- W empik go
Zadora - ebook
Zadora - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 244 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stary, wąsaty mężczyzna w lisiurze, typ u nas bardzo pospolity dawniej, a i dziś jeszcze po wsiach dający się spotykać, siedział na kłodzie w lesie, obok młodego chłopaka.
Stary był, jakeśmy powiedzieli, pospolitym typem, już i przez malarzy naszych wielokrotnie powtarzanym, zdrowego szlachcica w drugiej wieku połowie, takiego, który wypija chętnie kielich wódki, zmiata bigos, może podołać pół kopie jaj na twardo, strzela doskonale i dobrze się zna na koniach. Takie przynajmniej robił wrażenie ów siedzący na kłodzie w lisiurze, długich butach, z borsuczą torbą na plecach, w czapce na bakier, pan Stefan Drobisz, onego czasu koniuszy i po troszę łowczy księżnej Sapieżynej, która koni mało co trzymała wówczas w Kodniu, a polowanie odbywała tylko na kapitały szlacheckie, w nieustannej będąc potrzebie pieniędzy, które trwoniła.
Gdy ich nie mogła dostać u szlachty, nalegała na króla, i pogniewawszy się formalne nań knowała spiski. Ale to nie należy do rzeczy.
Pan Stefan Drobisz był naówczas w Kodniu niby koniuszym. Sam się dodatkowo kreował łowczym, a przy niezmiernym rozgardiaszu, jaki panował w dobrach jego książęcej mości, musiał pełnić w naglących razach mnogie inne obowiązki. Sam jegomość pan strażnik koronny, który tu grał pod te czasy wielką rolę, i pan jenerał brygady wielkopolskiej, druga prawa ręka księżnej wojewodzicowej, gdy przybywali do Kodnia, pana Stefana witali, acz prostego szlachcica, bez tytułu, bez znaczenia, jak pana brata.
Ale bo też poczciwy Stefan nawet księżnie i w ogóle nikomu sobie imponować nie dawał. Miał czyste sumienie, niczyjej łaski nie potrzebował, gdyż życie wiódł skromne i obyczaje miał surowe; więc nie lękał się nikogo, a jak on niegrzecznie powiadał sam, o nikogo nie dbał. Podśpiewywał nawet czasem znaną piosenkę:
A jam sobie pan, pan…
O nikogo nie dbam, dbam.
Rym w tym starym utworze poetyckim zostawuje do życzenia nieco, ale sens moralny – daj Boże, by go każdy mógł wziąć do serca.
Był to w swoim rodzaju filozof, choć o filozofii mętne miał wyobrażenie; zasadzał mądrość na tym, aby jak najmniej potrzebować i przez to być jak najniezależniejszym. Miał w tym Diogenesową metodę, choć o Diogenesie nie wiedział i nie słyszał.
W rzeczach nauki i rozumu admirując wielce księdza infułata, gdy przy stole mawiał o monarchii asyryjskiej, o Marku Aureliuszu, o Chinach itp. (bo był mąż eruditus) – nigdy pan Stefan nie pozazdrościł mu tych wiadomości i nie czuł ich potrzeby.
Czuł, że rozumu i wiedzy na swój użytek miał – jak się wyrażał stylem czasu – "samoprawie". Znaczyło to tyle, co "w samą miarę".
Zawsze w dobrym humorze, do wszelakiego zajęcia żwawego gotów, na posyłkę do lasu, na jarmark, po pieniądze, po sprawunki. Nie ulegając prawie zmianom atmosferycznym, na które zupełnie był obojętny, znosił chłód, głód, smród i brud (są jego wyrazy) z najzupełniejszą obojętnością.
Spojrzeć było na jego twarz rumianą, śmiejącą się, na oczy niebieskie, jasne i wytrzeszczone, na postawę silną i zręczną, mimo pięćdziesięciu i kilku lat, aż się człowiekowi zdrowo robiło.
