Zagadki kryminalne Rzeczypospolitej szlacheckiej - ebook
Zagadki kryminalne Rzeczypospolitej szlacheckiej - ebook
Znany autor i historyk odsłania tajemnice związane z aferami i zagadkami kryminalnymi Rzeczypospolitej szlacheckiej. Erudycja, pouczająca treść i barwne tło obyczajowe, to niewątpliwe zalety tej arcyciekawej książki.
Morderstwa polskich królów i książąt - śledztwa po latach!
Wracając do niewyjaśnionych przestępstw, śledczy z policyjnego Archiwum X opierają się przede wszystkim na powtórnej analizie zeznań i dowodów, zebranych wiele lat wcześniej. Stosując analogiczną metodę, Jerzy Besala powraca do zbrodni, które zmieniły historię Polski!
Trucizna od zdradzanej żony czy zbyt mocny afrodyzjak podany przez młodą kochankę – kto stał za śmiercią Kazimierza Sprawiedliwego? Czy Albrecht Hohenzollern dokonał zamachu na Zygmunta Augusta, aby przejąć polską koronę? Kto pomógł zejść z tego świata Stefanowi Batoremu, księciu Jaremie i Michałowi Korybutowi Wiśniowieckiemu? Czy Stanisław August Poniatowski zorganizował zamach na samego siebie, by skompromitować konfederatów barskich?
Dzięki fascynującym, doskonale udokumentowanym źródłowo, barwnie opisanym śledztwom Jerzego Besali sprawcy najbardziej szokujących zbrodni w historii I Rzeczypospolitej stają wreszcie przed Trybunałem Historii! Prawdziwe kryminalne historie, które wciągają równie mocno jak dochodzenia Sherlocka Holmesa!
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16081-1 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy ktoś otruł Kazimierza Sprawiedliwego, Henryka Probusa i książąt mazowieckich? Czy Przemysł II zadusił żonę poduszką? Jak wykryto niektórych sprawców zamachów na króla Kazimierza Jagiellończyka? Co spowodowało zgon Stefana Batorego, Jeremiego Wiśniowieckiego i jego syna króla Michała Korybuta? Czy król Stanisław August Poniatowski sam sfingował zamach na siebie, żeby skompromitować konfederację barską?
To tylko część tematów podjętych w tej książce. Jak wiadomo, najważniejsza rola historyka to badanie, poszukiwanie prawdy o czasach, ludziach, zdarzeniach. Zawierają się one w pozornie prostym pytaniu: „Jak to było?”. Szukając odpowiedzi poprzez badanie przekazów, historyk staje się detektywem przeszłości, śledczym usiłującym dociec, co rzeczywiście i kiedy wydarzyło się w przeszłości oraz z kim i czym te zdarzenia można powiązać.
Najważniejsze w takim śledztwie są oczywiście przekazy źródłowe i porównywanie ze sobą wielu relacji. Nie można jednak przy tym zgubić tła politycznego i społecznego, przyjaźni i nienawiści, ważących na czynach wielu postaci tej dramatycznej sceny historycznej. Są one niezwykle ważne, podobnie jak próba odpowiedzi na pierwsze pytanie, zgodnie z regułami sztuki kryminalnej i prawniczej: _is fecit cui prodest_, ten uczynił, komu to korzyść przyniosło. Oczywiście nie zawsze zbrodni dokonywali ci, którzy najwięcej na tym zyskiwali. Ale też przestępcy nigdy nie ułatwiali życia detektywom, więc i w tym przypadku szczególnie trudne bywają do rozwiązania zawikłane zagadki dotyczące właśnie spraw kryminalnych, zbrodniczych.
Usiłowałem zatem w tej książce pełnić nade wszystko funkcję detektywa śledczego, a nie prokuratora i sędziego w jednym, który „wiedząc lepiej”, ma zamiar osądzić i skazać podejrzanych przed Trybunałem Historii. Tak postępują maniacy uprawiający, jak to się obecnie mówi, hejt, rodzący się z chorych osobowości pełnych podejrzliwości, urazów i nienawiści. Zależało mi na tym, aby ukazać jak najszerzej postacie i zdarzenia, w wyniku których w zagadkowych okolicznościach dochodziło do zbrodniczych przestępstw. Albo też zastanowić się, czy w ogóle spisek i zamach były faktami.
Niektórym z przestępców udowodniono winę. Pomimo wysokiego pochodzenia zostali straceni – jak Michał Olelkowicz, Iwan Holszański, Michał Piekarski i Walenty Łukawski. Były to przerażające egzekucje mające odstraszyć ludzi od przestępowania prawa. Jednak niektóre sprawy, szczególnie otruć, pozostają nadal niewyjaśnione, czekając np. na badania DNA zachowanych szczątków jak w przypadku ostatnich książąt mazowieckich.„WYCHYLIWSZY MALEŃKI KUBEK”
Dzień świętego Floriana 4 maja 1194 r. obchodzono w Krakowie szczególnie uroczyście. Relikwie świętego przywiózł z Włoch biskup krakowski Gedko, więc opieka kolejnego świętego nastrajała wszystkich nad wyraz radośnie. W świecie cierpienia i lęku przenikającego życie ówczesnego człowieka tylko opieka świętych mogła uchronić przed kaprysami losu, wyrokami bożymi i mękami w ogniu piekielnym.
W uroczystościach ku czci świętego Floriana brał udział książę krakowski, najmłodszy syn Bolesława III Krzywoustego, Kazimierz II. „Było zaś jego stałym zwyczajem obchodzenie uroczystości świętych. Gdy więc cały dzień świętego Floriana poświęcił Panu, spędzając go to na nabożeństwie, to na modlitwie, to na dziękczynieniu, nazajutrz wyprawił świetną biesiadę dla książąt, wielmożów i pierwszych w królestwie. Oprócz biesiady wiele powodów pobudzało ich do wesela: najpierw – odniesione wszędzie nad nieprzyjacioły triumfy, po wtóre – po tak niebezpiecznych trudach książę był zdrów i cały, po trzecie– bezpieczny pokój, po czwarte – świąteczna błogość powodzenia”. Radowali się: komesi, woje, urzędnicy, dworzanie, skrybowie, podnieceni alkoholem: „Głosy powszechnej uciechy wzbijają się aż pod niebo”, pisał autor _Kroniki polskiej,_ prepozyt sandomierski mistrz Wincenty zwany Kadłubkiem (później biskup wyniesiony na ołtarze). Aczkolwiek, jak się okazało – nie wszyscy. Czyjaś ręka i oczy, udające serdeczność, czuwały nad tym, aby biesiada zmieniła swe oblicze. „Kiedy wszyscy się weselili – ta jedyna, ta osobliwa gwiazda ojczyzny, gdy zadawał właśnie biskupom pewne pytania o zbawienie duszy, wychyliwszy maleńki kubek – na ziemię się osunął i ducha wyzionął. Nie wiadomo, czy zgasł tknięty chorobą, czy trucizną”¹.
