Żądanie miłości. Tom 1 - ebook
Żądanie miłości. Tom 1 - ebook
Josephine dziedziczy po ukochanej babci piękny dom i pokaźny majątek. Testament zawiera jeszcze jeden, kuriozalny zapis: staruszka zapisała wnuczkę Jake’owi – trzykrotnemu rozwodnikowi, właścicielowi nocnego klubu, samotnie wychowującemu trójkę dzieci. Jake zamierza przyjąć i zatrzymać zaskakujący spadek. Dlaczego starsza pani postanowiła połączyć dwoje zupełnie obcych sobie ludzi? Co kryje się w głębi duszy Josephine? Kim naprawdę jest Jake i co zamierza zrobić z nieoczekiwanym darem losu?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1583-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz…
Chyba na usta wystąpiła mi piana, gdy usłyszałam te słowa. Dobrze, że kaznodzieja nie mógł widzieć moich oczu, skrytych za ciemnymi okularami i wielkim rondem czarnego kapelusza. Przeniosłam wzrok z przykrytego czerwonymi różami lśniącego wieka trumny na mówiącego.
Miałam ochotę zerwać się z krzesła, pochwycić te słowa w powietrzu i wepchnąć mu je z powrotem do gardła.
Ale przecież to nie w moim stylu, nie byłam taka.
Ale on mówił o Buni. O Buni, mojej Buni. To jej ciało spoczywa w trumnie.
Wprawdzie można się tego było spodziewać, w końcu miała dziewięćdziesiąt trzy lata. Ale to wcale nie znaczy, że chciałam, by odeszła. Pragnęłam, żeby żyła wiecznie.
Teraz został mi już tylko Henry. Nikogo więcej nie miałam.
„Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”.
Bunia nie była prochem. Była dla mnie wszystkim.
Gdy to sobie uświadomiłam, zaczęłam płakać. Na szczęście nie łkałam głośno. Ostatni raz pozwoliłam sobie na prawdziwą rozpacz dekady temu. Wówczas obiecałam sobie, że to się więcej nie powtórzy. Przeniosłam wzrok na trumnę. Nie chciałam, by ktokolwiek widział, że płaczę, więc pozwoliłam łzom płynąć swobodnie. Nawet nie drgnęłam.
I nagle poczułam dziwną obecność. Przyjrzałam się osobom zgromadzonym wokół trumny. Zamarłam, gdy spojrzałam na jego twarz i oczy ukryte za okularami. Żyłam już długo i byłam chyba wszędzie, ale nigdy i nigdzie nie zdarzyło mi się widzieć takiego mężczyzny. Ani razu.
Miał na sobie granatowy garnitur, pod spodem dyskretną, szarą koszulę i krawat w podobnym kolorze. Wiedział, w czym dobrze wygląda. Kto w tym miasteczku nosił garnitury od Hugo Bossa? Pewnie dziedzic „nowych pieniędzy”, cwany dorobkiewicz. Musiał być właśnie kimś takim.
Co ciekawe, facet wcale nie wyglądał na dzianego. No, nie licząc garnituru. W czarnych włosach połyskiwały pasma siwizny, a fryzura wyglądała na taką, której nie trzeba specjalnie układać, jakby nie miał czasu na przejmowanie się takimi rzeczami. Na czole widoczne były zmarszczki i mogłam się założyć, że były również wokół skrytych za okularami oczu. Uwodzicielskie usta. Ogorzała twarz sugerowała częste przebywanie na słońcu.
Ale to jego postura przykuwała uwagę: był wysoki i barczysty, przywykły do znajdowania się w centrum uwagi. Ale nie, to nie to… on się domagał uwagi.
Miałam już do czynienia z takimi ludźmi. Z jego sylwetki biła jakaś niewytłumaczalna siła: mocno zarysowane brwi, kwadratowa szczęka, wydatna grdyka i umięśniony kark. Nawet kości policzkowe jak wycyzelowane. Kiedyś zapewne miał szlachetny nos, ale najwyraźniej ktoś go złamał, a właściciel nie zatroszczył się o to, by porządnie go nastawiono, co koniec końców jeszcze dodało mu charakteru. Całości dopełniała blizna biegnąca przez lewy policzek.
