Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Zadupia - ebook

Data wydania:
16 kwietnia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zadupia - ebook

"Zadupia" to powieść o wojnie, samotności, rozczarowaniu, gniewie. António Lobo Antunes nie oszczędza czytelnika – jego proza jest intensywna, gęsta od emocji, prowokująca do refleksji. Przenikliwie, brutalnie szczerze rozlicza się z portugalską przeszłością kolonialną. Opowiada o wojnie w Angoli jak nikt inny – bez upiększeń, bez patosu, z perspektywy człowieka wrzuconego w tryby bezdusznej dyktatorskiej machiny. To powieść autobiograficzna, ale jednocześnie reprezentatywna dla całego pokolenia Portugalczyków.

Antunes nie tylko rekonstruuje realia afrykańskich frontów, ale również opisuje powrót do ojczyzny żołnierzy, których życie na zawsze naznaczyła wojna. Konflikt, trwający niemal 14 lat, odcisnął piętno na całym społeczeństwie. Około miliona mężczyzn uciekło za granicę, żeby uniknąć wcielenia do armii. Zginęło ponad 8 tysięcy żołnierzy, 1000 białych cywilów i co najmniej 100 tysięcy czarnych, lecz nikt nie policzył rannych i osób okaleczonych psychicznie. Antunes należał do tej grupy, nie potrafił wrócić do codziennego życia. Jego małżeństwo się rozpadło. Dopiero łącząc doświadczenia płynące z wykonywania zawodu lekarza psychiatry z pasją do pisania, odnalazł sposób na rozliczenie się nie tylko z własną przeszłością, ale i z mitami narodu, który przez dekady żył karmiony propagandowymi iluzjami.

Kategoria: Katalog
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8403-057-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

C

Lu­anda za­częła się od bied­nego na­brzeża, bez ma­je­statu, od ma­ga­zy­nów fa­lu­ją­cych w upale i wil­goci. Mo­rze przy­po­mi­nało mętny krem do opa­la­nia lśniący na brud­nej i sta­rej skó­rze, gni­jące cumy na chy­bił tra­fił rzeź­biły wodę ży­łami. Mu­rzyni roz­ma­zani za­le­wem ro­ze­dr­ga­nego świa­tła ku­cali w nie­licz­nych grup­kach, przy­glą­dali się nam w po­za­cza­so­wym roz­ko­ja­rze­niu, wzro­kiem jed­no­cze­śnie prze­ni­kli­wym i śle­pym, ta­kim jak na fo­to­gra­fiach pre­zen­tu­ją­cych zwró­cone do we­wnątrz oczy Johna Col­trane’a – kiedy wy­dmu­chi­wał w sak­so­fon prze­słodką go­rycz pi­ja­nego anioła – a ja wy­obra­ża­łem so­bie przy gru­bych war­gach każ­dego z tych męż­czyzn nie­wi­dzialną trąbkę, go­tową wznieść się pio­nowo w gę­stym po­wie­trzu jak sznury fa­ki­rów. Białe, chude ptaki roz­pły­wały się w pal­mach za­toki albo w od­dali po­śród drew­nia­nych chat na Il­hii, za­nu­rzo­nych w za­ro­ślach i owa­dach, do­kąd dziwki zmę­czone tymi wszyst­kimi męż­czy­znami z Li­zbony przy­cho­dziły wy­pić ostat­nie szam­pany z wodą so­dową, ni­czym do­go­ry­wa­jące wie­lo­ryby wy­rzu­cone na ostat­nią plażę, od czasu do czasu po­ru­sza­jąc bio­drami w rytm paso do­ble nie­od­gad­nio­nego smutku. Ma­lutcy ka­prale w oku­la­rach – z kom­pe­tent­nym wy­glą­dem skru­pu­lat­nych sta­ży­stów – pod­ska­ku­jąc, za­ga­niali nas w kie­runku by­dlę­cych wa­go­nów, nas, cze­ka­ją­cych na za­sła­nym od­pad­kami i nie­czy­sto­ściami na­brzeżu, na­brzeżu Cruz Qu­ebrada, pa­mięta pani, gdzie ścieki umie­rają, pło­żąc się u stóp mia­sta, spar­szy­wiałe psy rzy­gają śmie­ciami na wy­cie­raczkę – w każ­dym miej­scu świata, gdzie rzu­camy ko­twicę, za­zna­czamy na­szą awan­tur­ni­czą obec­ność po­przez ma­nu­eliń­skie obe­li­ski i pu­ste puszki po kon­ser­wach, w sub­tel­nej kom­bi­na­cji bo­ha­ter­skiego szkor­butu i prze­rdze­wia­łej bla­chy. Za­wsze po­pie­ra­łem myśl, żeby na ja­kimś od­po­wied­nim placu na­szego kraju po­sta­wić po­mnik flegmy, po­pier­sie flegmy, mar­szałka flegmy, flegmy po­ety, flegmy męża stanu, flegmy konno, coś, co przy­czyni się w przy­szło­ści do stwo­rze­nia do­sko­na­łej de­fi­ni­cji do­sko­na­łego Por­tu­gal­czyka: chwa­lił się, że ru­chał i char­kał. W kwe­stii fi­lo­zo­fii, moja droga przy­ja­ciółko, wy­star­czy nam już ar­ty­kuł wstępny ga­zety, tak ob­fi­tu­jący w idee jak pu­sty­nia Gobi w Eski­mo­sów. Z tego względu, przy mó­zgu wy­czer­pa­nym skom­pli­ko­wa­nymi roz­my­śla­niami, za­ży­wamy am­pułki do po­sił­ków, że­by­śmy dali radę my­śleć.

Ży­czy pani so­bie na­stępne dram­buie? Mó­wie­nie o wy­chy­la­niu za­war­to­ści am­pu­łek za­wsze wzbu­dza we mnie pra­gnie­nie wy­pi­cia ta­kich sy­ro­pów, żół­tych, w bez­sen­sow­nej na­dziei, że po­przez nie od­kryję kwa­dra­turę koła emo­cji, de­li­katny ra­do­sny za­wrót głowy, o który przy­pra­wiają mnie se­krety ży­cia i lu­dzi. Cza­sem przy szó­stym albo siód­mym kie­liszku czuję, że pra­wie mi się to udaje, że za­raz tego do­ko­nam, że nie­zdarną pę­setą ro­zumu z chi­rur­giczną bie­gło­ścią po­chwycę wraż­liwe ją­dro ta­jem­nicy, za­raz jed­nak po­grą­żam się w bez­kształt­nej we­so­ło­ści za­wie­si­stego idio­ty­zmu, z któ­rego wy­ry­wam sie­bie na­za­jutrz ude­rze­niem aspi­ryny i sody oczysz­czo­nej, aby po­ty­kać się w kap­ciach w dro­dze do pracy, nio­sąc ze sobą nie­od­wra­calną ma­to­wość eg­zy­sten­cji, tak gę­stą od błota ta­jem­nic jak pa­sta cu­krowa w mo­jej po­ran­nej fi­li­żance. Ni­gdy się to pani nie przy­da­rzyło, czuć, że jest się bli­sko, że za chwi­leczkę osią­gnie pani to, do czego dą­żyła pani la­tami, zre­ali­zuje pani pro­jekt bę­dący jed­no­cze­śnie pani roz­pa­czą i na­dzieją, że wy­star­czy wy­cią­gnąć rękę, aby go do­się­gnąć w nie­kon­tro­lo­wa­nej ra­do­ści, i na­gle pada pani na plecy, z pal­cami za­ci­śnię­tymi na ni­czym, a tym­cza­sem pra­gnie­nie albo pro­jekt od­da­lają się spo­koj­nie od pani drob­nym truch­tem obo­jęt­no­ści, na­wet na pa­nią nie łyp­nąw­szy? Może jed­nak pani nie zna tego ro­dzaju prze­ra­ża­ją­cej prze­gra­nej, może me­ta­fi­zyka sta­nowi dla pani wy­łącz­nie nie­do­god­ność tak prze­lotną jak efe­me­ryczne swę­dze­nie, może za­miesz­kuje pa­nią we­soła lek­kość za­cu­mo­wa­nych ło­dzi, ko­ły­szą­cych się nie­śpiesz­nie w au­to­no­micz­nym ryt­mie ko­ły­sek. Jedną z rze­czy, która zresztą za­chwyca mnie w pani – po­zwoli pani, że to wy­znam – jest nie­win­ność, nie nie­winna nie­win­ność dzie­cięca i po­li­cyjna, wy­ni­ka­jąca ze swego ro­dzaju we­wnętrz­nego dzie­wic­twa utrzy­ma­nego kosz­tem ła­two­wier­no­ści albo głu­poty, lecz nie­win­ność mą­dra, pełna re­zy­gna­cji, nie­mal ro­ślinna, rzekł­bym, z ta­kich, ja­kiej lu­dzie ocze­kują od in­nych i od sie­bie sa­mych, ta­kiej sa­mej, któ­rej pani i ja, tu­taj sie­dząc, ocze­ku­jemy od we­zwa­nego moją ręką kel­nera, kie­ru­ją­cego się do nas z wy­ra­zem twa­rzy chro­nicz­nie do­brego ucznia – nie­pewna, roz­ko­ja­rzona uwaga i ab­so­lutne lek­ce­wa­że­nie z ra­cji wą­tłego na­piwku na­szej wdzięcz­no­ści.

Po­ciąg pe­łen wa­liz i nie­śmia­łej nie­pew­no­ści ob­co­kra­jow­ców na ob­cej ziemi, któ­rej por­tu­gal­skość ja­wiła się nam tak pro­ble­ma­tyczna jak uczci­wość mi­ni­stra, po­to­czył się z na­brzeża ku mus­se­ques – slum­som Lu­andy po­dob­nym do na­puch­nię­tego czła­pią­cego go­łę­bia. Pstro­kata nę­dza osie­dli oka­la­ją­cych mia­sto, po­wolne uda ko­biet, wzdęte od głodu brzu­chy dzieci, sto­ją­cych nie­ru­chomo na zbo­czach, pa­trzą­cych na nas, cią­gną­cych na sznurku ża­ło­sne za­bawki, jęły bu­dzić we mnie dzi­waczne po­czu­cie ab­surdu, któ­rego na­trętny dys­kom­fort od­czu­wa­łem od wy­jazdu z Li­zbony, w gło­wie albo w brzu­chu, w for­mie fi­zycz­nie nie­zlo­ka­li­zo­wa­nego nie­po­koju, nie­po­koju, który je­den z obec­nych na okrę­cie księży zda­wał się po­dzie­lać, mę­cząc się po­szu­ki­wa­niem w bre­wia­rzu bi­blij­nych uspra­wie­dli­wień ma­sa­kry nie­win­nych. Spo­ty­ka­li­śmy się cza­sem nocą na po­kła­dzie przy re­lingu – on z książką w ręku, a ja z rę­kami w kie­sze­niach – żeby wpa­try­wać się w te same czarne, ma­towe fale, na któ­rych przy­pad­kowe od­bi­cia (ja­kich świa­teł? ja­kich gwiazd? ja­kich prze­ogrom­nych oczu?) prze­ska­ki­wały ni­czym ryby, jak­by­śmy w tej ora­nej śru­bami okrętu mrocz­nej po­zio­mej prze­strzeni po­szu­ki­wali ja­kiejś wy­ja­śnia­ją­cej od­po­wie­dzi na na­sze nie­wy­po­wie­dziane nie­po­koje. Stra­ci­łem tego księ­dza z oczu (ta­kie już zresztą moje prze­zna­cze­nie, że szybko tracę z oczu wszyst­kich na­po­tka­nych księży i ko­biety), ale pa­mię­tam z ostro­ścią sen­nego kosz­maru dziecka jego gry­mas mio­ta­ją­cego się No­ego, na siłę wci­śnię­tego do arki z by­dlę­tami cier­pią­cymi na kolkę, wy­rwa­nymi z ro­dzi­mych la­sów swo­ich urzę­dów, z klu­bów re­kre­acyj­nych, ode­rwa­nymi od sto­łów bi­lar­do­wych, aby rzu­cić ich w imię żar­li­wych i idio­tycz­nych ide­ałów na dwa lata smutku, nie­pew­no­ści i śmierci. Zresztą w praw­dzi­wość tej ostat­niej nikt nie wąt­pił – wiel­kie skrzy­nie wy­peł­nione trum­nami zaj­mo­wały znaczną część ła­downi i nieco ma­ka­bryczna gra po­le­gała na tym, aby spró­bo­wać prze­wi­dzieć ich przy­szłych miesz­kań­ców, pa­trząc na twa­rze in­nych i wła­sną. Tam­ten? Ja? Obaj? Naj­więk­szy gru­bas w głębi roz­ma­wia­jący z ka­pra­lem o prze­no­si­nach? Za­wsze kiedy prze­sad­nie przy­pa­truję się lu­dziom, oni za­czy­nają mi­mo­wol­nie przyj­mo­wać nie wy­gląd zna­jomy, lecz ma­skę po­śmiertną, którą na­sza fan­ta­zja ich znik­nię­cie uszla­chet­nia. Sym­pa­tia, przy­jaźń, na­wet nie­jaka czu­łość stają się ła­twiej­sze, sa­mo­za­do­wo­le­nie po­ja­wia się bez kło­po­tów, głu­pota zy­skuje sub­telny po­wab nie­win­no­ści. W su­mie oczy­wi­ście to na­szą wła­sną śmierć wi­dzimy w cu­dzych prze­ży­ciach i to w jej ob­li­czu, i przez nią, sta­jemy się po­tul­nymi tchó­rzami.

Nie chce pani przejść na wódkę? Le­piej sta­wia się czoło widmu ago­nii z pa­lą­cym ję­zy­kiem i żo­łąd­kiem, a ten ro­dzaj al­ko­holu z fla­konu, za­cią­ga­jący bab­ci­nymi per­fu­mami, po­siada do­bro­czynną cnotę roz­pa­la­nia mi nie­żytu żo­łądka i w kon­se­kwen­cji pod­no­sze­nia po­ziomu od­wagi, nie ma to jak zgaga na roz­pusz­cze­nie stra­chu, to także – je­śli pani woli, żeby zmie­nić ten nasz zwy­cza­jowy pa­sywny ego­izm w im­pul­sywne po­le­mi­zo­wa­nie, nie­zbyt inne w grun­cie rze­czy, ale przy­naj­mniej bar­dziej ak­tywne – se­kret słyn­nego wrzodu na żo­łądku Na­po­le­ona, ro­zu­mie pani, klucz do wy­ja­śnie­nia Wa­gram i Au­ster­litz. I te spodeczki z ma­lut­kimi rze­czami, tru­ją­cymi i sło­nymi, któ­rych ce­sarz z pew­no­ścią ni­gdy nie spró­bo­wał, prze­mie­rzą na­sze je­lita ni­czym ka­myczki żrą­cej sody, dzięki przy­pły­wowi kolki zdolne nas pchnąć ku naj­bar­dziej sza­lo­nym albo słod­kim przy­go­dom. Kto wie, czy skoń­czymy, ko­cha­jąc się nocą wście­kle jak no­so­rożce z bó­lem zę­bów, do­póki po­ra­nek nie oświe­tli blado po­ścieli sko­pa­nej na­szym roz­pacz­li­wym try­ka­niem? Są­sie­dzi z dołu stwier­dzą zdu­mieni, że spro­wa­dzi­łem so­bie do domu dwa wiel­kie zwie­rzęta, które się wza­jem­nie po­że­rają w kon­cer­cie wy­cia nie­na­wi­ści i po­rodu, i kto wie, czy taka no­wość roz­bu­dzi w nich od dawna uśpione hu­mory i do­pro­wa­dzi do tego, że się scze­pią na wzór tych ja­poń­skich puz­zli nie­moż­li­wych do roz­dzie­le­nia, chyba że dzięki nie­skoń­czo­nej cier­pli­wo­ści chi­rurga albo spraw­nego noża osta­tecz­nego ka­stra­tora. Czy jest pani w sta­nie przy­nieść śnia­da­nie do łóżka, pach­nąc już pa­stą do zę­bów Bi­naca i opty­mi­zmem? Po­gwiz­dy­wać przez sie­ka­cze jak dawni pie­ka­rze, opró­szone mąką anioły z ko­szy­kiem na ra­mie­niu, za­stę­pu­jący zmę­czone sowy – noc­nych straż­ni­ków, któ­rych wspo­mnie­nie sta­nowi je­den z naj­mniej me­lan­cho­lij­nych ob­ra­zów z mo­jego dzie­ciń­stwa? Czy jest pani w sta­nie ko­chać? Prze­pra­szam, py­ta­nie jest głu­pawe, wszyst­kie ko­biety są w sta­nie ko­chać, a te, które nie są w sta­nie, ko­chają same sie­bie po­przez in­nych, co w prak­tyce i przy­naj­mniej w pierw­szych mie­sią­cach jest nie­malże nie do od­róż­nie­nia od praw­dzi­wego afektu. Pro­szę się nie przej­mo­wać: wino pły­nie swoim kur­sem i nie­ba­wem po­pro­szę pa­nią o rękę – to nor­malne. Kiedy czuję się bar­dzo sa­motny albo wy­pi­łem za dużo, bu­kiet wo­sko­wych kwia­tów pro­jek­tów mał­żeń­skich po­czyna wy­kwi­tać we mnie ni­czym pleśń w za­mknię­tych sza­fach i staję się lepki, wraż­liwy, ki­czo­waty i kom­plet­nie słaby; to chwila, ostrze­gam pa­nią, żeby się roz­trop­nie usu­nąć pod byle pre­tek­stem, wsiąść do sa­mo­chodu z wes­tchnie­niem ulgi, za­dzwo­nić po­tem od fry­zjerki do ko­le­ża­nek i opo­wie­dzieć im ze śmie­chem o mo­ich pro­po­zy­cjach bez wy­obraźni. Tym­cza­sem i do owego mo­mentu, je­śli nie uzna pani tego za nie­sto­sowne, przy­sunę nieco bar­dziej swoje krze­sło i po­to­wa­rzy­szę pani przy kie­liszku czy dwóch.

Po­ciąg, który umknął z nami z tam­tej afry­kań­skiej Cruz Qu­ebrada i od jej ko­rony za­rdze­wia­łych żu­rawi oraz dłu­go­no­gich mew, po­rzu­cił nas w swego ro­dzaju ko­sza­rach przy Lu­an­dzie, gdzie be­to­nowe ba­raki pło­nęły z go­rąca, a pot skwier­czał na skó­rze jak przy­pa­lany tłuszcz. W po­miesz­cze­niach ofi­cer­skich – oto­czo­nych ba­na­now­cami o wiel­kich li­ściach z frędz­lami iden­tycz­nymi jak skrzy­dła pod­upa­dłych ar­cha­nio­łów – mo­skity prze­la­ty­wały przez siatki w oknach, żeby w ciem­no­ści wy­wo­ły­wać ra­zem uparty i wiotki szmer, w któ­rym śpie­wała moja krew, wy­sy­sana szyb­kimi hau­stami i wresz­cie uwol­niona ze mnie. Na ze­wnątrz za­ska­ki­wało mnie niebo o nie­zna­nych gwiaz­dach, od­no­si­łem cza­sem wra­że­nie, że ktoś na­ło­żył fał­szywy wszech­świat na mój zwy­czajny i że wy­star­czyło pal­cami ro­ze­rwać tę kru­chą i nie­praw­do­po­dobną de­ko­ra­cję, aby na nowo wkro­czyć w zwy­kłą co­dzien­ność, za­miesz­kałą przez zna­jome twa­rze i za­pa­chy, to­wa­rzy­szące mi z wier­no­ścią szcze­nia­ków. Ko­la­cje ja­da­li­śmy na mie­ście, w gło­śnych ogród­kach re­stau­ra­cyj­nych za­tło­czo­nych żoł­nie­rzami, gdzie po­śród ich ko­lan nędzni pu­cy­buci krę­cili się w kucki, ką­tem oka zer­ka­jąc na ich ka­ma­sze z gwał­towną mi­ło­ścią, albo fa­ceci bez nóg, nie­śmiało wy­cią­ga­jący przed sie­bie bożki wy­rzeź­bione ko­zi­kiem, ta­kie jak pla­sti­kowe wieże Be­lém z mo­jego ro­dzin­nego kraju. Biali otłusz­czeni fa­ceci z tecz­kami pod pa­chą wy­mie­niali por­tu­gal­skie pie­nią­dze na an­gol­skie z po­wścią­gli­wo­ścią znaw­ców li­chwia­rzy, wszyst­kie ulice wy­glą­dały na zwy­kłą ulicę Mo­rais So­ares, zbli­żały się i od­da­lały w po­śpiesz­nym la­bi­ryn­cie w kie­runku fortu, pro­win­cjo­nalny neon roz­kła­dał się na chod­ni­kach w ka­łu­żach mi­go­czą­cych po­ma­rań­czo­wa­wym ze­zem. Za­ko­twi­czony w za­toce okręt, który nas przy­wiózł, po­dwa­jał swoje od­bi­cie w wo­dzie, przy­go­to­wu­jąc się do wyj­ścia w mo­rze – miał wró­cić beze mnie w zimę i mgłę Li­zbony, gdzie pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści wszystko iry­tu­jąco trwało tak samo, w zwy­cza­jo­wym ryt­mie, po­zwa­la­jąc mi, wzgar­dzo­nemu, wy­obra­żać so­bie, co się wy­da­rzy w spo­sób nie­unik­niony po mo­jej śmierci i co było w grun­cie rze­czy prze­dłu­że­niem cie­pła­wej i neu­tral­nej obo­jęt­no­ści, bez en­tu­zja­zmu ani tra­ge­dii, które ja tak do­brze zna­łem, stwo­rzo­nych z dni po­zszy­wa­nych ze sobą w po­grze­bo­wej biu­ro­kra­cji wy­zby­tej nie­po­ko­jów pło­mien­nego żaru. Czy wie­rzy pani w unie­sie­nia, wiel­kie po­rywy, we­wnętrzne trzę­sie­nia ziemi, szy­bo­wa­nie w eks­ta­zie? Pro­szę nie ro­bić so­bie na­dziei, moja droga, tylko optyczna mi­sty­fi­ka­cja spryt­nej gry lu­ster – zwy­kłej ma­chi­na­cji te­atral­nej, bez in­nej rze­czy­wi­sto­ści, tylko kar­ton albo ce­lo­fan sce­no­gra­fii, które pa­nią kształ­tują – i siła na­szej wy­obraźni na­dają pani po­zór ru­chu. Tak jak ten bar i jego lampy art no­uveau o wąt­pli­wym smaku, jego by­walcy o sku­pio­nych gło­wach, po­wie­rza­jący so­bie prze­sło­dzone ba­nały w lek­kiej eu­fo­rii al­ko­ho­lo­wej, mu­zyka w tle przy­da­jąca na­szym uśmie­chom ta­jem­ni­czej głębi uczuć, któ­rych ni­gdy nie mie­li­śmy – jesz­cze pół bu­telki i uznamy sie­bie za Ver­me­era, tak spraw­nego jak on, po­tra­fią­cego przez do­mową pro­stotę jed­nego ge­stu wy­ra­zić wzru­sza­jącą i nie­wy­ra­żalną go­rycz na­szej kon­dy­cji. Bli­skość śmierci czyni nas ostroż­niej­szymi albo przy­naj­mniej roz­trop­niej­szymi; w Lu­an­dzie, cze­ka­jąc kilka dni na wy­jazd do strefy walk, ko­rzyst­nie wy­mie­nia­li­śmy me­ta­fi­zykę na ob­sce­niczne ka­ba­rety na wy­spie, po dziwce z obu stron, ku­beł z mu­su­ją­cym wi­nem Ra­po­se­ira na stole i drobną ze­zo­watą strip­ti­zerką roz­bie­ra­jącą się na sce­nie z tym sa­mym zmę­czo­nym wy­ob­co­wa­niem, z ja­kim stary wąż zrzuca skórę. Obu­dzi­łem się kilka razy w po­koju pod­łego pen­sjo­natu, nie wie­dząc na­wet, jak się tam zna­la­złem, ubie­ra­łem się w mil­cze­niu, wy­cią­ga­jąc buty spod czar­nego ko­ron­ko­wego sta­nika, z na­dzieją, że nie za­kłócę snu spo­wi­tego po­ścielą ciała, z któ­rego wi­dzia­łem tylko masę roz­czo­chra­nych wło­sów. Rze­czy­wi­ście, i zgod­nie z pro­roc­twami ro­dziny, sta­łem się męż­czy­zną; to swego ro­dzaju przy­gnę­bia­jące i cy­niczne łak­nie­nie, zro­dzone z ku­pi­dy­no­wej roz­pa­czy, z ego­izmu, i z po­śpie­chu, żeby ukryć się przed sa­mym sobą, za­stą­piło na za­wsze kru­chą przy­jem­ność dzie­cię­cej ra­do­ści, śmie­chu za­bal­sa­mo­wa­nego czy­sto­ścią, bez ogra­ni­czeń czy dwu­znacz­no­ści; śmie­chu, który udaje mi się sły­szeć, wie pani, od czasu do czasu, nocą, gdy wra­cam do domu, na pu­stej ulicy – roz­brzmiewa za mo­imi ple­cami w ka­ska­dzie szy­der­stwa.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: