląg właśnie kończy swoją trzecią książkę inspirowaną dawnymi zbrodniami. Ma morderstwo, którego dokonał młodociany Cygan. Zabił w afekcie swoją rodzinę, po czym zwariował i został zamknięty w szpitalu dla umysłowo chorych. Bartkowi jednak cięgle czegoś brakuje w tej opowieści. Dodatkowo po przypadkowym spotkaniu z Koneją, dawnym kumplem, dopadają go wspomnienia związane z byłą dziewczyną.
Pod wpływem wspomnień oraz niespodziewanego spotkania z pewną kobietą zaczyna na nowo prowadzić śledztwo. Wszystko się zmienia, kiedy Bartek podejmuje niejasny trop, a historia prowadzi do przerażających wniosków. Okazuje się, że morderca prawdopodobnie padł ofiarą zmowy, ze względu na swoją odmienność został kozłem ofiarnym, a sama zbrodnia miała charakter rytualny. Wszystko wskazuje na to, że podobny mord może się powtórzyć. W tym samym czasie Elbląg walczy z własnymi demonami z przeszłości, które ciągle go nawiedzają. Pragnie się zakorzenić, zamieszkać ze swoją dziewczyną Alicją, która jest w ciąży, porzucić kawalerskie życie. Cięgle jednak coś go odciąga od normalności, więzi między wspomnieniami a oczekiwaniami.
Zabobon to powieść o kluczeniu w labiryntach własnej pamięci, o kłamstwie, w którym każdy ma swój udział, i o niebezpieczeństwie stojącym za rolą twórcy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66335-80-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stoję w pustym pokoju krakowskiej kamienicy, w miejscu, w którym spędzam ostatnie, prawie okrągłe i nie zawsze pączkowe, syte trzy lata moich rozmaitych żyć. Te wszystkie życia dzisiaj kończę, dokonuję automultieutanazji i wchodzę w nowe życie, jedno, wciskam się w nie jak w przyciasny garnitur, buty rozmiar za małe. Albo w biały kitel z rękawami na plecach, tego jeszcze nie wiem.
Pokój jest wielki, choć, podobnie jak reszta mieszkania, pozostaje skarlałym potomkiem ogromnego przodka, mamuta mieszkalnego, okrutnie pokaleczonego i poćwiartowanego przez właścicieli i deweloperów. Kiedyś moja już prawie ekskawalerka stanowiła część wielkiego domostwa przedwojennego, które zajmowało pół piętra kamienicy i zapewne miało i sypialnię, i salon, i pokój gościnny, i gabinet, i pokój dziecięcy, i spiżarkę, i kuchnię, i jadalnię, i nawet służbówkę. Ja wynajmuję pokój z antresolą plus aneks kuchenny, plus kibel z prysznicem. Czasy przyśpieszają, a przestrzeń życiowa kurczy się odwrotnie proporcjonalnie do rosnącego czynszu.
Idę w stronę okna stodoły z widokiem na dziedziniec, wysłużony parkiet strzela, siadam na parapecie. Pies Pawłowa szczeka, ale nie wyciągam fajku, nie rozsiadam się wygodnie z gorzkim, czarnym fusiastym. Zaraz mam zdać mieszkanie, zaraz przyjdzie pani, pani agent z agencji, wszystko musi być cacy. W umowie deklaruję, że żadnych zwierząt, żadnych papierosów, kobiet też, może w śladowej ilości. Kłamię. Mimo to czuję się jak student, który gorączkowo myśli o swojej kaucji i o tym zadrapaniu na ścianie schowanym za szafą. Raz kozie, trudno. Jestem tu ostatni raz.
Papieros, zapałka, lepiej.
Mieszkanie jest puste, wysprzątane i wyszczotkowane, w stanie niezgodnym ze stanem w dniu przyjęcia: wtedy – monopolowa zieleń na ścianach, teraz – biel, przydymiona gdzieniegdzie konturem szafy, łóżka, brudną dłonią; wtedy – lodówka z czasów radzieckich, której jedwabną aktywność agregatu można mierzyć w skali Richtera, teraz – srebrne cudo bez zadyszki; wtedy – długa lista usterek, teraz – rząd chwalebnych medali. Widzę wszystkie niewidzialne i ledwo widzialne ślady, które zostawiam, widzę je jak w ultrafiolecie i trochę mnie żołądek skręca. To ja, to ja z kiedyś. Już nie wrócę, a nawet jakbym chciał, wszystkie meble, książki i szpargały wywiezione do nowego, domu nowego i mnie nowego.
Zostaje pół papierosa, pół fajku, to drugie pół wypalam za oknem, może się pani agent nie skapnie, że łamię warunki umowy rażąco.
Uchylam okno, za oknem fajku, przed fajku dłoń, przed dłonią łeb lewituje na trzecim piętrze z widokiem na: dziedziniec, drzewo, śmietnik i przeciwległą ścianę kamienicy. Kraków, Stare Miasto, czasy współczesne, stężenie smogu w normie, czyli ciężarne matki i astmatycy, wystrzegajcie się spacerów. Kraków jest taki, jakim go zastaję, przyjeżdżając tu po raz pierwszy – niezmiennie broni pozycji byłej stolicy Polski, niezmiennie puchnie studentami i erazmusami w porach: jesień, zima, wiosna, a po wypróżnieniu przyjezdnych w sezonie letnim przestawia się na dietę złożoną wyłącznie z turystów. Kilka kultowych knajp zmienia się w kultowe skanseny, gdzie kiedyś to bywał albo tam można ją było spotkać codziennie, urocze kawiarenki z duszą materializującą się pod postacią dymu tytoniowego wymierają w większości na rzecz odpicowanych we have English menu, księgarnie i antykwariaty dostają zadyszki w maratonie z empikami, matrasami i powszechną smartfonizacją czasu wolnego, życie kulturalne zmienia się w modny wybieg, bohema w bywalców stand-up barów z piwem za cztery złote. Ach! I Biedronka na Rynku. To nie byle jaka, byle nic nieznacząca marka – to brutalna deklaracja. Coś się kończy, a coś nowego, na pożegnanie, dokonuje gwałtu na starym. Słowem, a raczej słowami Grechuty w akompaniamencie Myslovitz: Kraków jeszcze nigdy tak jak dziś nie miał w sobie tak mało, dopowiadam, z Krakowa.
Zostaje ćwierć fajku, patrzę na zegarek, jeszcze mam trochę czasu.
Roztył się niezdrowo, mój dawny przyjaciel, w stronę ruczajów, górek narodowych i innych dzielnic, pokrywa się postludzkim, prawie science fiction z lat osiemdziesiątych, krajobrazem osiedli okropnych, średnioklasowych, z parkingami, supermarketami typu: albo Niemiec, albo Portugalczyk, a w środku, bliżej centrum, wysypują się wągry w postaci szklano-stalowych biurowców dla burżuazji, do których burżuazja dojeżdża samochodami, zatykając arterie miasta. Do tego tyle kopci, gdyby chociaż z filtrem. Wieszczę szybką drogę do zawału.
A tam, ponad Krakowem, Polska, w której jestem zanurzony od dziecka, której coraz bardziej świadomy jestem i jednocześnie nią struty, coraz mniej w niej koloru, coraz więcej czerni i radykalnej bieli, coraz więcej przejaskrawiania tych dwóch antagonistycznych barw w mediach, w internecie, w dyskusjach przy piwie i w tramwaju. Ale nie tylko w tym kraju dwie prędkości, bo i cała Europa w różne wektory rozdarta, już Brytyjczycy kotwicę podnoszą, od portu odpływają na morze, na samotny rejs, odzywa się wyspiarska krew.
Syczę i odrzucam kiepa. Papieros przypala mi końcówki palców, ślinię, zawężam pole widzenia do zaczerwienionych opuszków, a kiedy jest już dobrze, wyciągam smartfona, naciskam guzik, ekran wypełnia się kolorem, w kolorze Alicyjka w ogrodniczkach, pod ogrodniczkami brzuch wydęty, w niej nowe, za nią też nowe: dom i las. Wiadomość, chcę przeczytać, ale ktoś dzwoni.
Dzwoni domofon. Pora zdać przeszłość.
Siedzę, a raczej balansuję z gracją linowego skoczka cyrkowego z jednym półdupkiem na wysokim stołku, z drugim nad przepaścią podłogi, łokcie ułożone na barowej ladzie, obok mnie filiżanka kawy za sześć złotych z bitą, jak się tu mówi, i prince polo w złotku za złoty pięćdziesiąt, kupione u pani za kontuarem, tej samej, która, kiedy pytam o cukier, wskazuje pomarańczową, peerelowską cukiernicę z wystającą łyżeczką, którą wszyscy klienci – wiadomo: amicorum omnia communia – słodzą. Wokół mnie stare, eleganckie zgredy, sześćdziesiąt plus, przez znawców żywych zabytków, jak ten lokal, nazywane besserwisserami, dawną krakowską bohemą, co do kawiarenki przychodzili pooglądać pikasy i podyskutować o polityce i kulturze. Kafejkę na Świętego Jana dwa odkrywam dawno temu, kiedy szukam miejsca, w którym mógłbym schronić się przed deszczem i dziewczyną spod różowego parasola zapraszającą do strip clubu. Wita mnie spojrzenie zdziwionych, oprószonych siwizną bywalców lokalu oraz pytanie pani zza lady: czy chcę czarną, z płynną czy z bitą. Z bitą biorę wtedy i z bitą biorę za każdym razem, kiedy odwiedzam bar kawowy Rio. Kiedyś, wspomina tamtego deszczowego południa pani zza lady, to było pełno studentów, teraz mają swoje miejscówki; kiedyś tu, nade mną na szafce była centralna baza danych, zostawiało się liściki i wiadomości, a ja jak łączniczka-konspirantka przekazywałam wiadomości i liściki nieobecnym znajomym, uśmiecha się do mnie, do nieobecnych znajomych, do wspomnień; kiedyś nawet Andrzej Zaucha śpiewał o nas piosenki, chrząka i nuci: Póty będzie świat, póki w Warszawie staż i póki w Rio podają kawę; ale nie ma już kiedyś, jesteśmy my, geriatria. Proszę, kawa z bitą.
Po tym wydarzeniu, jako jedynemu młodziakowi w domu starców, zdarza mi się wpadać częściej na najlepszą (w poprzednim wieku) kawę w mieście. Uznaję, że dzisiaj jest to dobre miejsce na pożegnanie się nie tylko z Krakowem, ale i z moim starym kumplem, Koneją. Spóźnia się kwadrans i mam szczerą nadzieję, że nie przyjdzie. Koneję lubię, może mniej niż kiedyś, nasze drogi rozchodzą się, odnoszę wrażenie, rozjeżdżają coraz bardziej. Niemniej jest to mój dobry znajomy, parę lat temu nawet przyjaciel. Wyjechać z Krakowa i przynajmniej nie przekazać Konei, że chciałbym się pożegnać, ostatnią wspólną kawę, a w jego przypadku pewnie piwo, wypić, to zwykłe chamstwo. Mam jednak nadzieję, że zapomniał, że wypłukał ze swojej pamięci moje: cześć, Koneja, wyjeżdżam, spotkajmy się ten jeden ostatni raz, z rana w Rio. O moim kumplu przypominam sobie wczoraj wieczorem, przypadkiem w zasadzie, w tym natłoku spraw, podczas przeglądania krakowskich znajomych, byłych krakowskich dziewczyn i kasowania ich numerów. Niepotrzebne mi będą z dala od tego miasta. I oczywiście pojawia się Koneja, zaraz po Katarzynie-Latarzynie. To dzwonię, mam nadzieję, że nie odbierze, odbiera, ale w pubie, jest głośno, to liczę, że zapomni, nie dosłyszy albo zwyczajnie przesadzi, upije się i teraz śpi. Daję mu jeszcze pięć, góra siedem minut.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------