Zagadki kryminalne PRL - ebook
Zagadki kryminalne PRL - ebook
„Tajemnice kryminalne PRL” to dwadzieścia mrożących krew w żyłach opowieści o głośnych zbrodniach, w wielu przypadkach seryjnych, które wydarzyły się w ciągu 45 lat istnienia Polski Ludowej we wszystkich społecznościach – od wiejskiej i małomiasteczkowej po wielkomiejską, a także w najróżniejszych środowiskach – chłopskim, robotniczym, studenckim, inteligenckim a nawet, co bardziej szokowało dawniej niż obecnie, intelektualnym. Część morderstw pozostała w ogóle niewyjaśniona, wiele rozwikłano tylko częściowo, a niektóre stanowią do dziś zagadkę, którą współcześni prawnicy, kryminolodzy i historycy usiłują rozwiązać, korzystając z materiałów Instytutu Pamięci Narodowej oraz współczesnych metod badań kryminalistycznych.
Autorzy „Tajemnic kryminalnych PRL”– Kazimierz Kunicki i Tomasz Ławecki mają w dorobku po kilkadziesiąt książek, w tym szereg pozycji popularnonaukowych, reportaży z kraju i ze świata, przewodników turystycznych, esejów oraz biografii sławnych Polaków. Znaczną część z nich napisali wspólnie, jak choćby opowieści o wydarzeniach „spisanych krwią” wydanych pod tytułem „Śladami słynnych zbrodni” (we współpracy z Lilianą Olchowik-Adamowską), w których nawiązywali do historycznej konwencji pitawala, jak od XVIII wieku nazywano zbiory kronik i sprawozdań z procesów kryminalnych. Tamta książka obejmowała wielowiekowy okres do końca okupacji niemieckiej, w tej natomiast autorzy zajmują się problemami zbrodni i kary z czasów nie aż tak odległych, a jednak odchodzących z wolna w zapomnienie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15014-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbrodnie zawsze mocno bulwersują, skłaniają do refleksji nad skomplikowaną naturą człowieka, „czarną stroną duszy”. Pytano nas i sami zadawaliśmy sobie to pytanie – po co piszemy o zbrodniach budzących grozę i odrazę? Najprostsza odpowiedź brzmi: ponieważ były, są i zapewne będą popełniane pod każdą szerokością geograficzną, w dowolnym czasie i we wszelkich warunkach ustrojowych. Wybraliśmy 45-letni okres PRL-u nie dlatego, że nastąpił wówczas „wysyp” zbrodni na niespotykaną wcześniej skalę, lecz z powodu zatajeń i niedopowiedzeń, które po wielu latach ujrzały światło dzienne – przynajmniej częściowo, na ile pozwalają na to zachowane materiały źródłowe czy żyjący jeszcze świadkowie. Zwróćmy uwagę, że właśnie w tym okresie często próbowano te zbrodnie przemilczać lub minimalizować, chyba że ich nagłośnienie było potrzebne do jakichś manipulacji propagandowych. Przez długi czas obowiązywała wręcz teza, że w „społeczeństwie budującym socjalizm” przestępczość niejako automatycznie będzie malała, podobnie jak zanikać miało występowanie chorób psychicznych, czego skutkiem była fatalna, na szczęście przejściowa, zapaść lecznictwa psychiatrycznego w naszym kraju. Wychowywanie „socjalistycznego człowieka” we wszystkich aspektach zawiodło jego programistów i realizatorów, a rzeczywistość zadała kłam każdemu założeniu.
Świadomie pomijamy zbrodnie dokonane przez władze komunistyczne na polskim narodzie – po wojnie i w latach 50. XX wieku masowe egzekucje przywódców okupacyjnego podziemia antyhitlerowskiego, a także w okresie zwalczania „Solidarności”, kiedy w tajemniczych okolicznościach ginęli opozycjoniści, w tym również księża, jak zamordowany bestialsko Jerzy Popiełuszko. Nie da się do końca wyeliminować polityki przy okazji rozwiązywania kryminalnych zagadek z tamtej epoki. Wiele zbrodni, jak chociażby porwanie i zabójstwo piętnastoletniego Bohdana, syna przewodniczącego Stowarzyszenia „Pax” Bolesława Piaseckiego, do dziś badacze historii odczytują jako inspirowane przez ludzi ówczesnej władzy – jeśli nie partyjnej, to aparatu bezpieczeństwa, milicji, wojskowych służb specjalnych. Oni zresztą nieraz maczali palce w zabójstwach związanych z napadami na banki i innych przestępstwach połączonych z osiąganiem nielegalnych dochodów. Z tych kręgów wywodzili się przecież „cinkciarze”; handel walutami był bowiem wówczas formalnie zabroniony. A narodziny i rozkwit przestępczości zorganizowanej w schyłkowym okresie PRL-u byłyby jeśli nie niemożliwe, to przynajmniej opóźnione. Występowałaby ona na znacznie mniejszą skalę, gdyby nie współpraca mafijnych gangsterów z funkcjonariuszami SB i wysoko postawionymi ludźmi z szeroko pojętych elit władzy.
Niektórzy „bohaterowie” naszych opowieści intrygowali nie tylko środowisko prawnicze, lecz także pisarzy i filmowców, a nawet – jak w przypadku legendy stołecznego półświatka Jerzego Paramonowa – do dziś żyją w historiach przekazywanych przez uliczne kapele. Trudno powiedzieć, żeby przestępcy cieszyli się popularnością czy „sławą”, o jakiej wielu z nich marzyło, ale zdarzali się i tacy, o których nawet tropiący ich milicjanci i oficerowie śledczy opowiadają po latach z pewną sympatią. Takimi wyjątkami wśród opisywanych przez nas kryminalistów byli warszawski „Kaskader” Jerzy Maliszewski, który zainspirował Jacka Bromskiego do zrealizowania filmu Zabij mnie, glino, oraz „Saszłyk”, czyli Zdzisław Najmrodzki, jeden z tych włamywaczy, którzy nigdy nie splamili się krwią swoich ofiar. Nastoletni zabójca Karol Kot, okrzyknięty przez media „wampirem z Krakowa”, stanowił prawdziwą zagadkę dla wielu ludzi pióra, do tego stopnia, że został czarnym bohaterem wierszy i prozy Marcina Świetlickiego; pojawia się m.in. w jego powieści kryminalnej Dwanaście. Katem wyjątkowo odrażającym, który z morderstwa uczynił coś w rodzaju ulicznego czarnego teatru, stał się Jan Sojda, jeden z głównych sprawców tzw. sprawy połanieckiej. Zapisała się ona niechlubnie w dziejach polskiej kryminalistyki choćby dlatego, że nie tylko zabijał, ale sądził, że za pieniądze będzie bezkarny, co zresztą długo mu się udawało. Wśród licznych seryjnych morderców kobiet nazwany „Frankensteinem” Joachim Knychała z Zagłębia okazał się postacią na tyle przebiegłą, że przez całe lata potrafił działać bezkarnie, a do jego wykrycia zostały utworzone aż dwie grupy śledcze.
Seryjni mordercy z czasów PRL-u wciąż zresztą inspirują twórców. Oto we wrześniu 2016 roku rozpoczęły się zdjęcia do polsko-brytyjskiego filmu w reż. Krzysztofa Langa Ach śpij, kochanie, opowiadającego kryminalną historię Władysława Mazurkiewicza z Krakowa. „Piękny Władzio” o urodzie hollywoodzkiego amanta i nienagannych manierach, zawsze świetnie ubrany oraz pachnący luksusem, jeżdżący – w tamtych czasach! – markowymi samochodami z Zachodu, swobodnie obracał się zarówno w krakowskich salonach, jak i w restauracjach reprezentacyjnych hoteli. Z innymi „seryjnymi” łączyła go jedynie zimna bezwzględność socjopaty. Gdy nawet wzbudzał podejrzenia, przez lata uważany był za nietykalnego ze względu na swoje (rzekome czy rzeczywiste?) powiązania z bezpieką.
Kot, Sojda, Knychała, Mazurkiewicz i wielu innych seryjnych zabójców zapłaciło za swoje czyny głową. Kara śmierci obowiązywała w polskim prawodawstwie aż do późnych lat 80., kiedy to wprowadzono memorandum na jej wykonywanie, a po transformacji ustrojowej ją zniesiono. W zamierzeniach ustawodawcy, a także w odczuciu społecznym miała ona odstraszać potencjalnych sprawców, ale jest bardzo wątpliwe, czy rzeczywiście się tak stało. W okresie stalinowskim masowo wykonywano wyroki śmierci (w latach 1944–1956 stracono około 3500 osób), znacznie częściej zabijając przeciwników politycznych niż kryminalistów. I chociaż w późniejszym okresie sądy rzadziej sięgały po ten najwyższy wymiar kary, to i tak w latach 1956–1988 stracono 321 osób; ostatni wyrok wykonano 21 kwietnia 1988 roku w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich. 7 grudnia 1989 roku Sejm RP ogłosił amnestię, w wyniku której osobom skazanym na karę śmierci zamieniono wyroki na 25 lat więzienia. A kodeks karny z 1997 roku w ogóle nie przewidywał już jej stosowania.
Nowe fakty w sprawie Marchwickiego, zakończonej już po transformacji ustrojowej oraz procesy z okresu późnego PRL-u, a także liczne rewelacje na temat narodzin mafii pruszkowskiej, które pojawiły się w mediach wraz z zeznaniami świadka koronnego Jarosława Sokołowskiego „Masy”, sprawiły, że pisząc o tamtym zamkniętym okresie, wkroczyliśmy z konieczności w kryminalną współczesność naszych, równie „ciekawych” także pod tym względem czasów.