Choć staliśmy w dość znacznej odległości od siebie, wiedziałam, że mnie obserwuje; w jego twarzy pojawiło się jakieś napięcie i byłam pewna, że wbija we mnie spojrzenie.
Dziwne… Dlaczego mnie obserwował? Niepokojące.
Odetchnęłam z trudem, powstrzymując płacz i wówczas zauważyłam chłopaka, może dwudziestoletniego. Błękitna koszula, szary garnitur i krzykliwy krawat. Pewnie był synem tajemniczego mężczyzny. Nieopodal stała znudzona, rudowłosa dziewczyna, coś w jej posturze mówiło, że była jego córką. Miała nie więcej niż piętnaście, szesnaście lat. Przeniosłam wzrok i dostrzegłam chłopca z zaczerwienioną od płaczu twarzyczką, którego powierzchowność zdradzała przynależność do rodziny. Opierał się o mężczyznę, a ten trzymał dłonie na jego ramionach. Musiał znać Bunię. Wszyscy ją znali, w końcu przyszli na pogrzeb, ale ten mały musiał być do niej przywiązany.
Często rozmawiałam z Bunią i opowiadała mi o ludziach z miasteczka. Niektórych kojarzyłam, bo mieszkałam tu jako mała dziewczynka. Ale o tej rodzinie nigdy mi nie wspomniała.
Zapamiętałabym ich.
Przeniosłam wzrok na trumnę. Nie miałam ochoty poznawać matki tych wszystkich dzieci. Sądząc po dzieciach, musiała być rudowłosa. Mimowolnie zaczęłam ją sobie wyobrażać: albo bardzo szczupła, albo ponętnie krągła, ciekawe, co lubił taki mężczyzna? Z pewnością nie pozwoliła sobie na zapuszczenie się po trzech ciążach. Gdyby tak się stało, na pewno by go straciła. Nie zniósłby przy swoim boku nieatrakcyjnej kobiety, znalazłby nowszy, lepszy model. Pewnie wyglądała na młodszą, niż była. I zadawała sobie wiele trudu, by to osiągnąć. Z pewnością była ikoną mody, w drogich ciuchach i markowych butach, z fryzurą układaną godzinami przez stylistę. Zero odrostów. Wypielęgnowane dłonie, pedicure.
Taki facet wymagał dużo. Najwięcej.
Oczyściłam umysł, bo pastor właśnie dziękował wszystkim za przybycie w imieniu swoim i moim.
Drażnił mnie, ale musiałam to przeżyć, bo Bunia bardzo go szanowała i regularnie chodziła do kościoła. A gdy nie mogła już chodzić, wielebny Fletcher wysyłał po nią auto, które przywoziło ją na mszę, a potem na śniadanie i do domu. Gdy nie było pod ręką nikogo innego, pastor posyłał własną żonę.
Miło z ich strony. Bunia musiała wychodzić do ludzi. Czasem wymagało to sprytnej aranżacji, bo była uparta i nie lubiła prosić o pomoc. Przyjmowała ją jednak, gdy ktoś oferował. A od pastorostwa zawsze.
Pastor skinął na mnie. Skryta za okularami i kapeluszem podeszłam do niego, a ludzie rozstępowali się, robiąc mi przejście. Wyciągnęłam do niego rękę, zaznaczając swoją prywatną przestrzeń. Nie lubiłam, gdy mnie dotykano czy przytulano. Pozwalałam na to tylko Buni.
Pastor złapał aluzję. Ujął moją dłoń w ciepłym i stanowczym uścisku.
– Będziemy tęsknić za Lydią, Josephine – szepnął.
A pewnie, że będziemy.
– Oczywiście, że tak, pastorze – przytaknęłam. – To była piękna msza, dziękuję.
– Nie ma za co, moja droga. – Jego dłoń zacisnęła się mocniej. – Jeśli zostaniesz w mieście na dłużej, wpadnij do nas na obiad. Ruth i ja z przyjemnością cię ugościmy.
– To miło z waszej strony, pastorze. Zastanowię się i dam wam znać – odpowiedziałam cicho i wysunęłam dłoń z jego uścisku, choć byłam pewna, że nie zaszczycę ich swoją obecnością.
Bunia była towarzyska.
Ja przeciwnie.
Uśmiechnęłam się nieznacznie. Chciałam jak najszybciej wsiąść do auta i wrócić do Lawendowej Willi. Na szczęście babcia nie życzyła sobie ckliwej stypy, a to znaczyło, że mogłam wymigać się od spotkania z obcymi ludźmi, którzy, przeżuwając przystaweczki, składaliby mi oklepane kondolencje całymi godzinami.
Bunia była taka wspaniała. A teraz już wcale jej nie było.
Babcia wiedziała, że nie znosiłam takich spędów. Wiedziała również, że jej dwaj synowie pewnie nie pojawią się na pogrzebie. Ojciec i wuj zniknęli z jej życia dawno temu, z mojego również. Nie potrafiłam sobie wyobrazić ich na stypie, usiłujących wymieniać grzeczności, dlatego z tym większą ulgą przyjęłam fakt, że zgodnie z przewidywaniami jednak się nie pojawili. Choć nie widziałam ich od lat, byłam przekonana, że pewne rzeczy się nie zmieniają.
Byli podobni do dziadka. A ten był wrednym egocentrykiem i uwielbiał mieć kontrolę do tego stopnia, że w końcu ktoś podał w wątpliwość jego zdrowie psychiczne. Na szczęście od lat wąchał kwiatki od spodu.
Jak podejrzewałam, przebicie się przez tłum ludzi pragnących złożyć mi wyrazy współczucia zajęło trochę czasu. Nie przypuszczałam, że Bunia miała tak wielu oddanych znajomych. Miło było wiedzieć, że troszczono się o nią. Co nie znaczyło, że przyjmowanie tych dowodów sympatii i smutku sprawiało mi przyjemność. Ale nie mogłam przecież powiedzieć im, że mam to wszystko gdzieś. Babcia chciałaby, żebym pozwoliła im się wygadać, poczuć, że w jakiś sposób pomagają mi sobie z tym poradzić.
Więc pozwalałam.
Udało mi się po drodze zaliczyć tylko dwa uściski. Nawet się nie potknęłam, Henry byłby ze mnie dumny, Bunia byłaby zawiedziona, że nie dałam przedstawienia.
Uwielbiała moją niezgrabność i za każdym razem, gdy słyszałam jej śmiech za plecami, wiedziałam, że nie śmiała się ze mnie, tylko wspierała mnie tym śmiechem. Wpajała mi, że powinniśmy akceptować samych siebie, nawet wszystkie nasze małe wady. „Kochaj te drobiazgi, które składają się na ciebie i czynią cię wyjątkową!” – mówiła.
Moja wyjątkowość polegała na byciu niezgrabą. Bunia sądziła, że to urocza cecha. Gdy coś mi się przytrafiało, nawet Henry się uśmiechał. I choć bardzo się starałam akceptować tę swoją „wyjątkowość”, to bardzo mnie to wkurzało.
No i teraz właśnie sobie o niej przypomniałam, gdy szpilki markowych butów grzęzły mi w miękkiej ziemi. Dobrnęłam do wynajętego auta. Cmentarne alejki były zatłoczone, trzaskały drzwiczki, mruczały silniki, koła buksowały w żwirze.
– Tato! – rozległ się dźwięczny, świdrujący dziewczęcy głos.
Kto mógł tak wrzeszczeć na cmentarzu? Zatrzymałam się przy uchylonych drzwiczkach i rozejrzałam dookoła.
Jakieś cztery auta dalej, po drugiej stronie alejki, zaparkowano bordową półciężarówkę. Zdawała się nowa. To było duże, czterodrzwiowe, rodzinne auto. Z jednej strony praktyczne, z drugiej szpanerskie. Dostrzegłam mężczyznę, który mnie wcześniej obserwował. Starszy syn wsiadał od strony pasażera. Młodszy już siedział z tyłu. Ojciec stał przy otwartych drzwiczkach kierowcy, a córka na środku alejki, w wojowniczej pozie. Żony nie było nigdzie widać. Dziwne.
Coś poszeptali, po czym dziewczyna skrzywiła się brzydko, pochyliła i krzyknęła:
– Mam to gdzieś!
Tego było już za wiele. Czy ona nie zdawała sobie sprawy z tego, gdzie się znajdowaliśmy i jaka ceremonia się przed chwilą zakończyła? Inni uczestnicy pogrzebu odwracali wzrok, jakby nie zauważali sytuacji. Ale mnie to zainteresowało. Mężczyzna znowu coś mruknął, a córka znowu krzyknęła:
– Przecież mówię, że mam to gdzieś!
Już nie mruknął.
Ryknął.
– Na Boga, wsiadaj do auta, Amber!
Znowu się skrzywiła, a jej ciało przybrało pozę charakterystyczną dla klasycznego focha, ale wsiadła do auta. Mężczyzna zatrzasnął za nią drzwi i zajął fotel kierowcy.
Coś się tu nie zgadza. Dlaczego facet ubrany w markowy garnitur wydzierał się na swoją córkę na cmentarzu, po pogrzebie staruszki? Ale przecież Bunia zaczęłaby się naśmiewać z całej tej sytuacji. Może nawet zaczęłaby się wtrącać w rodzinny spór. Wytrenowała się na mojej niezgrabności i potrafiła sprawić, by ludzie z własnych przywar robili zalety albo przynajmniej podchodzili do nich z przymrużeniem oka. Nigdy nie brała siebie zbyt poważnie i uczyła innych tego podejścia. Wystarczająco długo musiała być poważna dla mężczyzny, którego poślubiła, i synów. Gdy zniknęli z jej życia, zamiotła za sobą nogami i zupełnie zmieniła spojrzenie na świat. Tylko ja miałam monopol na wnoszenie powagi do jej życia. Tak mnie wychowano. Tak mnie ukształtowano. Byłam zimna. I Bunia pozwalała mi na to. Tylko ona i Henry mi na to pozwalali.
Zanim zapuściłam silnik i spojrzałam w lusterka, bordowa ciężarówka minęła mnie.
Nikt z tej rodziny nie podszedł, aby złożyć mi kondolencje. Może to i lepiej, bo jeśli moje przypuszczenia by się potwierdziły, na co zresztą wskazywało zachowanie mężczyzny i jego córki, to nie chciałam mieć z nimi do czynienia.
Gdy zniknęli z pola widzenia, poczułam dziwną ulgę, wiedziałam jednak, że to krótkotrwały stan.
– Powinienem był pojechać z tobą – wymruczał głos Henry’ego w telefonie.
Westchnęłam, patrząc na morze za oknem.
– Wszystko w porządku, Henry – zapewniłam go.
– Nie powinnaś być tam sama.
– Nic mi nie jest – powtórzyłam. – Masz zobowiązania. Robisz tę sesję dla „Tisimo” co roku.
– Tak, więc może najwyższa pora zacząć robić coś innego.
Znowu westchnęłam, zasiadając na poduszkach w wykuszowym oknie.
Zachodzące słońce rozświetliło niebo brzoskwiniową łuną. Spomiędzy lawendowych kłębiastych obłoków gdzieniegdzie wystrzeliwały złote promienie.
Tęskniłam za takimi nadmorskimi zachodami. Szkoda, że nie było przy mnie Buni.
– Jak tylko uporam się ze zdjęciami, przylatuję do ciebie – zadeklarował Henry.
– Jak tylko się uporasz, musisz lecieć do Rzymu – przypomniałam mu.
– Muszę być przy tobie!
Zamknęłam oczy, odcinając się od ciepłego blasku.
Przez dwadzieścia trzy lata byłam asystentką Henry’ego Gagnona, utytułowanego fotografa mody, reżysera teledysków, przystojnego, niespokojnego, skorego do przygód i ryzyka, wyszczekanego bawidamka, i wiedziałam, że gdy wygłaszał takie oświadczenia, nie chodziło o to, że cenił moją pracę. Nie chodziło o to, że lubił mnie za to, kim byłam. Nie chodziło nawet o to, że dzieliliśmy ze sobą dwie dekady życia i znaliśmy się jak łyse konie (a przynajmniej jemu tak się zdawało i nie miał pojęcia, ile informacji o sobie zataiłam, bo taki po prostu miałam charakter). Nie. Chodziło o coś zupełnie innego. Teraz jednak było już za późno.
Choć nie jestem pewna, czy kiedykolwiek była odpowiednia pora. Miał modelki i aktorki na wyciągnięcie ręki (i innych części ciała). Straciłam rachubę, ile już razy widziałam jego uwodzicielski uśmiech rzucony pięknej kelnerce czy przypadkowej turystce znad kawiarnianego stolika. Kilka minut później siedziałam sama, siorbiąc kawę, z perspektywą spędzenia kilku leniwych godzin w parku czy na zakupach, bo Henry udawał się do hotelu w czyimś towarzystwie i wiedziałam aż nazbyt dobrze, jak spożytkuje ten czas.
Nie było możliwości, żeby Henry Gagnon zwrócił na mnie swoje piękne oczy i mnie właśnie rzucił taki uśmiech. Nie wtedy, gdy byłam jeszcze młoda. I tym bardziej nie teraz, gdy byłam w połowie drogi od czterdziestki do pięćdziesiątki i okres świetności miałam już dawno za sobą. Henry, który za rok miał przekroczyć pięćdziesiątkę, wcale się tym nie przejmował.
Chociaż… Jego dwie ostatnie kochanki miały trzydzieści dziewięć i czterdzieści dwa lata.
Gdy głębiej się nad tym zastanowiłam, zauważyłam, że dobierał sobie kobiety stosownie do wieku. Dwudziestolatkę miał… kiedy? Chyba ostatnio wówczas, gdy sam był w tym wieku, no, może gdy świeżo przekroczył trzydziestkę.
– Josephine?
Otrząsnęłam się i wróciłam do rozmowy.
– Spotkamy się w Rzymie. Albo w Paryżu – obiecałam. – Muszę jeszcze zostać na odczytanie testamentu i zorientować się w tutejszej sytuacji. Pozamykać sprawy. Szybko się uwinę.
Dlaczego tak bardzo troszczyłam się o to, by go o tym zapewnić? Od tak dawna zajmowałam się jego sprawami, że nie potrafiłam już robić czegokolwiek innego.
Czekało mnie niełatwe zadanie rozdystrybuowania rzeczy Buni, którymi jej dom był wypełniony po sufit. Nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać.
Mogłam zatrudnić agencję nieruchomości, która zajęłaby się ewaluacją i sprzedażą jej dobytku, a potem domu. Na myśl o tym poczułam niemal fizyczny ból w piersi, więc znów zwróciłam się do Henry’ego.
– Zajmie mi to jakiś tydzień, góra dwa – wyjaśniłam.
– Jeśli dłużej niż tydzień, to przylecę – zapewnił mnie.
– Henry…
– Jo, przestań. Niańczyłaś mnie przez dwadzieścia trzy lata. Raz, chociaż raz ja mogę zrobić coś dla ciebie.
– To miło z twojej strony – powiedziałam miękko.
Po chwili ciszy odpowiedział:
– Chcę zająć się dla odmiany moją Josephine.
To właśnie dlatego trzymałam się go przez wszystkie te lata.
Nie, nie tylko dlatego.
Po pierwsze, ta praca wcale nie była trudna. Henry nie był rozkapryszonym bucem, choć biorąc pod uwagę ogrom jego talentu, mógł nim być. Nie kaprysił. Nie musiałam zajmować się jego praniem (no, tylko czasem…) ani latać po mieście w poszukiwaniu kawiarni, która przyrządziłaby mu latte na niepasteryzowanym mleku.
Po drugie, świetnie mi płacił. Nieprzyzwoicie dobrze! No i dawał premie. I prezenty (między innymi te buty od Manolo, które miałam na sobie, i bransoletkę z diamentami, którą przyozdobiłam nadgarstek na pogrzeb).
Po trzecie, wiele podróżował i zawsze zabierał mnie ze sobą do pierwszej klasy. No i cele tych podróży to były same przepiękne, ekscytujące miejsca. Może nie bardzo podobało mi się w Wenezueli, Kambodży, na Haiti i w Kosowie, no ale wówczas to nie była fotografia modowa, tylko inne zlecenia, więc nie zatrzymywaliśmy się w Ritzu.
Henry lubił przygody, ja przeciwnie. Zawsze jednak dotrzymywałam mu kroku. Zawsze. Teraz to był jedyny wyjątek.
Po czwarte, potrafił być przesłodki. Bywał taki niemal cały czas.
– Masz codziennie do mnie dzwonić! – zażądał. – Opowiadać mi, co się dzieje. Meldować się. Dawać mi znać, że wszystko w porządku.
– Jesteś zbyt zajęty na to, żeby codziennie rozmawiać ze mną przez telefon – oznajmiłam mu oczywistość, bo choć „Tisimo” przyznało mu młodego asystenta, Daniela, na czas mojej nieobecności, to znałam jego plan na najbliższe dni na pamięć.
– Może jednak sam zadecyduję, na co nie mam czasu, co, kochanie? Chyba powinnaś już wiedzieć, że dla ciebie zawsze go znajdę.
O rety. Tak. Przesłodko.
– Henry… – szepnęłam.
– A teraz zrób sobie jakąś małą przyjemność. Wyskocz do jakiegoś klubu, kup butelkę świetnego wina i wypij ją przed telewizorem, oglądając jakiś durnowaty program na odmóżdżenie, a potem przepytam cię, co w nim było najokropniejsze. Nie siedź, siorbiąc herbatę i nie próbuj zbawiać świata na odległość. Na przykład przestań wypisywać e-maile do Daniela, nie trzeba go sprawdzać. No i nie zaczynaj czytać Wojny i pokoju po raz setny.
– Kiedyś dokończę! – zadeklarowałam niewyraźnie.
– Może jednak nie dzisiaj, co? – odpowiedział i mimowolnie się uśmiechnęłam.
– No to wino i jakiś reality show – zdecydowałam.
– Grzeczna dziewczynka – mruknął i dosłyszałam uśmiech w jego głosie. – Jutro zdasz mi relację, co te damy i wieśniaczki wyprawiały.
– Mam robić notatki? – zapytałam z uśmiechem.
– Biorąc pod uwagę fakt, że dosłownie wszystko będzie cię w nich wkurzać, może to i dobry pomysł, bo i tak nie spamiętasz.
– Zrobi się.
– No i super! – Słyszałam ten uśmiech, wciąż. – A teraz wino. Telewizor. A skoro już idziesz po zakupy, to nie zapomnij o czymś pysznym do jedzenia. I nie jakiś tam wyrafinowany brie. Raczej kubełek z KFC.
Skrzywiłam się na ten pomysł, czego na szczęście nie widział, i odrzekłam:
– Zrobi się i to.
– Kłamczuszka! – wyszeptał tym roześmianym głosem.
– Starczy tego.
– Do jutra, owszem. Jutro znów porozmawiamy.
– Do jutra, Henry!
– Możesz być niegrzeczna – dorzucił na pożegnanie.
– Spróbuję – odpowiedziałam, ale oboje wiedzieliśmy, że nie spróbuję.
Po krótkiej chwili dodał:
– Głowa do góry, Josephine! Jak zawsze!
– Jest w górze. Zawsze.
– Dobrze, kochanie, jutro pogadamy.
– Na razie, Henry.
– Do później, słodziutka.
Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na poduszkę w wykuszu. Znowu spojrzałam na morze. Złoto wygasało, oranż bladł i lawendowy odcień zaczynał powlekać nieboskłon półmrokiem. Widok zapierał dech i żałowałam, że Henry’ego nie ma przy mnie. Zrobiłby wspaniałe zdjęcie.
Siedziałam w zachodnim pokoju w Lawendowej Willi, domu, który Bunia odziedziczyła po rodzicach. Umarli na krótko po tym, jak się rozwiodła.
Pomieszczenie było na ostatnim, piątym poziomie, wchodziło się do niego po spiralnych schodach. Usytuowane w baszcie. Okna rozmieszczono dookoła, więc można było podziwiać widoki. Morze. Skaliste wybrzeże i plaże wzdłuż zatoki Magdalene. Stuletnie, maleńkie miasteczko i cudny krajobraz wokół niego.
Ten pokój zrobiony niemal z samych okien był magiczny. Na środku okrągłego pomieszczenia stało biurko, przy którym Bunia pisywała listy do mnie. Czasem stąd właśnie dzwoniła. Tutaj wypełniała rachunki. Tutaj spisywała przepisy. Pewnie i tutaj otwierała listy ode mnie i czytała je.
Stała tu również półokrągła kanapa, która idealnie tu pasowała. Potrzeba było siedmiu ludzi i dźwigu, by wciągnąć ją na górę przez okno. Bunia dopilnowała, by znalazła się na miejscu.
Uwielbiała to pomieszczenie. Ja również.
To właśnie tutaj siedziałam wiele lat temu, gdy wydobrzałam na tyle, by się swobodnie poruszać po tym, jak zaatakował mnie ojciec. To właśnie tutaj znalazłam schronienie, po tym gdy zadzwoniłam do niej i powiedziałam, że po prostu muszę się od niego uwolnić.
Tutaj był mój prawdziwy dom. To tutaj zapomniałam o ojcu. To tutaj zapomniałam o całym świecie. To tutaj odebrałam telefon od przyjaciółki, która przeprowadziła się do Nowego Jorku, by poszukać szczęścia w świecie mody. Chciała zaczepić się przy czymkolwiek i udało jej się. Została pupilką wyjątkowo kapryśnego projektanta, któremu zdawało się, że był gwiazdą, choć całkiem niedawno wymówiono mu fuchę projektowania ciuchów do taniej sieciówki.
To właśnie ta przyjaciółka powiedziała mi, że Henry Gagnon szuka asystentki, a znała moją miłość i do ciuchów, i do jego zdjęć, więc zasugerowała, że szepnie słówko komuś, kto zna kogoś, kto mógłby zorganizować nasze spotkanie.
I tutaj właśnie odebrałam telefon, w którym informowała mnie, że udało się zorganizować to spotkanie. To właśnie w tym pokoju moje życie dwukrotnie się skończyło i dwukrotnie rozpoczęło od nowa.
Ten pokój wciąż pachniał Bunią, choć przez ostatnie lata nie miała już siły, żeby wspinać się po schodach.
W całym domu czuło się jej obecność, ale najbardziej w tym pokoju.
Wiedziałam, że w końcu pęknę. Cieszyłam się tylko, że nie stało się to na cmentarzu, nad jej trumną, przy tych wszystkich obcych ludziach, tylko właśnie tutaj, w najbezpieczniejszym miejscu na świecie.
Pierwszy raz od dwudziestu lat płakałam rzewnymi łzami, pozwalając, by szloch wstrząsał moim ciałem. I choć to nie przynosiło ulgi, a wywoływało fizyczny ból, płakałam długo i głośno.
Nie wyszłam po wino. Nie kupiłam śmieciowego żarcia. No i nie oglądałam Dam i wieśniaczek w telewizji.
Zasnęłam na poduszkach w wykuszu, łzy zastygały na moich policzkach. Wszędzie wokół czułam Bunię. W tym najbezpieczniejszym miejscu świata.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji