Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zadora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zadora - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 244 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Sta­ry, wą­sa­ty męż­czy­zna w li­siu­rze, typ u nas bar­dzo po­spo­li­ty daw­niej, a i dziś jesz­cze po wsiach da­ją­cy się spo­ty­kać, sie­dział na kło­dzie w le­sie, obok mło­de­go chło­pa­ka.

Sta­ry był, ja­ke­śmy po­wie­dzie­li, po­spo­li­tym ty­pem, już i przez ma­la­rzy na­szych wie­lo­krot­nie po­wta­rza­nym, zdro­we­go szlach­ci­ca w dru­giej wie­ku po­ło­wie, ta­kie­go, któ­ry wy­pi­ja chęt­nie kie­lich wód­ki, zmia­ta bi­gos, może po­do­łać pół ko­pie jaj na twar­do, strze­la do­sko­na­le i do­brze się zna na ko­niach. Ta­kie przy­najm­niej ro­bił wra­że­nie ów sie­dzą­cy na kło­dzie w li­siu­rze, dłu­gich bu­tach, z bor­su­czą tor­bą na ple­cach, w czap­ce na ba­kier, pan Ste­fan Dro­bisz, one­go cza­su ko­niu­szy i po tro­szę łow­czy księż­nej Sa­pie­ży­nej, któ­ra koni mało co trzy­ma­ła wów­czas w Kod­niu, a po­lo­wa­nie od­by­wa­ła tyl­ko na ka­pi­ta­ły szla­chec­kie, w nie­ustan­nej bę­dąc po­trze­bie pie­nię­dzy, któ­re trwo­ni­ła.

Gdy ich nie mo­gła do­stać u szlach­ty, na­le­ga­ła na kró­la, i po­gnie­waw­szy się for­mal­ne nań kno­wa­ła spi­ski. Ale to nie na­le­ży do rze­czy.

Pan Ste­fan Dro­bisz był na­ów­czas w Kod­niu niby ko­niu­szym. Sam się do­dat­ko­wo kre­ował łow­czym, a przy nie­zmier­nym roz­gar­dia­szu, jaki pa­no­wał w do­brach jego ksią­żę­cej mo­ści, mu­siał peł­nić w na­glą­cych ra­zach mno­gie inne obo­wiąz­ki. Sam je­go­mość pan straż­nik ko­ron­ny, któ­ry tu grał pod te cza­sy wiel­ką rolę, i pan je­ne­rał bry­ga­dy wiel­ko­pol­skiej, dru­ga pra­wa ręka księż­nej wo­je­wo­dzi­co­wej, gdy przy­by­wa­li do Kod­nia, pana Ste­fa­na wi­ta­li, acz pro­ste­go szlach­ci­ca, bez ty­tu­łu, bez zna­cze­nia, jak pana bra­ta.

Ale bo też po­czci­wy Ste­fan na­wet księż­nie i w ogó­le ni­ko­mu so­bie im­po­no­wać nie da­wał. Miał czy­ste su­mie­nie, ni­czy­jej ła­ski nie po­trze­bo­wał, gdyż ży­cie wiódł skrom­ne i oby­cza­je miał su­ro­we; więc nie lę­kał się ni­ko­go, a jak on nie­grzecz­nie po­wia­dał sam, o ni­ko­go nie dbał. Pod­śpie­wy­wał na­wet cza­sem zna­ną pio­sen­kę:

A jam so­bie pan, pan…

O ni­ko­go nie dbam, dbam.

Rym w tym sta­rym utwo­rze po­etyc­kim zo­sta­wu­je do ży­cze­nia nie­co, ale sens mo­ral­ny – daj Boże, by go każ­dy mógł wziąć do ser­ca.

Był to w swo­im ro­dza­ju fi­lo­zof, choć o fi­lo­zo­fii męt­ne miał wy­obra­że­nie; za­sa­dzał mą­drość na tym, aby jak naj­mniej po­trze­bo­wać i przez to być jak naj­nie­za­leż­niej­szym. Miał w tym Dio­ge­ne­so­wą me­to­dę, choć o Dio­ge­ne­sie nie wie­dział i nie sły­szał.

W rze­czach na­uki i ro­zu­mu ad­mi­ru­jąc wiel­ce księ­dza in­fu­ła­ta, gdy przy sto­le ma­wiał o mo­nar­chii asy­ryj­skiej, o Mar­ku Au­re­liu­szu, o Chi­nach itp. (bo był mąż eru­di­tus) – nig­dy pan Ste­fan nie po­zaz­dro­ścił mu tych wia­do­mo­ści i nie czuł ich po­trze­by.

Czuł, że ro­zu­mu i wie­dzy na swój uży­tek miał – jak się wy­ra­żał sty­lem cza­su – "sa­mo­pra­wie". Zna­czy­ło to tyle, co "w samą mia­rę".