AutorzyKrótkie przestępcze życie Jerzego Paramonowa
Jerzy Paramonow był pierwszym i – jak się okazało – ostatnim kryminalistą PRL, który stał się bohaterem miejskiej legendy. Miał – na całym świecie – wielu poprzedników, bowiem w różnych krajach i nie tylko w połowie XX wieku prominentne postaci przestępczego świata okupowały nagłówki gazetowych artykułów, trafiały do literatury, ulicznych ballad i filmów.
Jerzy Paramonow – wróg publiczny nr 1 – zasiada na ławie oskarżonych, listopad 1955 roku.
W Londynie ostatniego ćwierćwiecza XIX stulecia ponurą sławę zyskał Kuba Rozpruwacz, seryjny morderca kobiet grasujący w dzielnicy Whitechapel. Pomimo intensywnych starań sławnego Scotland Yardu i uruchomienia wieloosobowych ekip aparatu ścigania, co z uwagą i podnieceniem obserwowała i krytycznie relacjonowała prasa epoki wiktoriańskiej, po każdym swym czynie skutecznie znikał w londyńskiej mgle i smogu – nie można go było zidentyfikować i ująć.
Nie mniejszą sławę zdobył nad Tamizą Mackie Majcher, wykreowany przez Bertolta Brechta w Operze za trzy grosze, z muzyką Kurta Weilla. Jego narzędziem był nóż, którego jednak nikt nie widział, chyba że tuż przed własną śmiercią, jak bogacz Schmul Meier czy prostytutka Jennie Towler.
W Ameryce wśród przestępców największą sławę zyskał Al Capone, czwarty z dziewięciorga dzieci ubogich emigrantów z Neapolu, który w czasach prohibicji stworzył w Chicago sieć tajnych barów, kasyn i domów publicznych. Dla wymiaru sprawiedliwości pozostawał długo nieosiągalny, aż ostatecznie skazano go i uwięziono za… niepłacenie podatków od gigantycznych dochodów gangsterskiego podziemia. Stał się potem bohaterem wielu książek, seriali i filmów, na czele z Nietykalnymi Briana De Palmy.
Masową wyobraźnią zawładnęła też para młodych przestępców z lat 30. XX wieku, Bonnie i Clyde. Arthur Penn zrealizował w 1967 roku film fabularny z Warrenem Beattym w roli Clyde’a i Faye Dunaway jako Bonnie i stworzył romantyczną opowieść o miłości dwojga młodych ludzi „wykluczonych” w okresie wielkiego kryzysu.
A w Polsce? W pierwszej połowie XX wieku bohaterem miejskich opowieści stał się król warszawskich złodziei Felek Zdankiewicz. Nie utracił swej sławy także w epoce PRL. Powstała o nim znana ballada, a jej niezrównanym wykonawcą i popularyzatorem został Stanisław Grzesiuk, znawca warszawskich przedmieść i ich knajackiego folkloru, często nazywany bardem z Czerniakowa.
*
Droga Jerzego Paramonowa do sławy wydaje się znacznie mniej efektowna, a pozwalają ją dość szczegółowo odtworzyć akta sądowe zachowane w archiwach IPN. Urodził się w 1931 roku w Skierniewicach, udało mu się skończyć jedynie sześć klas obowiązkowej szkoły powszechnej, potem wychowywała go ulica. Nie wyuczył się żadnego zawodu, nie miał stałego zajęcia, kilka razy go zatrudniano, lecz zawsze na krótko…
Pierwszy raz trafił przed oblicze wymiaru sprawiedliwości jako czternastolatek. Odtąd już często odbywał kary za kratkami za drobne kradzieże, bójki, stawianie oporu albo znieważenie milicjantów. Odsiadki te były raczej krótkie, gdyż zwalniano go za dobre sprawowanie i małą szkodliwość społeczną popełnianych czynów. Wiosną 1955 roku, tuż przed Świętami Wielkanocnymi, wypuszczono go z więzienia w Siedlcach, gdzie odsiadywał wyrok za kradzież marynarki (kupić jej nie chciał lub nie miał za co, a zawsze lubił być elegancko ubrany). Przyjechał do Warszawy, gdzie przygarnął go szwagier, dając mu dach nad głową w swoim mieszkaniu przy ul. Tylżyckiej na Żoliborzu. Dostał też pracę magazyniera w placówce Domu Książki, którą kierował mąż siostry. Zdawać by się mogło, że 24-latek wyszedł wreszcie na prostą. Jednak wydarzenia potoczyły się inaczej.
Akt pierwszy rozegrał się późnym wieczorem 19 sierpnia tego roku, gdy magazynier zakończył drugą zmianę i jak co dzień skierował się na przystanek tramwajowy u zbiegu ulic Syreny i Wolskiej. Tam napotkał dzielnicowego, starszego sierżanta Stanisława Lesińskiego, który wracał właśnie z oględzin włamania w Fabryce Płyt Gramofonowych przy ul. Płockiej. Od czego starcie się zaczęło, nie wyjaśniono, ale według prokuratora skończyło się tak, że Paramonow trzykrotnie uderzył Lesińskiego łomem w głowę, ogłuszył, a nieprzytomnemu zabrał służbowy pistolet, zwany potocznie tetetką, oraz zapasowy magazynek nabojów. Znajdującemu się w ciężkim stanie milicjantowi uratowano w szpitalu życie, ale stracił oko i do końca życia pozostały mu trwałe zniekształcenia twarzy i całej głowy. Napastnik zbiegł i od tej chwili dla organów ścigania z drobnego złodziejaszka stał się groźnym i uzbrojonym bandytą. Szybko powstałą uliczną pieśń nieznanego autorstwa spisał później zasłużony językoznawca, a zarazem varsavianista, profesor Uniwersytetu Warszawskiego Bronisław Wieczorkiewicz w jego Warszawskich balladach podwórzowych. Dzięki temu wiemy, jak ulica zareagowała na to wydarzenie – między innymi strofami ułożonymi pod znaną wszystkim melodię telewizyjnej Zgaduj zgaduli:
„To była taka dziecinna gra,
Gdy Paramonow humorek ma.
Na prawo ręka, na lewo głowa,
To jest robota Paramonowa.
Na Ogrodowej ktoś głośno wrzasnął,
To Paramonow młotkiem go trzasnął.
A pod Polonią banda morowa
Chwali robotę Paramonowa”.
Bohater piosenki uciekł ze stolicy do Grodziska Mazowieckiego, by tam kontynuować działalność. Już 20 sierpnia napadł na sklep Gminnej Spółdzielni w Międzyborowie: nałożył maskę z gazety, wyciągnął pistolet, sterroryzowanej sklepowej zabrał dziesięciotysięczny utarg. Wieczorem we wsi Stare Budy ukradł z zagrody rower, który w jego sytuacji był najbezpieczniejszym pojazdem. Po sześciu dniach wrócił jednak do stolicy – uznał widać, że w wielkim mieście najłatwiej się ukryć. Potrzebował gotówki, więc znowu z pistoletem w ręku obrabował sklep WSS, tym razem z utargu 1400 złotych. Wybierał cele łatwe i pewne, choć nieprzesadnie lukratywne: z restauracji „Goplana” we Włochach po jej zamknięciu zgarnął kolejne 1200 złotych.
Nie miał natury samotnika, potrzebował partnera, zatem postanowił poszukać go przy urzędzie pośrednictwa pracy funkcjonującym na staromiejskim Podwalu, gdzie często kręciły się różne podejrzane typy. Przygadał sobie o cztery lata młodszego „asystenta”, Kazimierza Gaszczyńskiego, który miał mu towarzyszyć aż do końca przestępczego procederu. Cele wybierali podobne – kasy sklepowe, sposób napadu również, czasem nawet bez żadnej maski, tylko w ciemnych, przeciwsłonecznych okularach. Zmieniali natomiast teren działania, wybierając na przykład Saską Kępę czy Anin. I to właśnie w Aninie Paramonow po raz pierwszy spotkał się z oporem: kiedy z drobnych pieniędzy opróżniał sklepową kasę, przypadkowy klient chciał go ogłuszyć butelką, ale nie zdążył, kula z tetetki przebiła mu policzek i zatrzymała się na kości potylicznej. Przeżył, ale nie był w stanie zeznawać.
Przelana znowu krew spowodowała (chyba jednak nie wyrzuty sumienia, lecz wzmożony szum prasy i radia wokół tych wydarzeń oraz poszukiwania sprawcy), że zaszyli się w melinach Starej Pragi. Nie na długo, na tydzień, bo szpanerskie balowanie w szemranym towarzystwie musiało kosztować. W balladzie ukazywano to tak:
„Rabują sklepy, więc forsę mają.
Nocami dziwki na nich czekają.
Gorzałka leje się kolorowa.
Bawi się banda Paramonowa”.
18 września przestępcy wyruszyli do Skierniewic i w pobliskiej wsi Bartniki zamierzali napaść na plebanię. Wystarczył jednak donośny wrzask księżowskiej gospodyni, by przezornie wycofali się w obawie przed parafianami. Lepiej im poszło w mieście, gdzie sklepowa nie zamierzała ryzykować, weszła za szafę, a oni opróżnili z utargu kasę.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.