Kawaler, pan Stefan wolny swój stan nader wysoko cenił i kobietom, które nań od dawna różne zastawiały sidła – a na dworze księżnej było ich siła, pięknych i bystrych – wywijał się całując rączki, robiąc przysłużki, ale do sakramentu nie dając się zaciągnąć. Potrząsał głową.
– Nie teraźniejszych to czasów się żenić – mówił – dobrze było dawniej; dziś: a mnie na co?!
Że był wesół, zabawny, grzeczny, fraucymer księżnej lubił go, a każdej z jejmościanek się zdawało: a nuż? Żadna tego nie dokazała.
Potrzeba było obrony, pomocy, odporu, opieki – stawał; poza tym sługa uniżony!
Lubili go i szacowali wszyscy, bo był jak serca wielkiego, tak bezinteresowności niesłychanej. Trzymał na stajni cztery konie, na które mu dawano obrok książęcy; frymarczył nimi, a że się znał, zarabiał, grosiwo więc miewał, choć pensja ze skarbu, żal się miły Boże, jak dochodziła! Z tego grosza już by był mógł dojść do nieszpetnego kapitaliku, a był goły, bo co miał, to poroztykał.
Za to go też kochano, nie tylko w Kodniu, ale cała szlachta okoliczna, bogatsza i uboższa, ktokolwiek go znał.
Gdzie pan Stefan Drobisz nauczył się fajkę palić – co na owe czasy pospolitym nie było – tego nie wiem, ale palił ją.
Za Sasów u nas, przez naśladowanie Augusta II, który smalił mocno, weszła ona powoli w modę. Palił turka król Stanisław Leszczyński, palił i August III. Rozkoszy tej tytuniowej nie każdy sobie mógł pozwolić, bo innego tytuniu nad turecki i grecki nie znano; ale z Konstantynopolem i prowincjami były przez Kamieniec Podolski stosunki, i tytuń przywożono, choć dosyć był drogi. Pan Stefan na to jedno nie żałował. Palił, rozumie się w domu, porządnie, z długiego cybucha i obchodził się z całym przyrządem fajkarskim bardzo oględnie. Śmiał się sam ze swojego nałogu, narzekał nań, ale go nie porzucił. Właśnie w tej chwili, na kłodzie siedząc i spoczywając po polowaniu, dobywał średniej wielkości cybucha z bursztynem, fajkę stambułkę i zabierał się nakładać.
Na tę ważną operację patrzał towarzyszący mu młodzieniec z pewną ciekawością, bo pan Stefan dokonywał zadania uroczyście i z aplikacją wielką.
Nim koniuszy fajkę nałoży, my mamy czas przypatrzeć się jego towarzyszowi. Był to, jeśli nie piękny, to bardzo przystojny mężczyzna, samo zdrowie, młodość i siła. Wzrostem dorównywał koniuszemu, tylko cieńszy był i zwinniejszy, bo zapewne trzydziestu lat nie miał.
Ubrany w krótki kożuszek czarny, buty myśliwskie, torebkę miał siatkową, czapeczkę sukienną i nie odznaczał się elegancją. Fuzyjka, która przy nim stała, także nieosobliwie wyglądała. Twarz jednak zasługiwała na baczność. Ani piękna, ani brzydka, rysów niby pospolitych, które się opisać nie dają, w całości swej odznaczała się wyrazem rozumnym i powagą nad wiek.
Tej buty szlacheckiej, jaką naówczas piętnowały się wszystkie karmazyny, śladu w nim nie było;
raczej smutek jakiś i cicha pokora, która jednak w słabość nie przechodziła. Nie wyzywał jak inni, ale widać było, że wyzwany by placu dostał. Niewielkie oczy, osadzone dosyć głęboko, miały wyraz taki przenikający, że ich wzrokowi nie każdy dotrzymał. Twarz okrągła, nie była piękną, słońce i powietrze opaliły ją, płci nie miał świeżej, a mimo to, choć wielu od niego nierównie przystojniejszych na dworze księżnej wojewodzicowej się przesuwało, nikt takich łask nie miał u fraucymeru, jak pan Jacek Zadora. Zwali go jedni Zadorą, co jest jak wiadomo nazwiskiem herbu szlacheckiego, drudzy Zadorskim. Pozwalał się zwać, jak chciano.
Nakładanie fajki systematyczne poprzedziła wódka i wędlina. Myśliwi nasi, niegłodni, odpoczywali, dopóki by reszta towarzyszów ich nie nadciągnęła, a pan Stefan stary gawędził. Jak zawsze słowom jego towarzyszył uśmieszek dobroduszny, kwiat spokoju, który Drobisz miał w duszy.
– Tak, tak, Jacusiu mój – mówił – jak Bóg miły radę ci daję dobrą. Jesteś nieśmiały. W życiu to wiele szkodzi, obcesowo się trzeba brać i do ludzi, i do losu, inaczej zawsze będziesz zepchnięty w ostatnie rzędy.
– Ja też do pierwszych nie aspiruję – odparł Jacek.
– Widzisz, że i ja się nie drapię do góry – mówił Stefan – psu na budę się nie zdały wielkości wszystkie! Dobrze starzy mówili: "Im kto wyżej siedzi, tym mocniej się poci". Ale, ale – powtórzył – co innego jest dobijać się dudka na kościele, a co innego sobie wygodne usłać łoże, choć skromne. Ty bo oto trzeci rok u nas i zawsze przy kancelarii, na niewielkiej pensyjce, jeden konik, gratyfikacja rzadka, a strażnik ci z pisaniem nie daje wytchnąć. Czas by pomyśleć o jakiej krescytywie.
Jacek oczy spuścił.
– Mnie i z tym dobrze! – rzekł.
– Ano, jak ci dobrze! Żeś szczęśliwy i, dodam, rzadki naprawdę człek! Nas pono dwóch, co nie stękamy, choćbyśmy wielkie prawo mieli.
Wypuścił kłęb dymu z fajki pan Stefan i dodał:
– No, powiedzże mi, a o ożenku nie myślisz?
Mrugnął jednym okiem.
Zadorski zżymnął ramionami.
– Śmiesznym by to było – rzekł – nie mam z czym! Pan koniuszy także nie żeniłeś się i nie żałujesz tego!
– O! Jak Bóg miły, nie żałuję – rozśmiał się stary. – Kto teraźniejsze niewiasty poznał i napatrzył się ich, do sakramentu ochoty mu nabrać trudno! Śliczne one są a słodkie, a przylepki, a wymustrowane, a elegantki! Kochać to by się chciało we wszystkich, ale one na pociechę oczów, nie dla serca stworzone. Zdrada chodząca. Litość bierze patrzeć, nie wiedzą nawet, co czynią, a ot, tak: żadnej wierzyć nie można.
Pan Jacek się uśmiechnął, niezupełnie potwierdzając to zdanie. – Żebyś pan koniuszy nie miał za złe, to bym stanął i w obronie ich – rzekł. – W Warszawie i po pańskich dworach co ich jest, to motylice, ano po wsiach i dworach szlacheckich cale co innego.
Koniuszy pomyślał trochę.
– A może to i prawda – rzekł – ale z taką niewiastą starego autoramentu trzeba też siąść w kącie na zagonie i rzepę skrobać, Boga chwalić i z chałupy się już nie ruszać.
– Nie byłoby w tym nic złego – dodał pan Jacek.
– Hm, co komu do gustu! – odbąknął stary.
Milczeli chwilę, aż Drobisz dodał:
– Więc asindziej gdzieś na szlachecki dworek masz oczy – począł – przyznaj się. Nie może to być, aby młody człek w sercu do kobiety coś nie czuł, prawo natury. Ja sam, jak ty mnie widzisz, szalałem, a tylko przez osobliwe miłosierdzie Boże nie ożeniłem się, gdym chciał; a potem – ho, ho, już mnie, gdym do rozumu przyszedł, niczym nie było można zwabić.
– Ja ani o dworku, ani o żadnej kobiecie nie myślę – rzekł Jacek – słowo panu daję.
– No, no, a łowczanka? – zapytał Drobisz.
Jacek się zarumienił i żywo ruszył na pniaku.
– Gdzież mnie o niej myśleć?! – krzyknął. – Gdzie?!
– Ho! A toż czemu? Że niemajętny jesteś? Ta toż niezbyt wielka pani, choć rodzice zamożni, i powiadają, że tam łaski masz, – Powiadają! – zaprotestował jakoś podrażniony Zadorski. Ludziom aby gadać, mnie się o tym nie śniło! Łaski, jakie tam łaski! Ludzie zacni i dobrzy, przyjmują w domu wszystkich gościnnie, więc i mnie, choć chudego pachołka. Z łowczym w warcaby gram – rozśmiał się – i tyle wszystkiego.
– No, to i dobrze! – zawołał koniuszy. – Byleś z panną też w jaką grę się nie puścił, jeżeli się żenić nie myślisz, jak powiadasz, gra by była niebezpieczna. Basia to śliczna i rezolutna, ale bodaj żeby na tę Barbarkę w przysłowiu nie wyrosła! Śmiało patrzy, mówi śmiało, z oczów jej widać, że jej lada co strachu nie napędzi, a jak pokocha, to nie popuści!
Jacek się, słuchając, uśmiechał, ale niewesoło. Była chwilka milczenia.
– Powiedzże ty mnie, bom, ja się o to ciebie nigdy nie pytał – odezwał się Drobisz – masz ty rodzinę? Gdzie? Skąd się wiedziesz? Nic nie wiem.
Pytanie to, choć nie dał po sobie widocznie poznać Jacek, zdawało się go mocno mięszać. Zamilkł patrząc w ziemię.
– Sierota jestem – rzekł po chwili – sierota, rodziny nie mam. Wychowałem się w Bialskiej Akademii, gdziem szkoły skończył łaską dobrodziejów.
Gdy to mówił, rumieniec go oblewał i koniuszy postrzegłszy, że mu zrobił przykrość, zaraz ją chciał naprawić.
– Ale to ci nie ujmuje, bynajmniej – począł. – Mało to szlachty ubogiej na ludzi wychodzi! Zadorscy, Zadory; jam to o nich słyszał tu i owdzie, z którychże to jesteś?
Zakłopotanie pana Jacka coraz się stawało większym, odpowiedź dusić się go zdawała.
– A! Mój panie koniuszy – odezwał się jąkając – albo ja tam dobrze wiem o mojej familii: papiery poprzepadały, krewni pomarli, tyle tylko wiem, żem Zadora.
– No, to i na tym dosyć – rzekł stary – nie zada ci przecie nikt, żeś nie szlachcic, bo to się u nas nie dzieje, aby persekwować biedaków, których już i tak los dotknął! Co tam! Co tam! Zadora to i Zadora!
Machnął ręką.
– Ale skądżeś się wziął na Podlesiu, gdzie o Zadorach nie słychać?
– Mały byłem, gdy mnie tu sierotą zostawiono – odparł pan Jacek. – Kiedyś może dojdę i dośledzę lepiej pochodzenia, a dziś wszakże mi z tym jak bez tego!
– Pewnie! Ale gdybyś o łowczance myślał – dodał koniuszy.
– Właśnie, że mi to nie w głowie – rzekł Jacek.
Wstał z pnia, czyszcząc starannie przyrząd fajkarski pan Drobisz.
– Niech to będzie między nami – szepnął – ja ci powiem, ty czy myślisz, czy nie o łowczance, a ludzie gadają, że ona się ma do waszeci.
Oburzył się strzepując rękami Jacek.
– Ale no, trzep ty sobie na to rękami i nogami. Vox populi, coś musi być.
– Ale – przerwał Jacek – gdzie tam!
– Ale gadają – ciągnął dalej koniuszy, ręką wyrazisty ruch czyniąc. – Jeżeli tedy intencji nie masz, pilnuj się, okazji nie dawaj, oczyma nie strzelaj, do Wólki nie jeźdź.
Pan Jacek zbliżył się prędko, objął go rękami i całować począł.
– A! Kochany mój, drogi panie Stefanie, złote ty serce moje, Bóg zapłać za radę. Nie czuję się winnym.
I na zatarcie podejrzenia śmiać się począł, śmiać mocno, niby szczerze, a tak, że koniuszy, co się na ludziach znał i na śmiechu, nieznacznie minę zrobił.
– Tandem… – rzekł – my się tu ich nie doczekamy. Masłowski stary swoim zwyczajem zapędził się w ostęp, leśniki musiały się rozleźć. Co mamy na nich czekać i darmo na trąbkę piersi zrywać, chodźmy do bryczki i do domu.
Zabrali się oba iść lasem, a że drożyna ciasna była, gęsiego, przodem koniuszy, zamyślony Jacek za nim. Rozmowa musiała go poruszyć znacznie, bo milczący stąpał, w ziemię patrząc, a coraz to ramionami ruszał i marsa nastawił. Uszli tak kawałek, gdy Drobisz się odwrócił.
– Najbliższa nam droga do Kodnia pod samymi wrotami Wólki przechodzi. Jeżeli łowczy w domu, nie unikniemy go. Ma zwyczaj siedzieć na przełazie, a jak kogo zobaczy, nie wykręci mu się. Więc co to będzie?
Odwrócił się do Jacka.
– Jedźmy dłuższą drogą – rzekł Zadorski.
– Koni szkoda i droga psia – odezwał się koniuszy. – Zresztą, co u licha, dla wilka nie iść w las? Popędzimy koło wrót i wymkniemy się.
Jacek nie odpowiedział nic.
Wychodzili na skraj lasu, gdzie już i bryczkę widać było. Chłopak zawczasu konie był zaprzągł i stały ze łbami pospuszczanymi, on sam leżał przy nich na trawie.
– Niczypor! Wstawaj! – krzyknął koniuszy – Nie widziałeś Masłowskiego albo kogo z myśliwych?
– Nie, ono jednego zajcia! – odparł chłopiec, a słuchający się rozśmieli.
– Do kata, drogę nam przebiegł pewnie – dodał koniuszy, który już kurka spuszczał i kłak zakładał pod niego, strzelbę pakując do bryczki. Wieczór robił się chmurny.
– No, jedziemy – rzekł stary – siadaj, panie Jacku, i w drogę! Gdybym się nie wstydził, powiedziałbym, że mi się jeść chce.
Niczypor, wołając na konie: "Pru, pru!", gramolił się już na koziołek. W chwilę potem bryczka podskakując biegła już po drożynie nad lasem, a koniuszy z towarzyszem musieli starannie równowagę utrzymywać, aby z niej nie zlecieć. Niczypor o obowiązkach woźnicy tak miał jeszcze ograniczone pojęcie, iż je zasadzał na popędzaniu i rzucaniu lejcami. Co się tyczy wyboru drogi, omijania kolei głęboko wybitych i wystających korzeni, te uważał za zło nieuniknione. Co się działo z bryczką i jadącymi, nie obchodziło go wcale, byle pospieszał. Bat nie schodził z koni.
– Z tego Niczypora – mruknął koniuszy – dzielny kiedyś furman będzie, ale garnków mu nie można dać wozić, chyba do młyna!
Był to stary koncept na przekorę garncarzy wymyślony, który tak trafnie do woźnicy Drobisz zastosował.
A tu już ową zapowiedzianą Wólkę, którą wraz z Zabłociem trzymał pan łowczy Koperski, widać była w niewielkim oddaleniu.
Rada koniuszego, aby około wrót przelecieć prędko, wyborną była w zasadzie, w wykonaniu zaś przedstawiała tę trudność, iż obok wrót dworu tuż znajdowały się wisznice na pole prowadzące, a koło tych żywej duszy, co by je otworzyła, nie było.
Wisznice zaś przez łowczego tak zbudowane były, że się proprio motu zamykały, i kto je otwierał dla przejazdu, musiał przy nich stać i trzymać, aż je minął. Tym sposobem zapobiegało się otwieraniu wisznic i odwiedzinom dworskich gęsi, które studia robiły w pszenicy. Bądź co bądź, więc przed wisznicami stanąć musieli, Niczypora zsadzić, jeden lejce wziąć w ręce, z wolna minąć owe zdradne wisznice. A tuż w lewo wznosiły się wrota do dworu, wrota paradne, z daszkiem, z furtą o trzech wschodkach do nich wiodącą, tak aby czworonogie goście ekskursji bez pozwolenia przez nie nie robiły. Na tych wschodkach, niewłaściwie przełazem nazwanych (gdyż przełaz jest innej budowy, o czym przy okazji powiemy), siadywał łowczy, gdy na gości polował.
O trzy kroki od niego, pod samym nosem trzeba było przebywać wisznice, tak że gdy chciał, mógł mijającego dwór zatrzymać. Wszystkie te niebezpieczeństwa położenia podróżni z dala już milcząc obrachowywali. Pan Jacek pierwszy dostrzegł na wschodkach u furtki wysoką, białą, znaną sobie czapkę z kasztanowatym barankiem pana łowczego.
Był to człek serdeczny. Miał tę jedną wadę, że nigdy nic nie robił i bez ludzi żyć nie mógł. Gdy mu towarzystwa zabrakło, siadał oto w tej bramie na czatach i chyba ksiądz do chorego spieszył, to go na sucho puścił.
Przyjęcie u niego pańskie nie było; piwo domowe, gorzałka z alembiku jejmości, wino pospolite i niedrogie, ale jadła, także niewybrednego, ogromnie wiele. Proste rzeczy, tłusto, pieprzno, słono – a było co jeść. Łowczy wysoki, kościsty, chudy był aż strach, a jadł tak, że do popisu mógł stawać. I w domu zaprowadzone było jedzenie nieustające, od rana do nocy. Nie jeść u łowczego było to obrazić go śmiertelnie. Wołano zaraz: "Cóż to? nie smakuje?"
Dojeżdżali do wrót; Niczypor zeskoczył z konia, a tuż od wrót rozległo się:
– Stój! Stój! Nie puszczę!
O łowczym, dworze i jego rodzinie słowo powiedzieć należy.
Chodził on dzierżawami po wielkich panach i mając sam małą wioszczynę dziedziczną, prawie do niej nie zaglądał; bawił się w posesje, spekulował na nich. I choć, oprócz rozmowy wieczorem z ekonomem, a z arendarzem z rana, w administracją się nie wdawał, na pola rzadko, wychodził – mówiono, że majątek ogromnie robił.
System łowczego był nader prosty. Brał zawsze dzierżawy u tych, co potrzebowali pieniędzy, naówczas zaś wielcy panowie, z wyjątkiem Czartoryskich i nie wszystkich Potockich, wszyscy byli w długach i gwałtem za pieniędzmi latali ich plenipotenci.
Łowczy jechał z pieniędzmi na kontralty i zasiadał. Natychmiast zjawiali się wielcy przyjaciele, jeden przychodził od Sapiehów, drugi od Lubomirskich, inni od pomniejszych panów, półpanków i ćwierć panów z radą na ucho, aby łowczy im się przysłużył.
On zawsze naówczas potrzebował dzierżawy, dopożyczał do niej, ale brał je w warunkach takich, że choć ekonomowie kradli, gospodarstwo było liche, w końcu roku zarobek płacił za wszystko. Ludzie dobrze informowani dowodzili, że łowczy grube mieć musiał kapitały; on sam tylko się do strat przyznawał i stękał.
Szczęśliwy ten człek, który byle miał sąsiada kwestarza, bodaj żyda do gawędy, dobrą piwa szklankę z grzanką i czasem warcaby albo mariasza – już był kontent. Syna oddał do wojska (co mu dużo kosztowało), a córkę Basię może by rad był wyswatać, bo panna już lat dwadzieścia i dwa liczyła, ale jakoś się nie składało.
Sama łowczyna, gospodyni zawołana, wiecznie zajęta swoją kuchnią i spiżarnią, pięknej tuszy matrona, ubierająca się bardzo skromnie, była w domu pociechą i ozdobą, osią, na której się on obracał. Ona trzymała kasę, ona pisała listy, ona notowała w rejestrach i kalendarzu, co notowania było godnym, na jej głowie leżało wszystko.
Pomoc jednak wielką miała z córki, panny Barbary, wychowanej w domu, od dzieciństwa w ślady matki wstępującej. Była to też gosposia nie lada, ulubienica ojca, prawa ręka matki, a przy tym dziewoja słuszna, piękna, wesoła, rumiana i śmiała tak, że w rozmowie dotrzymała placu, bodaj najwygadańszemu adwokatowi. Ojciec, mówiąc o niej, stukał się w głowę, matka, ile razy miała wątpliwość, jej ją rozstrzygać kazała, na okolicę słynęła z rozumu. Zdaje się, że i sama o tym wiedziała.
Przy sławie, jaką miał worek ojcowski, przymiotach osobistych panny Barbary, jej niepospolitej piękności, dziwnym się to wydać może, iż do lat dwudziestu i dwu bez czepka dojść mogła. Lecz rodzice nie spieszyli się z wydaniem za mąż, bo i im była potrzebna, a młodzież się nieco wahała posunąć do panny, która obiecywała bardzo energiczną połowicę.
Ona też obchodziła się tak z młodymi, jak z ulęgałkami, dawała się zbliżać, brała na spytki, dozwalała się z sobą pośmiać i poumizgać, a gdy przychodziło do konkluzji, zawsze konkurent tchórzył. Nie psuło jej to humoru, a piękność Basi rozwijała się, rozkwitała coraz bujniej i pokaźniej.
Wiele mając zmartwienia z synem, który w kawalerii narodowej służąc, długi robił, w karty grał, pieniędzy siła tracił, ojciec więcej pono kochał córkę niż pana Kleta (bo imię mu Klet było). Nie potrzebujemy notować nawet, że w Wólce, choć dzierżawa długoletnia była, dworu nowego nie myślał budować łowczy: mieszczono się w budynku tak niepokaźnym i starym, że strach do niego wnijść było.
Rudera ta w ziemię wpadła, wewnątrz jednak pootykana, poobmazywana, zabezpieczona, by nie ciekło i nie uwiało, łowczemu starczyła. Izb kilka było obszernych, a z tyłu alkierzy i komor dla jejmości. Żyło się jak na popasie, jak w obozie, siedziało i umierało w takich domach po kraju całym i dopiero w końcu XVIII wieku pomyślano o lepszych dworach. Tam gdzie najazd tatarski, wojna niespodziana co godzina mogła wygnać do lasu, a nieprzyjaciel palił i niszczył, co napadł, szkoda było budować się trwale.
Łowczy krzyknąwszy: "Stój!", sam już szedł do bryczki.
– Panie Stefanie – wołał – jakeś poczciw! Jacek! Urwipołciu jakiś, ani mi się ważcie jechać! Stać! Musicie wstąpić, bo tylko co nie widać krupniczku z półgęska.
– Ale bo, strasznie nam pilno, łowczy dobrodzieju! – zawołał Drobisz. – Masłowski się gdzieś zabłąkał, u mnie klucze od owsa, nie będzie komu wydawać obroków.
– Ot, to wielkie nieszczęście! Koniom siana zarzucą – odparł łowczy – a owies potem jeść będą z większym apetytem. Wahał się pan Stefan jeszcze.
– Zsiadajcie, rady nie ma, u mnie przepustnej nie dostaniecie aż we dworze. Kroć sto tysięcy, co się drożycie, krupnik gotowy!
Bodaj czy się już bardzo koniuszemu jeść nie chciało, bo zmiękł.