Za­wsze w do­brym hu­mo­rze, do wsze­la­kie­go za­ję­cia żwa­we­go go­tów, na po­sył­kę do lasu, na jar­mark, po pie­nią­dze, po spra­wun­ki. Nie ule­ga­jąc pra­wie zmia­nom at­mos­fe­rycz­nym, na któ­re zu­peł­nie był obo­jęt­ny, zno­sił chłód, głód, smród i brud (są jego wy­ra­zy) z naj­zu­peł­niej­szą obo­jęt­no­ścią.

Spoj­rzeć było na jego twarz ru­mia­ną, śmie­ją­cą się, na oczy nie­bie­skie, ja­sne i wy­trzesz­czo­ne, na po­sta­wę sil­ną i zręcz­ną, mimo pięć­dzie­się­ciu i kil­ku lat, aż się czło­wie­ko­wi zdro­wo ro­bi­ło.

Ka­wa­ler, pan Ste­fan wol­ny swój stan na­der wy­so­ko ce­nił i ko­bie­tom, któ­re nań od daw­na róż­ne za­sta­wia­ły si­dła – a na dwo­rze księż­nej było ich siła, pięk­nych i by­strych – wy­wi­jał się ca­łu­jąc rącz­ki, ro­biąc przy­służ­ki, ale do sa­kra­men­tu nie da­jąc się za­cią­gnąć. Po­trzą­sał gło­wą.

– Nie te­raź­niej­szych to cza­sów się że­nić – mó­wił – do­brze było daw­niej; dziś: a mnie na co?!

Że był we­sół, za­baw­ny, grzecz­ny, frau­cy­mer księż­nej lu­bił go, a każ­dej z jej­mo­ścia­nek się zda­wa­ło: a nuż? Żad­na tego nie do­ka­za­ła.

Po­trze­ba było obro­ny, po­mo­cy, od­po­ru, opie­ki – sta­wał; poza tym słu­ga uni­żo­ny!

Lu­bi­li go i sza­co­wa­li wszy­scy, bo był jak ser­ca wiel­kie­go, tak bez­in­te­re­sow­no­ści nie­sły­cha­nej. Trzy­mał na staj­ni czte­ry ko­nie, na któ­re mu da­wa­no ob­rok ksią­żę­cy; fry­mar­czył nimi, a że się znał, za­ra­biał, gro­si­wo więc mie­wał, choć pen­sja ze skar­bu, żal się miły Boże, jak do­cho­dzi­ła! Z tego gro­sza już by był mógł dojść do nie­szpet­ne­go ka­pi­ta­li­ku, a był goły, bo co miał, to po­roz­ty­kał.

Za to go też ko­cha­no, nie tyl­ko w Kod­niu, ale cała szlach­ta oko­licz­na, bo­gat­sza i uboż­sza, kto­kol­wiek go znał.

Gdzie pan Ste­fan Dro­bisz na­uczył się faj­kę pa­lić – co na owe cza­sy po­spo­li­tym nie było – tego nie wiem, ale pa­lił ją.

Za Sa­sów u nas, przez na­śla­do­wa­nie Au­gu­sta II, któ­ry sma­lił moc­no, we­szła ona po­wo­li w modę. Pa­lił tur­ka król Sta­ni­sław Lesz­czyń­ski, pa­lił i Au­gust III. Roz­ko­szy tej ty­tu­nio­wej nie każ­dy so­bie mógł po­zwo­lić, bo in­ne­go ty­tu­niu nad tu­rec­ki i grec­ki nie zna­no; ale z Kon­stan­ty­no­po­lem i pro­win­cja­mi były przez Ka­mie­niec Po­dol­ski sto­sun­ki, i ty­tuń przy­wo­żo­no, choć do­syć był dro­gi. Pan Ste­fan na to jed­no nie ża­ło­wał. Pa­lił, ro­zu­mie się w domu, po­rząd­nie, z dłu­gie­go cy­bu­cha i ob­cho­dził się z ca­łym przy­rzą­dem faj­kar­skim bar­dzo oględ­nie. Śmiał się sam ze swo­je­go na­ło­gu, na­rze­kał nań, ale go nie po­rzu­cił. Wła­śnie w tej chwi­li, na kło­dzie sie­dząc i spo­czy­wa­jąc po po­lo­wa­niu, do­by­wał śred­niej wiel­ko­ści cy­bu­cha z bursz­ty­nem, faj­kę stam­buł­kę i za­bie­rał się na­kła­dać.

Na tę waż­ną ope­ra­cję pa­trzał to­wa­rzy­szą­cy mu mło­dzie­niec z pew­ną cie­ka­wo­ścią, bo pan Ste­fan do­ko­ny­wał za­da­nia uro­czy­ście i z apli­ka­cją wiel­ką.

Nim ko­niu­szy faj­kę na­ło­ży, my mamy czas przy­pa­trzeć się jego to­wa­rzy­szo­wi. Był to, je­śli nie pięk­ny, to bar­dzo przy­stoj­ny męż­czy­zna, samo zdro­wie, mło­dość i siła. Wzro­stem do­rów­ny­wał ko­niu­sze­mu, tyl­ko cień­szy był i zwin­niej­szy, bo za­pew­ne trzy­dzie­stu lat nie miał.

Ubra­ny w krót­ki ko­żu­szek czar­ny, buty my­śliw­skie, to­reb­kę miał siat­ko­wą, cza­pecz­kę su­kien­ną i nie od­zna­czał się ele­gan­cją. Fu­zyj­ka, któ­ra przy nim sta­ła, tak­że nie­oso­bli­wie wy­glą­da­ła. Twarz jed­nak za­słu­gi­wa­ła na bacz­ność. Ani pięk­na, ani brzyd­ka, ry­sów niby po­spo­li­tych, któ­re się opi­sać nie dają, w ca­ło­ści swej od­zna­cza­ła się wy­ra­zem ro­zum­nym i po­wa­gą nad wiek.

Tej buty szla­chec­kiej, jaką na­ów­czas pięt­no­wa­ły się wszyst­kie kar­ma­zy­ny, śla­du w nim nie było;

ra­czej smu­tek ja­kiś i ci­cha po­ko­ra, któ­ra jed­nak w sła­bość nie prze­cho­dzi­ła. Nie wy­zy­wał jak inni, ale wi­dać było, że wy­zwa­ny by pla­cu do­stał. Nie­wiel­kie oczy, osa­dzo­ne do­syć głę­bo­ko, mia­ły wy­raz taki prze­ni­ka­ją­cy, że ich wzro­ko­wi nie każ­dy do­trzy­mał. Twarz okrą­gła, nie była pięk­ną, słoń­ce i po­wie­trze opa­li­ły ją, płci nie miał świe­żej, a mimo to, choć wie­lu od nie­go nie­rów­nie przy­stoj­niej­szych na dwo­rze księż­nej wo­je­wo­dzi­co­wej się prze­su­wa­ło, nikt ta­kich łask nie miał u frau­cy­me­ru, jak pan Ja­cek Za­do­ra. Zwa­li go jed­ni Za­do­rą, co jest jak wia­do­mo na­zwi­skiem her­bu szla­chec­kie­go, dru­dzy Za­dor­skim. Po­zwa­lał się zwać, jak chcia­no.

Na­kła­da­nie faj­ki sys­te­ma­tycz­ne po­prze­dzi­ła wód­ka i wę­dli­na. My­śli­wi nasi, nie­głod­ni, od­po­czy­wa­li, do­pó­ki by resz­ta to­wa­rzy­szów ich nie nad­cią­gnę­ła, a pan Ste­fan sta­ry ga­wę­dził. Jak za­wsze sło­wom jego to­wa­rzy­szył uśmie­szek do­bro­dusz­ny, kwiat spo­ko­ju, któ­ry Dro­bisz miał w du­szy.

– Tak, tak, Ja­cu­siu mój – mó­wił – jak Bóg miły radę ci daję do­brą. Je­steś nie­śmia­ły. W ży­ciu to wie­le szko­dzi, ob­ce­so­wo się trze­ba brać i do lu­dzi, i do losu, in­a­czej za­wsze bę­dziesz ze­pchnię­ty w ostat­nie rzę­dy.

– Ja też do pierw­szych nie aspi­ru­ję – od­parł Ja­cek.

– Wi­dzisz, że i ja się nie dra­pię do góry – mó­wił Ste­fan – psu na budę się nie zda­ły wiel­ko­ści wszyst­kie! Do­brze sta­rzy mó­wi­li: "Im kto wy­żej sie­dzi, tym moc­niej się poci". Ale, ale – po­wtó­rzył – co in­ne­go jest do­bi­jać się dud­ka na ko­ście­le, a co in­ne­go so­bie wy­god­ne usłać łoże, choć skrom­ne. Ty bo oto trze­ci rok u nas i za­wsze przy kan­ce­la­rii, na nie­wiel­kiej pen­syj­ce, je­den ko­nik, gra­ty­fi­ka­cja rzad­ka, a straż­nik ci z pi­sa­niem nie daje wy­tchnąć. Czas by po­my­śleć o ja­kiej kre­scy­ty­wie.

Ja­cek oczy spu­ścił.

– Mnie i z tym do­brze! – rzekł.

– Ano, jak ci do­brze! Żeś szczę­śli­wy i, do­dam, rzad­ki na­praw­dę człek! Nas pono dwóch, co nie stę­ka­my, choć­by­śmy wiel­kie pra­wo mie­li.

Wy­pu­ścił kłęb dymu z faj­ki pan Ste­fan i do­dał:

– No, po­wiedz­że mi, a o ożen­ku nie my­ślisz?

Mru­gnął jed­nym okiem.

Za­dor­ski zżym­nął ra­mio­na­mi.

– Śmiesz­nym by to było – rzekł – nie mam z czym! Pan ko­niu­szy tak­że nie że­ni­łeś się i nie ża­łu­jesz tego!

– O! Jak Bóg miły, nie ża­łu­ję – roz­śmiał się sta­ry. – Kto te­raź­niej­sze nie­wia­sty po­znał i na­pa­trzył się ich, do sa­kra­men­tu ocho­ty mu na­brać trud­no! Ślicz­ne one są a słod­kie, a przy­lep­ki, a wy­mu­stro­wa­ne, a ele­gant­ki! Ko­chać to by się chcia­ło we wszyst­kich, ale one na po­cie­chę oczów, nie dla ser­ca stwo­rzo­ne. Zdra­da cho­dzą­ca. Li­tość bie­rze pa­trzeć, nie wie­dzą na­wet, co czy­nią, a ot, tak: żad­nej wie­rzyć nie moż­na.

Pan Ja­cek się uśmiech­nął, nie­zu­peł­nie po­twier­dza­jąc to zda­nie. – Że­byś pan ko­niu­szy nie miał za złe, to bym sta­nął i w obro­nie ich – rzekł. – W War­sza­wie i po pań­skich dwo­rach co ich jest, to mo­ty­li­ce, ano po wsiach i dwo­rach szla­chec­kich cale co in­ne­go.

Ko­niu­szy po­my­ślał tro­chę.

– A może to i praw­da – rzekł – ale z taką nie­wia­stą sta­re­go au­to­ra­men­tu trze­ba też siąść w ką­cie na za­go­nie i rze­pę skro­bać, Boga chwa­lić i z cha­łu­py się już nie ru­szać.

– Nie by­ło­by w tym nic złe­go – do­dał pan Ja­cek.

– Hm, co komu do gu­stu! – od­bąk­nął sta­ry.

Mil­cze­li chwi­lę, aż Dro­bisz do­dał:

– Więc asin­dziej gdzieś na szla­chec­ki dwo­rek masz oczy – po­czął – przy­znaj się. Nie może to być, aby mło­dy człek w ser­cu do ko­bie­ty coś nie czuł, pra­wo na­tu­ry. Ja sam, jak ty mnie wi­dzisz, sza­la­łem, a tyl­ko przez oso­bli­we mi­ło­sier­dzie Boże nie oże­ni­łem się, gdym chciał; a po­tem – ho, ho, już mnie, gdym do ro­zu­mu przy­szedł, ni­czym nie było moż­na zwa­bić.

– Ja ani o dwor­ku, ani o żad­nej ko­bie­cie nie my­ślę – rzekł Ja­cek – sło­wo panu daję.

– No, no, a łow­czan­ka? – za­py­tał Dro­bisz.

Ja­cek się za­ru­mie­nił i żywo ru­szył na pnia­ku.

– Gdzież mnie o niej my­śleć?! – krzyk­nął. – Gdzie?!

– Ho! A toż cze­mu? Że nie­ma­jęt­ny je­steś? Ta toż nie­zbyt wiel­ka pani, choć ro­dzi­ce za­moż­ni, i po­wia­da­ją, że tam ła­ski masz, – Po­wia­da­ją! – za­pro­te­sto­wał ja­koś po­draż­nio­ny Za­dor­ski. Lu­dziom aby ga­dać, mnie się o tym nie śni­ło! Ła­ski, ja­kie tam ła­ski! Lu­dzie za­cni i do­brzy, przyj­mu­ją w domu wszyst­kich go­ścin­nie, więc i mnie, choć chu­de­go pa­choł­ka. Z łow­czym w war­ca­by gram – roz­śmiał się – i tyle wszyst­kie­go.

– No, to i do­brze! – za­wo­łał ko­niu­szy. – By­leś z pan­ną też w jaką grę się nie pu­ścił, je­że­li się że­nić nie my­ślisz, jak po­wia­dasz, gra by była nie­bez­piecz­na. Ba­sia to ślicz­na i re­zo­lut­na, ale bo­daj żeby na tę Bar­bar­kę w przy­sło­wiu nie wy­ro­sła! Śmia­ło pa­trzy, mówi śmia­ło, z oczów jej wi­dać, że jej lada co stra­chu nie na­pę­dzi, a jak po­ko­cha, to nie po­pu­ści!

Ja­cek się, słu­cha­jąc, uśmie­chał, ale nie­we­so­ło. Była chwil­ka mil­cze­nia.

– Po­wiedz­że ty mnie, bom, ja się o to cie­bie nig­dy nie py­tał – ode­zwał się Dro­bisz – masz ty ro­dzi­nę? Gdzie? Skąd się wie­dziesz? Nic nie wiem.

Py­ta­nie to, choć nie dał po so­bie wi­docz­nie po­znać Ja­cek, zda­wa­ło się go moc­no mię­szać. Za­milkł pa­trząc w zie­mię.

– Sie­ro­ta je­stem – rzekł po chwi­li – sie­ro­ta, ro­dzi­ny nie mam. Wy­cho­wa­łem się w Bial­skiej Aka­de­mii, gdziem szko­ły skoń­czył ła­ską do­bro­dzie­jów.

Gdy to mó­wił, ru­mie­niec go ob­le­wał i ko­niu­szy po­strze­gł­szy, że mu zro­bił przy­krość, za­raz ją chciał na­pra­wić.

– Ale to ci nie uj­mu­je, by­najm­niej – po­czął. – Mało to szlach­ty ubo­giej na lu­dzi wy­cho­dzi! Za­dor­scy, Za­do­ry; jam to o nich sły­szał tu i owdzie, z któ­rych­że to je­steś?

Za­kło­po­ta­nie pana Jac­ka co­raz się sta­wa­ło więk­szym, od­po­wiedź du­sić się go zda­wa­ła.

– A! Mój pa­nie ko­niu­szy – ode­zwał się ją­ka­jąc – albo ja tam do­brze wiem o mo­jej fa­mi­lii: pa­pie­ry po­prze­pa­da­ły, krew­ni po­mar­li, tyle tyl­ko wiem, żem Za­do­ra.

– No, to i na tym do­syć – rzekł sta­ry – nie zada ci prze­cie nikt, żeś nie szlach­cic, bo to się u nas nie dzie­je, aby per­se­kwo­wać bie­da­ków, któ­rych już i tak los do­tknął! Co tam! Co tam! Za­do­ra to i Za­do­ra!

Mach­nął ręką.

– Ale skąd­żeś się wziął na Pod­le­siu, gdzie o Za­do­rach nie sły­chać?

– Mały by­łem, gdy mnie tu sie­ro­tą zo­sta­wio­no – od­parł pan Ja­cek. – Kie­dyś może doj­dę i do­śle­dzę le­piej po­cho­dze­nia, a dziś wszak­że mi z tym jak bez tego!

– Pew­nie! Ale gdy­byś o łow­czan­ce my­ślał – do­dał ko­niu­szy.

– Wła­śnie, że mi to nie w gło­wie – rzekł Ja­cek.

Wstał z pnia, czysz­cząc sta­ran­nie przy­rząd faj­kar­ski pan Dro­bisz.

– Niech to bę­dzie mię­dzy nami – szep­nął – ja ci po­wiem, ty czy my­ślisz, czy nie o łow­czan­ce, a lu­dzie ga­da­ją, że ona się ma do wa­sze­ci.

Obu­rzył się strze­pu­jąc rę­ka­mi Ja­cek.

– Ale no, trzep ty so­bie na to rę­ka­mi i no­ga­mi. Vox po­pu­li, coś musi być.

– Ale – prze­rwał Ja­cek – gdzie tam!

– Ale ga­da­ją – cią­gnął da­lej ko­niu­szy, ręką wy­ra­zi­sty ruch czy­niąc. – Je­że­li tedy in­ten­cji nie masz, pil­nuj się, oka­zji nie da­waj, oczy­ma nie strze­laj, do Wól­ki nie jeźdź.

Pan Ja­cek zbli­żył się pręd­ko, ob­jął go rę­ka­mi i ca­ło­wać po­czął.

– A! Ko­cha­ny mój, dro­gi pa­nie Ste­fa­nie, zło­te ty ser­ce moje, Bóg za­płać za radę. Nie czu­ję się win­nym.

I na za­tar­cie po­dej­rze­nia śmiać się po­czął, śmiać moc­no, niby szcze­rze, a tak, że ko­niu­szy, co się na lu­dziach znał i na śmie­chu, nie­znacz­nie minę zro­bił.

– Tan­dem… – rzekł – my się tu ich nie do­cze­ka­my. Ma­słow­ski sta­ry swo­im zwy­cza­jem za­pę­dził się w ostęp, le­śni­ki mu­sia­ły się roz­leźć. Co mamy na nich cze­kać i dar­mo na trąb­kę pier­si zry­wać, chodź­my do brycz­ki i do domu.

Za­bra­li się oba iść la­sem, a że dro­ży­na cia­sna była, gę­sie­go, przo­dem ko­niu­szy, za­my­ślo­ny Ja­cek za nim. Roz­mo­wa mu­sia­ła go po­ru­szyć znacz­nie, bo mil­czą­cy stą­pał, w zie­mię pa­trząc, a co­raz to ra­mio­na­mi ru­szał i mar­sa na­sta­wił. Uszli tak ka­wa­łek, gdy Dro­bisz się od­wró­cił.

– Naj­bliż­sza nam dro­ga do Kod­nia pod sa­my­mi wro­ta­mi Wól­ki prze­cho­dzi. Je­że­li łow­czy w domu, nie unik­nie­my go. Ma zwy­czaj sie­dzieć na prze­ła­zie, a jak kogo zo­ba­czy, nie wy­krę­ci mu się. Więc co to bę­dzie?

Od­wró­cił się do Jac­ka.

– Jedź­my dłuż­szą dro­gą – rzekł Za­dor­ski.

– Koni szko­da i dro­ga psia – ode­zwał się ko­niu­szy. – Zresz­tą, co u li­cha, dla wil­ka nie iść w las? Po­pę­dzi­my koło wrót i wy­mknie­my się.

Ja­cek nie od­po­wie­dział nic.

Wy­cho­dzi­li na skraj lasu, gdzie już i brycz­kę wi­dać było. Chło­pak za­wcza­su ko­nie był za­przągł i sta­ły ze łba­mi po­spusz­cza­ny­mi, on sam le­żał przy nich na tra­wie.

– Ni­czy­por! Wsta­waj! – krzyk­nął ko­niu­szy – Nie wi­dzia­łeś Ma­słow­skie­go albo kogo z my­śli­wych?

– Nie, ono jed­ne­go zaj­cia! – od­parł chło­piec, a słu­cha­ją­cy się roz­śmie­li.

– Do kata, dro­gę nam prze­biegł pew­nie – do­dał ko­niu­szy, któ­ry już kur­ka spusz­czał i kłak za­kła­dał pod nie­go, strzel­bę pa­ku­jąc do brycz­ki. Wie­czór ro­bił się chmur­ny.

– No, je­dzie­my – rzekł sta­ry – sia­daj, pa­nie Jac­ku, i w dro­gę! Gdy­bym się nie wsty­dził, po­wie­dział­bym, że mi się jeść chce.

Ni­czy­por, wo­ła­jąc na ko­nie: "Pru, pru!", gra­mo­lił się już na ko­zio­łek. W chwi­lę po­tem brycz­ka pod­ska­ku­jąc bie­gła już po dro­ży­nie nad la­sem, a ko­niu­szy z to­wa­rzy­szem mu­sie­li sta­ran­nie rów­no­wa­gę utrzy­my­wać, aby z niej nie zle­cieć. Ni­czy­por o obo­wiąz­kach woź­ni­cy tak miał jesz­cze ogra­ni­czo­ne po­ję­cie, iż je za­sa­dzał na po­pę­dza­niu i rzu­ca­niu lej­ca­mi. Co się ty­czy wy­bo­ru dro­gi, omi­ja­nia ko­lei głę­bo­ko wy­bi­tych i wy­sta­ją­cych ko­rze­ni, te uwa­żał za zło nie­unik­nio­ne. Co się dzia­ło z brycz­ką i ja­dą­cy­mi, nie ob­cho­dzi­ło go wca­le, byle po­spie­szał. Bat nie scho­dził z koni.

– Z tego Ni­czy­po­ra – mruk­nął ko­niu­szy – dziel­ny kie­dyś fur­man bę­dzie, ale garn­ków mu nie moż­na dać wo­zić, chy­ba do mły­na!

Był to sta­ry kon­cept na prze­ko­rę garn­ca­rzy wy­my­ślo­ny, któ­ry tak traf­nie do woź­ni­cy Dro­bisz za­sto­so­wał.

A tu już ową za­po­wie­dzia­ną Wól­kę, któ­rą wraz z Za­bło­ciem trzy­mał pan łow­czy Ko­per­ski, wi­dać była w nie­wiel­kim od­da­le­niu.

Rada ko­niu­sze­go, aby oko­ło wrót prze­le­cieć pręd­ko, wy­bor­ną była w za­sa­dzie, w wy­ko­na­niu zaś przed­sta­wia­ła tę trud­ność, iż obok wrót dwo­ru tuż znaj­do­wa­ły się wisz­ni­ce na pole pro­wa­dzą­ce, a koło tych ży­wej du­szy, co by je otwo­rzy­ła, nie było.

Wisz­ni­ce zaś przez łow­cze­go tak zbu­do­wa­ne były, że się pro­prio motu za­my­ka­ły, i kto je otwie­rał dla prze­jaz­du, mu­siał przy nich stać i trzy­mać, aż je mi­nął. Tym spo­so­bem za­po­bie­ga­ło się otwie­ra­niu wisz­nic i od­wie­dzi­nom dwor­skich gęsi, któ­re stu­dia ro­bi­ły w psze­ni­cy. Bądź co bądź, więc przed wisz­ni­ca­mi sta­nąć mu­sie­li, Ni­czy­po­ra zsa­dzić, je­den lej­ce wziąć w ręce, z wol­na mi­nąć owe zdrad­ne wisz­ni­ce. A tuż w lewo wzno­si­ły się wro­ta do dwo­ru, wro­ta pa­rad­ne, z dasz­kiem, z fur­tą o trzech wschod­kach do nich wio­dą­cą, tak aby czwo­ro­no­gie go­ście eks­kur­sji bez po­zwo­le­nia przez nie nie ro­bi­ły. Na tych wschod­kach, nie­wła­ści­wie prze­ła­zem na­zwa­nych (gdyż prze­łaz jest in­nej bu­do­wy, o czym przy oka­zji po­wie­my), sia­dy­wał łow­czy, gdy na go­ści po­lo­wał.

O trzy kro­ki od nie­go, pod sa­mym no­sem trze­ba było prze­by­wać wisz­ni­ce, tak że gdy chciał, mógł mi­ja­ją­ce­go dwór za­trzy­mać. Wszyst­kie te nie­bez­pie­czeń­stwa po­ło­że­nia po­dróż­ni z dala już mil­cząc ob­ra­cho­wy­wa­li. Pan Ja­cek pierw­szy do­strzegł na wschod­kach u furt­ki wy­so­ką, bia­łą, zna­ną so­bie czap­kę z kasz­ta­no­wa­tym ba­ran­kiem pana łow­cze­go.

Był to człek ser­decz­ny. Miał tę jed­ną wadę, że nig­dy nic nie ro­bił i bez lu­dzi żyć nie mógł. Gdy mu to­wa­rzy­stwa za­bra­kło, sia­dał oto w tej bra­mie na cza­tach i chy­ba ksiądz do cho­re­go spie­szył, to go na su­cho pu­ścił.

Przy­ję­cie u nie­go pań­skie nie było; piwo do­mo­we, go­rzał­ka z alem­bi­ku jej­mo­ści, wino po­spo­li­te i nie­dro­gie, ale ja­dła, tak­że nie­wy­bred­ne­go, ogrom­nie wie­le. Pro­ste rze­czy, tłu­sto, pie­prz­no, sło­no – a było co jeść. Łow­czy wy­so­ki, ko­ści­sty, chu­dy był aż strach, a jadł tak, że do po­pi­su mógł sta­wać. I w domu za­pro­wa­dzo­ne było je­dze­nie nie­usta­ją­ce, od rana do nocy. Nie jeść u łow­cze­go było to ob­ra­zić go śmier­tel­nie. Wo­ła­no za­raz: "Cóż to? nie sma­ku­je?"

Do­jeż­dża­li do wrót; Ni­czy­por ze­sko­czył z ko­nia, a tuż od wrót roz­le­gło się:

– Stój! Stój! Nie pusz­czę!

O łow­czym, dwo­rze i jego ro­dzi­nie sło­wo po­wie­dzieć na­le­ży.

Cho­dził on dzier­ża­wa­mi po wiel­kich pa­nach i ma­jąc sam małą wiosz­czy­nę dzie­dzicz­ną, pra­wie do niej nie za­glą­dał; ba­wił się w po­se­sje, spe­ku­lo­wał na nich. I choć, oprócz roz­mo­wy wie­czo­rem z eko­no­mem, a z aren­da­rzem z rana, w ad­mi­ni­stra­cją się nie wda­wał, na pola rzad­ko, wy­cho­dził – mó­wio­no, że ma­ją­tek ogrom­nie ro­bił.

Sys­tem łow­cze­go był na­der pro­sty. Brał za­wsze dzier­ża­wy u tych, co po­trze­bo­wa­li pie­nię­dzy, na­ów­czas zaś wiel­cy pa­no­wie, z wy­jąt­kiem Czar­to­ry­skich i nie wszyst­kich Po­toc­kich, wszy­scy byli w dłu­gach i gwał­tem za pie­niędz­mi la­ta­li ich ple­ni­po­ten­ci.

Łow­czy je­chał z pie­niędz­mi na kontr­al­ty i za­sia­dał. Na­tych­miast zja­wia­li się wiel­cy przy­ja­cie­le, je­den przy­cho­dził od Sa­pie­hów, dru­gi od Lu­bo­mir­skich, inni od po­mniej­szych pa­nów, pół­pan­ków i ćwierć pa­nów z radą na ucho, aby łow­czy im się przy­słu­żył.

On za­wsze na­ów­czas po­trze­bo­wał dzier­ża­wy, do­po­ży­czał do niej, ale brał je w wa­run­kach ta­kich, że choć eko­no­mo­wie kra­dli, go­spo­dar­stwo było li­che, w koń­cu roku za­ro­bek pła­cił za wszyst­ko. Lu­dzie do­brze in­for­mo­wa­ni do­wo­dzi­li, że łow­czy gru­be mieć mu­siał ka­pi­ta­ły; on sam tyl­ko się do strat przy­zna­wał i stę­kał.

Szczę­śli­wy ten człek, któ­ry byle miał są­sia­da kwe­sta­rza, bo­daj żyda do ga­wę­dy, do­brą piwa szklan­kę z grzan­ką i cza­sem war­ca­by albo ma­ria­sza – już był kon­tent. Syna od­dał do woj­ska (co mu dużo kosz­to­wa­ło), a cór­kę Ba­się może by rad był wy­swa­tać, bo pan­na już lat dwa­dzie­ścia i dwa li­czy­ła, ale ja­koś się nie skła­da­ło.

Sama łow­czy­na, go­spo­dy­ni za­wo­ła­na, wiecz­nie za­ję­ta swo­ją kuch­nią i spi­żar­nią, pięk­nej tu­szy ma­tro­na, ubie­ra­ją­ca się bar­dzo skrom­nie, była w domu po­cie­chą i ozdo­bą, osią, na któ­rej się on ob­ra­cał. Ona trzy­ma­ła kasę, ona pi­sa­ła li­sty, ona no­to­wa­ła w re­je­strach i ka­len­da­rzu, co no­to­wa­nia było god­nym, na jej gło­wie le­ża­ło wszyst­ko.

Po­moc jed­nak wiel­ką mia­ła z cór­ki, pan­ny Bar­ba­ry, wy­cho­wa­nej w domu, od dzie­ciń­stwa w śla­dy mat­ki wstę­pu­ją­cej. Była to też go­spo­sia nie lada, ulu­bie­ni­ca ojca, pra­wa ręka mat­ki, a przy tym dzie­wo­ja słusz­na, pięk­na, we­so­ła, ru­mia­na i śmia­ła tak, że w roz­mo­wie do­trzy­ma­ła pla­cu, bo­daj naj­wy­ga­dań­sze­mu ad­wo­ka­to­wi. Oj­ciec, mó­wiąc o niej, stu­kał się w gło­wę, mat­ka, ile razy mia­ła wąt­pli­wość, jej ją roz­strzy­gać ka­za­ła, na oko­li­cę sły­nę­ła z ro­zu­mu. Zda­je się, że i sama o tym wie­dzia­ła.

Przy sła­wie, jaką miał wo­rek oj­cow­ski, przy­mio­tach oso­bi­stych pan­ny Bar­ba­ry, jej nie­po­spo­li­tej pięk­no­ści, dziw­nym się to wy­dać może, iż do lat dwu­dzie­stu i dwu bez czep­ka dojść mo­gła. Lecz ro­dzi­ce nie spie­szy­li się z wy­da­niem za mąż, bo i im była po­trzeb­na, a mło­dzież się nie­co wa­ha­ła po­su­nąć do pan­ny, któ­ra obie­cy­wa­ła bar­dzo ener­gicz­ną po­ło­wi­cę.

Ona też ob­cho­dzi­ła się tak z mło­dy­mi, jak z ulę­gał­ka­mi, da­wa­ła się zbli­żać, bra­ła na spyt­ki, do­zwa­la­ła się z sobą po­śmiać i po­umi­zgać, a gdy przy­cho­dzi­ło do kon­klu­zji, za­wsze kon­ku­rent tchó­rzył. Nie psu­ło jej to hu­mo­ru, a pięk­ność Basi roz­wi­ja­ła się, roz­kwi­ta­ła co­raz buj­niej i po­kaź­niej.

Wie­le ma­jąc zmar­twie­nia z sy­nem, któ­ry w ka­wa­le­rii na­ro­do­wej słu­żąc, dłu­gi ro­bił, w kar­ty grał, pie­nię­dzy siła tra­cił, oj­ciec wię­cej pono ko­chał cór­kę niż pana Kle­ta (bo imię mu Klet było). Nie po­trze­bu­je­my no­to­wać na­wet, że w Wól­ce, choć dzier­ża­wa dłu­go­let­nia była, dwo­ru no­we­go nie my­ślał bu­do­wać łow­czy: miesz­czo­no się w bu­dyn­ku tak nie­po­kaź­nym i sta­rym, że strach do nie­go wnijść było.

Ru­de­ra ta w zie­mię wpa­dła, we­wnątrz jed­nak po­oty­ka­na, po­ob­ma­zy­wa­na, za­bez­pie­czo­na, by nie cie­kło i nie uwia­ło, łow­cze­mu star­czy­ła. Izb kil­ka było ob­szer­nych, a z tyłu al­kie­rzy i ko­mor dla jej­mo­ści. Żyło się jak na po­pa­sie, jak w obo­zie, sie­dzia­ło i umie­ra­ło w ta­kich do­mach po kra­ju ca­łym i do­pie­ro w koń­cu XVIII wie­ku po­my­śla­no o lep­szych dwo­rach. Tam gdzie na­jazd ta­tar­ski, woj­na nie­spo­dzia­na co go­dzi­na mo­gła wy­gnać do lasu, a nie­przy­ja­ciel pa­lił i nisz­czył, co na­padł, szko­da było bu­do­wać się trwa­le.

Łow­czy krzyk­nąw­szy: "Stój!", sam już szedł do brycz­ki.

– Pa­nie Ste­fa­nie – wo­łał – ja­keś po­czciw! Ja­cek! Urwi­poł­ciu ja­kiś, ani mi się waż­cie je­chać! Stać! Mu­si­cie wstą­pić, bo tyl­ko co nie wi­dać krup­nicz­ku z pół­gę­ska.

– Ale bo, strasz­nie nam pil­no, łow­czy do­bro­dzie­ju! – za­wo­łał Dro­bisz. – Ma­słow­ski się gdzieś za­błą­kał, u mnie klu­cze od owsa, nie bę­dzie komu wy­da­wać ob­ro­ków.

– Ot, to wiel­kie nie­szczę­ście! Ko­niom sia­na za­rzu­cą – od­parł łow­czy – a owies po­tem jeść będą z więk­szym ape­ty­tem. Wa­hał się pan Ste­fan jesz­cze.

– Zsia­daj­cie, rady nie ma, u mnie prze­pust­nej nie do­sta­nie­cie aż we dwo­rze. Kroć sto ty­się­cy, co się dro­ży­cie, krup­nik go­to­wy!

Bo­daj czy się już bar­dzo ko­niu­sze­mu jeść nie chcia­ło, bo zmiękł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: