- W empik go
Zagadka naszego współistnienia - ebook
Zagadka naszego współistnienia - ebook
Zagubiony w świecie, osiemnastoletni Krystian od początku liceum jest nieszczęśliwie zauroczony koleżanką z klasy, Kornelią, która w końcu po dwóch latach, zwraca na niego uwagę. Tworzy się między nimi więź. Jednak czy będzie ona chociaż w pewnym stopniu tak idealna, jak ją sobie zawsze wyobrażał? Powieść skierowana jest głównie do młodzieży, jednak osoby dorosłe, z zamiłowaniem do wspominania młodzieńczych bólów serca, również znajdą tutaj coś dla siebie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-715-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebo przecięte różową smugą wskazuje na to, że zaczyna świtać. Mrugam niemrawo oczami, po czym przecieram je pozbawionym sił gestem. Rzucam okiem na zegarek cyfrowy, który pełni również funkcję budzika. 4.28. Czyżbym znowu przesiedział całą noc?
Wyrywam z ucha słuchawkę, z której sączy się głos Chrisa Simpsona, po czym zerkam na kartkę papieru leżącą tuż przede mną na drewnianym biurku. Wzdycham ciężko, podpisuję się pod tekstem i wrzucam go do szuflady. Odchylam się na krześle, wciąż słuchając muzyki z lewej słuchawki. Przeczesuję ręką swoje jasnobrązowe włosy i tłumię ziewnięcie.
„Należałoby pójść spać, co Krystian?” — pytam samego siebie.
Nastawiam budzik na siódmą rano i kładę się do łóżka. Przez krótką chwilę patrzę na jaśniejące jesienne niebo, po czym odpływam.
„Znowu na mnie spojrzała” — taka myśl przychodzi mi do głowy kilka godzin później na lekcji polskiego.
Obok moich zmęczonych dłoni leży egzemplarz _Odzianego światłem_ mojego ulubionego poety, Rainera Maria Rilkego.
Naprawdę na mnie spojrzała.
Piszę imię _Kornelia_ na marginesie zeszytu. Imię dziewczyny, którą kocham miłością projekcyjną od początku liceum. Nigdy nie miałem odwagi się do niej odezwać, jednak piszę i myślę o niej bez przerwy.
Zostawiam wzrok utkwiony w Kornelii. Patrzę na jej ciemnoblond włosy, gdy przeczesuje je niedbale, lecz z gracją; na jej ubrane w wąskie dżinsy nogi, które z roztargnieniem krzyżuje pod ławką; na jej roześmiane oczy, gdy dzieli się z przyjaciółką czymś dla niej ważnym. Wzdycham bezgłośnie, pozwalając sobie zatracić się w jej widoku. Właśnie wtedy znów czuję na sobie jej wzrok. Uświadamiam sobie, że cały czas na nią patrzyłem, więc robi mi się głupio. Kornelia przybiera dziwnie smutny wyraz twarzy i odwraca się.
„Pozwól mi ze sobą porozmawiać, Kornelio” — formuję prośbę w swojej głowie — „Czuję, że to właśnie ty byś mnie zrozumiała.”
W drodze do domu szkicuję projekt na dodatkowe zajęcia z rysunku. Coś mnie rozprasza. Rozglądam się po wnętrzu autobusu. Dwa siedzenia dalej dostrzegam Kornelię. Zdumiony, czuję ucisk w gardle. Zauważa mnie i chyba zamierza obok mnie usiąść. Oj, bo skonam.
— Cześć, Krystian — uśmiecha się, wrzucając swój szary plecak pod siedzenie.
Nie mogę uwierzyć w to, co się właśnie dzieje. Jestem w stanie tylko kiwnąć głową.
— Mogę zerknąć? — wskazuje na mój rysunek.
Zapomnij. Wyzwałabyś mnie od świrów i kazała nie zbliżać się do siebie ani na krok.
— Nie… — zamykam swój zeszyt w zmechaconej płóciennej okładce.
Przez chwilę wygląda na zasmuconą.
— Chodzisz na rysunek? Czy… po prostu szkicujesz? — podejmuje jednak temat od nowa.
— Chodzę na zajęcia — odpowiadam, sztywnym jak tektura, tonem.
Co za kretyn ze mnie. Kornelia wydaje się dotknięta moim chłodem. Przez jakiś czas nic nie mówi.
— Jest w tobie coś niepokojącego.
Wzruszam tylko ramionami.
— Nie myśl sobie, że cię nie zauważyłam przez te wszystkie lata. Chciałbyś być niewidzialny, ale ci nie wychodzi — mówi, patrząc przed siebie.
— Muszę tutaj wysiąść — podnoszę się z miejsca. Nie umiem słuchać, gdy mówi o mnie.
— Ja też. Przeprowadzam się w tym tygodniu.
— Tutaj? — pytam bezmyślnie. Z minuty na minutę zachowuję się coraz durniej.
— Tam — Kornelia macha ręką — To jeden z tych bloków na Kańskiego.
Ach, mówi o tym eleganckim osiedlu z bramą przystrojoną mosiężnymi lwimi głowami. Klasa.
Wysiadamy z autobusu, czując jesienne powietrze, które tak uwielbiam.
— Odprowadzę cię — zdobywam się na propozycję. Takie akty odwagi to u mnie rzadkość.
— Miałam taką nadzieję — uśmiecha się lekko.
Wyjmuję słuchawkę z prawego ucha i jeszcze bardziej ściszam dźwięk.
— Kochasz muzykę, co? — odzywa się Kornelia, obserwując bacznie, co robię.
— Nie każdą. Przemawiają do mnie tylko tacy wokaliści, którzy swoim śpiewem skłaniają mnie do samobójstwa.
Miałem nadzieję, że ją to rozbawi, jednak żaden mięsień na jej twarzy nawet nie drgnął.
— Ale jeszcze nigdy nie próbowałeś tego zrobić?
To pytanie zbija mnie z tropu. Nie odpowiadam. Czuję się osaczony, bo wkroczyła na mój teren.
— Przepraszam — wzdycha Kornelia — Jasne, że nie chcesz o tym ze mną rozmawiać.
„W zasadzie, to jesteś jedyną osobą, z którą naprawdę chcę rozmawiać, Kornelio” — odpowiadam jej w głowie, po czym spuszczam wzrok. I tak zrobiłem duże postępy. Sam fakt, że na mnie spojrzała, radykalnie zmienił mój stan ducha.
— Nie jesteś nudny, Krystian. Uważam, że jesteś szalenie interesujący, jeśli choć trochę się otworzysz.
— Kto mówi, że jestem nudny?
— Dziewczyny z klasy, na przykład — Kornelia przewraca oczami — Co nie zmienia faktu, że uważają cię za przystojniaka.
Śmieję się gorzko, mimo że zaskoczyło mnie to, co powiedziała. Naprawdę myślałem, że nikt nie zwraca na mnie uwagi.
— Tak, jasne.
Kornelia przystaje przed swoim blokiem.
— Dzięki, że dotrzymałeś mi towarzystwa. Możliwe, że od teraz codziennie będziemy ze sobą wracać.
Moje serce niebezpiecznie się unosi. To chyba nazywa się radość. Powoli się uśmiecham.
— Miło mi będzie z tobą rozmawiać, Kornelio — wykrztuszam, próbując skupić się na tym, by patrzeć jej w oczy.
— Mam nadzieję, że następnym razem powiesz mi coś więcej! — mówi na odchodnym.
Na powrót raczę się muzyką, dobiegającą z moich słuchawek.
— _Star has fallen, way too soon for you_ — mamroczę pod nosem piosenkę zespołu Pop Unknown, po czym chowam ręce do kieszeni. Rozciąga się przede mną krajobraz stworzony przez moją ukochaną porę roku. Podeszwy moich butów szurają w rytm utworu, a mój wzrok uwięziony jest w częściowo ogołoconych z liści drzewach.
Rozmawiałem z Kornelią.
Otwieram drzwi do domu.
Ona naprawdę się do mnie odezwała.
Gdy jestem już w swoim pokoju, przesuwam tom wierszy Rilkego na bok, by zabrać się za przelewanie dzisiejszych myśli na papier.
Rozdarty na pół, czuję ból.
Ale czuję coś jeszcze,
Coś jeszcze czuje moje serce.
Szczęście? Nie, to niemożliwe.
To dla mej duszy zbyt ckliwe.
Nie mogę czuć szczęścia,
Dopóki nie pozbędę się złego zaklęcia.
Debilny słowotok zdruzgotanego gimnazjalisty. Zgniatam kartkę i wyrzucam ją do kosza na śmieci. Pozwalam utkwić swojemu spojrzeniu w gitarze akustycznej, stojącej w przeciwnym rogu pokoju.
„Kochasz muzykę, co?” — zapytała mnie Kornelia przed dwoma godzinami.
Kocham, jasne, że tak. Prawie tak bardzo jak muzykę kocham właśnie Kornelię.Rozdział drugi
— Mamo? — siadam przy stole w kuchni, bawiąc się rozdartą serwetką. Decyduję się na poważny krok w moich relacjach z matką. To, co powiedziała o mnie Kornelia tego popołudnia, wytrąciło mnie z równowagi. Na tyle, żeby w końcu wpuścić najbliższą mi osobę do swojego wnętrza. Chociaż na te kilka centymetrów. Przecież jestem jej to winien. Wzdycham ciężko, przygotowując się na najgorsze — Pamiętasz, jak znalazłaś te krwawe zacieki w wannie?
Patrzę na mamę. Stoi przy zlewie i przygryza nerwowo usta, słysząc moje pytanie. Wcale nie chcę jej tak krzywdzić, ale doszedłem do wniosku, że to nie było w porządku przez tak długi czas trzymać ją z dala od siebie.
— Nie skaleczyłem się wtedy przy goleniu — odrzucam serwetkę na bok, bo obydwie dłonie zaczynają mi szalenie drżeć — Przynajmniej nie niechcący.
— Co masz na myśli? — zakręca kran, po czym wyciera ręce. Głos jej się załamuje. Mamo, proszę, tylko spokojnie. O Boże, dlaczego ja to robię?
Nie odzywam się przez chwilę. Myślę, w jaki sposób przejść do sedna.
— To wszystko przez tę twoją muzykę — mówi oskarżycielskim tonem. Słyszę w jej głosie cichą walkę ze łzami, cisnącymi się jej do oczu. Czuję ukłucie poczucia winy w mostku — Sugerowałam ci delikatnie, byś przestał słuchać tych samobójczych jęków.
To właśnie ona. Maskuje swój smutek agresywnym tonem wzorowej matki. Zawsze tak robi.
— To nie samobójcze jęki, tylko muzyka pełna emocji. Nie zrozumiesz tego — odpowiadam półszeptem i kręcę głową. Podejrzewałem, że nic z tego nie będzie.
Mama przełyka ślinę.
— Chciałeś mi o czymś powiedzieć, czyż nie?
Patrzę jej w oczy.
— Kornelia dzisiaj ze mną rozmawiała.
Mimo swojej dotychczasowej smutnej agresji wydaje się zaintrygowana.
— Powiedziała coś, co mnie zdołowało. A mianowicie: _Jest w tobie coś niepokojącego_ — przesuwam wzrok w stronę okna — Zastanawiałem się, czy to aż tak po mnie widać.
— Co takiego, Krystianie? Co widać? — siada obok mnie.
Wznoszę oczy do nieba, żeby się nagle nie rozpłakać. W tym momencie muszę jej przekazać najważniejszą rzecz. Całego siebie. Siebie, którym jestem od dłuższego czasu i nie potrafię od niego uciec. Zaciskam powieki i otwieram usta z wielkim poczuciem winy, czającym się w moim gardle. To podobne do dynamicznego uczucia mdłości. Nic przyjemnego, naprawdę. Przed wypowiedzeniem pierwszego słowa czuję atak mrowienia i drżenia w okolicach ramion. Mamo, przepraszam…
— To, że nie potrafię odczuwać szczęścia — zaciskam powieki, jak najmocniej potrafię. Nie mogę wypowiedzieć żadnej sylaby, widząc reakcję mojej mamy — To, że się męczę i nie umiem sobie poradzić z życiem. To, że jedynym lekarstwem na mój pieprzony ból istnienia jest pisanie i, jak to określiłaś, samobójcze jęki. To, że eksperymentuję z nożem do tapet podczas kąpieli. To, że nocami nie śpię, tylko zalewam papier swoimi bezwartościowymi wywodami albo duszę się, rycząc w poduszkę jak dziecko. To, że czuję się nikim i sam nie potrafię sobie pomóc — przy wypowiadaniu ostatnich słów niebezpiecznie łamie mi się głos. To, co mówię, wychodzi z moich ust w tak zawrotnym tempie, że nie myślę nawet o tym, że mogę brzmieć zbyt oskarżycielsko, zupełnie jakbym próbował obwiniać ją o to, co się ze mną dzieje — A to, że Kornelia nawet na mnie SPOJRZAŁA, było tak nierealne, że nadal nie potrafię w to uwierzyć. Wiesz jak to jest, mamo? Nie umieć odczuwać radości? Tej jednej pieprzonej emocji, która podobno czyni życie piękniejszym? — w tym momencie naprawdę zaczynam płakać. Ryczeć jak ciota, która nie radzi sobie ze swoim marnym życiem.
Otwieram powoli oczy, próbując na nowo złapać oddech. Moja matka chowa twarz w dłoniach, a jej ramiona zaczynają się trząść.
O Boże, mamo.
Chyba nie miała pojęcia, co tak naprawdę przeżywam. Spogląda na mnie kątem oka. Ocieram łzy rękawem bluzy.
— Czemu nigdy o tym nie mówiłeś, Krystianie? — podnosi głos, który jest teraz przedziwnie zdławiony. Nadal walczy ze łzami. W tym momencie bardzo prawdopodobne jest to, że zaraz się podda. Nie wytrzyma tego. Powiedziałem chyba o wiele więcej, niż powinienem. Chyba nawet sam do końca nie wiedziałem, że tyle emocji we mnie siedzi.
— Nie umiałem — krzywię się żałośnie, jakby coś mnie bolało. I boli w rzeczywistości. Czuję, że sprawiłem mojej mamie zawód — Nie umiałem. Przepraszam, mamo.
Matka ściska moją rękę i podnosi do swojego serca. Nie mówi nic jednak. Mruga powiekami, spod których uwalnia pojedyncze łzy. Znów zaczyna mnie kłuć w mostku, tym razem dużo bardziej intensywnie. Przeze mnie płacze. To ja wszystko schrzaniłem.
— Od dwóch lat jedyną osobą, z którą chcę o tym porozmawiać, jest właśnie Kornelia — wyznaję — Nie gniewaj się na mnie, nie chcę, żebyś była smutna z mojego powodu.
Uśmiecha się przez łzy, a przynajmniej próbuje. Krzywizna jej warg wygląda zbyt żałośnie, by móc to nazwać uśmiechem. Odpuszcza więc.
— Czy zrobiłam coś źle? — spuszcza wzrok — Mogłam zareagować w którymś momencie i nie zrobiłam tego? — agresja w jej głosie znowu się nasila — Powiedz mi, Krystianie. Dlaczego zamiast przyjść z tym do mnie, zacząłeś się krzywdzić? Naprawdę myślałeś, że sam się z tym uporasz? Nożem do tapet? Chryste — na powrót ukrywa twarz w dłoniach.
Cholera.
— To wcale nie tak — drapie mnie w gardle. Napływa kolejna fala płaczu — Widzę, że to nie jest dobre wyjście, ale zwyczajnie nie potrafiłem otworzyć swojej głupiej gęby, by powiedzieć o tym komukolwiek, nawet tobie — pociągam nosem ze złością — Mimo że przez cały czas byłaś najbliżej. I wiedziałem, że jeśli w końcu się na to zdobędę, to będziesz pierwszą osobą, która będzie tego świadkiem — wycieram dłonią zapuchniętą od płaczu twarz — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką wspaniałą mamą jesteś. Przepraszam, że doprowadziłem do czegoś takiego. Naprawdę mi przykro, wcale nie jest mi z tym łatwo.
Moja mama milczy. Siedzi na krześle z wyprostowanymi plecami. Po jej twarzy spływają ostatnie łzy. Minutę później ściera je, jakby gniewnie, wierzchem dłoni i podnosi wzrok na mnie.
— Doceniam to, co powiedziałeś, Krystianie — teraz jest bardzo poważna — Chciałabym, żebyśmy od teraz więcej ze sobą rozmawiali. Znajdywali jakieś wyjście. Cokolwiek.
Przytakuję prędko.
— Z tobą po swojej stronie dam sobie radę — kolejna próba uśmiechu, tym razem z mojej strony.
Mama też się uśmiecha. Wychodzi jej to lepiej niż poprzednio.
— Damy sobie radę, kochanie — zapewnia mnie troskliwie. Gdzieś znika cała agresja, którą była przepełniona jeszcze przed chwilą — I mam nadzieję, że ta dziewczyna nam w tym pomoże.
Wstaje, a ja razem z nią. Przytulam się do niej i chowam twarz w jej szyi. Głaszcze mnie po głowie powolnymi ruchami.
— Jeszcze nie wiem, co z tym zrobić, cały czas jestem w szoku — mówi cicho, jeszcze trochę łamiącym się głosem — Prawdę mówiąc, jestem przerażona. O Boże. Najbardziej zabolało mnie to, że zamiast rozmowy wybrałeś… okaleczanie się.
— Przepraszam — powtarzam.
— Już dobrze. Od teraz będzie lepiej, tylko musimy się obydwoje o to postarać.
— Tak.
— Obiecujesz mi, że już nigdy więcej się nie skrzywdzisz?
Przygryzam wargę z całej siły. To warunek jak na razie niemożliwy do spełnienia.
— Będę nad tym pracował — mamroczę.
— Proszę — drżenie jej głosu znowu się pogłębia.
— Dobrze, obiecuję — mówię, zły na siebie, bo wiem, że nie poradzę sobie z dotrzymaniem słowa. Będę czuł się winny za każdym razem, gdy moja wola nie będzie na tyle silna, by zrezygnować z myśli o autodestrukcji. O tym, żeby chociaż przez chwilę porzucić myśl o swojej psychice i zająć się ciałem. Ciałem beznadziejnego frajera, który nie potrafi przejąć inicjatywy w swoim życiu. W żadnej sprawie. Nawet tej błahej.
Przez sekundę nawet wierzę mamie w to, że od teraz będzie lepiej.
Bo będzie. To przecież zupełnie nowy początek.
Prawda?
Godzina 22.00. Siedzę po turecku na zasłanym łóżku ze słuchawkami w uszach, ubrany w T-shirt zespołu Tigers Jaw i bokserki. Moja ulubiona piżama. Wzdycham, próbując po raz dziesiąty zrozumieć coś z chemii. Odrzucam podręcznik na bok i biorę do rąk swój zeszyt do zajęć z rysunku. Mamrocząc pod nosem wers z piosenki _Still Life Silhouette_ zespołu Waterpistol, próbuję odwzorować na papierze twarz Kornelii. Gdy to robię, czuję po raz kolejny coś, co mogłoby być radością. Zdaję sobie sprawę, że jutro ją zobaczę i znów będziemy razem wracać autobusem. Mam ochotę śpiewać. Ze względu na późną godzinę, odrzucam pomysł z gitarą, by nie zdenerwować sąsiadów. Po godzinie kończę portret, zdmuchuję opiłki ołówka i przyglądam się rysunkowi. Tak bardzo chciałbym ją już zobaczyć.
— Krystian? — do pokoju zagląda mama — Kładziesz się już?
— Za chwilę — odpowiadam i chowam zeszyt do plecaka — Nie chce mi się spać.
— Pamiętaj, że o wszystkim możesz ze mną porozmawiać — uśmiecha się ledwo dostrzegalnie — Ale nie czuj się osaczony ani nic. Zależy mi tylko na tym, żebyś nie był z tym sam.
— Dziękuję, mamo.
— Dobranoc, muszę iść się położyć.
— Śpij dobrze.
Znowu zostaję sam. Rozglądam się po pokoju, przesuwając wzrokiem po plakatach przyklejonych na ścianach, kolekcji książek i płyt na regałach oraz zdjęciach na szafie.
Ciekawe czy kiedyś przykleję tu zdjęcie z Kornelią…
Otwieram okno na oścież, wyglądam przez nie i wdycham nocne powietrze, nasączone depresyjną jesienią. Gdy patrzę na oddalone światła latarni, rozmywa mi się wzrok i zaczynają piec mnie oczy. Zawsze tak się dzieje, gdy za długo się wpatruję w uliczne lampy. A przynajmniej tak sobie wmawiam.
Chwilę jeszcze stoję przy oknie, po czym, z rezygnacją, w końcu je zamykam.
Na zajęcia z rysunku przychodzę pięć minut przed czasem. Stawiam plecak na podłodze, wyciągam z niego zeszyt, ołówek 6B i gumkę, po czym zaczynam studiować krytycznym okiem swój wczorajszy portret Kornelii. Nie wyjmuję słuchawek z uszu.
— Dzień dobry, Krystianie — z zamyślenia wyrywa mnie głos nauczyciela, pana Tarksińskiego, prowadzącego zajęcia artystyczne. Ledwo go usłyszałem przez tę muzykę.
— Dzień dobry — niespiesznie wyjmuję słuchawki, po czym wrzucam je razem z telefonem do plecaka.
— Jakiś nowy szkic? — zagaduje — Mogę zobaczyć?
Przypomina mi się wczorajsza rozmowa z Kornelią i moment, gdy zapytała: _Mogę zerknąć?_, prawie identycznym tonem jak pan Tarksiński. Uśmiecham się mimowolnie.
— Proszę — podaję mu swój zmechacony zeszyt — Wczoraj trochę rysowałem.
Nauczyciel lustruje uważnym okiem moje bazgroły.
— Ładna dziewczyna — mruga do mnie okiem — Bardzo dobry szkic, jestem wielkim fanem twojej kreski.
Kiwam mu głową, lekko zakłopotany. Oddaje mi szkicownik.
— Widzę, że jesteś dzisiaj w dobrym humorze — nie ukrywa zdziwienia, chociaż wydaje się, że jest z tego faktu zadowolony — To nieczęste zjawisko.
Pan Tarksiński od początku zyskał moją sympatię. Jego styl bycia, wiedza artystyczna i wyrozumiałość wzbudziły u mnie swego rodzaju zaufanie, więc nie miałem nic przeciwko rozmowie z nim od czasu do czasu.
— Może skończę z łatką wiecznie smutnego chłopca — wzruszam ramionami.
— Uważaj, bo stracisz polot — grozi mi palcem.
Po zajęciach, których tematem było studium ruchu zwierzęcia, rozglądam się po korytarzu w poszukiwaniu Kornelii. Nigdzie jednak jej nie widzę. Wzdycham bezgłośnie, kierując się do sali, w której miała się odbyć następna lekcja.
„Nie” — mówię w myślach i zawracam w stronę wyjścia — „Nie dam rady”.
Zarzucam kaptur na głowę, chowam ręce w kieszeniach i wychodzę ze szkoły. Nie ma wiatru, a temperatura na oko wynosi 15 stopni. Idealna pogoda. Rozkoszuję się piosenką _Brilliance_ zespołu Penfold, grającą trzeci raz z rzędu w moich słuchawkach. Idąc przed siebie, czuję się jak w transie.
_If I wake up blind, with the sun in my eyes…_
Zamykam na moment oczy i przystaję na krańcu chodnika.
_But I’m too scared to explain why only days ago,_
_I’m sure I died…_
Biorę głęboki wdech. Nic innego się nie liczy.
„Gdzie jesteś, Kornelio?” — pytam, choć wiem, że nikt mi na to pytanie nie odpowie. Pragnę jej obecności, pragnę znów z nią porozmawiać.
Może to mi się tylko śniło? Może Kornelia mi się śniła? Może ona w ogóle nie jest prawdziwa?
Znów wdycham głęboko powietrze, trzymam je długo w nozdrzach i wydmuchuję powoli. Próbuję oszukać samego siebie i zmusić się do zachowania spokoju. Muszę być zupełnie głupi, myśląc, że do uładzenia własnego umysłu wystarczy miarowy i stabilny proces oddychania.
Nagle zauważam dziewczęcą postać, zbliżającą się do mnie z naprzeciwka.
— Krystian, a ty nie na angielskim? — zadaje mi pytanie. Kornelia ma szeroko otwarte oczy, czapkę nasuniętą nad same brwi i kąciki ust skierowane ku dołowi.
Jestem zbyt zszokowany jej przyjściem, by jakkolwiek zareagować.
— Jak chcesz zdążyć, to lepiej się pospiesz. Chyba że… chciałeś zwiać — leciutko się uśmiecha.
— Chciałem zwiać, by cię poszukać — mruczę, wiedząc, że Kornelia nie może tego usłyszeć.
— Co mówiłeś?
Kręcę głową w odpowiedzi.
— Ja idę na lekcje, więc…
Przesuwam się w lewą stronę, by ją przepuścić.
— Ech, Krystianie, aż mnie korci, żeby z tobą porozmawiać, ale wagarowanie nie jest w moim stylu — wzdycha.
Nadal nic nie mówię. Kompletnie nie wiem, co robić. Uszło ze mnie całe powietrze, którego się jeszcze przed chwilą nawdychałem. Uleciała cała siła i zostawiła mnie w marnym stanie.
— Wybacz — mówię w końcu.
— Co? — nie rozumie.
— Mogę wrócić.
Kornelia kręci głową.
— Do niczego cię nie zmuszam, nie przejmuj się.
— Ale nie odprowadzę cię do domu.
Krzywi się uroczo.
— Nie wiem, czy to przeboleję.
— Ja nie.
Te dwa słowa wywołują radosny uśmiech Kornelii.
— Może poczekasz na mnie na przystanku?
Przytakuję, po czym próbuję się uśmiechnąć, jednak niezbyt mi to wychodzi.
— Wybacz — mówię znowu, po czym odwracam się, spuszczając wzrok.
— Nie mam czego! — woła za mną Kornelia i szybkim krokiem zbliża się do drzwi szkoły.
Siadam na chodniku w miejscu, w którym stałem, wyjmuję swój notes, długopis z cienkim czarnym wkładem, pogłaśniam muzykę i zaczynam pisać.
I’m just a piece of paper, ready to rip
Rip it off,
Rip it away,
Rip me apart.
Ocieram ukradkiem spływającą mi łzę. Jestem na siebie okropnie zły. Zaciskam wargi w cienką kreskę i patrzę przed siebie. Ulica wydaje się całkowicie wyludniona. Nie przejeżdżają żadne samochody, a ludzie nie spacerują, mimo tak pięknej pogody.
When you’ll finally figure out
Why you shouldn’t meet me
Then it could be just too late
To care about it, to care about.
Zamykam notes. Zaczynam się trząść i to na pewno nie ze względu na niską temperaturę.
Muszę gdzieś iść. Muszę _stąd_ iść.
Gwałtownie wstaję, a w konsekwencji zaczyna okropnie boleć mnie głowa. Przykładam palce do skroni i próbuję uśmierzyć ból.
Walczę ze łzami. Walczę z tą nagłą migreną.
Wolnym krokiem wracam do domu, nie podnosząc już głowy.Rozdział trzeci
Parę godzin później, po krótkiej kontrolnej rozmowie z mamą, dwóch kubkach czarnej herbaty i czterdziestu przesłuchanych piosenkach, stoję na przystanku przy Urzędzie Miasta i czekam na Kornelię. Zauważam ją, lecz nie jest sama. Rozmawia z jakimś chłopakiem, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Jest ubrany w szary elegancki płaszcz, na nogach ma drogie mokasyny, a zamiast plecaka, na ramieniu zawieszoną skórzaną teczkę. Zaciskam prawą rękę w pięść i chowam ją do kieszeni bluzy.
Tylko nie to… Jeszcze brakowało jakiegoś niebrzydkiego, bogatego, eleganckiego, IDEALNEGO wręcz chłopaka, w którym Kornelia mogłaby się bez trudu zakochać. Świetnie, cudownie.
Patrzę z narastającą złością i goryczą na mały kamień, walający się tuż przy moim bucie.
— Na razie, zdzwonimy się! — słyszę głos tego chłopaka.
— Pa! — aksamitny głos Kornelii — Krystian! — w końcu zwraca się do mnie — Poczekałeś!
— Tak.
— Powiesz mi, co się dzieje? — dotyka lekko mojego ramienia.
Bezwiednie się odsuwam. Kornelia natychmiast cofa rękę. Gdy uświadamiam sobie, co właśnie się stało, mam ochotę uciec.
— Przepraszam, jestem do niczego.
Kręci głową.
— Spóźniłam się?
Zaprzeczam.
— To o co chodzi?
— O nic, przepraszam — wyjmuję słuchawki z uszu. Nagle robi mi się ciemno przed oczami. Na sekundę tracę równowagę, jednak po chwili odzyskuję kontrolę nad ciałem.
— Źle się czujesz? Zaprowadzić cię do lekarza? Albo do domu? — Kornelia najwyraźniej zaczyna się martwić.
— Nie czuję się najlepiej, ale po prostu pojedźmy do domu, dobrze?
Kiwa głową, po czym wsiadamy do autobusu, który właśnie nadjechał. Zajmujemy miejsca obok siebie. Założywszy kaptur na głowę, opieram ją o szybę. Ignoruję jej denerwujące drganie. Sekundę później nie mogę już wytrzymać i odsuwam się od okna.
— Mam nadzieję, że niedługo zaczniesz mi więcej mówić — odzywa się Kornelia — Chciałabym móc ci pomóc… albo chociaż cię zrozumieć.
Czuję lekkie ukłucie w mostku.
— Tylko po co? Po co to wszystko?
Wydaje się lekko zbita z tropu.
— Co wszystko? Nie chcesz ze mną rozmawiać? Zrozumiem, jeśli uważasz, że nie jestem odpowiednią osobą…
— JESTEŚ IDEALNĄ OSOBĄ — przerywam jej.
Autobus jest niemal pusty. Żaden z pasażerów nie ogląda się na rozgrywającą się między nami scenę. Oczy Kornelii znów są szeroko otwarte, dokładnie tak, jak rano.
— Chciałbym móc powiedzieć ci wszystko, rozumiesz?
Przełyka ślinę.
— Ale nie możesz — dokańcza moją myśl.
— Nie potrafię. Nigdy nie potrafiłem.
Z autobusu wysiada reszta pasażerów. Zostajemy tylko we dwoje.
— Moja mama usłyszała cokolwiek dopiero wczoraj — ciągnę — Nigdy wcześniej nie umiałem powiedzieć jej nic o tym, co czuję, co przeżywam i o czym myślę.
— Ale już teraz wie?
— Mniej więcej.
Chwila ciszy. Kornelia przesuwa lekko czapkę na głowie.
— Przepraszam, że się narzucam.
— Widzisz przecież, że to właśnie nie w tym rzecz.
Bierze głęboki oddech.
— Nie poszedłeś do szkoły, tylko dlatego, że się źle czułeś?
— Tak. Codziennie źle się czuję.
Kornelia chyba nie rozumie, że nie mówię o dosłownym fizycznym samopoczuciu. Nie podejmuje tematu.
— Ale byłem na zajęciach z rysunku. Mieliśmy studium ruchu zwierzęcia — dodaję szybko.
Uśmiecha się smutno.
— Lubię czasem porozmawiać z Tarksińskim. Wydaje się jakby wszystko i wszystkich rozumiał. Świetny z niego facet.
— Tak, na pewno taki jest — Kornelia patrzy przed siebie, jakby była kompletnie nieobecna. Może straciła zainteresowanie rozmową.
Przestaję się odzywać. Mój limit odwagi się skończył.
— Chciałbyś wiedzieć, co było na lekcjach? — pyta.
Wzruszam tylko ramionami.
— Pan Jeżomek z polskiego pytał o ciebie. Chciał z tobą porozmawiać o twoim wypracowaniu dodatkowym. O tym, które…
— Wiem które. Podejdę do niego w poniedziałek rano. Chodzi o rozszerzoną maturę. Jeżomkowi zależy na tym, żebym uperfekcyjnił swoją sztukę pisania.
— Istnieje takie słowo jak _uperfekcyjnił_? — śmieje się Kornelia.
— Pewnie nie, ale idealnie opisuje to, czego on ode mnie wymaga — uśmiecham się — Więc piszę, piszę i piszę. Przynajmniej dobre to, że bardzo lubię to robić.
— Rysujesz, piszesz… jesteś kreatywny, tak?
— Tak, chyba tak. Lubię tworzyć. Przelewać swoje bezwartościowe myśli i pomysły na trwalsze tworzywo niż pamięć.
— Same twoje wypowiedzi są już tak filozoficzno-artystycznie piękne…
— Nie przesadzaj. Jestem zwykłą ofiarą, która gada, co popadnie.
— Widzisz? Przynajmniej więcej mówisz! Rozgadałeś się!
Kręcę głową.
— Wszystko przez ciebie.
Kornelia znów się śmieje.
— Nieprawda. Sam mówisz, ja tylko z tobą rozmawiam.
— Nie _tylko_, lecz _aż_, Kornelio. Zauważ, że nikt ze mną nie rozmawia.
— Oprócz nauczycieli. Czyli jednak jesteś mądry!
Spuszczam wzrok z cichym śmiechem.
— W każdym razie dzięki za takie miłe słowa. Rzadko słyszę takie coś.
— Nie dziękuj za prawdę — mruga do mnie porozumiewawczo — Wysiadamy?
Tego wieczoru jest inaczej. Siedzę na łóżku przy otwartym oknie. Tym razem nie słucham muzyki ze słuchawek, tylko z głośników. Jest piątek, więc nie muszę się przejmować porannym wstawaniem. Pokrywam kartkę zeszytu czarnymi gwiazdkami, myśląc o dzisiejszej rozmowie z Kornelią. I o tym, kim był ten chłopak w szarym płaszczu i mokasynach. Wzdycham. Mam nadzieję, że będę mógł się z nią zaprzyjaźnić, nie znudzi jej się rozmawianie ze mną i nie zostawi mnie w najdramatyczniejszym dla mnie momencie.
Biorę do ręki _Odzianego światłem_, nucąc piosenkę Just Friends. _Ghost_, o ile w ogóle można ją nucić. Kartkuję książkę w poszukiwaniu inspiracji.
_A potem cisza, I w ciszy potężnej_
_Nie odrywam od ciebie wzroku —_
_Zatrzymanej w nim miękko i niedosiężnej,_
_Gdy rzecz jakaś przesuwa się w mroku._
Mój głęboki oddech przeszywa pokój na wylot. Odkładam na chwilę książkę i otwieram swój zeszyt.
„Kornelio, gdy już ze mną porozmawiasz… proszę, postaraj się mnie zrozumieć” — piszę podłużnymi, poskręcanymi literami. — „Nie chcę znów zostać sam”.
Pomimo wczesnej godziny wieczornej, czuję ogarniającą mnie senność. Wyłączam światło, odkładam zeszyt na biurko, głośniki zamieniam na słuchawki i układam się do snu.
_Świat wiruje. Nagle wszystko się stabilizuje, jednak przez moment nic nie widzę. Chwilę potem moim oczom ukazuje się spalony las. Nie ma śladu ognia ani dymu. Najwidoczniej spóźniłem się na ratowanie natury. Rozglądam się, bo nie wiem, co innego robić._
_— Tutaj! — dziewczęcy, tak bardzo znajomy, głos zwabia mnie w kierunku ściętego pnia._
_— Nie widzę cię — mówię głośno, mając nadzieję, że mnie słyszy._
_— Hej, tutaj — słyszę ciepły głos Kornelii tuż nad moim ramieniem._
_Odwracam się. Moje serce się roztapia. Patrzy mi głęboko w oczy. Jednak zauważam coś niepokojącego._
_— Nie płacz — mówię pospiesznie, sam czując narastający smutek._
_— Nie płaczę — brzmienie jej głosu rzeczywiście nie sprawiało wrażenia, jakby miała płakać — Masz zwidy?_
_— Pada deszcz?_
_Kręci głową._
_— Jeszcze się nie otrząsnąłeś?_
_— Po czym? — nadal patrzymy sobie prosto w oczy._
_— Nic nie pamiętasz?_
_Zaczynam się denerwować. Jestem totalnie skołowany, o czym ona mówi?_
_— Chciałbym pamiętać, ale nawet nie wiem, o czym ty mówisz — mówię spokojnym tonem. Zupełnie niewspółgrającym z ruchami mojego serca._
_— Nic dla ciebie nie znaczę?_
_— Co ty mówisz? Znaczysz… wszystko — przełykam z trudem ślinę._
_— Kłamiesz — jej obraz zaczyna mi się rozmywać._
_— Nigdy tobie nie skłamałem. Nie usłyszałaś ode mnie nawet jednego, małego kłamstwa._
_Kornelia jednak nic już nie mówi. Sekundę potem znika zupełnie. Żal ściska moje serce._
_— Kornelio — szepczę, pozbawiony nagle sił — Korne…_
Budzę się, cały we łzach. Prawą ręką przejeżdżam sobie po twarzy. Czując strużkę na policzku, zaczynam się trząść. Zostawiłem otwarte okno zeszłego wieczoru. Z cichym westchnieniem wstaję i je zamykam. Niebo daje pierwsze oznaki budzenia się do życia. Chmury barwione różowymi farbami rozlały się na sino-niebieskim niebie. Patrzę na budzik. 5.20.
Ani myślę znowu zasnąć. Wygrzebuję się z pościeli, zakładam spodnie, bluzę i wychodzę z domu, starając się za bardzo nie hałasować.
Nie mam psa, żeby mieć wymówkę na spacery o świcie.
Otwieram drzwi klatki, witając wzrokiem konia, obserwującego świat zza drewnianej zagrody. Wtłaczam do płuc rześkie powietrze, oczekujące na wschód słońca.
Rezygnuję ze słuchania muzyki. Zamiast tego wsłuchuję się w naturalne dźwięki przyrody. Nie mam ze sobą nawet swojego zeszytu, by napisać lub naszkicować coś pod wpływem weny.
Idę wolnym krokiem na rozległą polanę za lasem.
Patrzę na świat pozbawiony jaskrawości. Pozbawiony radosnych promieni słońca. Metafora mojej duszy. Duszy niedotlenionej szczęściem.
Staję na środku polany, rozkładam ręce i krzyczę. To przeraźliwie głośny i bezsilny zarazem krzyk. Gdy moje gardło rozpaczliwie daje o sobie znać, kładę się na ziemi, gapiąc się w niebo. Oczyszczony z myśli i uczuć. Przede wszystkim tych złych. Staram się nie pamiętać o bólu, który odczuwam, o Kornelii, czy o swoich głupich depresyjnych stanach. Zanurzam się całym sobą w naturze, w jej ogromie i przewadze nad nic nieznaczącymi ludźmi.
Czuję spokój.
Spokój.
Ciszę.
Moje lekko przymknięte oczy dostrzegają jeszcze szaro-niebieskie niebo, gotowe na przybycie słońca.
Czuję błogi spokój.
Nic więcej.
Chyba zapadam w sen.
— Krystian! — słyszę głos osoby, tak bardzo przeze mnie kochanej.
Wydaje mi się, że to nadal sen, zresztą ten sam, który śnił mi się przez całą noc.
— Krystian — powtarza spokojniej.
Mrugam oczyma. Próbuję się obudzić. Czuję, że Kornelia trzyma mnie za rękę. Jest zdenerwowana. Dłoń lekko jej drga.
— W końcu — czuć ulgę w jej oddechu, gdy otwieram oczy — Znalazłam cię tutaj parę minut temu.
— Co robisz o tej godzinie na dworze? — pytam, siadając z trudem.
Patrzy mimowolnie na ekran komórki.
— Jest dziewiąta. Wyszłam z psem — pokazuje mi smycz — Ten mały brudas uwielbia tutaj biegać.
— Chyba nie ma psa, który nie lubiłby tu biegać.
Kornelia się uśmiecha.
— Tak tutaj wygodnie, że zdecydowałeś się zdrzemnąć?
Kręcę głową ze śmiechem. Powinienem zażartować i przyznać jej rację, ale moja wrodzona szczerość mi na to nie pozwala.
— Nie mogłem spać w domu.
— Nie słuchałeś muzyki — zauważyła zdziwiona — To do ciebie niepodobne.
— Czy ja wiem? Czasami potrzebuję spędzić trochę czasu sam na sam z naturą. To oczyszczające.
— Wierzę. Lepiej się po tym czujesz?
– Na pewno lepiej, niż gdy wychodziłem z domu. Głowę miałem tak pełną wszystkiego, że w końcu musiałem upaść pod jej ciężarem.
Kornelia wybucha śmiechem. No dobra, raz mi się udało. Jak żartować, to tylko z prawdy.
— Napisałeś coś ostatnio?
— Codziennie coś piszę — wyznaję — Jedno zdanie gorsze od drugiego.
— Jesteś taki samokrytyczny!
— Stwierdzam tylko fakty.
Kręci głową. Nie zgadza się z moimi słowami.
— E-e. Czytając własne dzieło, nie jesteś obiektywny. Potrzebujesz oceny kogoś z zewnątrz.
— Tak bardzo chcesz przeczytać ten mój stek bzdur?
— Oczywiście!
— Dobrze, w takim razie jesteś pierwsza w kolejce.
„Kim jest ten chłopak, Kornelio?!”
Między nami następuje chwila milczenia.
— O czym myślisz? — pyta niespodziewanie.
— Nie chciałabyś wiedzieć — wpatruję się uparcie w krajobraz przed sobą. Nie jestem w stanie spojrzeć Kornelii w oczy.
— Czyżbyś myślał o rozcięciu swojej ręki wyjątkowo ostrą żyletką, nucąc przy tym jakiś jęczący kawałek i połykając strumienie łez, ściekających po twoich policzkach? — mruczy ironicznie, nie chcąc spuścić wzroku z mojej twarzy.
Nie potrafię się zaśmiać, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że nie chciała mnie obrazić. Dlaczego to powiedziała?
— Krystian, przepraszam…
Wstaję. Mam dość.
— Może tak właśnie jest. I co? Takie to dla ciebie zabawne? Cieszę się, że ty jesteś normalna i nie brakuje ci szczęścia w życiu. Naprawdę, moje gratulacje — wyrzucam z siebie i z wściekłością odchodzę.
Narzucam kaptur na głowę, wkładam słuchawki do uszu i chowam ręce w kieszeniach. Czemu akurat ona musi się ze mnie nabijać? Czemu jedyna osoba, na której tak bardzo mi zależy…? Każdy, ale nie Kornelia…
Wpadam do domu, siłując się ze sobą, nie pozwalam łzom wydostać się na zewnątrz. Próbuję opanować drżenie oddechu i całego ciała, przygotować się na wykrztuszenie jakiejkolwiek odpowiedzi mojej matce, która zapewne zapyta mnie, gdzie się podziewałem. Wyrywam słuchawki z uszu, ściągam buty i nie rozglądając się, zamykam za sobą drzwi do pokoju. Chwytam czystą kartkę papieru, ołówek mechaniczny i siadam na podłodze. Nie potrafię dłużej powstrzymywać się od szlochu. Przygryzam wargę, pisząc w tempie szybszym od swojego oddechu. Kostki bieleją mi od ściskania ołówka. Wrażenie ściskania przenosi się na moją obolałą głowę.
Już nie zawrócę.
Nie potrafię odciąć złego od dobrego.
Opuszcza mnie wszelka siła.
Nie mogę.
Potem z całej siły wbijam wystający z ołówka wkład w rękę.Rozdział czwarty
4.30 rano. Poniedziałek. Nie mogę zmrużyć oka. Boli mnie całe ciało. Matka o nic mnie nie pyta. Nie pytała przez cały weekend. Pozwoliła mi spędzić go po swojemu. Nie proponowała wspólnego oglądania filmu lub nawet rozmowy. Zostawiła mnie, na moją niemą prośbę.
W mojej głowie wybucha co rusz kakofonia alarmów. Ściskam skronie drżącymi palcami, modląc się, by to okropne uczucie ustąpiło. Żebym mógł już wstać i wyjść. Wyjść z domu, a najlepiej z siebie samego i nie czuć tego wszystkiego.
Patrzę na swój budzik, pokazujący godzinę 4.35. Jeszcze tylko 2 godziny do pobudki. Wciskam twarz w poduszkę, zagryzam wargi, wpijam się nogami i rękami w materac łóżka.
„Zaśnij” — powtarzam sobie — „Zaśnij”.
_Wiruję. Może znajduję się w samym środku tornada? Wiru wodnego? A może…_
_— Krystian! — słyszę głos mojej mamy._
_Wzdycham._
_— Krystian!_
_Głos się oddala._
_— Mamo?_
_Słyszę tylko ciche jęki. Brzmią jak moje własne, jednak jestem przekonany, że nic nie mówiłem._
_— Dotknij tutaj — na linii mojego wzroku pojawia się dziewczęca ręka. Chwyta moją dłoń i kładzie na czymś twardym i mokrym. Patrzę na to. Ludzkie ciało. Mostek. Rozcięty mostek. Niżej żebra. Strzaskane._
_— Widzisz, co zrobiłeś? — głos Kornelii. Jestem pewien._
_Przenoszę wzrok wyżej, spodziewając się zobaczyć twarz tej pokaleczonej osoby. Odbiera mi mowę. Kornelia. To jednak ona._
_Odrywam rękę od jej ciała jak oparzony._
_— Co… co… co ci się stało… o mój Boże._
_— Dobrze wiesz — słyszę, że płacze._
_— Nie wiem, proszę, powiedz mi!_
_— Nie udawaj największej ofiary świata. Ty… ty nie masz pojęcia o bólu — wzdycha, po czym jej oczy ciemnieją. Zalewa mnie fala gorąca. To jakiś koszmar._
_Zaczyna docierać do mnie, że to sen. Tylko jak się obudzić?_
_— Krystian… — szepcze głos tuż za mną — Nie oglądaj się… zostaw… odejdź…_
Budzę się zlany potem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że budzik dzwoni już od dobrych kilku minut. Wyłączam go trzęsącymi się rękoma i wpatruję się w okno. Dawno żaden sen nie wywarł na mnie takiego wrażenia. Zaciskam palce na kołdrze, próbując opanować drżenie. Wciągam powietrze i powoli je wypuszczam. Jestem porypany…
W drodze do szkoły nie jestem w stanie niczego dostrzec. Obracam się po mieście jak w marazmie. Zapominam nawet włączyć muzyki. Nic do mnie nie trafia. Oddaję kurtkę w szatni, nadal nieobecny. Na korytarzu dostrzegam pana Jeżomka, nauczyciela od polskiego. Jest to pierwszy bodziec, który wyrywa mnie z transu. Przypominam sobie, że miałem do niego podejść.
— Dzień dobry — mówię, znajdując się na linii jego wzroku.
— O, Krystian, nareszcie — Jeżomek uśmiecha się — Mam dla ciebie robotę. Dobrze. Dobrze, że jesteś.
— Co mam zrobić?
— Jest praca do napisania — otwiera swoją czarną teczkę, gmera w niej chwilę, po czym wyjmuje zadrukowaną kartkę — Rozszerzona matura. Wypracowanie. Temat jest trochę związany z filozofią. Paul Ricoeur, kojarzysz faceta?
Przytakuję.
— Świetnie. Powinno pójść ci jak z płatka. Za tydzień chciałbym widzieć pracę na trzy strony u mnie na biurku. Mogę ci zaufać, Krystianie?
— Tak, bardzo chętnie to napiszę.
— Dobrze. Świetnie… tak, świetnie, Krystianie.
— Do widzenia — biorę od niego kartkę i odwracam się, by odejść.
Pod drzwiami zauważam Kornelię. Nie odzywam się jednak, by się przywitać. Po chwili przypominam sobie o tym, co powiedziała w sobotę, a to tylko potęguje moją blokadę. Ona również mnie zauważa. Patrzy na mnie przez sekundę, może dwie.
— Hej, Krystian — uśmiecha się blado — W porządku?
Potakuję niewyraźnie. Staram się na nią nie gniewać.
— Nie będę wnikać. Zapewne i tak nie masz ochoty ze mną rozmawiać.
— Mam, ale… — siadam obok niej — Po prostu mnie to zabolało.
— Ty naprawdę jesteś wrażliwy.
Ale jesteś mądra. Długo nad tym myślałaś?
_…nucąc przy tym jakiś jęczący kawałek i połykając strumienie łez…_
Nie odpowiadam. Pozwalam, by milczenie wystarczyło jej za odpowiedź.
Dźwięk dzwonka wypełnia korytarz.
— Miałaś kiedyś jakiś wypadek? — pytam niespodziewanie.
— Hmm… — Kornelia wydaje się zbita z tropu.
— I… czy miałaś po nim jakąś operację? Miałaś coś z żebrami albo z mostkiem?
Patrzy na mnie jak na wariata. Myślę, że niestety słusznie.
— Nie… — powoli kręci głową — Dlaczego pytasz?
— Miałem porąbany sen. Martwiłem się. Nieważne — wstaję.
Wniosek na dzisiaj. Nie brać tego snu dosłownie. Wniosek drugi. Kopać dalej.
— Dobra — mruczy, również wstając — Na pewno nie chcesz porozmawiać?
— Nie, dzięki. Jest okej.
Chcę z tobą rozmawiać bez przerwy, Kornelio, ale co mogę zrobić?
Po lekcjach, gdy wychodzę ze szkoły, zauważam przy barierce chłopaka, z którym przed paroma dniami rozmawiała Kornelia. Wzdycham głęboko, siląc się na obojętność. Zbiegam po schodach z rękoma w kieszeniach, słuchając _Take the picture now_ swojego ulubionego zespołu. Nie mam ochoty patrzeć na Kornelię w objęciach tego kolesia. Nie chcę dłużej pielęgnować w sobie nadziei, że kiedyś poczuje do mnie coś, co jest chociaż w połowie tak ogromne jak to, co ja czuję.
Nie chcę, ale co ja właściwie mogę?
Pozwalam sobie utonąć w dźwiękach utworu. Krzyk Chrisa Simpsona idealnie współgra ze stanem mojej duszy i mojego umysłu. Krzyk wokalisty i mój własny, lecz bezgłośny, łączą się w jedno. Czuję muzykę w całym swoim ciele. Dreszcze wstrząsają mną i przeszkadzają prosto chodzić. Zamykam oczy. Zapominam o czymś tak przyziemnym, jak ciało. Czuję, jakby otwierały się nade mną niebiosa. Jakby moje męki miały już się zakończyć.
Po chwili uświadamiam sobie, że piosenka leci już piąty raz, a przez cały ten czas nieustannie szedłem przed siebie. Jakby podświadomie. Rozglądam się po miejscu, w którym się znalazłem. Pusty parking, ani śladu żywej duszy. Opadam na kolana, krztusząc i dławiąc się powietrzem.
Kiedy to się skończy?
Chowam twarz w dłoniach.
Znów cały się trzęsę. Nie potrafię wstać o własnych siłach. Odczekuję chwilę, po czym dźwigam się z kolan na nogi. Wstaję. Chybotliwie, ale wstaję. Wyłączam muzykę, wyrywam słuchawki z uszu, ignorując ból, który w nich wywołałem. Przecieram oczy i po raz ostatni patrzę przed siebie, niespełna świadomym okiem.
Czas wziąć się w garść, Krystian. Nie bądź ofiarą losu. Wcale nie jesteś taką płaczącą ciotą. Nic ci nie jest…
Gdy jestem już pod domem, do głowy przychodzi mi niepokojąca myśl. Że mój sen miał jednak jakiś sens. To może być po prostu przenośnia…
Otwieram drzwi do klatki.
Może Kornelia cierpi w ukryciu? Jakoś wewnętrznie, i nikomu się do tego nie przyznaje? Może cierpi o wiele bardziej niż ja? Może to właśnie dlatego zaczęła ze mną rozmawiać? Może tak naprawdę rozumie mój ból jak nikt na świecie, jak to sobie od zawsze wyobrażałem?
Moja głowa jest pełna domysłów i wyobrażeń. Myśl o ukrytym cierpieniu mojej ukochanej dziewczyny nie daje mi spokoju. Mógłbym do niej pójść, ale ona na pewno jest teraz z tym chłopakiem…
Próbuję znaleźć jakieś wyjście z tej nieznośnej psychicznie sytuacji.
Zamiast dalszego bezsensownego zastanawiania się, decyduję się zacząć pisać pracę do Jeżomka.
„Jaki wpływ na powstawanie grzechu ma człowiek? Na podstawie fragmentu rozważań Paula Ricoeura opisz swoje refleksje…” — przebiegam wzrokiem po temacie wypracowania, po czym przystępuję do pisania.
Zapada zmrok. Zarzucam kurtkę na plecy i wychodzę z domu, zabierając ze sobą słuchawki. Idę przed siebie, wzdłuż ulicy. Mijam żółte światła latarni, a ich blask mąci mi w oczach. Zostaję wprowadzony w lekki trans. Przestaję myśleć o swoich nogach, które przemierzają kolejne metry i o samochodach przejeżdżających obok mnie. Staram się nie myśleć o niczym. Pragnę, by ten nocny spacer otrzeźwił mnie na tyle, bym nazajutrz mógł racjonalnie myśleć i nie zamęczać się wszystkim tym, co nieustannie bombarduje mój umysł.
Wracając, otwieram bramkę prowadzącą na plac zabaw i skręcam w prawo, gdzie znajduje się skejtpark. Od zawsze uwielbiam wbiegać na szczyt rampy, siedzieć tam i rozmyślać. Obserwować. Słuchać muzyki. Pozwolić sobie odpłynąć. I tym razem, wbiegam na najbliższą rampę.
— Co, do cholery?! — słyszę dziewczęcy głos o intrygującej barwie.
Siadam na rampie, zaskoczony obecnością dziewczyny. Wyjmuję słuchawki z uszu.
— Och, przepraszam, nie widziałem cię.
Dziewczyna nie odpowiada, jakby skończyła już tę dwuzdaniową rozmowę. Patrzy przed siebie, nie za bardzo przejmując się moim towarzystwem. Odczuwam potrzebę powiedzenia czegoś jeszcze, ale nie mam pojęcia czego. Zdziwiła mnie, to jasne. Jakaś dziewczyna popsuła mi moje samotne plany.
Siedzimy obok siebie w głębokim milczeniu. Nie wkładam słuchawek z powrotem. Spoglądam na nią. Ma ciemne, dość długie włosy i zaszklone oczy, patrzące przed siebie, na pewno gdzieś daleko. Głęboko oddycha, jakby delektowała się powietrzem albo bała się, że zaraz je utraci. Trochę jak ja. Nogi w czarnych spodniach wieńczą trampki ze sznurowadłami w gwiazdki. Ręce, które lekko drżą, położone ma na kolanach. Pomalowane na czarno krótkie paznokcie.
— Co? — pyta, wyrwana z transu. Przenosi wzrok wprost na mnie. Chyba jednak nie potrafię być dyskretny.
Jej głos jest cichy i przejmujący. Załamany. Jakby płakała lub miała taki zamiar.
— Nic, wybacz.
Czuję się spłoszony. Powinienem teraz zjechać po rampie na śliskich podeszwach swoich butów i pójść do domu. Siedzę jednak, nie zdradzając żadnej zapowiedzi ruchu. Czyżby brakowało mi odwagi, by cokolwiek zrobić? W jakimkolwiek kierunku? Standard. Nic nowego.
Dziewczyna decyduje za mnie. Nie rzucając mi nawet spojrzenia, zjeżdża na podeszwach butów po rampie, dokładnie tak, jak ja bym to zrobił, i opuszcza teren skejtparku. Znów zostaję sam ze sobą. Mam to, czego chciałem.
Biorę głęboki oddech i kładę się. Nade mną rozciąga się ciemnogranatowe niebo pokryte pojedynczymi gwiazdami. Zawsze, gdy patrzę na niebo, nachodzą mnie niepokojące myśli. Te wszystkie nieznośne myśli dotyczące bezsensu życia, tego, co się stanie ze mną po śmierci i co jest poza Ziemią. Widzę wtedy, jak podchodzę do krawędzi świata i patrzę na przestrzeń kosmiczną, która może mnie pochłonąć w każdej chwili. Nie mam prawa się sprzeciwiać. Nie mogę sprzeciwiać się czemuś nieskończenie większemu ode mnie.
Jestem bezradny.