Zabójcza sieć - ebook
Zabójcza sieć - ebook
Jedna noc, dwie ofiary.
Śledcza Hannah Shor bardzo chce udowodnić przełożonym i sobie samej, że jest dobrą policjantką. Gdy pewien mężczyzna w średnim wieku zostaje zadźgany w swoim mieszkaniu, Shor widzi w tym dla siebie szansę. Jednak szybko się dowiaduje, że zamordowany był podłym internetowym trollem, napastującym seksualnie kobiety na Twitterze.
Policjantka zastanawia się, czy naprawdę chce schwytać zabójcę... A noc jeszcze się nie skończyła.
Kilka godzin później zostaje uduszona młoda kobieta. Śledczy Jacob Cooper odkrywa, że ofiara była uzależniona od brutalnych, sieciowych gier RPG. Aby znaleźć zabójcę, Jacob stanie się graczem.
Shor musi odłożyć na bok wątpliwości, a Jacob znaleźć sposób na przezwyciężenie technofobii. Tylko tak rozwiążą sprawy.
Poszukiwania zawiodą ich w najbrudniejsze zakątki internetu, gdzie próbując dopaść zabójcę, odkryją szokujące tajemnice.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-616-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeżeli istnieje jeden powód, dla którego warto być mężczyzną, to jest nim możliwość sikania do butelki. Śledcza Hannah Shor nie po raz pierwszy dziwiła się, jak to możliwe, że mamy rok 2016, a w kwestii sikania do butelki kobiety nadal tkwią w mrokach średniowiecza. W ostatnim stuleciu ludzkość poczyniła niebywałe postępy. Wynaleziono telewizory, kuchenki mikrofalowe, klimatyzację, internet, aplikacje randkowe… A mimo to podczas obserwacji wciąż lepiej być mężczyzną, bo można się wysikać w dowolnej chwili.
Przesunęła się trochę, próbując znaleźć pozycję, w której nie miałaby wrażenia, że siedzi na własnym pęcherzu.
CHRUP!
Rzuciła okiem na Bernarda, który wolno pogryzał kolejnego chipsa. Zgarbiony nad kierownicą, gapił się prosto przed siebie i nie sprawiał wrażenia, żeby cokolwiek mu dokuczało. O ile wiedziała, z przyjemnością siedział tu na zimnie, chrupał chipsy ziemniaczane i wcale nie marzył o nowoczesnej toalecie. Jego ciemna ręka wyciągnęła z torby kolejnego chipsa. Przepadał za nimi, tym bardziej więc Hannah nie mogła się nadziwić, jakim cudem pozostawał w tak dobrej formie. Widocznie miał szybką przemianę materii. Chudzi zawsze tak odpowiadają na pytanie, jak to możliwe, że są tacy szczupli. „Nie robię nic specjalnego, po prostu mam szybką przemianę materii”. Zupełnie jakby to była choroba, na którą niestety zapadli.
CHRUP!
Ponownie zlustrowała wzrokiem ulicę. Niezbyt pociągające miejsce, zwłaszcza po północy. Ich otoczenie oświetlała tylko jedna latarnia. Wszystkie budynki były z taniej czerwonej cegły, nieotynkowane i pozostawione same sobie, by zapuszczone popadły w ruinę. Ozdabiały je liczne rury, druty oraz zardzewiałe schody ewakuacyjne; splątane ze sobą, tworzyły labirynt bez widocznego wejścia czy wyjścia. Na pozbawionym odpływu podłożu zalegały kałuże i sączyły się małe strumyki wody. Wokół radiowozu stały zaparkowane dziesiątki zachlapanych błotem pojazdów; niektóre wyglądały, jakby nie ruszano ich od lat. Zaułek po drugiej stronie ulicy był jeszcze brudniejszy, z nieopróżnionych kontenerów wysypywały się śmieci, a wszędzie walały się tłuste opakowania po jedzeniu, powiewające wolno na wietrze.
Ktoś szalenie dowcipny niedawno przeszedł tą ulicą i palcem narysował fiuta na wszystkich brudnych oknach samochodów. Jakość jego pracy była marna, Hannah nie miała wątpliwości, że sama spisałaby się znacznie lepiej.
Podejrzewała, że zapowiada się kolejna klapa. Tego wieczoru crack nie przejdzie z rąk do rąk, nie będzie aresztowań, żadnej akcji. Tylko pełne pęcherze, napięcie i…
CHRUP!
Słysząc to, omal nie podskoczyła. Jak, do cholery, ma się skupić na obserwacji, skoro ten hałas nieustannie wdziera się w jej myśli? Trudno o równie wstrętny, wkurzający dźwięk… przynajmniej w wykonaniu Bernarda, który chrupał tak, jakby chciał coś zademonstrować. Zupełnie jak gdyby radość z jedzenia chipsów polegała na jak najgłośniejszym miażdżeniu ich między…
CHRUP!
– Bernard!
– Co? – Spiął się i rozejrzał, szukając powodu, dla którego wykrzyknęła jego imię.
– Zjedz jeszcze jednego chipsa, a wsadzę ci tę torbę w dupę!
Bernard zamrugał.
– A co, też chcesz?
– Nie!
– Nie ma sprawy. – Rozważał to w myślach. – Dobre są, naprawdę. To Creamy Garlic Caesar. Lubię ten posmak czosnku.
– Ja nie chcę żadnych chipsów. Po prostu nie znoszę tego dźwięku, który wydajesz, kiedy je chrupiesz.
– Nie ja wydaję te dźwięki, tylko chipsy. Chrzęst chipsów w zębach to ich przyrodzona cecha. To odgłos świadczący o ich istnieniu. Chipsy ziemniaczane stworzono po to, żeby…
– Zamknij się – przerwała mu Hannah. – Jest.
Oboje zamilkli, patrząc przed siebie. Ulicą szedł zwalisty facet w płaszczu i włóczkowej czapce, z rękami w kieszeniach. Hannah przyglądała mu się uważnie, szukając wybrzuszenia w jego spodniach albo pod płaszczem. Czy jest uzbrojony? Nic na to nie wskazywało. Ale też nie poruszał się czujnie, krokiem typowym dla doświadczonego handlarza narkotyków.
– Bo ja wiem? – szepnęła. – Nie wygląda na faceta, którego nam opisał ten gangus, no nie?
Bernard wzruszył ramionami.
– Ten gangus to debil. Jak z nim gadaliśmy, był tak nawalony, że to cud, że w ogóle potrafił podać jakiś opis. Z jakiego powodu ktoś miałby łazić w tej okolicy w samym środku nocy?
Mężczyzna zatrzymał się i rozejrzał. Hannah i Bernard ani drgnęli. Ich nieoznakowany dodge charger był jednym z wielu samochodów parkujących przy krawężniku, a w środku panowała całkowita ciemność. Praktycznie rzecz biorąc, para śledczych była niewidoczna.
Mężczyzna wszedł do zaułka, oparł się o ścianę i zapalił papierosa.
– No i widzisz? – Bernard błysnął zębami w uśmiechu. – Już możemy go zwinąć. Za włóczęgostwo.
– Nie rób z siebie idioty – burknęła Hannah. Serce jej łomotało. Bardzo potrzebowała tego aresztowania. Cały czas czuła, że jej dni są policzone, że komendantka Dougherty i kapitan Bailey zastanawiają się, czy zasługuje na swoją pensję. A odkąd przed miesiącem dała ciała, było jeszcze gorzej… Przez pomyłkę ujawniła dziennikarce informacje ze śledztwa, narażając przynętę, przy pomocy której chcieli zwabić seryjnego zabójcę. Ten błąd prześladował ją bez przerwy, aż nabrała wątpliwości, czy w ogóle nadaje się do jednostki. A teraz próbowała przypomnieć sobie i przełożonym, dlaczego w ogóle dostała awans do dochodzeniówki.
– Wyluzuj – powiedział, jak zawsze spokojnie, Bernard. – Za chwilę będziemy mieli konkretny powód, żeby go posadzić.
– Jasne. – Hannah znów przesunęła się na siedzeniu. Chciała, żeby ten kupujący wreszcie tu dotarł. Powoli zamieniała się w jeden wielki, niesamowicie wrażliwy pęcherz.
Śledczy w milczeniu wyglądali na zewnątrz. Mężczyzna palił papierosa wolno, spokojnie. Nagle Hannah też zapragnęła zapalić. Rzuciła palenie trzy lata temu, nadal jednak nachodziła ją chęć na dymka – po solidnym posiłku, po seksie i kiedy się denerwowała. A była zdenerwowana jak cholera. Poza tym konieczność wysikania się nie pomagała. Ale pal licho sikanie, zostanie tu do świtu, jeśli dzięki temu…
Jej oko zarejestrowało jakiś ruch. Dotknęła ramienia Bernarda, wskazując palcem.
Do zaułka zbliżał się mężczyzna w brudnych, podartych ciuchach. Jego ruchy były niespokojne, nie szedł normalnie, tylko stawiał kroki, jakby miał drgawki. Gdy mijał ich samochód, Hannah dostrzegła na jego wysuszonych ustach kilka czarnych plam. Widywała już ćpunów prowadzących całkowicie normalne życie, mających stałą pracę i szczęśliwe rodziny. Wiedziała, że ćpuny występują w najrozmaitszych postaciach. Ten miał postać kogoś, czyj wygląd i zachowanie na pierwszy rzut oka zdradza ćpuna.
Podszedł do mężczyzny w zaułku i coś powiedział. Tamten skinął głową. Ćpun wręczył mu zmięty banknot, który trzymał w zaciśniętej pięści. Ten drugi wziął pieniądze, pogrzebał głęboko w kieszeni i wyjął niewielki, ciemny przedmiot. Gmerał przy nim przez chwilę, po czym dał ćpunowi coś maleńkiego.
– Ruszamy – szepnęła Hannah. Jednocześnie otworzyli drzwi radiowozu. Zamki szczęknęły cichutko, ledwo dosłyszalnie… ale tyle wystarczyło. Diler i ćpun odwrócili głowy, rzucili okiem na parę śledczych i dali nogę.
Bernard wyciągnął pistolet.
– Stać! Policja! – krzyknął.
Rozbiegli się w przeciwnych kierunkach – diler pognał do zaułka, a ćpun ulicą. Hannah nie zajmowała się ćpunem, skupiła się na handlarzu. To był ich cel. Wyciągnęła pistolet i popędziła za nim; słyszała, jak za jej plecami Bernard drze się do radia, zgłaszając pościg.
Ulica nie była szeroka, Hannah w sekundę znalazła się po drugiej stronie, ale diler był już w połowie ciemnego zaułka. Zadziałały jej odruchy, spoglądała przed siebie, wypatrując możliwych zagrożeń. Brak światła w ciasnej przestrzeni; mógł tam czekać jego wspólnik. Alejka była wąska, nie dawała pola manewru. W ścianach tu i tam widniały drzwi, mogły to być drogi ucieczki dla przestępcy. A jednak, nie zwalniając, wpadła do zaułka ze świadomością, że Bernard ją osłania. Po obu stronach wznosiły się wysokie ściany.
Diler pchnął duży pojemnik na śmieci, a ten przewrócił się za nim i potoczył; donośny hurgot odbijał się echem w ciasnocie zaułka. Hannah przeskoczyła nad kubłem i lądując, pośliznęła się na śmieciach. Złapała równowagę i biegła dalej. Słyszała, jak Bernard klnie za jej plecami, ale nie miała czasu się odwracać. Potknął się o pojemnik? Coś mu się stało? A może przeklinał dlatego, że mężczyzna się oddalał? Hannah wyrzuciła te myśli z głowy, a diler dotarł do końca zaułka, skręcił w prawo i zniknął jej z pola widzenia.
Co za głupota, że pozwolili mu zdobyć przewagę! Powinni byli lepiej zaplanować zasadzkę, może postawić drugi samochód u wylotu zaułka. Ale kto by pomyślał, że cynk, jaki dostali, rzeczywiście się sprawdzi? Gangus nie był wiarygodnym kapusiem. Zwykle podrzucał im nieprzemyślane teorie, plotki zasłyszane w barach, a nawet pomysły, które wysmażył na haju w swoim niemal obumarłym mózgu.
Tym razem jednak cynk był prawdziwy, a ich cel się wymykał. Hannah dobiegła do końca zaułka, skręciła w prawo i z ulgą zobaczyła, że jej diler wciąż ucieka. Jeszcze go nie zgubili. Mało tego, wyglądało na to, że traci siły. Był gruby i bez kondycji. Hannah szybko go doganiała. Była wprawdzie niska, ale dbała o formę. Trenowała prawie codziennie, w ciągu tygodnia przebiegała dziesiątki kilometrów. Jej stopy błyskawicznie śmigały po czarnym chodniku, biegła pochylona, nie spuszczając wzroku z pleców przestępcy.
– Policja! – krzyknęła. – Kładź się na ziemi! Ale już!
Diler oddychał z trudem, potykał się. Taki pieszy pościg nie mógł trwać w nieskończoność. Tamten nie mógł wskoczyć do odjeżdżającego pociągu. Nie mógł wbiec na zatłoczony rynek i poprzewracać straganów z owocami, by musiała skakać pośród toczących się jabłek. Już tylko krótki sprint, z pięćdziesiąt metrów, nie więcej. Ponownie wzywając go do zatrzymania się, Hannah przygotowała się na zderzenie. Walnęła w niego prawym barkiem, obalając go na ziemię.
Wrzasnął z zaskoczenia i bólu, piskliwym głosem pasującym raczej do dwunastoletniej harcerki niż do dwudziestoparoletniego handlarza dragów.
Hannah wycelowała w niego pistolet.
– Ręce nad głowę! Już!
– Dobra, dobra! – krzyknął. – Nie strzelaj! Unoszę ręce nad głowę, okej? Przesrane!
Do Hannah dołączył Bernard, także z pistoletem w dłoni. Oboje bacznie przyglądali się facetowi, kiedy powoli unosił ręce nad głowę. Bernard skuł go bezceremonialnie i poderwał na nogi.
– A ćpun? – spytała zasapana Hannah.
Bernard pokręcił głową. Nieważne. Mieli tego, na którym im zależało. Bernard obmacał go, szukając ukrytej broni, i znalazł w jego kieszeni mały pojemnik. Otworzył go i wysypał zawartość na dłoń. W świetle latarni błysnęły aluminiowe opakowania czternastu okrągłych tabletek.
Hannah odetchnęła głęboko. Patrząc na dilera i jego towar, nagle znów zdała sobie sprawę, że musi się wysikać, i to szybko.
– Ja tylko mówię, że nie musieliście być tacy brutalni, jasne? To była brutalność policji, ot co. Mógłbym was pozwać do sądu! Mógłbym…
– Devin! – warknął Bernard. – Weź się, kurde, zamknij. Trzeba było nie uciekać, nie musielibyśmy cię obalać na glebę. Podczas aresztowania dilerów śledcza Shor zwykle jest bardzo delikatna.
– Nie jestem żadnym dilerem! – zaprotestował podejrzany. Siedział z tyłu samochodu. Niestety, osłona bezpieczeństwa dzieląca go od śledczych na przednich siedzeniach nie była dźwiękoszczelna.
– Miałeś przy sobie czternaście działek cracku. Na naszych oczach opchnąłeś jedną klientowi – rzekł Bernard.
– Tylko się nimi chwaliłem. W ogóle bym ich nie opylił, w życiu. I nie nazywaj mnie Devin.
– Jasne, że byś ich nie sprzedał – prychnął Bernard. – Przecież ty tylko pokazujesz każdemu swoją kokę. Ja tam pokazuję zdjęcia swoich dzieci. No, ale każdy chwali się tym, co ma najlepszego, prawda?
– No… właśnie. Pokazywanie towaru nie jest nielegalne, co nie?
Bernard zerknął na Hannah. Prowadziła z pogodną miną, na jej ustach igrał nikły uśmieszek. Miło było widzieć, że się uśmiecha; ostatnio rzadko jej się to zdarzało. Była wiecznie wykończona, wiecznie zła. Na chwilę błysnęły zielone oczy, kiedy reflektory samochodu z naprzeciwka oświetliły jej twarz. Była taka blada… czy ona w ogóle jadała cokolwiek? Kasztanowe włosy miała w strąkach, potargane. Gryzł się tym, martwił się o nią.
– Świetnie jest widzieć, że nareszcie się uśmiechasz – rzucił, siląc się na obojętny ton.
– Wiesz, co jest świetne? – odparła, szczerząc zęby w uśmiechu. – Publiczne toalety. Nie sądzisz, że są cudowne?
– Jasne. Są niesamowite. Siedziałaś tam… bo ja wiem…? Z dziesięć minut. Już myślałem, żeś się utopiła.
Bernard wyjrzał przez boczną szybę na pustą ulicę. Naprawdę nie istniał żaden rozsądny powód, żeby o tak późnej porze kręcić się po mieście. Na dworze było lodowato. W samochodzie właściwie też było zimno jak cholera, a do zimy jeszcze daleko. W taką noc jak ta facet powinien leżeć pod kołdrą z żoną, a nie wozić się samochodem z jakimś dilerem.
W sumie Bernard zgodził się na tę obserwację tylko dlatego, że bardzo zależało na tym jego partnerce. Hannah zawsze była okropnie zasadnicza, tak że czasami różnicy w tempie ich pracy nie dawało się pokonać. Przed miesiącem, po całej tej historii z Jovanem Stokesem, zrobiło się jeszcze gorzej. Bernard na okrągło próbował przekonywać Hannah, że nie powinna mieć do siebie pretensji. Ale – tak jak w przypadku innych kobiet w jego życiu – równie dobrze mógłby gadać do ściany. Widział, jak bardzo spięta była od tamtej pory, ciągle starała się przekraczać granice wytrzymałości, harowała po osiemdziesiąt godzin na tydzień, zapracowywała się na śmierć. Jeśli to potrwa dłużej, będzie musiał coś z tym zrobić.
– Zaraz się porzygam – odezwał się diler.
Bernard spojrzał na niego: tłusta, czarna twarz, na głowie nierówna szczecina, pieprzyk na policzku… Straszny brzydal, pomyślał.
Bernard był bardzo przystojny. Wysoki, barczysty, ciemnoskóry, z nienagannie przystrzyżoną krótką brodą i gęstymi, czarnymi włosami. W dzieciństwie wszyscy mu powtarzali, że kiedy dorośnie, będzie łysy. Jego ojciec był łysy, łysi byli jego wujowie oraz dziadkowie z obu stron. Świadomość, że wkrótce wyłysieje, nie dawała mu spokoju. A jednak, choć dorósł, włosy nadal trzymały się jego głowy. Przepowiednia okazała się nietrafna, co jego rodzinę najwyraźniej doprowadzało do szału. Ciągle mu powtarzali, że kiedyś się obudzi i zobaczy, że wszystkie włosy zostały mu na poduszce. On jednak jakoś w to wątpił.
– Jedziemy na posterunek – powiedział zatrzymanemu. – Wyrzygasz się w celi.
– Ej! – rzucił diler. – Czy to chipsy Garlic Caesar? – Wskazał małą torebkę na podłodze.
– Owszem – przyznał Bernard.
– Dobre są.
– A żebyś wiedział, Devin.
– Dostanę trochę?
– Nie, Devin, nie dostaniesz.
– Dlaczego ciągle mówisz na mnie Devin?
– Bo tak masz na imię.
– Ja jestem Mikey.
– Nie wciskaj nam kitu. Jesteś Devin Derkins. Wiemy, jak się nazywasz.
– Devin Derkins? To mój kumpel. – Zatrzymany udawał zaskoczenie. – Chwila. Wzięliście mnie za Devina Derkinsa? Ha! Złapaliście nie tego, co trzeba! Devin ma grypę, prosił, żebym go zastąpił… Zresztą nieważne. Macie nie tego, co trzeba! Puśćcie mnie!
Hannah i Bernard porozumieli się wzrokiem. To mogło skomplikować sytuację. Bernard widział, jak Hannah zaciska zęby, zauważył wściekły błysk w jej oku. Westchnął.
– Posłuchaj, Mikey – powiedział. – Mam to gdzieś. Złapaliśmy cię z czternastoma działkami koki. I robiłeś to w ramach przysługi dla kumpla? No to dostałeś lekcję. Kapujesz? Taką, że przyjaźń i crack nie idą w parze.
– Ale złapaliście nie tego, co trzeba!
– Nie przejmuj się, nie jesteśmy wybredni.
Pojechali na komendę, nie do miejscowego aresztu. Mikey pewnie jak najszybciej powinien trafić za kratki, ale areszt mieścił się na obrzeżach miasta, więc musieliby jechać tam teraz po nocy, żeby go zapuszkować, a rano wrócić, by go przesłuchać. Nie uśmiechało im się takie jeżdżenie tam i z powrotem, postanowili więc wpakować go do celi na komendzie, przesłuchać rano, a potem wezwać ludzi szeryfa, żeby go odstawili do aresztu.
Zostawili samochód na parkingu przed komendą, wyciągnęli Mickeya z tylnego siedzenia, doprowadzili na posterunek i ruszyli prosto do wind.
– Możemy pójść schodami? – zapytał Mikey.
Bernard i Hannah puścili to mimo uszu.
– W windach się denerwuję. Raz utknąłem w takiej na kilka godzin.
– To rzeczywiście miałeś przesrane! – warknęła Hannah.
– Chodzenie po schodach to dobra gimnastyka. – Mickey nie ustępował.
– Jasne – parsknął Bernard. – Widać, że ty nic tylko się gimnastykujesz.
Wsiedli do windy i zwieźli go na dół, do celi. Ostry blask jarzeniówki oświetlał smutne pomieszczenie, gdzie pijacy, prostytutki, członkowie gangów i jeszcze gorsi spędzali czasami noce w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie ich dalszego losu. Kiedy wstanie słońce, część z nich trafi do aresztu. A część zostanie zwolniona.
Pobyt tam w żadnym razie nie należał do przyjemności, ale tej nocy było względnie pusto. W dyżurce siedział Richie, gapił się na monitory i popijał kawę. Bernard poczuł się, jakby nie pił kawy od tygodni. Z gorącego kubka buchała para. Ciepło to kolejna rzecz, której Bernard nie czuł chyba od tygodni. Richie miał gęste, jasne wąsy, kompletnie zakrywające mu górną wargę. W rezultacie odnosiło się wrażenie, że nie tyle pił kawę, ile moczył w niej wąsy.
– Hej! – rzucił Richie. – Co tam macie?
– To jest Mikey – odparł Bernard. – Złapaliśmy go z crackiem w kieszeni.
– Aha. Okej. W celi siedzi tylko jeden gość. Farciarz, będzie miał nawet pryczę, żeby się przekimać. – Richie wstał i ruszył do żelaznych drzwi wielkiej celi.
– Mikey, to ty? – zawołał ktoś zza kraty.
Zatrzymany był wyraźnie zadowolony.
– Rufus? Kupa śmiechu, spotkać cię akurat tutaj!
Kupa śmiechu, pomyślał Bernard. Boki zrywać.
Richie gmerał przy zamku, tak zwichrowanym, że otwarcie go zawsze trochę trwało.
– Za co cię zgarnęli, Mikey?
– Wzięli mnie za Devina.
– Za Devina Derkinsa? Z głupim na łby się pozamieniali czy co? Ty nie jesteś Devin Derkins.
– Przecież wiem, mówiłem im to samo.
– Nawet go nie przypominasz. Devin jest wyższy i ma jaśniejsze włosy.
– Wiem, człowieku, to też im mówiłem.
– Poza tym on ma tatuaż. A ty, kurwa, nie masz tatuaży.
– Wiem, Rufus. Zgarnęli nie tego, co trzeba.
– A co u Devina? Dawno go nie widziałem.
– Złapał grypę. Mówię ci, nieźle go rozłożyła.
– Marnie. W zeszłym tygodniu moja siostra też miała grypę.
Richie otworzył drzwi. Hannah pchnęła Mikeya do celi, może trochę zbyt brutalnie.
Odchodząc, słyszeli dalszą radosną wymianę zdań kumpli, którzy od dawna się nie widzieli.
– Za co cię wsadzili, Rufus?
– Przyłożyłem takiemu jednemu w barze.
– No nie! I za to cię aresztowali?
– Nie znasz tych pojebów? Jak nie zapełnią celi, czują się, jakby sami byli puści w środku.
Śledczy wsiedli do windy.
– Szlag! – Hannah trzasnęła drzwiami kabiny. – Daliśmy ciała, a tego na pewno nam nie potrzeba.
Bernard wzruszył ramionami.
– Mamy faceta.
– Mamy faceta, ale nie tego, o którego chodziło – odparła Hannah. – Cholerny gangus! Powiedział, że Devin Derkins będzie tam dzisiaj sprzedawał crack. Mówił, że Devin zawsze jest tam we wtorek w nocy, że to jego teren i że to pewne jak dwa a dwa cztery.
– Wiesz, nawet dilerzy idą czasami na chorobowe. Zgarnęliśmy faceta, co miał przy sobie czternaście działek. Kogo obchodzi, jak się nazywa?
– Mnie! To jego zwinęliśmy? Mikeya? Nie chcę żadnego Mikeya! Czy ten gość wie, kto jest dostawcą? Raczej nie. Pewnie dostał towar od Devina. Szlag!
Otworzyły się drzwi windy i wysiedli.
– Wiesz co? – rzuciła wciąż wkurzona Hannah. – Idę o zakład, że jego papuga to wykorzysta w sądzie. Na pewno jest na to jakaś formułka po łacinie. „Wysoki sądzie, to oczywisty przykład _Arrestum Mikus instedum Devinum_”. Kurwa mać!
– Wyluzuj, Hannah – powiedział Bernard stanowczo. Zatrzymał się w korytarzu i spojrzał na nią. Odwróciła się do niego, a wtedy w jej oczach ujrzał cały jej gniew, desperację, zmęczenie. – Przyskrzyniliśmy gościa – ciągnął już łagodniejszym tonem. – O jednego dilera na ulicach mniej.
Zgarbiła się.
– Tak – przyznała ledwo słyszalnym szeptem. Zobaczył formującą się łzę. Odwróciła się szybko i odmaszerowała do pokoju dochodzeniówki. Ruszył za nią, udając, że niczego nie zauważył.
Wydział kryminalny mieścił się w średniej wielkości pomieszczeniu bez podziału na boksy; stały tam cztery drewniane biurka, po jednym dla każdego ze śledczych. Pod przeciwległymi ścianami umieszczono dwie tablice; jeśli sprawa była skomplikowana, śledczy zapisywali na nich oś czasu, nazwiska podejrzanych oraz ich związek ze sprawą, a także pomysły zrodzone podczas burzy mózgów. A gdy nie mieli ważnego śledztwa, tablice służyły do robienia rozmaitych notatek, rysowania zwierzaków z kreskówek i zostawiania wiadomości kolegom. Teraz jedna tablica była czysta, a na drugiej ktoś nabazgrał: „Jacob, dzwoniła twoja żona”.
Przy ścianie naprzeciwko wejścia stała szafka na akta, a na niej drogocenny ekspres do kawy. Obok były drzwi do gabinetu kapitana Baileya. Cały wydział kryminalny składał się z czworga śledczych i kapitana. W przeciwieństwie do większości innych wydziałów, nie mieli sierżanta ani porucznika. Pani komendant uznała, że na kapitana korzystnie wpłynie bliska współpraca ze śledczymi, bez średniego szczebla kierowniczego pośrodku. Bernard w głębi ducha uważał, że komendantka jest w błędzie, chociaż wiedział, że kapitanowi bardzo to odpowiada. Bernard niezłomnie wierzył w hierarchię służbową. A w takim układzie Fred Bailey za bardzo się rozpraszał, przez co czasami śledztwa utykały w martwym punkcie.
Bernard ziewnął, patrząc, jak Hannah siada na swoim krześle i włącza monitor. Wstępny raport zostawił na jej głowie. Gdyby od razu poszedł do domu, mógłby liczyć na pięć godzin snu.
– Słuchaj, Hannah, ja już spadam, dobrze?
– Jasne… – Zadzwonił jej telefon. – Zaczekaj.
Bernard się skrzywił. Tak się nie godzi. Przecież właśnie miał wyjść do domu.
Hannah podniosła słuchawkę.
– Śledcza Shor – powiedziała, a potem rzuciła: – A, cześć, Candace.
Candace była jedną z policyjnych dyspozytorek. Bernard poczuł, że cały się spina.
Hannah słuchała przez chwilę, a potem bezgłośnie powiedziała do Bernarda: morderstwo.
– Nie, nie, nie! – szepnął. – Powiedz jej, że nie możemy. Wyjaśnij, że właśnie wróciliśmy z obserwacji, że w ogóle nie spaliśmy…
– Uhm – mruknęła Hannah, pisząc coś w notatniku przed sobą. – Traynor Road. Uhm.
– Powiedz jej, żeby obudziła Jacoba! – szeptał Bernard w desperacji. – Rory wczoraj całą noc nie spał. A ja jestem wykończony. Nie dam rady…
– Tak, jasne, już jedziemy.
Bernard jęknął, gdy Hannah odkładała słuchawkę.
– Jacob wziął ostatnie dwa morderstwa – powiedziała Hannah szorstko. – To jest nasze.
Bernard zamknął oczy, przez sekundę nienawidził swojej partnerki. Mikey pewnie kładł się właśnie do snu na wąskiej pryczy w celi. Żadne morderstwo nie wyciągnie go z łóżka. I żadne dzieci co dwadzieścia minut nie będą go budziły płaczem.
W sumie taki aresztowany diler miał jak w raju.ROZDZIAŁ 2
Candace wysłała Hannah pod jakiś adres przy Traynor Road. Hannah znała tę okolicę. Była popularna wśród młodych ludzi szukających stosunkowo tanich mieszkań w pobliżu centrum miasta. Mimo że budynki wyglądały na stare i brudne, stanowiły niezłą miejscówkę, a przestępczość była tu niższa, niż się wydawało. Podjeżdżając do miejsca zbrodni, Hannah zwolniła. Omiatała wzrokiem okolicę, szukając czegoś odbiegającego od normy.
Walczyła z pragnieniem, by przyśpieszyć i jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Morderca właśnie mógł stamtąd pierzchać, chować się za billboardem albo za drzewem na rogu. A nawet jeśli już od dawna go tam nie było, chciała zachować w pamięci obraz okolicy. Czy tę część ulicy obejmowały kamery monitoringu? A może był tam całonocny sklep i sprzedawca mógł coś zauważyć?
Ulice były całkowicie wyludnione. W środę o pierwszej w nocy większość pijaków i bezdomnych z Glenmore Park raczej nie kręciła się w tej dzielnicy. Okna okolicznych domów były ciemne. Tylko ona i Bernard poruszali się po pustej ulicy, jadąc na spotkanie z nieboszczykiem.
– Jacob chętnie poprowadziłby śledztwo w sprawie tego morderstwa – mruknął Bernard. – Nie ma przecież nic lepszego do roboty. Na wiadomość, że jakiś trup czeka do zbadania, wyskoczyłby z łóżka jak oparzony. Ale nieee. Śledcza Hannah Shor nie chciała mu przerywać cennego snu. Broń Boże, żeby ktoś miał obudzić Jacoba przed świtem.
Hannah nie odpowiedziała. Bernard był w marudnym nastroju, ale wiedziała, że wkrótce mu przejdzie. Był zmęczony. Miał troje małych dzieci i rzadko spał więcej niż dwie godziny bez przerwy. Ciekawe, czy żałuje, że ma dzieci? – zastanawiała się. Bo narzekał na nie bez przerwy.
Zaparkowała obok radiowozu, przed trzypiętrowym budynkiem z frontową ścianą upstrzoną graffiti. Była to dziwna mieszanka artystycznych wizji, w oczywisty sposób przemyślanych i narysowanych z dbałością, oraz wykonanych czarnym sprejem zdań typu „Jebać Dana Smi”. Albo w połowie kompozycji skończył się sprej, albo jej bohater naprawdę nazywał się Dan Smi.
Przed wejściem do budynku czekała na nich funkcjonariuszka Tanessa Lonnie, popijając coś z parującego kubka. Ktoś tu był gościnny. Hannah miała nadzieję, że ten, kto zapewnił ciepły napój, chętnie dostarczy go więcej. Gdy śledczy wysiedli z samochodu, Bernard trzasnął drzwiami głośniej niż zwykle. Razem podeszli do Tanessy.
– Cześć, Tanessa – powitała ją ciepło Hannah.
– Cześć, Hannah! – odparła policjantka z powagą na idealnej twarzy.
Jakim cudem w mundurze służby patrolowej można wyglądać tak niesamowicie? W czasach, gdy Hannah nosiła jeszcze mundur, wyglądała jak przebrany ziemniak. Mogłoby się wydawać, że nie sposób dobrze się prezentować w kamizelce taktycznej, pasie z osprzętem oraz nijakim mundurze, Tanessie jednak jakoś się to udawało. Jak całe rodzeństwo Lonnie, wyglądała fantastycznie. Była szatynką, jak Hannah, ale na tym ich podobieństwo się kończyło. O ile Hannah miała zawsze włosy nijakie, o tyle włosy Tanessy były długie, gęste i lśniące. Odnosiło się wrażenie, że powinna występować w reklamach szamponów. Miała gładką, nieskazitelnie białą skórę, podkreślającą wiecznie uśmiechnięte różowe usta. A w jej oczach – w kształcie migdała, skrzących się zielenią – można by się z rozkoszą zatopić.
Dwa tygodnie temu Tanessa wróciła ze zwolnienia lekarskiego. Porwał ją i zranił Jovan Stokes, seryjny zabójca. Hannah domyślała się, że Tanessa dochodzi do siebie nie tylko po ranie na szyi, po której została jej paskudna blizna. I na jej widok zawsze dopadały ją wyrzuty sumienia. Bo częściowo ponosiła winę za to, co się stało.
– Co my tu mamy, Tanesso? – zapytał Bernard. Hannah zwróciła uwagę na jego łagodny ton. Paskudny nastrój Bernarda Gladwina zniknął jak ręką odjął. A sprawiła to ta policjantka.
Usta Tanessy wygięły się w podkówkę.
– Straszny bajzel. Ten facet, Frank Gulliepe, został zamordowany w swoim mieszkaniu… numer trzynaście, na ostatnim piętrze. Zabójstwo zgłosił jego przyjaciel Jerome Piet.
– Czy ten Jerome był świadkiem morderstwa? – spytała Hannah.
– Nie, niezupełnie. Powinniście z nim pogadać, żeby mieć pełny obraz. Teraz jest w mieszkaniu sąsiadki pana Gulliepe. Funkcjonariusz Bertini pilnuje wejścia na miejsce zbrodni i drzwi do mieszkania sąsiadki, na wypadek gdyby Jerome postanowił się oddalić.
– Jasne. A kiedy tu dotarliście?
– Przyjechaliśmy o zero trzydzieści pięć, równocześnie z karetką pogotowia. Sprawdziliśmy mieszkanie. Tam… To nie jest miły widok. – Jej wzrok stał się nieobecny, jak gdyby odtwarzała w pamięci tę scenę. Uniosła rękę, dotknęła blizny na szyi. W ostatnich tygodniach Hannah wielokrotnie widziała u niej ten gest. Dlaczego tak szybko zgodzili się na jej powrót do służby? To jasne, że dziewczyna potrzebowała więcej czasu, by dojść do siebie. A teraz, krótko po powrocie, na swojej zmianie trafiła na miejsce zbrodni. Oględnie mówiąc, miała pecha.
Tanessa odchrząknęła i podjęła oficjalnym, niemal mechanicznym tonem:
– Poza poszkodowanym w mieszkaniu nie było nikogo. Ratownicy medyczni natychmiast przystąpili do działania. Po kilku minutach, kiedy uznali, że ofiara jest nie do uratowania, zadzwonili do koronera i dostali zgodę na stwierdzenie zgonu. Następnie wyszli z mieszkania, żeby nie naruszyć miejsca zbrodni. Natychmiast skontaktowaliśmy się z dyspozytornią i zabezpieczyliśmy wejście do mieszkania. Spisaliśmy wstępne zeznanie Jerome’a Pieta oraz sąsiadki. Technik kryminalistyki… ciągle zapominam jego nazwiska… ten taki niski… – Z jednej z licznych kieszeni pasa taktycznego wyjęła kartkę, rejestr miejsca zbrodni. Przebiegła po nim wzrokiem. – O, już mam. Matt. Matt Lowery i Violet Todd dotarli tutaj o godzinie zero pięćdziesiąt pięć. Matt kazał nam zabezpieczyć też wejście do budynku, żeby uniknąć zanieczyszczenia miejsca zbrodni, więc wyszłam przed dom.
– I po drodze jakimś cudem skombinowałaś kawę – wtrąciła Hannah.
Tanessa się zaczerwieniła.
– Kawę zaparzyła nam sąsiadka – wyjaśniła.
– Jasne. Przypomnij mi, które mieszkanie jest miejscem zbrodni – rzekła Hannah.
– Nie wiem, czy do miejsca zbrodni Matt postanowił zaliczyć też schody i korytarz, w każdym razie morderstwo popełniono w mieszkaniu numer trzynaście. A sąsiadka mieszka pod czternastką.
– Coś jeszcze? – spytał Bernard.
– Sąsiadka coś słyszała. Coś, co ją obudziło.
– Ale nie wezwała policji?
– Nie.
– Dzięki, Tanesso – powiedział Bernard.
– Tylko wpiszcie się do rejestru, zanim wejdziecie – rzekła Tanessa, podając śledczym kartkę.
Podpisali się i weszli do budynku. Kiepsko oświetlony korytarz, popękane, szare ściany, cały parter pusty. Nie było windy, więc Hannah i Bernard ruszyli po schodach, trzymając się prawej strony i omiatając wzrokiem otoczenie. Najprawdopodobniej to tędy zabójca szedł przed morderstwem i po nim. Jeżeli klatkę schodową ktoś mył, to chyba raz do roku; wszędzie zalegał brud. W tym kurzu, pośród setek innych, znajdowały się pewnie odciski stóp zabójcy, ale jeśli istniała jakaś metoda na ustalenie, które to z nich, Matt na pewno ją znał.
Dotarli na ostatnie piętro, gdzie funkcjonariusz Sergio Bertini – partner Tanessy – stał przed drzwiami do mieszkania numer trzynaście. Śledczy przywitali się skinieniem głowy, a on zrewanżował się tym samym. Nie bawili się z nim w pogaduszki. Sergio to nie Tanessa.
Na zwyczajnych, białych drewnianych drzwiach wisiała mała, czarna tabliczka z wypisanym numerem 13. Bernard pchnął je i ukazał im się widok na salon. Wzrok Hannah padł najpierw na zwłoki leżące na podłodze mniej więcej metr od wejścia. Na pierwszy rzut oka mężczyzna miał dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, był średniego wzrostu i łysy. Jego twarz wykrzywiał grymas zaskoczenia i bólu.
Pod szeroko rozchylonym szlafrokiem był całkiem goły. Hannah ujrzała kilka ran na jego piersi i strużki zaschniętej krwi, która z nich wyciekła. Ciało leżało na dywanie w kolorze złamanej bieli; tam, gdzie wsiąkła wypływająca z denata krew, widniały wielkie, brązowe plamy. W powietrzu unosił się znajomy zapach – miedziany, krwisty odór śmierci. I chociaż Hannah wiele razy miała z nim do czynienia, to zawsze przyprawiał ją o mdłości.
Przy zwłokach klęczał Matt Lowery, jeden z najniższych mężczyzn, jakich Hannah znała. Miał niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. W dochodzeniówce żartowano, że dzięki temu lepiej dostrzega dowody rzeczowe, pod warunkiem, że są na podłodze, cha, cha. W jednej ręce trzymał aparat fotograficzny; biel lateksowej rękawiczki kontrastowała z jego ciemną skórą.
Po drugiej stronie pokoju stała Violet Todd, blada dziewczyna o gładkich, szokująco różowych włosach, i rysowała coś w małym notesie. Prawdopodobnie szkicowała miejsce zbrodni. Śledczy doskonale znali niesamowicie dokładne i precyzyjne szkice Violet. O ile Hannah wiedziała, Matt i Violet byli kolegami z pracy i żadne nie było przełożonym drugiego. A jednak wszyscy traktowali Matta, jakby to on rządził. Violet nigdy to nie przeszkadzało, za to Hannah drażniło jak cholera.
Matt zerknął na śledczych; w jego wielkich oczach malował się smutek i zmęczenie.
– Przy drzwiach są rękawiczki – powiedział.
Bernard schylił się i podniósł pudełko. Wyjął jedną parę dla siebie i podał opakowanie Hannah, która z roztargnieniem też wzięła rękawiczki i je włożyła. Przystanęła w drzwiach, a Bernard wszedł w głąb pokoju. Było to ich typowe zachowanie: Hannah starała się utrwalić w pamięci całościowy obraz, analizować go i wczuć się w to, co się stało, natomiast Bernard wolał zbierać szczegóły i rozdzielać tropy i poszlaki na elementy, z których później próbował złożyć układankę.
Światło małej lampy na suficie padało na twarz ofiary w taki sposób, że Hannah aż się wzdrygnęła. Przez krótką chwilę nieboszczyk niesamowicie przypominał jej wujka Reubena, którego widziała w ostatni weekend podczas wizyty u matki. Miał taką samą łysą głowę z kilkoma kłaczkami dookoła, taką samą szczecinę na brodzie i policzkach oraz taki sam nos, ciut dłuższy i szerszy niż przeciętny.
Mimo że Frank Gulliepe nie był, rzecz jasna, jej wujkiem, zdenerwowała się tym podobieństwem i stwierdziła, że krępuje ją odsłonięty członek ofiary. Krew napłynęła jej do twarzy; odwróciła wzrok, udając, że bada przewrócone krzesło, żeby obecni w mieszkaniu nie zauważyli, że się zaczerwieniła. Taka reakcja ją zirytowała, więc zmusiła się, by znów spojrzeć na zwłoki i skupić się na cechach charakterystycznych. Zakrwawiona klatka piersiowa była zaskakująco pozbawiona owłosienia, choć od członka w górę biegło pasemko czarnych włosów.
Właśnie tam, na dole brzucha, widniała najniższa rana kłuta. Pozostałe rany znajdowały się wyżej, cięcia biegły po całej klatce piersiowej. W trakcie dziewięciu lat służby Hannah widziała wiele ran kłutych, a te zdecydowanie wyglądały jak zrobione nożem. Więcej dowiedzą się po zbadaniu ich przez medyka sądowego.
– Masz już coś? – zapytał Bernard Matta.
Technik kryminalistyki pokręcił głową.
– Dopiero przyjechałem. Wygląda na to, że miejsce zbrodni ogranicza się do mieszkania i prowadzącego do niego korytarza. Trochę potrwa, zanim skończę dokumentację całości. Na razie mogę wam powiedzieć tyle, że nie ma śladów włamania, jego portfel leży na nocnym stoliku przy łóżku i na pierwszy rzut oka wszystko w mieszkaniu jest na swoim miejscu. Moim zdaniem to nie była kradzież, w której coś poszło nie tak.
– A co ze schodami? – spytała Hannah.
– No cóż… wątpię, żeby mi się udało zdjąć z nich coś przydatnego. Zrobię zdjęcia najświeższych śladów stóp na samej górze.
Hannah rozejrzała się. Natychmiast zwróciła uwagę na rozbryzgi krwi, jaskrawo kontrastujące z czystym i schludnym mieszkaniem. Pomijając krew wokół ciała, na dywanie w trzech różnych miejscach widniały krwawe cętki i smugi. Ślady na ścianie, jakieś pół metra od drzwi, świadczyły, że tam także trysnęła krew.
Hannah przypomniała sobie jedno z ulubionych powiedzonek swojego ojca: ściana zawsze wydaje się bielsza, jeśli jest na niej czarna plama. Ciekawe, co by powiedział na widok tej ściany? Wiedziała, że Matt wymierzy te ślady, by stwierdzić, skąd pochodziły, i ustalić, gdzie znajdował się Frank, kiedy mu zadawano rany. Zostawiła ślady przemocy i skupiła się na pokoju.
Było to typowo kawalerskie mieszkanie. Wyposażone ze smakiem, ale tylko w niezbędne meble. Dwie kanapy, w rogu biurko ze stojącym na nim laptopem. Obok komputera na ścianie wisiał wielki, płaski telewizor. Środek pokoju zajmował niski stolik, na którym stała butelka tequili oraz dwa puste kieliszki do wódki. W ścianie naprzeciwko drzwi wejściowych było małe okno z widokiem na ulicę. Na regale stało kilka książek i coś, co wyglądało na brzydki, ozdobny posążek Buddy, chociaż z miejsca, gdzie stała, Hannah nie widziała go zbyt dokładnie.
Prawie całą podłogę pokrywał dywan, co niewątpliwie wychodziło mieszkaniu na dobre, ponieważ podłoga była szara i nijaka. Tuż przy drzwiach stała mała komoda, a na niej oprawione zdjęcie przedstawiające Franka z jakąś kobietą przed miejskim parkiem. Kobieta bezmyślnie gapiła się w obiektyw, a Frank obejmował ją z uśmiechem. W pewnym sensie byli do siebie podobni. Brat i siostra? Hannah znowu pomyślała o wujku, ale czym prędzej wyrzuciła te myśli z głowy.
– Powinieneś sprawdzić roombę, Matt – powiedział Bernard, wskazując mały, okrągły robot sprzątający, stojący na bazie. Hannah wiedziała, że miał rację. Odkurzacze roboty czasami zaczynały pracę już po tym, jak popełniono morderstwo, i zasysały ważne dowody rzeczowe. Matt skinął głową i wrócił do fotografowania klatki piersiowej denata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki