- W empik go
Zabójczy spektakl. Tom 2. Komisarz Feliks Frączak - ebook
Zabójczy spektakl. Tom 2. Komisarz Feliks Frączak - ebook
W Warszawie powstaje nowy festiwal operowy. Młody dyrektor sprowadza do kraju wyjątkowych artystów, Polaków, od lat występujących z sukcesami na światowych scenach. Wyjątkowym gościem spektaklu jest polska śpiewaczka znana pod pseudonimem Anna Karenina. Artyści zamieszkują razem w willi na Saskiej Kępie ale kilka dni przed premierą Anna Karenina umiera w trakcie próby. W rozmowach i podczas przesłuchań komisarz Feliks Frączak i starsza aspirant Adela Hartung sprawdzają możliwe tropy. W willi, dwa tygodnie wcześniej ginie ukochany kot Anny, co bardzo niepokoi artystów, teraz także komisarza. Wydaje się, że w śmierć Anny może być zamieszanych kilka osób pracujących przy tworzeniu tej opery. W trakcie śledztwa także znika aspirant Adela…
„Czekam na kolejne części! Krótko, ale treściwie, bez wulgaryzmów, wartka akcja no i przeczytana przez p. Kowalika a to dodatkowy walor.” – Opinia Słuchacza ”W ciemności nocy”
Polecamy również pierwszy tom o śledztwach komisarza "W ciemności nocy"
Ewa Agnieszka Frankowska – Dyplomowana dziennikarka, pisarka i wydawca. Wielbicielka zagadek i tajemnic.
Lubi koncerty skrzypcowe Jana Sebastiana i belgijską czekoladę. Jej najnowsze marzenie to wspinaczka na karaibski wulkan Pelee.
Kolekcjonuje recepty i przepisy na śmierć. Osobiście ich nie sprawdza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8019-115-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hiacynt fruwał rytmicznie rozkołysany ramieniem Zefira: do góry i w dół, do góry i w dół. Peleryna falowała, furkocząc wstążkami, szumiały błękitne lotki, pęd huśtawki wyginał stosiny piór, szeleściły listki w gałązkach wplecionych we włosy, łaskotały Hiacynta w policzki, gładziły powieki. Fruwał cały świat, kołysały się także gałęzie z boku i w połowie sceny powiewały liany, z gałęzi na gałąź przelatywały cyfrowe ptaki o długich szyjach i falujących ogonach. Namalowane barwami porannego nieba i młodych liści.
Zefir, naciskiem mocnych rąk, wyrzucał huśtawkę na przemian do przodu i do tyłu. Do góry i w dół. Tańczył i wirował. Huśtawka frunęła coraz wyżej i wyżej. Hiacynt tańcząc, poddawał się falowaniu. Zamykając oczy, czując lot każdą komórką ciała, odmierzając wahania huśtawki biciem szafirowego serca. Ławeczka wznosiła się, ciągnąc pelerynę i tworząc wietrzne wiry. W przeciwległym końcu ogródka Apollo bawił się dyskiem, próbował zważyć jego moc, podrzucał i łapał. Poruszał się dostojnie, ale z gracją. Zawołał Zefira, zachęcając do gry. Pchnął lekko dysk i patrzył, jak wpada w dłoń Zefira, a ten odrzuca go równie lekko i sprawnie w stronę boga. Bawili się tak, obserwując rozhuśtaną ławeczkę i Hiacynta poddającego się sile zachodniego wiatru z zamkniętymi oczami, z radością i rozkoszą.
W pewnej chwili Apollo wzmocnił siłę wyrzutu, a Zefir powstrzymał swą dłoń mogącą ochronić Hiacynta. Szarpnął plecy Hiacynta, hamując pęd huśtawki, jakby chciał, żeby trajektoria dysku i szyja Hiacynta skrzyżowały się w katastrofie. Hiacynt jęknął z bólu od uderzenia. Mocniej chwycił rączkę na sznurze huśtawki, krzyknął głośniej jeszcze raz. Zacisnął ręce i krzyknął po raz trzeci. Dysk spadł, uderzył w ziemię, w szyi utworzyło się nacięcie, które szybko wypełniło się czerwienią. Otwarte szeroko oczy Hiacynta błysnęły strachem, szafirowa głowa opadła, suknia pokryła się cienkimi smugami ciemniejącej krwi.
Hiacynt ściskał sznury obiema dłońmi w szafirowych rękawiczkach. Fruwał nieprzerwanie, trzepocząc stopami, wzbudzając zachwyt dla swojej gry, w końcu zsunął się z huśtawki na deski sceny. Tyle dostrzegli patrzący zza powłoki pełnej rajskich obrazów. Muzyka rozchodząca się do najdalszych kątów sali ciągle trzymała patrzących w bezruchu. Przecież to ułuda, teatr, rola! Końcowe dźwięki utworu wybrzmiały i na kilkanaście sekund zapadła cisza. Potem rozległ się krzyk, którego nie było w libretcie.ROZDZIAŁ 1
Kuchnia komisarza Feliksa Frączaka
Feliks Frączak stał nad blatem z zielonego granitu i patrzył z zadowoleniem na kuchenkę, zręcznie wstawioną między stare drewniane szafki. Była spełnieniem marzeń każdego kucharza. Myślał o niej od kilku lat. Dostał ją w prezencie gwiazdkowym. Włoski design, cztery litery znane każdemu wielbicielowi praktycznego piękna. Miała mu zrekompensować samotne dzieciństwo, o czym nie pozwalali zapomnieć rodzice. Jak zwykle wieczorem, włączył RMF Classic. Ryba skwierczała na patelni, z radia dolatywały chmury dźwięków. Muzyka i gotowanie sprawiały mu podobną przyjemność. Każdy poniedziałek wymagał jej podwójnie, nawet majowy. Koncert d-moll na skrzypce, wiolonczelę, trąbkę i smyczki Telemanna pasował do unoszącego się w kuchni aromatu. Cukinia z papryką i cebulką skwierczały energetyzująco i zakrywały biel halibuta. W połowie smażenia umilkły ostatnie dźwięki koncertu, a po kilku sekundach zabrzmiała aria śpiewana całkiem niezłym kontratenorem. Feliks wsłuchał się w utwór, zastanawiając, czy ma rację co do autorstwa arii, ale komentarz lektora od razu rozwiał wątpliwości.
– Mozart. Proszę państwa, dziś z wielką radością zapowiadamy niezwykłą atrakcję. Na deskach Warszawskiej Opery Kameralnej rozpoczęły się próby nowego festiwalu z wczesnymi dziełami Wolfganga Amadeusza Mozarta. Scenę operową odwiedzą gwiazdy z całego świata, a w tym dawno u nas niesłyszana, wspaniała polska śpiewaczka, znana pod pseudonimem Anna Karenina. Posłuchamy teraz fragmentu arii Hiacynta z opery _Apollo i Hiacynt_ Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Ryba rozpływała się na patelni, z radia płynęło czyste piękno, nudny poniedziałek zmieniał się w całkiem miły wieczór. Zrelaksowany Feliks położył na stole talerz i sztućce, ale w muzykę wkradł się dysonans. Telefon! Feliks spojrzał na ekran. Szef! Od szefa odbierał zawsze.
– Feliks, zajrzyj do mnie jutro, najlepiej rano – nadinspektor Jacek Pomorski najwyraźniej siedział jeszcze w pracy. Zza wiecznie otwartego okna u niego w pokoju nawet przez telefon słychać było szum ulicy. – Mam kogoś dla twojego działu. Od dawna zgłaszasz braki. To okazja, wiesz, jak trudno o nowych ludzi, a szczególnie o dobrego oficera. To aspirant Hartung. Bądź u mnie o ósmej trzydzieści. Cześć! – I skończył, nie czekając na odpowiedź podwładnego. Wiedział, jak praca ważna jest dla Feliksa, więc nowy człowiek w zespole musiał go ucieszyć.
I była to prawda, ale teraz komisarz Frączak miał inne zajęcie. Zsunął na talerz najpierw dzwonko halibuta, potem dorzucił pokrojoną cebulę i kilka kawałków papryki. Zakręcił gaz i zanim usiadł, wyjął z niskiej lodówki chłodną butelkę wina. Białe Macon Village, rocznik dwa tysiące piętnaście. Westchnął i wlał jasny bursztyn do stojącego na stole kieliszka. Aromat zjedzonej ryby, który został w pokoju, drażnił dalej kubki smakowe komisarza i jego nienasycony jeszcze żołądek. Feliks wyjął więc z lodówki talerzyk z serami. Odkroił z każdego po kawałku i zatopił się w kolejnej, wieczornej rozkoszy. Życie wydawało się prawie piękne!
Po chwili, zanim zaczęła się przedostatnia część koncertu, a z butelki wypłynęły ostatnie krople trunku, palcami lewej stopy zsunął but z prawej pięty, prawą stopą zdjął lewy but. Schylił się i zsunął także skarpetki, a potem zwinął je w kulkę i… wepchnął pod kanapę. Rozprostował nogi i położył je na krześle.
– Jest idealnie! – westchnął.ROZDZIAŁ 2
Niespodziewany atak na technika
Paweł Kwiatkowski, szef techników Warszawskiej Opery Kameralnej, walił młotkiem w zakleszczoną deskę w demontowanych dekoracjach. Odgłos roznosił się po niewielkiej scenie i bez przeszkód docierał za kulisy. Po kolejnym mocnym uderzeniu deska odskoczyła i udająca ceglany mur ścianka została odniesiona na zaplecze, aby później zniknąć w magazynie. Tomek, młody pracownik techniczny, który pomagał Kwiatkowskiemu, został na zapleczu, żeby uporządkować inne drobne elementy. Szef zaś wrócił na podest, położył na scenie młotek i obcęgi i rozejrzał się, chcąc sprawdził stan demontażu. Zostało tylko lewe skrzydło budowli, które trzeba było odpiąć od podłogi. Kwiatkowski musiał uklęknąć, żeby zdjąć klamrę z odpowiednią siłą. Kiedy schylił się do zatrzasku, usłyszał za plecami kroki i dostrzegł rękę sięgająca po młotek.
– Zostaw młotek i pomóż mi to odczepić, Tomek! No, już! – rzucił do tyłu, nie przerywając napierania na zatrzask. W tej samej chwili poczuł ostry ból na czubku głowy i pogrążył się w ciemności. Po długiej chwili świadomość zaczęła mu wracać, ale nie mógł otworzyć oczu. Leżał na twardych deskach i krzywił się z bólu. Coś pulsowało mu w głowie i naprzemiennie wzmacniało i osłabiało ból. Z bardzo daleka usłyszał wołanie:
– Szefie, szefie, panie Kwiatkowski, panie Pawle!
Powoli otworzył oczy i szybko je zamknął, porażony blaskiem górnych lamp. Słyszał nerwowe szepty, chyba nawet płacz. Na scenie pojawili się chłopcy z techniki, próbowali pomóc szefowi.
– Co się stało? Kwiatkosiu, nie wygłupiaj się! Wstawaj!
Tomek pobiegł po apteczkę, flecistka Ola dzwoniła po pogotowie, przybiegła sekretarka ze szklanką wody. Paweł Kwiatkowski ostrożnie usiadł, wypił łyk wody i pozwolił sekretarce Beacie Kocińskiej obejrzeć ślad po uderzeniu. Na głowie rosła opuchlizna, na szczęście nie było krwi. Pani Zofia z bufetu przyniosła torebkę lodu owiniętą czystym ręcznikiem, żeby oziębić spuchnięte miejsce. Pogotowie spóźniało się z ratunkiem, aż w końcu je odwołano i wspólnie ustalono, że zawiozą Kwiatkowskiego na ostry dyżur.
– Co się właściwie stało? – spytał dyrektor Adam Kajet, który wrócił z biura opery. Przybiegł na scenę, kiedy dowiedział się o wypadku od ochroniarza. – Co się stało, panie Pawle?
Kwiatkowski dochodził do siebie, ale niczego nie potrafił wyjaśnić. Rozejrzał się po twarzach kolegów, zatrzymał wzrok na twarzy Tomka i spytał niezbyt przytomnie:
– Dlaczego mnie walnąłeś, Tomek? Chciałeś wolne, trzeba było powiedzieć.
– To nie ja! Co szef mówi? – Techniczny aż poczerwieniał. – Gdy przyszedłem, to pan leżał nieprzytomny. Młotek i obcęgi obok. Niczego nie dotykałem na wszelki wypadek.
– Kto mnie walnął? – ponowił pytanie i nagle odkrył: – Ktoś chciał mnie zabić!
– To tylko wygłup, przecież pan żyje. Jakby ktoś naprawdę chciał pana zabić, to znalazłby skuteczny sposób – zasugerowała sekretarka.
Zofia z bufetu stała nad Pawłem i przytrzymywała kompres z lodu przy skórze głowy. Poprosiła o pomoc Olgę.
– Potrzymaj ręcznik, pójdę po drugą torebkę z lodem, zmienimy kompres.
– Już nie trzeba. Muszę wstać, muszę się podnieść. – Paweł Kwiatkowski odsunął rękę z zimnym ręcznikiem, podparł się z boków rękami i powoli podniósł. Trochę się zachwiał, ale z uporem, noga za nogą, samodzielnie zszedł ze sceny. Dyrektor Adam Kajet i sekretarka Beata Kocińska szli za nim, lekko go asekurując. Po chwili w tę samą stronę pobiegła Olga Kowalska z lodem w torebce, reszta pracowników rozeszła się do swoich zajęć.
– Nie wierzę, że ktoś napadł Pawła, to najsympatyczniejszy kolega z naszej opery. – Zofia z bufetu nie mogła się otrząsnąć. – Może sam się uderzył?
– Tak, pani Zosiu, wziął młotek i walnął się w łeb. Chyba w ramach protestu związkowego w sprawie wydłużenia czasu pracy.
– Może komuś się naraził? – Inny z techników patrzył na sytuację realnie.
– Kwiatkoś? Niemożliwe. To jakaś dywersja przeciw całemu teatrowi – rzucił Tomek, podszedł do pozostawionych dekoracji i zaczął je rozbierać. Zdjął trzy deski i odezwał się do chłopaków.
– Wracam do roboty. Pomóżcie chłopaki. Musimy zdążyć do wieczora. Wiecie, jakie to ważne.ROZDZIAŁ 3
Piękna podróżniczka
Pociąg z Wiednia wjechał na stację z kilkuminutowym opóźnieniem. Warszawski Centralny wypełnił się zgrzytem hamującej stali. Wroński, wielki, czarny maine coon ukryty w transporterze, nie ruszył nawet wąsem, przyzwyczajony do dworców i terminali. Anna też siedziała rozluźniona. Ktoś przecież przyjdzie po walizki i torby. Ona nie musi interesować się noszeniem ciężkich bagaży ani myśleniem, skąd wziąć taksówkę. Patrzyła na ludzi cisnących się w korytarzu, nie przejmując się ich emocjami. Byli spoceni, z czerwonymi twarzami, niezadowoleni. Pewnie dziwiła ich siedząca bez ruchu kobieta, ale nikt nie miał wątpliwości, że to ktoś wyjątkowy. Można by sądzić, że to Monika Belluci, ale czy było to możliwe w pociągu z Wiednia? Oczy w kształcie migdałów, czerwone zmysłowe usta, czarne loki ginące za plecami przyciągały wzrok każdego z przechodzących. Ale tylko na dwie, trzy sekundy, tyle trwało minięcie przedziału. W wagonie szybko zrobiło się luźniej. Zanim wyszli wszyscy podróżni, do korytarza wcisnął się wysoki mężczyzna i nie zważając na protesty, przedarł się do przedziału Anny.
– Witam panią w naszej stolicy. Nazywam się Horacy Kamiński. Mam nadzieję, że nie obawiała się pani, że się spóźnię?
– Byłby to koniec pana kariery – uśmiechnęła się Anna. – Pójdzie pan pierwszy z walizkami – poleciła i dalej siedziała. Nie dotknęła torebki, nie sprawdziła komórki, patrzyła tylko na młodego człowieka, który zręcznie zdjął z półki dwie ciężkie walizki i skórzaną torbę. – Wroński nie lubi czekać – zauważyła. Było jasne, że sama nie dotknie transportera.
– Kolega był tuż za mną. Musiał go zatrzymać tłum w korytarzu – starał się wytłumaczyć Horacy.
Do przedziału wszedł drugi mężczyzna, nieco niższy, przedstawił się cicho i chwycił za plastikową rączkę kociego domku. Dopiero wtedy Anna wstała i zarzuciła na ramię pasek małej torebki. Ruszyli. W drzwiach pociągu śpiewaczka poczekała, aż transporter z kotem bezpiecznie stanie na posadzce, a Horacy zniesie walizki na peron i odwróci się do niej. Wtedy uśmiechnęła się i efektownym gestem wyciągnęła do niego ręce. Mężczyzna na szczęście domyślił się, o co chodzi, albo dokładnie sprawdził wymagania śpiewaczki i zniósł ją na peron. Anna stanęła mocno na płytach dworca, wyjęła z torebki duże ciemne okulary, nasunęła je na oczy. Machnęła włosami, odrzuciła je na plecy i rozkazała:
– Idziemy!
Peron opustoszał, mogli bez trudu wjechać schodami na wyższy poziom dworca. Przedostali się do Złotych Tarasów, potem niżej pod poziom parteru i zeszli na jeszcze niższe piętro garażu. Tu czekała na nich grafitowa limuzyna marki Mercedes.
Anna stanęła kilka kroków od samochodu i zadysponowała:
– Niech pan najpierw wyjedzie.
Czekała, aż Horacy schowa walizki, wyjedzie z wąskiego miejsca, zatrzyma się pośrodku przejazdu, tarasując drogę innym samochodom, wysiądzie i otworzy przed nią drzwi. Anna wsiadła i zapięła pasy. Drugi z mężczyzn ostrożnie wstawił na tylne siedzenie transporter z kocurem i zapiął pasy na plastiku. Kiedy usiadł z przydou, ruszyli.ROZDZIAŁ 4
Spotkanie na Okęciu
Terminal lotniska im. Fryderyka Chopina był jak zwykle zatłoczony. Zdarzały się chwile, kiedy nie było tutaj ludzi. Czasem pasażerowie odprawiali się w automatach. Bywało, że ekspresowo działały stanowiska check-in. Hall na parterze także wypełniał się i pustoszał cyklicznie, ale właśnie teraz, w południe, na przylotach, oczekujący zajmowali całą przestrzeń. Dorośli, dzieci, mężczyźni z nazwami hoteli na tabliczkach, z nazwiskami na kartkach, rodziny i przyjaciele z kwiatami. Nikt z pasażerów nie wyszedł przez dłuższy czas. Elektroniczna tablica nad drzwiami zapowiedziała lądowanie polskiego samolotu z Nowego Jorku, a po dziesięciu minutach usiąść miał samolot Lufthansy z Frankfurtu. Dwa kolejne samoloty – ze Sztokholmu i z Pragi – miały nieduże opóźnienie.
Po piętnastu minutach czekający w hallu usłyszeli głośny sygnał i dźwięk uruchamianej taśmy z bagażami. Zanim walizki wyjechały, wyszło już kilka pojedynczych osób z bagażem podręcznym, potem pojawiła się jakaś rodzina z wypakowanymi wózkami, wreszcie w rozsuwanych drzwiach stanął wysoki mężczyzna z bukietem żółtych tulipanów, w czarnej pelerynie, ciągnąc dwie czarne, błyszczące, spięte razem walizki Samsonite, brzęcząc przy tym butelkami w torbie ze strefy wolnocłowej. Wyprostowany, uśmiechnięty, rozglądał się bez pośpiechu i bez zdenerwowania.
– Zobacz, to chyba czarodziej – zainteresowała się dziewczyna w jasnym płaszczu.
– Raczej iluzjonista – poprawił ją chłopak. – Może przyjechał na występy do telewizji? Bo wygląda dziwacznie – zastanawiał się głośno.
– Brakuje mu cylindra. I królika – dodała dziewczyna, ale zaraz straciła zainteresowanie dziwnym człowiekiem i skupiła na wypatrywaniu swoich podróżnych.
Do mężczyzny podszedł kierowca w czapce, zabrał mu jedną walizkę, bo drugiej nie dał mu podróżny, po czym obaj odeszli pod ścianę rozmawiając półgłosem.
– Pan Filon Boratin? Dzień dobry. Jestem z opery kameralnej, samochód czeka na parkingu, musimy jeszcze odebrać dwóch panów i…
– Witam pana, szybko mnie pan znalazł – przerwał mu Boratin z zadowoleniem. – A na kogo teraz czekamy?
– Z Nowego Jorku przyleciał już pan Kolski, ale pewnie odbiera bagaże. Za chwilę doleci samolot ze Sztokholmu z panem Lutnikiem.
– Świetnie się złożyło, nie lubię czekać niepotrzebnie. Nie mamy czasu na tracenie – dorzucił.
Minęło dziesięć minut i pierwsza osoba z bagażem z nalepką z JFK z Nowego Jorku pojawiła się w zasięgu ich wzroku. Potem pasażerowie wychodzili już gromadami, po trzy, cztery osoby. Boratin pierwszy dostrzegł Kolskiego, ruszył w jego stronę, zdjął mu torbę z ramienia, przewracając przy tym walizkę, i energicznie uściskał.
– André, kopę lat! Może mniej, ale nie widzieliśmy się prawie ćwierć wieku, a ty się nic nie zmieniłeś – Boratin mówił głośno, nie przejmując się, że wszyscy słuchają. – Wielkie brawa dla ciebie, rzuciłeś MET na kolana! Jakim cudem wracasz do naszego grajdołka?
Roześmieli się obaj.
– Filu, masz rację z naszą stolicą – to rzeczywiście dołek z grajkami. – Nie przestawali się śmiać. – Wpadliśmy właśnie do dołka, dobrze, że razem.
Mężczyźni żartowali, podekscytowani spotkaniem i atmosferą. Obaj byli wysocy. Boratin poruszał się, wachlując połami peleryny jak wielki ptak. Kolski rozwiązywał i zawiązywał wielki szal w kolorze letniego morza.
Z drzwi hali bagażowej wychodziło coraz więcej ludzi. Odgrywali scenki powitań, pokrzykiwali radośnie, całowali się i przytulali jak niedźwiedzie. Wszyscy cieszyli się niedawnym zniesieniem covidowych restrykcji, korzystali z wolności i przestrzeni. Jeszcze zimą nie można było wejść do środka budynku, wszyscy musieli czekać przed terminalem, na chodniku.
W końcu pojawił się też ostatni oczekiwany przyjezdny. Niewysoki, szczupły, w czarnym, wełnianym płaszczu, z małą walizką, torbą na laptop i książką w ręce. Podszedł do kolegów i przedstawił się kierowcy:
– Cześć, chłopaki! Dzień dobry. Jan Lutnik. Długo czekacie? – Wyciągnął rękę do André, pozwolił uściskać się Boratinowi. Spotkanie starych przyjaciół, tak to wyglądało i tak właśnie było.