Kazimierz miał lat 56. Śmierć z przyczyn naturalnych wydaje się nam podejrzana, gdyż Piast znany był z tego, że nie nadużywał alkoholu. Jedyny nałóg, jakiego możemy się u niego dopatrzeć, to uzależnienie od hazardu. Nie niszczy on jednak tak bardzo organizmu, jak pite w nadmiarze, nałogowo, miody i wina. Pijąc umiarkowanie, książę opóźniał pojawienie się zaburzeń krążenia, prowadzących do zawału albo wylewu krwi do mózgu: najczęstszych, jak się wydaje, przyczyn śmierci ówczesnych czasów pośród pięćdziesięciolatków. Więc skąd ten nagły zgon?
Mistrz Wincenty zapewne był świadkiem śmierci Kazimierza II, wychwalanego przezeń „księcia idealnego”, albo miał wiadomości o tym zdarzeniu z pierwszej ręki. Nie odnotował objawów charakterystycznych dla udaru zwanego apopleksją. Prepozyt sandomierski, będąc przeciwnikiem pijaństwa, pisał bowiem: „Któż by nie wiedział, że nałóg biesiadowania nieprzyjacielem jest zacności? Biesiada bowiem, z nazwy i z rzeczy podszywając się pod uprzejmość , zwabia cnoty, upaja je, ba, zatruwa!”.
Książę Kazimierz, urządzając biesiady, czynił tak w konkretnym i chwalebnym (dla niego) celu, przynajmniej tak uważał mistrz Wincenty: „Pod osłoną jakowejś dobroduszności nie tylko hucznych uczt nie unika, lecz coraz częściej urządza bardzo okazałe i wystawne biesiady, a to z wielu powodów. Pierwszy to, aby z odurzonych umysłów innych ludzi dowiedzieć się, jakich zalet jemu brakuje. Roztropność bowiem doświadcza się w zetknięciu z głupotą, tak jak głupota jest osełką dla cnoty” – opowiadał mistrz Wincenty. „Po wtóre, aby poznać innych sądy o sobie. Swobodnym bowiem zwie się Bakchus i swobodne o wszystkim wygłasza zdanie. Po trzecie, aby od spojonych wydrzeć skrycie przeciwko sobie knowane zasadzki, których nie może wydobyć od trzeźwych. opilstwo włamuje się do skarbca duszy, aby wyjawić otwarcie tajemnicę w trzeźwości. Po czwarte żaden rozsądny człowiek nie wlewa nektaru do pękniętego naczynia, bo wylałby się wszystek. I dlatego mąż mądry nie żałuje trudu, aby przezornie zbadać rozsądek tych, którym chce powierzyć poufne zamiarów tajemnice”. Kazimierz „stosownie do chwili oddaje się godziwym ucztom, w takiej jednak mierze, iż nie pozwala pijaństwu brać nad sobą góry, skoro nie opuszcza go nieodłączna towarzyszka, trzeźwość umysłu”².
Dlaczego Kazimierz posuwał się do takich przebiegłych kroków? Mistrz Wincenty w swych opisach często mieszał zdarzenia ze staro- i nowotestamentowymi, antycznymi wtrętami, alegorycznymi popisami, lecz mimo to można oddzielić jądro zdarzeń od erudycyjnych i religijnych wtrąceń. Najprawdopodobniej Kazimierz podsłuchiwał, gdyż obawiał się zawiązania spisku przeciw niemu, czy nawet otrucia. Wśród książąt piastowskich i ruskich, podobnie jak niegdyś na dworze cezarów rzymskich, dzikich Merowingów w państwie Franków, wodzów wareskich, książąt litewskich, trucizna była powszechnie stosowanym instrumentem walki politycznej. Narzędzie to było tak łatwe w użyciu, że stosowano go pomimo chrześcijańskiego przykazania „Nie zabijaj” i zagrożenia ogniem piekielnym w zaświatach. Jak się wydaje, spiskowcy mało się tym przejmowali, przekonani, że działają w dobrej wierze, trując „tyrana”, więc będzie im to darowane w niebiesiech. W 1250 r. najprawdopodobniej arszenikiem otruto cesarza Fryderyka II, a cesarz Henryk VII Luksemburski zmarł w 1313 r. po przyjęciu komunii świętej, w której ukryta była trucizna. Byłoby to niewyobrażalne wprost świętokradztwo, jednak otrucie Luksemburczyka nie jest wiadomością pewną, gdyż śmierć mogła też nastąpić wskutek panującej malarii.
Niemniej arszenik był powszechnie znany już w starożytności, gdzie stosowano go wprost na masową skalę od V w. p.n.Ch. Niewykluczone, że ten zabójczy minerał dotarł też nad Wisłę. A nawet gdyby nie dotarł, to miejscowi aptekarze mieli pod dostatkiem rodzimych ziół trujących³.
Nie wiemy, czy książę otoczony był dworską rzeszą: stolników, podczaszych, piwnicznych, kredensarzy, których pilnował podkomorzy. Urząd ten widzimy już w XIII w., np. na dworze księżnej Ludgardy, o zagadce której opowiemy, spotykamy jakiegoś bliżej nieznanego „podkomorzego Przedpełka”. Ostatecznie jednak urząd podkomorzego wykształcił się w XIV w., więc raczej to wspomniani wyżej rękodajni dworzanie mieli dbać o bezpieczeństwo władcy podczas picia i jedzenia. Z kroniki Galla Anonima (Mikołaja z Wenecji?) wiemy, że urzędy te istniały, albo się formowały, więc zapewne nie inaczej było na dworze Kazimierza II. Zadaniem tych urzędników i dworzan było kosztowanie potraw i napojów przed podaniem księciu, wykrywanie podejrzanego smaku i oczywiście poświęcanie życia w razie połknięcia trucizny. Czyżby Kazimierz to zaniedbał?
Raczej nie; miał przecież wiele dowodów i wspomnień, że książęta ruscy i piastowscy padali wprost jak muchy wskutek otruć. Niedawno Kazimierz wtrącił się w walkę między książętami o Brześć i Drohiczyn. W 1182 r. osadził na tronie w Brześciu swego siostrzeńca Światosława. Ale i on długo nie rządził: został otruty. Poza tym trwała walka o władzę nad senioralnym Krakowem między Piastami, w której głównym przeciwnikiem Kazimierza był znacznie starszy, a mimo to wielce ambitny brat, Mieszko III Stary.
W dziejach polskich również roiło się od podejrzanych zgonów sugerujących otrucie. W 1089 r. zmarł nagle królewicz Mieszko Bolesławowic, domniemany syn Bolesława Szczodrego, który „przewyższał wszystkich zarówno Węgrów, jak i Polaków szlachetnymi obyczajami i pięknością i zwracał na siebie uwagę wszystkich jawnymi dowodami, pozwalającymi mu wróżyć przyszłe panowanie. Stąd stryj jego, książę Władysław, postanowił wezwać chłopca – pod złą wróżbą – z powrotem do Polski i ożenić go – na próżno, niestety – z ruską dziewczyną”, pomimo że „cały kraj z niezwykłym uczuciem upodobał go sobie. Lecz wrogi pomyślności śmiertelnych los w boleść zamienił wesele i w kwiecie wieku przeciął nadzieję jego zacności”. Bowiem „powiadają mianowicie, że jacyś wrogowie z obawy, by krzywdy ojca nie pomścił, trucizną zgładzili tak pięknie zapowiadającego się chłopca; niektórzy zaś z tych, którzy z nim pili, zaledwie uszli niebezpieczeństwu śmierci”, pisał Gall Anonim⁴.
Sceptycznie do sprawy śmierci Kazimierza II podszedł jego biograf Józef Dobosz. „Być może zatem okoliczności nagłego zgonu księcia krakowskiego okryte były jakąś tajemnicą (co jest zawsze dobrą pożywką dla literatów), a może zmarł on z powodów prozaicznych – osiągnął, jak na tamte czasy, podeszły wiek” – 56 lat…⁵.
Także syn Kazimierza II zginął długo przed ojcem gwałtowną śmiercią. Stało się tak podczas podcinania drzewa: został wtedy przygnieciony bądź też ukąszony czy zaduszony przez żmiję. Ponadto trwały walki nie tylko z książętami piastowskimi o władzę nad dzielnicami, ale także z rozgałęzionymi ruskimi Rurykowiczami o Halicz i inne księstwa. Kazimierz wyprawiał się także przeciw Jaćwingom, więc wszystko to powinno dawać mu wiele do myślenia w sprawie strzeżenia swej osoby.
Może wierzył w niezachwianą opiekę bożą: był bowiem hojnym fundatorem i darczyńcą klasztorów cysterskich w: Wąchocku, Jędrzejowie, Koprzywnicy, Sulejowie; bożogrobców z Miechowa, kanoników regularnych z Czerwińska i Trzemeszna oraz joannitów z Zagości. Jego staraniem powstała tzw. płyta wiślicka, czyli posadzka ze scenami figuralnymi, kolegiata Świętego Marcina w Opatowie, kościoły w Sandomierzu, Kazimierzu Dolnym i Świętego Floriana w Krakowie⁶. Jakże można podnieść rękę na tak troskliwego i zasłużonego fundatora bożych świątyń?
W obrazie idealnego władcy Kazimierza II, jaki wyszedł spod pióra mistrza Wincentego, nie mogło być miejsca na grzech, czyli kobiety. To psułoby wizerunek, a przecież kronika Kadłubka stanowiła w zamyśle autora także moralitet ku pokrzepieniu cnoty potomnych. Jednakże w tradycji ustnej przetrwało coś, co nie zostało przez Wincentego Kadłubka zapisane. Dość nieoczekiwanie w _Roczniku Traski_ z pierwszej połowy XIV w. możemy przeczytać wpis z roku 1195:
„Książę Kazimierz, ojciec Leszka i Konrada zmarł w Krakowie nagłą śmiercią z powodu otrucia przez pewną kobietę”⁷.
Niemożliwe, by piszący mnich wymyślił sobie tę informację. Musiał czerpać ją z jakichś przekazów pisemnych bądź ustnych. Dlaczego nie uczynił tego mistrz Wincenty? Podobnie jak w przypadku Galla i jego dobroczyńcy Bolesława Krzywoustego, kronikarz nie mógł gryźć ręki, która go karmi. Czuliby się jako _traditores_, zdrajcy. Dlatego i Gall, i mistrz Wincenty wychwalali swych dobroczyńców; Kadłubek głównie z powodu obfitych donacji księcia Kazimierza II na rzecz kościoła, Gall z powodu życia na „łaskawym chlebie” Krzywoustego. Mistrz Wincenty, przebywając obok Kazimierza II, stał się piewcą „najdzielniejszego księcia”, „gospodarza biesiady”, więc nie mógł napisać o kobiecie, która pojawiła się obok żony Kazimierza Heleny. Psułoby to całą zbudowaną ku pokrzepieniu dusz konstrukcję bogobojnego władcy idealnego. Prepozyt sandomierski wolał sprawę tę przemilczeć jako zbyt świeżą i bolesną.
Lub co najwyżej zasugerować ją zawile w alegoriach.
Informację o kobiecie jako sprawczyni otrucia powtórzył po Trasce i innych wzmiankach⁸ w XV w. Jan Długosz w swych _Rocznikach_. Pisał on o śmierci Kazimierza II: „Jedni wyrażali przekonanie, że go powaliła choroba, inni, że napój miłosny, który podobno podała mu pewna kobieta z Krakowa, żeby rozpalić jego uczucie i zmysły ku sobie. Ponieważ mimo upomnień ze strony biskupa krakowskiego Fulka nie wzdragał się przed występnym cudzołóstwem, naraził się na nagłą, niespodziewaną śmierć przez otrucie”⁹.
Czy to dalsza część średniowiecznego moralitetu? Czy raczej przechowana pamięć o udziale jakiejś niewiasty w otruciu? Kobiety w owych czasach, jeśli tylko nie były dziewicami, matronami (czyli szacownymi żonami i matkami) i nie zajmowały się modlitwą bądź wrzecionem, uznawane były za niestateczne, płoche istoty, pełniąc funkcję wręcz demoniczną. Przypisywano im, niczym biblijnej Ewie, nakłanianie „cnego mężczyzny” do grzechu wabieniem powłoką ponętnego ciała i głosu, pod którym krył się pełen nieczystości diabeł. Uwiedzenie „cnego” Kazimierza II przez jego kochanicę (?) mieściło się zatem w tych wyobrażeniach i przekonaniach, że usiłowała ona wzmóc chuć zbyt silną dawką afrodyzjaku.
Jednak zastanowienie budzi alegoryczny dialog Wesołości, Żalu, Wolności, Roztropności, Sprawiedliwości, Proporcji (Harmonii) po śmierci Kazimierza II. Ułożył go i zamieścił mistrz Wincenty w _Kronice_. „Sens w tych wincentyńskich strofach jest ukryty i zawoalowany, wieloznaczny, i już wiemy, że miał być próbą pogodzenia sprzeczności, które do pogodzenia się nie nadają, bo taka jest ich natura. Nie wszystko jeszcze w tym długiem utworze rozumiemy”, pisała badaczka Brygida Kürbis. Zwróćmy jednak uwagę na następujące wersy „Słów od Autora”:
_Straszny związek się zawiera,_
_Wierność oblubieńca złudna_
_Podstęp oczywisty jest._
_Strój oblubienicy biorą,_
_Blaski wszystkie na niej gasną,_
_Wewnątrz czarnych komnat strach._
_Obwiniona o występek,_
_Oskarżona dla pozoru,_
_Wyrok wydają bez win._
_Pogrążona jest w ciemnościach,_
_Bez badania prawdziwości,_
_Tylu cierpień znosi los._
_Żal mówi:_
_Oj, starego prawa męże!_
_W zbytkach swego Kazimierza_
_Tak nieposkomieniście._
Po czym mistrz Wincenty pisze o Gardzicielce, która zasługuje na karę, dodając:
_Niech się potwór taki stanie_
_Stosu pastwą, niech z popiołu_
_Żaden nie zostanie ślad!¹⁰_.
Bardzo to niejasne zdania i tropy – i niekoniecznie muszą wynikać z praw alegorii. Nieco późniejsza alegoryczna _Powieść o Róży_ Wilhelma de Lorris i Jana de Meun jest przecież czytelna nawet po wiekach. Wygląda zatem na to, że mistrz Wincenty chciał napisać coś, przed czym się wzdragał. Miał napisać panegiryk władcy bez skazy, a rzeczywistość była inna. Wyjaśnienie przesunął więc do alegorycznego dialogu. Zdają się to potwierdzać ostatnie strofy, gdy Roztropność pyta o radę Proporcję (Harmonię), skoro „dla małżonków węzły wiążesz”. Na to Harmonia:
_Jad się mieści w tych pucharach,_
_W tyglu śmierci. Te pocałunki_
_Końcem końca stają się_¹¹.
Wygląda zatem na to, że mistrz Wincenty chciał w sposób zakamuflowany przekazać, że za otruciem stała kobieta. Ale która? Czy nie maczała w tym palców jego żona? Była nią księżniczka z Moraw, Helena, córka księcia Konrada II znojemskiego, z dynastii Przemyślidów.
Miała łatwy dostęp do księcia. O truciznę też nie było trudno. Słowianie już od zarania swych dziejów, jak przystało na ludzi obcujących przez wieki z przyrodą, doskonale orientowali się w jadach i trutkach. Było one używane nie tyle w zbrodniczych celach, ile w celu pozbycia się gryzoni, wilków i innych drapieżników. Jednak nietrudno było na przykład sporządzić sok czy wywar z cisa i zamaskować tę truciznę w winie, czy to jad zawierający alkaloid akonitynę nierozpuszczalną w wodzie, za to rozpuszczalną w alkoholu, albo szalej jadowity z cykutoksyną lub pietrasznik plamisty porażający nerwy i czynności oddechowe. Natomiast truciciel (trucicielka) raczej nie użyli do otrucia lulka czarnego, pokrzyku wilczej jagody czy wrotyczu, gdyż kronikarz zapisałby inne objawy zgonu księcia. Nie używano też wówczas trucizn nieorganicznych, jak osławiony arszenik czy octan ołowiu, wykluczamy również zastosowanie grzybów trujących jak piestrzenica przypominająca smardze ze względu na objawy dłużej trwającego, a nie raptownego otrucia, jak w przypadku Kazimierza Sprawiedliwego.
Mimo podejrzeń wobec Heleny, żony Kazimierza Sprawiedliwego, historyczka Brygida Kürbis zauważyła jednak, że „dla niej jednej mistrz Wincenty znajduje życzliwe słowa jako niewiasty”¹². Reszta pań u kronikarza lokuje się w gronie manipulujących wrzaskliwych jędz. „Raczej jednak tysiąckroć ugłaskasz piekielne furie Erebu niż raz jeden przebłagasz srogość niewieścią”, przestrzegał Wincenty Kadłubek „cnych mężów” przy okazji opisu Agnieszki babenberskiej, żony Władysława Wygnańca¹³. W wersach dialogowych naszego kronikarza znajdujemy też potępienie cudzołóstwa i seksualnego życia przedślubnego, dopuszczalnego u Słowian, a prowokowanego oczywiście przez potomkinie biblijnej Ewy. Tak jakby w tych dialogach pełnych alegorii mistrz Wincenty chciał pośrednio zganić księcia za rozwiązłość.
_Is fecit, cui prodest_. „Ten uczynił, komu to korzyść przyniosło”, głosiła stara maksyma rzymska. _Cherchez la femme_: jeśli nie znacie przyczyny, szukajcie kobiety, głosili potem Francuzi. Najbardziej skorzystałby na śmierci Kazimierza jego wuj Mieszko Stary, dobijający się od dawna do odzyskania Krakowa. Najbardziej urażona byłaby księżna Helena, którą mąż zdradził, albo nałożnica odstawiona na boczny tor, dysząca chęcią zemsty lub pragnieniem przywrócenia swych wpływów za pomocą „miłosnej trucizny”. Najprawdopodobniej to któraś z tych pań zaprawiła kubek odpowiednim „zielem”. Relacja Jana Długosza, mimo upływu blisko trzystu lat, zdaje się to potwierdzać; nie wiemy tylko, skąd wybitny kronikarz czerpał te wiadomości. Bo że nie zmyślił, jest raczej pewne.
Helena wiedziała, że nie zdoła utrzymać Krakowa po śmierci męża. Domówiła się z wielkim przeciwnikiem Kazimierza II, Mieszkiem Starym, i oddała mu Wawel. I może o to właśnie chodziło w całej grze. Do przyspieszenia zgonu Kazimierza mogły się bowiem przyczynić nie tylko racje polityczne, ale i po prostu duma urażonej kobiety.TRUCIZNĄ Z WENECJI?
Zachowały się jego nagrobek i rzeźba. Możemy na niego popatrzeć w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Spogląda na nas książę o pogodnym obliczu, z trefionymi włosami, bez śladu zarostu, wyglądający młodo. Był to przecież czas szerzenia się „miłości dwornej”, minnesingerów wyśpiewujących poetyckie amory w języku górnoniemieckim, rycerzy walczących w turniejach przepasanych bądź ozdobionych podarunkiem od damy.
Książę Henryk IV Probus, co z łaciny na polski tłumaczy się Prawy, wywodzący się z dynastii Piastów, był dzieckiem tej epoki. Jako książę wrocławski wychował się na styku kultur łacińskiej, niemieckiej i polskiej. Jak głosi łaciński napis na zachowanej płycie nagrobnej, Henryk IV „zmarł w kwiecie wieku, w dzień wilii świętego Jana, w roku 1290, książę Śląska, Krakowa i Sandomierza”. Zmarł rzeczywiście młodo: miał 32, może 33 lata.
I zabrał ze sobą tajemnicę do grobu.
Chodziło o podejrzenie otrucia. Kulisy tej sprawy opisał Ottokar ôuz der Geule ze Styrii wywodzący się z drobnej rodziny ministeriałów (rycerstwa służebnego w Rzeszy niemieckiej). Jest to jedyne źródło tak obszernie traktujące o przyczynach i tle wydarzeń związanych ze śmiercią Henryka IV. Ottokar pisał, że Probus po zdobyciu Krakowa w sierpniu 1289 r. z pewnej księgi hagiograficznej o świętym Stanisławie ze Szczepanowa dowiedział się, że Królestwo Polskie „za grzechy dawnego króla” (Bolesława Śmiałego) utraciło koronę. Poszedł więc do katedry wawelskiej i tam przed ołtarzem Najświętszej Marii Panny, modląc się za doznane łaski zdobycia Krakowa, zobaczył gołębia. Ptak siadł na gzymsie jednego z filarów i zaczął dziobać mur. Bystry książę wysnuł z tego wniosek, że Bóg wskazuje mu ważne miejsce. Posłał więc w skok po murarza i drabinę; ten rozkuł mur i oczom księcia ukazał się ogromny skarb: 15 tysięcy grzywien złota.
Odkrycie to, wedle Ottokara, miało zmobilizować księcia Henryka Prawego do starania o polską koronę (utożsamianą wówczas z panowaniem na Wawelu i nad dzielnicą krakowską). Do koronacji potrzebna była jednak zgoda papieża, w kurii rzymskiej panowało przekupstwo, Henryk zatem zrozumiał, że złoty dar, który wskazany został mu co najmniej przez aniołów, jest po to, by mógł rozpocząć starania o koronę polską.
Jednakże sytuację komplikował fakt, że książę wrocławski obłożony był klątwą w związku z zatargiem z biskupem wrocławskim Tomaszem II: chodziło o majątki i ziemie zajęte przez Kościół po klęsce pod Legnicą w 1241 r. Biskup odwoływał się do Rzymu i uzyskał korzystny wyrok, natomiast Henryk IV w 1283 r. zwołał zjazd książąt w biskupiej Nysie, gdzie główną atrakcją był turniej rycerski. Aby pokazać, kto panuje na dolnym Śląsku, książę zarządził, aby „cały zapas zboża, które biskup posiadał na przedmieściach, wykorzystano na paszę dla koni”. W odpowiedzi biskup obłożył księcia interdyktem, na co Henryk zareagował zajęciem kasztelanii nysko-otmuchowskiej należącej w większości do biskupstwa. Gdy Tomasz II schronił się w Raciborzu, Henryk IV w 1287 r. najechał to księstwo. Niebawem władca Wrocławia z przydomkiem Prawy potwierdził jednak swą „prawość”, nadając biskupowi dobra i kolegiatę Świętego Krzyża – ale na własnych warunkach, jako akt dobrej woli, a nie narzuconej woli Kościoła.
Poczynania te zbiegły się ze śmiercią księcia krakowskiego Leszka Czarnego w 1288 r. Otworzyło to drogę do walk Henryka IV z księciem Bolkiem płockim, Władysławem Łokietkiem i innymi książętami kujawskimi. Z tych walk Henryk Probus wyszedł zwycięsko, opanował opuszczony Wawel i uzyskał znak w katedrze, że winien starać się o krakowską, czyli polską koronę.
Kogo jednak wysłać, skoro w relacjach z biskupem wrocławskim pozostały dawne urazy? Poza tym – czy klątwa nadal przygniatała barki i mroczyła duszę księcia? Ottokar pisał, że tak, ale z innych wiarygodnych źródeł wiemy, że interdykt zdjęto wcześniej. Henryk szukał zatem wyjścia z sytuacji, wypytując swych dostojników. Wtedy prepozyt miśnieński i kanclerz księcia, Bernard von Kamenz, poradził, aby książę wysłał do Rzymu brata medyka księcia. Miał nim być „uczony jurysta”, który – wedle relacji Ottokara – najpierw miał doprowadzić w kurii rzymskiej do zdjęcia klątwy, a potem uzyskać koronę dla księcia Henryka IV od papieża.
„Uczony jurysta”, wedle opowieści Ottokara, trudził się rok, by dotrzeć do odpowiednich kardynałów. Jednakże – czy tyle czasu trwały zabiegi o audiencje u purpuratów, czy też w grę wchodziły inne sprawy? Przede wszystkim posłowi księcia żyło się wygodnie, gdyż Henryk IV pokrywał koszty. Podejrzewamy też, że w tym czasie „uczony jurysta” liczył, rozglądał się w Rzymie, zlecał, komu trzeba, podejrzane roboty. Gdy wreszcie wyliczył sobie, jak dużo należy wydać na zezwolenie na koronację Henryka na króla, znając zapewne z listu od brata możliwości finansowe księcia, zażądał od władcy Wrocławia i Krakowa 10 tysięcy grzywien dla papieża i 2 tysiące grzywien dla kardynałów.
Henryk, omamiony blaskiem królewskiej korony, dał się skusić. Wysłał stosowne sumy.
Jak się wydaje, tak długi czas załatwiania w kurii spraw związanych z kwestią koronacji przez posła był potrzebny „uczonemu juryście” do innych zabiegów utrzymywanych w ścisłej tajemnicy. Choć Ottokar styryjski nie pisze o tym wprost, poseł Henryka Probusa zapewne w tym czasie szukał i znalazł ludzi, którzy potrafiliby „zmienić metal w złoto”. Prawdopodobnie chodziło o pozłocenie ołowiu lub mosiądzu.
Tymczasem kardynałowie i papież z zadowoleniem przyjęli olśniewająco błyszczące dowody miłości Henryka IV Probusa do Najświętszego Kościoła apostolskiego. Posypały się brzęczące sztabki lub monety. Po czym wybuchła afera. Gdy rzekome złoto zbadali urzędnicy kamery papieskiej (_camera sekreta pontificia_), okazało się, że cztery tysiące grzywien zostało podrobionych. Pieniądze te zabrał i ukrył przezorny „uczony jurysta”. Kuria rzymska wybuchła oburzeniem, w pierwszej chwili winą obarczając „podstępnego” księcia wrocławskiego i krakowskiego. Wtedy „uczony jurysta”, obawiając się konfrontacji, nie czekając na straże gwardii papieskiej, wymknął się do Wenecji.
Bogacąca się Republika Wenecka słynęła z handlu i niepodporządkowania się papiestwu, z którym toczyła wielowiekowy konflikt. Włochy, spadkobiercy antycznych tradycji rzymskich, słynęli też, przynajmniej w opinii współczesnych, z umiejętności stosowania trucizn. W starożytnym Rzymie od V w. p.n.Ch.otrucia stały się społeczną plagą, czy nawet epidemią, którą usiłował powstrzymać dyktator Sulla w 83 r. p.n.Ch. edyktem przewidującym dla nobilów utratę majątków i pozycji w razie udowodnienia otrucia. Dla plebsu przewidziana została kara rzucenia dzikim bestiom na pożarcie. W otruciach królowały Rzymianki, wetując sobie na mężach i kochankach brak praw politycznych, choć majątkowe miały równe mężczyznom. Schedę po antycznym Rzymie odziedziczyły kraje włoskie, w tym Wenecja. Tamże, idąc za ustaleniami specjalistki od toksykologii (ale nie historii) Doroty Targosz, funkcjonowała tzw. rada dziesięciu, spośród której rekrutowali się truciciele, a raczej osoby zlecające otrucia niewygodnych osób¹⁴.
Trudno jednak orzec, na ile opinie te były prawdziwe, lecz opowieść Ottokara styryjskiego zdaje się potwierdzać osądy o umiejętnościach Wenecjan i wmontowaniu trucicielstwa w struktury techniki sprawowania władzy. Bowiem z Wenecji poseł malwersant miał przesłać do Wrocławia bratu medykowi „zakupioną truciznę”.
Z następstwa faktów wynikałoby zatem, że „uczony jurysta” wcześniej wysłał przesyłkę i list, zanim oficjalna wieść o fałszywym złocie, jako zapłacie za koronę, dotarła do księcia. Poseł oszust napisał też bratu, że jeśli chcą ocalić głowy, to on jako lekarz musi podać truciznę, aby pozbawić księcia życia przed pojawieniem się legatów papieskich.
Strwożony widmem nieuchronnej kary medyk przemycił truciznę do posiłku księcia. Henryk IV poczuł się źle. Wezwano innego lekarza, magistra Guncla, który zastosował radykalny w ówczesnym pojęciu środek pozbywania się trucizny. Kazał powiesić Henryka IV za nogi i zmusił go do wymiotów. Wydawało się, że władca jest uratowany, choć przecież część trucizny musiała już dostać się do krwiobiegu, nerek, wątroby. Wtedy zdeterminowany brat malwersanta, widząc powrót księcia do zdrowia, zdołał posmarować trucizną jego nóż do krojenia chleba. Henryk IV Probus znów poczuł się gorzej, wezwany ponownie lekarz Guncel nie zdążył na czas – i książę zmarł¹⁵.
Czy Ottokar zmyślił, a przynajmniej mocno podkoloryzował tę historię, czy jest ona prawdziwa? Lektura rymowanego dzieła poety kronikarza z początków XIV w. nie jest pracą ani przyjemną, ani łatwą, gdyż Ottokar pisał zawile, gmatwał treść pełną „bałamuctwa” – pisał polski historyk Oswald Balzer¹⁶. Poza tym trzeba mieć cierpliwość badacza, by przebrnąć przez tysiąc wersów łacińskiego testu: niewielu się na to zdobyło.
Wielu historyków, już po odkryciu pierwszych nieścisłości, odrzucało zatem dzieło Ottokara stryjskiego jako źródło niewiarygodne, argumentując, że przeważa tam narracja nad dokumentacją, czyli szukanie efektu artystycznego wedle tamtejszych kanonów, a nie źródłowe poszukiwanie i potwierdzenie faktów. Jednak nie sposób z tejże kroniki odrzucić wszystkiego. Wręcz przeciwnie, obecnie zwraca się uwagę, że Ottokar sporządził niemałą kwerendę źródłową: gromadził materiały w Czechach, gdzie około 1300 r. przebywał i dowiadywał się u dostępnych mu osób o ciekawiące go wydarzenia. „Zakres jego informacji jest tak imponujący, że przypuszcza się nawet, iż Ottokar korzystać musiał z całej siatki rozsyłanych specjalnie w różne strony ekscerptatorów i informatorów”, zauważał polski historyk Tomasz Jurek. „Z analizy dzieła wyłania się wizerunek kronikarza sumiennego, nieźle wykształconego (znał łacinę i bodajże studiował w Bolonii), samodzielnie i krytycznie myślącego”¹⁷.
Najprawdopodobniej najpoważniejszym informatorem Ottokara był kanclerz księcia Henryka Probusa, potem dyplomata króla czeskiego Bernard von Kamenz. Ten sam, który poradził Henrykowi, by wysłał do Rzymu „uczonego jurystę”. Niemniej jest raczej pewne, że kanclerz osobiście nie informował o zdarzeniach Ottokara, ponieważ dzieliły ich zbyt duża przestrzeń i wysokie progi komnat. Natomiast z pewnością kronikarz czerpał wiadomości od kanclerza z drugiej ręki.
W dalszym ciągu nie dowierzano jednak Ottokarowi. Czescy, niemieccy i część polskich badaczy dziejów zwracało bowiem uwagę na zbieżność wersów kronikarza ze Styrii z _Kroniką zbrasławską_, mówiącą także o malwersacji pieniędzy podczas starań Wacława II Przemyślidy o koronę. Jednakże równie słuszne wydaje się w tym przypadku twierdzenie, że malwersacje posłów i natarczywe domaganie się przez nich pieniędzy od władców były powszechne tak wtedy, jak i później. Wystarczy przypomnieć sobie starania królów polskich o odzyskanie „sum neapolitańskich” w XVI–XVII w. Nikt nie był w stanie przecież sprawdzić, za ile złota trzeba kupić przychylność kardynała czy urzędnika, bowiem ani łapówkarze, ani łapownicy strojni w purpury i birety z diamentami nie byli w najmniejszym stopniu zainteresowani w ujawnieniu wysokości sum. Możemy zatem uznać tę część opowieści Ottokara za wiarygodną.
Natomiast niektóre szczegóły przywołane w wierszach Styryjczyka rzeczywiście odstają od innych źródeł dokumentalnych. Przede wszystkim „uczony jurysta” nie mógł się starać przez rok o zniesienie klątwy nałożonej na Henryka IV, gdyż została zdjęta w 1287 r. Jak zauważył Tomasz Jurek, nie pozbawia to jednak wiarygodności przekazu Ottokara: „Kryje się tu, być może, zniekształcona pamięć o tym, że trzeba było najpierw sporo popracować nad zatarciem złego wrażenia, jakie zostawił spór z Kościołem, o którym Rzym był na bieżąco informowany, a biskup Tomasz miał przyjaciół wśród kardynałów”¹⁸.
Nie kłóci się to z hipotezą, że ten czas „uczony jurysta” wykorzystał do przygotowania malwersacji, oszustwa, podrobienia monet czy sztabek. Nie było to zresztą sprawą prostą w świecie rzymskim, pełnym szpiegów, donosicieli, aferzystów, oszustów zwabianych blaskiem dworu papieskiego, jak i pochodniami wielkiego Wiecznego Miasta.
Jak umierał nieszczęsny książę? Ottokar styryjski pisał o długotrwałej chorobie Henryka IV, co oznaczałoby powolne podtruwanie go, aż do śmiertelnego skutku. Kłóci się to z faktem, że poseł i jego brat musieli szybko otruć księcia, tak by nie dowiedział się o malwersacji. Niemal wszystkie bliższe tym wydarzeniom źródła¹⁹ piszą o podejrzeniu otrucia. Po nich Jan Długosz w _Rocznikach_ donosił: „Książę wrocławski Henryk IV Probus albo Pobożny czując stopniowe wzmaganie się wynikłej z trucizny podanej mu przez Ślązaków choroby, która gnębiła go już przeszło pół roku ponieważ nie pozostawił żadnego potomka, przeznacza księstwo wrocławskie swemu stryjowi Konradowi głogowskiemu, a księstwo krakowskie i sandomierskie księciu Wielkopolski Przemysławowi”²⁰. Idąc tym tropem, Tomasz Jurek sądzi, że „Henryk musiał umrzeć nagle i niespodziewanie”²¹. W przeciwnym razie nie podejrzewano by otrucia, a raczej jakąś chorobę wywołującą coraz większe osłabienie, a wreszcie śmierć.
Z drugiej strony wiemy, że Słowianie dobrze znali rośliny trujące – także powoli. Ta wiedza zapewne pozostała w rodach późniejszych medyków, choć nikt się nią nie chwalił z obawy podejrzenia o ich stosowanie. Jednak raptowność zejścia wywołała u kronikarzy skojarzenie z trucizną – i zapewne książę rzeczywiście został otruty szybko, zgonu nie przewlekano kolejnymi dawkami, skoro jego zejście w wielu kronikach i zapiskach skojarzono z trucizną.
I wreszcie – kim jednak byli mordercy? Poszlaki badane przez Romana Grodeckiego wskazywały na znanych we Wrocławiu synów lekarza Gocwina: Jakuba i Jana. Ten pierwszy mógł być posłem ze względu na wykształcenie i urzędy. Występuje on bowiem jako scholastyk kolegiaty Świętego Krzyża (ufundowanej przez Probusa), oficjał biskupi, doktor dekretów, co wskazywałoby na prawnicze wykształcenie. Natomiast bezpośrednim sprawcą otrucia mógł być jego brat, kantor katedralny, z tytułem magistra, Jan, co wskazywałoby (acz niekoniecznie) na lekarza. Mieli też trzeciego brata, Goczko, a ich ojciec Gocwin (Gozwin) był lekarzem Henryka III Białego. Istnieje podejrzenie, że i ten książę, ojciec Henryka IV, został otruty, choć raczej jest to podejrzenie nieuzasadnione. Na fakt, że Gocwin był lekarzem, wskazuje tytuł magistra i określenie _medicus noster_, _physicus_, wymieniane w dokumentach²². Mógł zatem przekazać synom solidną porcję ówczesnej wiedzy i umiejętności.
Wszystko to składało się na logiczną całość. A jednak ważny element zachwiał tą, wydawałoby się, logiczną układanką wskazującą na Gocwinowiczów jako sprawców. Otóż zbiegły rzekomo do Wenecji Jakub syn Gocwina zostanie później powszechnie szanowanym prałatem, pośredniczącym w rozjemstwach. Gdyby na jego imieniu legł choć cień podejrzenia, nie powierzano by mu takich funkcji, które wymagają nieskalanej opinii. A ponadto źródła świadczą, że w styczniu 1289, październiku 1289 i czerwcu 1290 r. Jakub przebywał we Wrocławiu. Czy możliwy byłby zatem jego pobyt w stolicy Dolnego Śląska, szczególnie w czerwcu 1290 r., po malwersacji ogromnych sum? Zdecydowanie nie – i to wyklucza go (a więc i brata) z kręgu podejrzanych o otrucie Henryka Probusa.
Powinniśmy zatem przyjrzeć się innym lekarzom księcia. Pod datą 25 lipca 1282 r. pojawia się w dokumentach magister Tomasz, po dwóch latach wikariusz katedralny, od 1288 r. wikariusz u Świętego Krzyża, od 1291 do 1320 r. dziekan opolski. Czy to on doprowadził do śmierci władcy? Nie sposób nic mu udowodnić. A na dodatek nie wiemy, czy miał brata „wybitnego jurystę”, gdyż taki nie występuje w dokumentach.
Wedle kroniki rymowanej Ottokara styryjskiego śmiertelnie chory książę Henryk Probus dowiedział się od swych śledczych, kto go otruł. Zabronił jednak sprawcę ścigać i karać, wybaczając mu na łożu śmierci. Tajemnicę zabrał do grobu; co dziwniejsze, otoczenie księcia nie wskazało wprost na malwersanta i truciciela. Czy dlatego że Henryk Probus związał ich przysięgą? Jeśli tak, to po co?
Być może była to forma ekspiacji za wcześniejsze wyczyny, odbiegające od wyobrażeń chrześcijańskiego, pogodnego władcy, jakiego widzimy Henryka na sarkofagu. Już przedtem, po zdjęciu klątwy kościelnej, Henryk IV ufundował przepiękną kolegiatę Świętego Krzyża we Wrocławiu. Ale też w poszukiwaniu pieniędzy dla zaspokajania wybujałych ambicji politycznych i własnych, które trudno oddzielić, książę z przydomkiem Prawy nie wahał się posuwać do czynów zatrącających o profanację. Kazał np. odstawić ołtarz w Trzebnicy i rozkuwać ściany w poszukiwaniu skarbów, na co skarżył się w 1285 r. biskup do arcybiskupa. Ten przypominał, po łacinie, rzecz jasna, że Henryk IV został wyklęty, gdyż „zrabował skarby Kościoła rzymskiego niczym wróg w siedzibie ojców dominikanów”. Także opowieść o gołąbku, który wskazał w katedrze wawelskiej skarb, jest wielce podejrzana. Jak zwrócili uwagę historycy Przemysław Wiszniewski i Tomasz Jurek²³, maskowała ona w istocie kolejny rabunek skarbów kościelnych przez księcia. Miał więc za co pokutować Henryk Prawy.
A może było inaczej? Może otrucie księcia wpisane było w większy kontekst polityczny? Wiemy, że w czerwcu 1290 r. we Wrocławiu przebywał arcybiskup Jakub Świnka. Wskazuje na to przywilej odpustowy wystawiony 17 czerwca dla franciszkanów wrocławskich.
Czy pojawienie się Jakuba Świnki we Wrocławiu było próbą doprowadzenia do pogodzenia się dwóch wrogów starających się o polską koronę: księcia wielkopolskiego Przemysła II i księcia wrocławskiego aspirującego co najmniej do Małopolski, Henryka IV Probusa? W grę wchodziła przecież wielka idea zjednoczenia Polski, której arcybiskup Świnka był postacią sztandarową. Historyk Tomasz Jurek zauważył, że w czasie pobytu Świnki we Wrocławiu Przemysł II przesunął się nad granicę śląską, zapewne do Ostrzeszowa. Tak jakby realizował pewien plan. Chyba jednak nie uderzenia zbrojnego, skoro znajdował się tam mediator popierający księcia wielkopolskiego – Jakub Świnka? Czy Przemysł II wiedział, że rychło uda się do Wrocławia na pogrzeb księcia śląskiego i dlatego czekał w Ostrzeszowie?
Nieoczekiwanie, na łożu śmierci, Henryk IV miał bowiem podyktować 23 czerwca 1290 r. zaskakujący testament. Zapisywał w nim Kraków swemu dotąd śmiertelnemu wrogowi – Przemysłowi II. Książę wrocławsko-krakowski nakazywał również zwrot skarbów zagrabionych w kościołach i oddanie Czechom Kłodzka. Testament ten świadczyłby dobrze o dalekowzroczności umierającego księcia, wprawdzie znacznie zniemczonego, lecz poczuwającego się do związków z polskimi Piastami i kierującego się polską racją stanu. Tak też został odczytany przez większość polskich historyków, podczas gdy wielu historyków niemieckich wskazuje, że za zajęciem Krakowa i koronacyjnymi planami Henryka Probusa kryła się chęć „przerzucenia niemczyzny za Wisłę”.
Nadal jednak nie jesteśmy pewni, czy Henryk IV rzeczywiście podyktował ten testament; część historyków podważa jego wiarygodność. Sprawę komplikuje dodatkowo obecność Jakuba Świnki przy łożu Henryka Probusa. Czy to właśnie arcybiskup wpłynął na testament umierającego księcia? Jakub Świnka coś musiał księciu obiecać albo do czegoś zniemczonego Henryka IV przekonać, co poszło mu tym łatwiej, że arcybiskup Niemców nienawidził, nazywając ich „psimi mordami”²⁴. Tu jednak rodzą się pytania, skąd arcybiskup wiedział, że książę wrocławski i krakowski schodzi ze sceny walki o koronę powalony śmiertelną chorobą, dlaczego znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu, co raczej nie było dziełem przypadku, i dlaczego Przemysł II stanął nad granicą, przygotowany na pogrzeb Henryka IV i do przejęcia władzy nad Krakowem?
Wszystko to, jako się rzekło, wyglądało na uzgodniony plan między Poznaniem, Gnieznem i Uniejowem, siedzibą arcybiskupa. „Gdyby więc trzymać się zasady _is fecit cui prodest_, tylko szacunek dla wielkiej i bez wątpienia szlachetnej postaci arcybiskupa nie pozwoliłby postawić pytania – na które oczywiście i tak nie znaleźlibyśmy odpowiedzi – czy nie należałoby i jego wciągnąć w krąg ewentualnych podejrzanych o podanie Henrykowi trucizny”, pisał Tomasz Jurek. _Consecutio temporum_, w tym przypadku następstwo wydarzeń, też wskazywałoby na perfidny plan księcia wielkopolskiego i arcybiskupa gnieźnieńskiego. Przemysł II rzeczywiście natychmiast znalazł się we Wrocławiu, aby uczestniczyć w pogrzebie i zadbać o wykonanie testamentu obok innego testamentowego dziedzica: księcia głogowskiego Henryka.
I to Przemysł II ukoronuje się na króla odnowionej, choć niecałej „Polski Bolesławów” Chrobrego i Śmiałego. W żaden jednak sposób nie może to świadczyć o rzekomym udziale księcia wielkopolskiego w otruciu dawnego przeciwnika, który koroną polską chciał raczej ozdobić własne skronie, niż zasycić cne ambicje polityczne zjednoczenia kraju Piastów.