Zaginiony rękopis - ebook
Zaginiony rękopis - ebook
CZY PEWIEN RĘKOPIS Z POCZĄTKU UBIEGŁEGO WIEKU NAPRAWDĘ ISTNIEJE?
Bardzo znany pisarz polski, żyjący i tworzący na przełomie XX wieku, od 1888 r. często gości w Nałęczowie, pomieszkując
w pewnej willi. W tajemnicy pracuje nad powieścią, stanowiącą ukoronowanie jego dorobku literackiego. Przed wyborem wydawcy pisarz umiera, a decyzja o tym, komu powierzyć publikację dzieła, pozostaje w rękach spadkobierczyni. Jej długotrwałe rozterki, sprawy prywatne, a także przetaczająca się burza dziejów, powodują, iż o istnieniu niewydanego dzieła wybitnego pisarza nie wie prawie nikt. Jednak „prawie” nie oznacza, że w ogóle nikt. Jest bowiem ktoś, kto coś domniemywa... Szkopuł wszakże w tym, że tylko spadkobierczyni znała miejsce ukrycia rękopisu.
Odnalezienie i doprowadzenie do wydania ostatniego utworu wybitnego pisarza stałoby się prawdziwą sensacją. Ten, kto by to uczynił, osiągnąłby rozgłos i niebłahe korzyści materialne.
W dość tajemniczy sposób informacja o zaginionym rękopisie trafia w ręce byłego dziennikarza śledczego, a ten traktuje to jako sposób na wyrwanie się z marazmu, który ogarnął go po
niedawnych wstrząsających przeżyciach. Jedzie do Nałęczowa, do willi prowadzonej przez bratanicę asystentki pisarza. Zaprzyjaźnia się z nią, a ona prosi o pomoc w odszukaniu zaginionego dzieła
i jego prawnych właścicieli.
Zadanie okazuje się karkołomnie trudne i obfitujące w wiele zwrotów akcji...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-965-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KONSERWATOR
Czasy PRL-u wspominane są zwykle jako dekady mroczne, swoista „przerwa w życiorysie” narodu. Jednak narzucony nam ustrój na co dzień nie zawsze był okropny. Przynajmniej każdy, kto tego chciał, miał pracę pozwalającą lepiej czy gorzej przetrwać do kolejnej wypłaty. Szkolnictwo i opieka zdrowotna były gwarantowane każdemu, abstrahując od ich poziomu, który zresztą nie zawsze był taki zły… Społeczeństwo po pewnym czasie przystosowało się i nauczyło po cichu współpracować, zauważywszy wiele luk sztucznego ustroju, których władza nie była po prostu w stanie załatać ani kontrolować. Tym bardziej że sama z nich korzystała.
To, co należało do tzw. towarów deficytowych, ludzie załatwiali „na lewo” – przez znajomości, łapówki oraz odwdzięczając się sobie na przeróżne sposoby. Tak z reguły zdobywało się mięso czy cement, ale też lepsze stanowisko w pracy bądź miejsce na studiach dla dziecka, na obleganym kierunku. Oczywiście wielu ludzi z natury przedsiębiorczych, obdarzonych naturalnym urokiem albo inteligencją wcale nie musiało uciekać się do „lewych” sposobów na przetrwanie. Mieli cechy pozwalające im wybić się ponad przeciętność w każdych warunkach i w dowolnym ustroju. Byle nie byli „wrogim elementem”, a przynajmniej nie demonstrowali tego otwarcie.
Doskonale radzili sobie także wszelkiej maści sprytni kanciarze, umiejący wynaleźć dla siebie intratną niszę. Płeć nie miała tu znaczenia, wszak powszechnie wiadomo, że kobiety nie ustępują zdolnościami mężczyznom. A często przewyższają ich w tym względzie.
Jednemu z takich właśnie ludzi, obdarzonych przez naturę inklinacjami do udanego działania w szarej strefie, początkowo nic nie zapowiadało szczególnej kariery. Trochę z przypadku, a trochę szukając pomysłu na ciekawe życie wśród powszechnej szarówki, ukończył najpierw Liceum Techniki Teatralnej, po czym warszawską Akademię Sztuk Pięknych na kierunku konserwacji dzieł sztuki. Bez problemu znalazł zatrudnienie w uznanej pracowni konserwatorskiej, nie mając jeszcze pojęcia, jak ogromnie przyda mu się w przyszłości wykształcenie teatralno-artystyczne. Zdolności aktorskie wydawać by się mogły zbędne specjaliście od oceniania autentyczności i renowacji dział sztuki, chyba że… Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość.
Któregoś dnia do naszego konserwatora zgłosił się pewien młody człowiek. Bezpośrednio do niego, co było raczej nietypowe. Miał ze sobą sporej, choć nie wyjątkowej wartości obrazek, jak twierdził, pamiątkę rodzinną, którą pragnął odnowić. Bardzo go ciekawiła sama praca konserwatora, toteż w trakcie wykonywania czynności renowatorskich niemal codziennie bywał gościem pracowni. Przystojny młodzieniec o pogodnym uśmiechu, odziany w ubrania wyglądające na zagraniczne, sprawiał wrażenie syna jakiegoś nadzianego prominenta. W niewymuszony sposób wzbudzał sympatię. Niezwykle zadowolony z efektów pracy konserwatora, na koniec zaprosił go do restauracji na kawę. Pojechali czerwonym kabrioletem, który aż kłuł w oczy na szarych warszawskich ulicach. Pasażer uznał, iż kierowca musi pochodzić z naprawdę znaczącej rodziny, skoro obce są mu troski związane ze wścibskim okiem wszelakich służb…
Zamówił radziecki Ararat z czterema gwiazdkami, czyli najlepszy koniak dostępny w lokalu. Konserwator, niezbyt obyty z gatunkowymi trunkami, starał się uważnie naśladować gesty swojego towarzysza – w identyczny sposób podgrzewał dłonią kieliszek i kołysał zawartością, aby wydobyć bukiet. W końcu stuknęli się lekko szkłem.
– Proponuję przejść na ty – oświadczył młodzieniec. – Na imię mam… Borzymir. Nie przepadam za nim, przyjaciele mówią mi Zymek.
Konserwator zrewanżował się podaniem swojego imienia, choć jego rozmówca znał je już wcześniej. Zrobił to raczej po to, by stało się zadość obowiązującej towarzysko formalności. Mimowolnie naszła go myśl, że prominentni w obecnym ustroju rodzice raczej nie nadaliby synowi tak oryginalnego imienia… Ale może pochodzili z dawnej szlachty, która dzięki ocalonej jakimś cudem fortunie mogła sobie obecnie na wiele pozwolić…? Nie dociekał tego, nie chcąc zostać posądzonym o nietakt, poza tym odpowiedź niekoniecznie musiałaby być prawdziwa. Nie jego sprawa. W przeciwieństwie do propozycji, jaką usłyszał na koniec spotkania. Ta z pewnością była już JEGO sprawą.
– Gdyby doszły do ciebie pogłoski o jakimś ciekawym obrazie do sprzedania, daj znać. Nie chciałbym cię urazić, ale wiesz przecież, że potrafię się odwdzięczyć…
– Jasne, nie ma sprawy – odparł konserwator. Wszak do niczego go to nie zobowiązywało.
– Ciekaw jestem, czy umiałbyś odróżnić fałszywkę od oryginału… – ciągnął młody człowiek z wyraźnym zainteresowaniem w oczach.
– Zymek, toż to moja pasja! – szczerze zaśmiał się zapytany. – Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale podczas studiów to właśnie najbardziej mnie fascynowało. Nawet kilka razy z powodzeniem wykorzystałem tę umiejętność…
– Kapitalnie. – Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz rozmówcy. – Na czym cała sztuka właściwie polega? – uniósł brwi. Dalej uśmiechał się, lecz jego oczy spoglądały na rozmówcę badawczo. – Bo wyobrażam sobie, że trzeba doskonale znać tysiące uznanych dzieł malarskich. To wymaga fotograficznej pamięci, prawda? Doświadczony krytyk sztuki zapewne na pierwszy rzut oka rozpozna oszustwo?
– Nie zaszkodziłoby oczywiście mieć w pamięci wszelkie znane obrazy, jednak mylisz się… Przy rozpoznawaniu falsyfikatów najważniejsze są inne wskazówki. – Konserwator odnosił nieodparte wrażenie, iż nowy przyjaciel pragnie sprawdzić jego fachowość. Nie miał nic przeciwko temu. – Krytyk koncentruje się głównie na aspektach artystycznych dzieła, toteż może dać się nabrać, gdy pokaże się mu naprawdę dobry falsyfikat. Tu trzeba spojrzeć okiem konserwatora, czyli w zasadzie rzemieślnika. Istotna jest faktura płótna, użyty blejtram, krakelura, czyli charakterystyczna siatka spękań uwidaczniająca się na zamalowanej powierzchni. Powstaje z upływem czasu i niełatwo podrobić ją tak, aby także przez lupę wyglądała autentycznie. Nawet samo płótno daje istotne wskazówki, jeśli zna się krosna, na których je utkano w czasach odpowiadających dacie powstania dzieła. – Konserwator upił łyczek koniaku, po czym dodał z nieskrywaną dumą: – Dzięki pewnemu doświadczonemu wykładowcy umiem również posłużyć się „metodą igły”. Jest stara i rzadziej praktykowana, ponieważ wymaga szczególnego wyczucia. Polega na sprawdzeniu, jak głęboko igła wchodzi w płótno. Tym samym określa się twardość farby oraz inne trudne do zdefiniowania, subtelne parametry, będące właśnie kwestią wyczucia.
– Czyli… – Zymek zakołysał płynem w kieliszku – liczy się nie tylko wiedza, ale i wrodzony talent?
– Można to tak ująć – przyznał skromnie konserwator.
Młody człowiek przywołał kelnerkę, poprosił o rachunek i, ledwie na niego zerknąwszy, uiścił kwotę, nie zapominając o napiwku. Żegnając się, trochę dłużej przytrzymał dłoń swego towarzysza, jakby pragnął dać mu tym gestem subtelny sygnał.
– Słuchaj, odezwę się wkrótce. Słyszałem o paru ciekawych obrazach, nieskatalogowanych, bo to nieznane dotąd dzieła jednego z naszych mistrzów. Warto by rzucić na nie okiem.
Konserwator skinął tylko głową, lecz z nieznaną mu dotąd ekscytacją pomyślał, że oto trafiła mu się wyjątkowa okazja, wręcz życiowa szansa, obok jakiej nie wolno mu przejść obojętnie. Toż takie odkrycie przyniosłoby mu sławę i pieniądze! Choć, zważywszy na tajemnicze zachowanie Zymka, może jedynie to drugie? Coś mu szeptało, że nowy przyjaciel nie zamierza odnalezionych eksponatów oddawać do muzeum…
W każdym razie czekał niecierpliwie na powtórne spotkanie. Spodziewał się go lada dzień i nie przeliczył się. Zymek faktycznie nie rzucał słów na wiatr. Tym mocniej konserwatorowi zależało, by okazja okazała się celnym strzałem. Czyli bardzo konkretną i nie mniej pociągającą go opcją na przyszłość…
Wieczorem otworzyli dach w ognistym kabriolecie i udali się w stronę Radomia. Zymek umówił się tam z pewnym księdzem w jakiejś maleńkiej parafii. Młody szczupły duchowny zachowywał się dość nerwowo, rozbieganym wzrokiem omijał swych gości. Początkowo unikał tematu spotkania, zwlekał, narzekał na jakieś inne zajęcia, z pewnością wyimaginowane, wszak przyjechali w środku nocy. W końcu jednak chyba nabrał do nich zaufania, gdyż wsiadł do ich samochodu i razem pojechali do mieszkania „kuzynki”. Otworzył własnym kluczem i puścił gości przodem. Konserwator zamrugał ze zdumienia, ujrzał bowiem na ścianach obrazy Fałata. Na tym nie koniec! Mieszkanie było mocno zagracone, choć to akurat określenie średnio pasowało, gdy wziąć pod uwagę wartość znajdujących się w nim rzeczy. A było tam wszystko: rzeźby, patery, srebra…
Dziwny ksiądz konsekwentnie odmawiał zbycia jakiegokolwiek przedmiotu, jednocześnie napomykając, iż może miałby coś innego, niedaleko stąd… Stało się jasne, że ściągnął ich tu jedynie dla rozpalenia ciekawości i udowodnienia, że nie wciska tandety. Konserwator mimowolnie wyobraził sobie duchownego chodzącego po kolędzie z oczami jak na sprężynkach, uważnie rozglądającego się za precjozami… wartymi grzechu. Kto wie, być może swe właściwe powołanie odnalazł dopiero po ukończeniu seminarium…
Po krótkiej przejażdżce wjechali w boczną drogę pozbawioną latarń. Nawierzchnia była kiepska, czuli to pod kołami. Niewiele też widzieli mimo włączonych świateł, które wymacywały w mroku niskie zabudowania, by nie rzec rudery, sterty śmieci między nimi i wybujałe zarośla. W którymś momencie ksiądz zażądał, aby stanęli, oświadczając, że dalej pójdzie sam. Wrócił po kilkunastu minutach z małym przedmiotem owiniętym gazetami.
– Moi… przyjaciele obawiają się nieznanych gości. – Skinął, żeby wysiedli, po czym wręczył im pakunek. Wymienił też kwotę, horrendalnie wysoką. – Obejrzyjcie i decydujcie natychmiast. Mam wrócić z pieniędzmi albo obrazem nie później niż za dziesięć minut.
Nie sprecyzował, co mogłoby się stać, gdyby nie wrócił, a oni woleli nie dopytywać.
Konserwator ostrożnie wziął obraz do ręki. Choć światło samochodowych reflektorów nie było najjaśniejsze, od razu rozpoznał pędzel rzadkiego na rynku polskiego impresjonisty. Niedocenianego za życia. Podpis wyglądał dobrze, deska, faktura i farba wydawały się bez zarzutu. Wszystko to konserwator przekazał Zymkowi szeptem, przekonany, że jego towarzysz i tak nie posiada przy sobie odpowiedniej ilości gotówki.
Ten jednak poufale klepnął duchownego w ramię na znak, że dobili targu. Nawet nie usiłował zbić ceny, po prostu na minutę zniknął we wnętrzu kabrioletu, po czym pojawił się ponownie, by wręczyć księdzu gruby plik banknotów. Zanim zapakowali obraz do bagażnika i zajęli miejsca w wozie, czarna sutanna rozpłynęła się w mroku.
Podczas drogi powrotnej pasażer czuł się jak po kilku kieliszkach szampana. Właśnie doświadczył prawdziwego dreszczu emocji. Wykazał się opanowaniem i godną podziwu kompetencją, a co najważniejsze, zdobył zaufanie kogoś o naprawdę wielkich możliwościach… Co najmniej jedną nogą wkroczył do świata nieoficjalnego obrotu dziełami sztuki, do którego wstęp mają naprawdę nieliczni.
Mijały minuty, a krew nie przestawała buzować. Myślami wrócił do dziwnego pośrednika, z którym właśnie ubili interes. Czy naprawdę był duchownym? A może jednak po prostu wysokiej klasy oszustem? Dla kogoś z bystrym umysłem i odrobiną aktorskiego talentu zdobycie sutanny to bułka z masłem, podobnie jak zaaranżowanie spotkania na plebanii. Duchowny uniform zapewnia swoistą anonimowość, on sam chyba nie rozpoznałby tego „księdza”, gdyby zobaczył go na ulicy w normalnym ubraniu… Cóż… zapewne nigdy nie dowie się, jak było naprawdę.
Po dwóch godzinach Zymek zostawił konserwatora bogatszego o przyzwoitą prowizję niedaleko jego warszawskiego mieszkania, sam zaś odjechał z obrazem, który na zagranicznej aukcji mógł osiągnąć zawrotną cenę lub stać się częścią prywatnej galerii jakiegoś kolekcjonera dzieł sztuki.
Kilka dni później konserwator został przez kierownika pracowni zawołany do telefonu. Ucieszył się, gdy rozpoznał dobiegający ze słuchawki głos Zymka.
– Cześć, co słychać? – zapytał podekscytowany, spodziewając się kolejnego zlecenia. Oczywiście nie mniej intratnego.
– Dowiedziałem się swoimi kanałami, że oryginał wisi w pewnym wiedeńskim muzeum… – padło w odpowiedzi. W głosie młodzieńca nie było nawet cienia pretensji, raczej głębokie rozczarowanie. Zymek rozłączył się, nie dodając ani jednego słowa.
Konserwator poczuł się tak, jakby w jednej chwili ziemia osunęła mu się spod stóp. Skrewił na całej linii! Jasne, pewnym wytłumaczeniem mogły być trudne warunki, w jakich przyszło mu rozpoznawać ewentualny falsyfikat. Noc, żółtawe światło samochodowych reflektorów, pośpiech i brak możliwości zastosowania którejkolwiek z jego wyrafinowanych metod. Tym niemniej czuł się winny i głęboko zawiedziony.
A może Zymek był po prostu paranoicznie ostrożny? Kto wie, może w istocie transakcja przyniosła mu krociowy zysk, a on sam miał zwyczaj przerywać łańcuch pośredników mogących doprowadzić do jego osoby? Inaczej któryś z nich w końcu by się wygadał… Jak by nie było, konserwator dostał lekcję, której miał nigdy nie zapomnieć. I zapragnął zyskać pewność.
Następnego dnia wypadała niedziela. Pożyczył od znajomego samochód i udał się w okolice Radomia. Specjalnie wybrał wieczorną porę, obawiał się, że dzienne światło zmieni zapamiętane widoki i zatrze charakterystyczne szczegóły, jakie dostrzegł uprzednio w świetle reflektorów. Najpierw zajechał pod plebanię, jednak nie starał się odszukać księdza. Nawet jeśli nim był, to i tak wyparłby się wszystkiego, a on sam niepotrzebnie zwróciłby na siebie uwagę. Zamiast tego postarał się odtworzyć trasę, jaką jechali wówczas do „kuzynki” mężczyzny w sutannie.
Dwukrotnie pobłądził, jednak za trzecim razem trafił do celu, jak się okazało niezbyt oddalonego od plebanii. Teraz zamierzał przypomnieć sobie drogę wiodącą do kryjówki fałszerza, który stworzył tak doskonały falsyfikat. Wprawdzie tamtej nocy zajechali jedynie w pobliże jego siedziby, ale liczył, że jakoś uda mu się ją odszukać. Chciał przynajmniej spróbować, gdyż żywił pewną nadzieję na kontynuowanie „współpracy”…
Zanim tam jednak pojechał, podszedł do drzwi wejściowych starej kamienicy „kuzynki”. Patrząc z zewnątrz na wielorodzinny zaniedbany budynek, spodziewał się, iż nie inaczej będzie w środku. Lokatorzy najpewniej nie należeli do tych dobrze sytuowanych. Co więcej, wciąż nie miał stuprocentowej pewności, czy trafił we właściwe miejsce, toteż wolał się upewnić. Bez specjalnej nadziei nacisnął klamkę u wejścia, przekonany, że powinno być zamknięte na klucz. Cóż, najwyżej zaczeka, aż ktoś będzie wychodził lub wchodził, zorientuje się, z kim ma do czynienia, i sprzeda mu jakąś ułożoną naprędce bajeczkę. Może nawet wystarczy parę groszy na piwo?
Ku jego zdziwieniu klamka poddała się z lekkim zgrzytem nienaoliwionego mechanizmu i mógł wejść do środka. Schodami skierował się na piętro, powoli, gdyż na klatce było ciemno, a drewniane stopnie upiornie skrzypiały. Dobrze pamiętał ów odgłos. W mdłym świetle żarówki u sufitu, która zaświeciła się po odszukaniu przycisku na ścianie, rozpoznał też wejście do mieszkania „kuzynki”. To by było na tyle. Już miał zawrócić, gdy dostrzegł, iż drzwi są odrobinę uchylone…
Szpara była minimalna, a jednak wyraźna dla kogoś, kto wiedział, że powinien zwrócić na nią uwagę. Przez chwilę konserwator wahał się, czy zapukać, czy jednak odejść i realizować pierwotny plan. Ostrożność skłaniała go ku drugiemu rozwiązaniu, dlatego tylko leciutko pchnął palcem drzwi, które wszak mogły być jednak zamknięte, a jedynie wypaczone. Jakież było jego zdumienie, gdy dobrze naoliwione zawiasy nawet nie skrzypnęły, a na podłodze ukazała się prostokątna plama światła pochodząca z wnętrza mieszkania. Słysząc jakieś szelesty, zajrzał do środka. Z przedpokoju widać było jedynie niewielki fragment zagraconego salonu, pech chciał jednak, że przebywający w mieszkaniu młody człowiek akurat stał przed kryształowym zwierciadłem w złoconych ramach i w lustrzanym odbiciu natychmiast dostrzegł uchylające się wejściowe drzwi.
– Ach, kogóż ja widzę? Naprawdę nie spodziewałem się…
– Zymek, ja tylko…
– Co tylko? – Młodzieniec przyglądał mu się niby z rozbawieniem, lecz także badawczo. – Jest ktoś z tobą?
– Nie.
– Właź i zamknij drzwi. Zostaw zasuwę w spokoju – zerknął na zegarek. – Wystarczy na klamkę, bo lada chwila spodziewamy się gości.
– Skąd wziąłeś klucz? – zagadnął konserwator, na co Zymek parsknął tłumionym śmiechem. – No i o jakich gościach mówisz? – W konserwatorze narastał niepokój, co nie uszło uwagi jego… chyba już byłego przyjaciela.
– To… moi pomocnicy… – Zymek na chwilę uciekł wzrokiem, po czym dodał sucho: – Lepiej chyba, żeby cię tu nie zastali. Lepiej dla ciebie…
Konserwator w pełni podzielał ten pogląd, toteż nie zadając więcej pytań ruszył do wyjścia.
– Czekaj! – usłyszał za plecami i natychmiast odwrócił się. – Wybierz sobie coś. – Zymek znów zerknął na zegarek, po czym zatoczył dłonią szerokie koło. – Raczej już się nie zobaczymy, ale chciałbym, żebyś widział, że nie mam żalu. Co tu gadać, polubiłem cię, tylko… Sam rozumiesz.
Konserwator umiał dodać dwa do dwóch i podejmować właściwe decyzje. Natychmiast pojął, że za tą szczodrą propozycją kryje się coś więcej. Zymek chciał, aby jego były wspólnik, przywłaszczając sobie coś cennego, również został „umoczony” w procederze. Tym samym zamykał konserwatorowi usta. Ten nie ociągał się, instynktownie pojmując, co będzie dla niego najlepszym wyjściem. Nie pierwszy raz przydały mu się jego spostrzegawczość i doskonała pamięć. Wszedł do salonu i zdjął ze ściany niepozorny na pierwszy rzut oka obrazek. Następnie opuścił mieszkanie, odprowadzany wzrokiem Zymka, po którego twarzy błąkał się ironiczny uśmieszek.
Nie zdziwił się, kiedy po dokładnym zbadaniu okazało się, że obrazek to doskonale wykonany falsyfikat. Spodziewał się tego. Pomny lekcji, jakiej mu udzielono, niespiesznie i z dużą ostrożnością rozglądał się za ewentualnym kupcem. Udało się. Zarobił prawie tyle, co za opatrzony odpowiednimi certyfikatami oryginał. Ten sukces praktycznie zdeterminował jego przyszłość…
Przez następne lata konserwator wyrobił sobie pozycję i zyskał prestiż w określonych kręgach. Umiał dostrzec okazję tam, gdzie nikt inny nawet jej nie podejrzewał. Posiadał też naturalny talent do wykorzystywania innych ludzi, gdy sam nie umiał lub nie mógł dobrać się do rozwiązania jakiegoś potencjalnie intratnego zagadnienia. Wyjątkowo dbał o swoją anonimowość. Zawsze działał w ukryciu, pośrednicy znali go po prostu jako „konserwatora”.
Nikt nie wiedział, kim jest ani jaki kamuflaż aktualnie stosuje. Nawet jego płeć pozostawała tajemnicą…
≈.≈
Siedział w wedlowskiej pijalni czekolady w Parku Zdrojowym. Na stoliku przed nim pysznił się fantazyjnie przybrany owocami lodowy deser, obok w wysokim kuflu ze słomką stała – a jakże! – płynna czekolada. Nie podawano tam alkoholu, ale nie zależało mu. Trunków kosztował jedynie okazjonalnie, nie chciał, a raczej nie mógł folgować sobie w tym względzie. W jego profesji, tej prawdziwej oraz tej drugiej, skrywanej przed światem, niezbędne były czysty umysł, wyostrzony dar obserwacji i pewna ręka.
Rozmyślał o tym, że chyba dobry Bóg ma go w swojej szczególnej opiece, bo przecież zaledwie wczoraj chciał rzucić w diabły tę robotę przy renowacji obrazu, ponoć XIX-wiecznego, przedstawiającego chrzest świętego Pawła. Zlecenie dostał od proboszcza kościółka przy Armatniej Górze. Robota była nudna i przeciągała się, bo nie dość że malowidło wyszło spod pospolitego pędzla, to jeszcze samo w sobie przedstawiało się dość nieciekawie.
W dodatku ciągle czegoś brakowało. A to odpowiedniej farby, a to właściwej fiksatywy lub innego środka konserwującego. Oczywiście wiedział, gdzie te produkty zdobyć, lecz rozwlekało to robotę w czasie, który we własnym poczuciu uważał za zmarnowany. Przyjmując zlecenie, miał nadzieję na dokonanie ekscytującego odkrycia, na przykład jakiejś starej zapomnianej grafiki na którejś ze ścian kościółka. Mógłby się wówczas nią zaopiekować, najlepiej podmieniając rarytas na coś kupionego na jarmarku… Niestety, niczego takiego nie znalazł, więc uznał, że tylko traci czas i chciał jak najszybciej zakończyć tę całą renowację, zainkasować liche jak na jego standardy honorarium, a potem wracać gdzieś, gdzie jest więcej lukratywnej roboty.
Decyzję podjął dwa dni temu. Chciał jeszcze dokonać kilku niedbałych pociągnięć pędzlem, ot tak, żeby zamarkować ukończenie zlecenia – i noga jego miała już nigdy w tym zapyziałym miasteczku nie postać. Zapyziałym w jego subiektywnym mniemaniu, gdyż musiał skupiać się na czym innym niż poznawanie prawdziwych uroków Nałęczowa. Uważał, że i tak zbyt długo się tu zasiedział. Jedynym plusem tego pobytu było dotlenienie organizmu. Codziennie wieczorem robił kółko: Lipową szedł do Prusa, potem skręcał w prawo, w Kościuszki, mijał sanatorium Fortunat i dochodził do 1 Maja, gdzie znowu skręcał w prawo i po chwili był już ponownie na Lipowej, tyle że od drugiej strony. Ten spacer zajmował mu od dziesięciu do dwudziestu minut. Wystarczyło, by móc poczuć, że znowu oddycha pełną piersią i może góry przenosić.
No i podczas wczorajszego spaceru przypadkowo spotkał starego organistę, który zaciągnął go do klubu Atrium na piwo. Zgodził się, wiedząc z doświadczenia, że tacy ludzie, sami nie przypuszczając kiedy, potrafią podrzucić czasem bezcenną w jego fachu wskazówkę…
To właśnie po tym spotkaniu poczuł dla Stwórcy głęboką wdzięczność. Gdy stary gaduła usłyszał, gdzie konserwator się zatrzymał, zaczął opowiadać mu historię willi Helena i jej mieszkańców. Nie zapomniał też nadmienić o najsłynniejszym rezydencie zabytkowej willi.
– Dobroszczański? – upewniał się konserwator. – TEN Dobroszczański?
– Tenże samiutki – przytakiwał organista, wchłaniając kolejne piwo. Konserwator pozostał przy jednym, sączonym z umiarem. – A wiesz, co tu potem ludziska gadali?
Nie wiedział, dla zachęty uniósł pytająco brwi.
– A to podobno… – Ucieszony narrator rozsiadł się wygodniej, po czym zrelacjonował, że ktoś kiedyś usłyszał i nawet potem upewniał się, że to prawda, iż ten właśnie pisarz podobno w tajemnicy pracował w Helenie nad jakąś wspaniałą książką, której nie zdążył wydać, bo umarł. Ale rękopis istnieje i na pewno jest gdzieś w willi. Tylko tak schowany, że nikt go dotąd nie znalazł.
– No co ty – podpuszczał go konserwator. – Przez sto lat nikt go nie znalazł? Na pewno myszy go dawno zjadły albo rozpadł się ze starości.
– A może nie? Może nie…? – Organista kiwał głową z miną azjatyckiego mędrca. Tak się rozstali, a konserwatorowi to „a może nie” dzwoniło w głowie i dzwoniło.
Minęło kilka dni. Robotę w kościółku kończył, ale teraz już nigdzie się nie spieszył.
Nie dawały mu spokoju słowa organisty. Pomyślał, że spróbuje dowiedzieć się czegoś u źródła. Wszak w krąg jego „zawodowych” zainteresowań wchodziły również rzadkie i cenne literackie białe kruki. Nie zwykł przepuszczać okazji, więc nigdy nie uznawał z góry, że coś jest grą niewartą świeczki. Kto wie, może to nie przypadek, że zatrzymał się właśnie w tej willi? Może jego boski opiekun chciał mu pomóc? Wszak „szukajcie a znajdziecie”. Czyż nie tak stało w Biblii? Abstrahując od faktu, iż niezbyt mocno wierzył w istnienie sił nadprzyrodzonych. Mało przecież prawdopodobne, by to one wspomagały jego tak znakomicie przebiegającą karierę… Raczej skłonny był wierzyć we własne atuty. Miał wszak błyskotliwy umysł, dobre oko i potrafił zachować zimną krew w każdej sytuacji. Przysłowiowy fart też się liczył, o ile umiało się go właściwie wykorzystać.
Dzisiaj przesiadywał znowu w nałęczowskim Wedlu. Kawę mieli tu wyśmienitą, bodaj lepszą niż ta w Helenie. I znowu miał za co dziękować Panu Bogu, bo rano coś go tknęło i „tak się złożyło”, że znalazł się zupełnie sam w gabinecie właścicielki pensjonatu. Lekko tylko dotknął na próbę jednej z szuflad biurka pani Ernestyny i… taki drobiazg… Szuflada wysunęła się łatwo i cicho, a w niej bieliła się złożona na pół kartka papieru. Jakoś od razu wiedział, że właśnie ją powinien przeczytać.
Zrobił to. Taka już jego natura.
Był to list jakiejś Heleny Miszkurko do niejakiego pana Jędrzeja. Szanownego Pana Jędrzeja. Z treści listu wynikało, że ów pan Jędrzej jest proszony o przyjazd w sprawie konsultacji dotyczącej wydania ostatniego rękopisu Maksymiliana Dobroszczańskiego.
BINGO! Wiedział więc już z całą pewnością, że rękopis istniał – i, być może – do tej pory istnieje. Teraz pozostało „oswoić” sobie panią Ernestynę, która chyba nie miała świadomości, jaki skarb spoczywa być może w zakamarkach jej willi, bo przecież gdyby było inaczej, dawno by już rękopis sama odszukała. W tym celu przybierze jeden ze swych sprawdzonych, pasujących do sytuacji wizerunków…
No to do roboty, konserwatorze!
Pewne sceny opisane w tym rozdziale są prawdziwe, zmienione zostały jedynie personalia postaci. Relację zawdzięczamy uprzejmości przyjaciela, który brał czynny udział w opisywanych wydarzeniach, jednak z oczywistych względów nie możemy zdradzić jego nazwiska.ROZDZIAŁ 1
DNI OSTATNIE
Maksymilian Dobroszczański wstał, nie bacząc na to, że łupnęło mu w kościach. Ucieszony, że nie ma zawrotów głowy, podszedł do pięknej dębowej biblioteki, zajmującej całą ścianę między oknem a wejściowymi drzwiami do gabinetu. Nie miał jeszcze tylu lat, żeby czuć się bardzo starym człowiekiem, jednak stan jego zdrowia pozostawiał wiele do życzenia i martwił się, że czasu mu nie starczy na wydanie swojego najnowszego utworu, oznaczonego tytułem Bracia. Miał przeczucie, że będzie to jego najlepsze dzieło. Będzie. Bo choć rzecz została już napisana, to Maksymilian ciągle nie uznawał jej za ukończoną. Dopieszczał powieść, rozszerzał, uzupełniał, jedne wątki dodawał, inne wykreślał. Słowem – jego słowem – ulepszał. Ostatnia jego powieść wyszła w 1912 roku, Braci zaczął pisać jeszcze przed ukazaniem się tamtej drukiem. I ciągle zmieniał ją i zmieniał, nie mogąc zdecydować się na postawienie przysłowiowej ostatniej kropki.
Ale od jakiegoś czasu zaczął tracić rozpęd. Powoli kiełkowała w nim myśl, że chyba należy w końcu zaprzestać dalszych prac nad książką i że czasem lepsze jest wrogiem dobrego. A on za żadne skarby świata nie chciał tej powieści zepsuć. Przegadać, zamącić, udziwnić ani pogmatwać.
Tak więc pewnego dnia, na początku stycznia 1914 roku, podjął decyzję, że teraz, gdy zapisał ostatnie zdanie w leżących przed nim notatkach zawierających najnowsze poprawki, należy uznać książkę za ukończoną.
Odsunął brulion, w którym zazwyczaj nanosił uwagi i propozycje zmian tekstu, po czym wyjął z szuflady biurka oznaczony jego inicjałami papier listowy.
Kochana Helenko!
Wiesz, tak się przyzwyczaiłem do poprawiania mojego tekstu, że znowu zmieniłem treść jednego z rozdziałów. Ulepszam tekst bezustannie, bo musi on być doskonale ukształtowany, a ciągle coś mi szeleści w jego brzmieniu.
Może zbyt mocno się wsłuchuję? A raczej – wczytuję? Może powinienem machnąć ręką, bo wszak wiadomo, że czasem poprawka psuje dzieło? Ale, jak wiesz, homo sit perfectus i ja do tego dążę.
Więc chyba teraz już dopuszczam do siebie taką ewentualność, że…
Koniec!
Do Nałęczowa ponownie przyjeżdżam za miesiąc. Rękopis leży tam, gdzie zawsze, poprawki, o których tu piszę, robiłem w notatniku, przepiszesz mi je, gdy już będę w moim nałęczowskim gabinecie. Mam nadzieję, że uformowałem teraz powieść kompletnie, ale z ogłoszeniem tego światu wstrzymuję się jeszcze, bo chcę poznać Twoją opinię. A gdy ostatecznie Ci całość pokażę, rękopis podpiszę, oznaczę datą i schowamy go w miejscu nam tylko znanym. Szczegóły dotyczące wydania omówimy, gdy nadjadę. Doczekać się już nie mogę, bo tęsknię do dyskursji naszych, Moja Duszko.
A tak na marginesie – nie zdenerwuj się, ale napisałem testament. Wszystko, co moje, przekazuję Tobie, bo nikogo bliższego nie mam. Przyjmij moją donację z życzliwością, bowiem z miłością wielką ją składam.
Rączki całuję, czekaj na mnie, jako i ja doczekać Twojego widoku się nie mogę.
Z szacunkiem – Maksymilian, 18 Januarii 1914
≈.≈
Gdy zjawił się w Nałęczowie, rozpakował walizkę i trochę odpoczął, wszedł do gabinetu, prosząc Helenę, by udała się za nim.
– Koniec, moje dziecko – oznajmił bez zbędnych wstępów. Uznaję powieść za skończoną, przywiozłem jeszcze ostatnie maleńkie dopiski. To już jednak wyłącznie kosmetyka – podał jej brulion i zapowiedział końcową dyskusję na dzień jutrzejszy.
Helena wyjęła rękopis z miejsca, które znali tylko oni obydwoje, i do wieczora nanosiła poprawki autora. Sprawdziła jeszcze, czy wszystko w porządku, czy nie podwinęła się któraś z kartek, czy gdzieś nie rozmazał się tekst, czy do którejś z nowo naniesionych literek nie przylepił się jakiś paproch lub włos, po czym schowała rękopis, szepcząc do siebie: Czemuś nie mogę uwierzyć, że chowam cię tu po raz ostatni…
Nazajutrz po śniadaniu weszli razem do gabinetu.
– Dziękuję. A więc koniec. – Twarz Maksymiliana rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. – Siadaj – wskazał fotel pod oknem, a sam podszedł do długiej gdańskiej szafy bibliotecznej składającej się w kilku segmentów.
Nachylił się i pociągnął leciutko jedną z szuflad u dołu biblioteki, a ta zgrzytnęła, wysuwając się z prawie ludzkim jękiem, jakby chciała zaprotestować wobec tego, co – jak przewidywała – jej właściciel teraz uczyni. A on, nie zważając na te protesty, nacisnął dwa elementy gdańskiego mebla jeden po drugim, co kazało szufladzie wysunąć się tym razem prawie do końca i jednocześnie złożyć się dwóm jej ściankom: tylnej i spodniej. W odsłoniętej w ten sposób przestrzeni spoczywała dość gruba tekturowa teczka, zawiązana starannie na dwie tasiemki.
Pisarz wyjął teczkę, wyprostował się z cichym sapnięciem, po czym niespiesznie podszedł do biurka. Usiadł, rozwiązał wstążeczki, wziął do ręki pióro, umoczył je w kałamarzu. Obejrzał starannie stalówkę… Raptem zdał sobie sprawę, że robi wszystko, by opóźnić moment realizacji swojego postanowienia. W końcu opuścił rękę i na pierwszej stronie rękopisu, tuż nad tytułem, napisał:
Tekst zredagowany i ostatecznie zatwierdzony przez autora.
Wszelkie dopiski na poszczególnych kartach uczyniła ma asystentka, Helena Miszkurko, na moje polecenie, pod moje dyktando lub według moich wskazówek. Są więc integralną częścią powieści.
Pisarz – Maksymilian Dobroszczański, 10 Februarii 1914
Podpis wyszedł zamaszysty, z małym kleksem przy ostatniej literze nazwiska, bowiem w momencie jej skreślania niechcący mocniej nacisnął pióro.
Złożył porządnie wszystkie kartki rękopisu (prawie dwie ryzy), ściśle zawiązał teczkę, a wreszcie schował z powrotem tam, skąd ją wyciągnął. Teraz wystarczyło już tylko jedno mocne dotknięcie i szuflada, tym razem bez jęku, wsunęła się na swoje miejsce.
Helena usiadła wygodniej w fotelu, ściskając w lewej dłoni gruby notes w tekturowych okładkach, a w prawej dzierżąc ulubiony ołówek. Podręczne notatki zawsze sporządzała ołówkiem, nie musiała się wówczas o nic kłopotać, najwyżej mógłby się złamać grafit. Ale temperówka leżała na biurku. Czekała więc spokojnie na pierwsze sugestie pisarza, wszak mieli omówić szczegóły wydania powieści.
– Znasz mnie, moja droga – zaczął Maksymilian. – Dziś podjąłem decyzję, którą uznaję za ostateczną, ale swoje postanowienia w tej mierze zmieniałem dość często, więc… – zamilkł, a dziewczyna nie poruszyła się nawet.
– Gdybyś zechciał, wujku, poznać moje zdanie – ośmieliła się odezwać po kilku minutach – powiedziałabym, że w Braciach nie trzeba poprawiać już nawet jednego przecinka. Powieść jest doskonała w formie i wstrząsająca, gdy chodzi o treść.
– Tak, kochanie, wiem, co myślisz – uśmiechnął się dobrotliwie. – Jak doskonale wiesz, polegam na twojej opinii i przyjmuję ją z wdzięcznością. Ale w sprawie wydawcy daj mi jeszcze tydzień. Muszę teraz wrócić do Warszawy, bo znalazłem w kalendarzyku notatkę, że za dwa dni mam wyznaczone jakieś badania, podobno niezbędne dla kompletnego określenia stanu mojego zdrowia, które ostatnio szwankuje. Niech więc mnie lekarze zbadają. Poza dokładną diagnozą zyskam trochę czasu na ostateczne przemyślenia. – Spojrzał na nią. Śmiała się.
– Wujaszku drogi – szepnęła. – Kochany Milku! Wracaj szybko z dobrymi wynikami badań, spotkamy się za parę dni w twoim gabinecie.
Wujek, a może zresztą stryjek (ech, kto by się tam doszukiwał prawidłowej nazwy pokrewieństwa łączącego ją z mężem siostry jej mamy), w dniu, w którym skończyła osiemnaście lat, nakazał, aby zwracała się do niego per Maksymilian, co nie chciało jej przez usta przechodzić.
– Jesteś już dorosła, moja duszko – rzekł któregoś dnia. – Oczywiście nie chcę ci lat wytykać, ale niedługo będziesz siedzieć pod piecem z drutami w ręku i każdy, kto usłyszy, że zwracasz się do mnie „wujku”, pomyśli, że stoję nad grobem, bowiem lat muszę już mieć tyle, iż tylko mi umierać.
Po wielu dyskusjach, gdy byli we dwójkę, zwracała się do niego mianem „Milek”, tak zdrobniła sobie tego Maksymiliana. Całe imię było za długie i okropnie napuszone, jak mu orzekła, a on Milka przyjął z sympatią. W towarzystwie albo w ogóle z nim nie rozmawiała, albo zwracała się doń formą bezosobową, co było dość karkołomne. Jeśli już musiała skierować swe słowa bezpośrednio do niego, mówiła „wujku Maksymilianie”, co brzmiało dziwnie, bowiem żadnego innego wujka nigdy nie miała.
„Milku” mawiała rzadko, tylko wówczas, gdy była szczególnie czymś poruszona. Teraz właśnie tak się czuła. Cieszyła się, że powieść już jest ukończona, a zarazem martwiła się tymi „jakimiś” badaniami, bo w istocie pisarz, choć nie przyznawał się, by cokolwiek mu doskwierało, gorzej ostatnio wyglądał. Szybko pocieszyła się obietnicą, że zobaczą się ponownie za tydzień, a poza tym to dobrze, iż przypomniał sobie o konieczności zrobienia dodatkowych niezbędnych sprawdzianów zdrowotnych.
Lekarz obejrzy wyniki, przeanalizuje, może nawet z kimś je skonsultuje i na pewno wszystko będzie dobrze. Musi być.
Pojechał więc. Na badania zdążył, ale do swojego gabinetu wrócić już nie zdołał, bowiem z ziemskiego padołu zabrał go nagły atak serca. Zmarł 15 maja 1914 roku.
≈.≈
Helena Miszkurko po raz co najmniej dziesiąty złożyła starannie krótki list, który mogła wyrecytować w całości z pamięci. Testament? Toż ona niczego nie potrzebowała. Chciała tylko jednego: żeby podróż, w którą zaraz się uda, miała zupełnie inny cel.
Niestety. Jechała, wraz ze wszystkimi swoimi nałęczowskimi krewnymi, na pogrzeb.
Od śmierci Maksymiliana minął już miesiąc i cała rodzina znała już treść testamentu. Jego postanowień nikt zresztą nie miał zamiaru kwestionować. O tym, że istnieje jeszcze jedno, niewydane, dzieło popularnego autora, nie wiedział bodaj nikt poza Heleną.
W Nałęczowie debatowano trochę nad tym, co zrobić z warszawskim mieszkaniem pisarza, ale koniec końców ponieważ każdy miał swoje sprawy, a mieszkanie w stolicy nie było nikomu z rodziny potrzebne, zostawiono ten kłopot na głowie spadkobierczyni i tyle. Ona postanowiła, że pomyśli o tym „kiedyś”. Na razie odłożyła sprawę do szufladki pamięci, jaką miała w głowie. W zasadzie to spraw tam, w tej szufladce, było niewiele. Najważniejszym punktem pozostawała kwestia ukrytego rękopisu, z którym nie wiedziała, co począć. Nie robiła więc niczego poza tym, że od czasu do czasu, gdy była sama w domu, wchodziła do gabinetu z wielką dębową biblioteką, znanym sobie sposobem otwierała pewną szufladę i sprawdzała, czy rękopis tkwi w niej nienaruszony.
Nie zdążyli porozmawiać o szczegółach wydania Braci. Wiedziała, że pisarzowi bardzo na tej książce zależało, uświadamiała też sobie, że nikt poza nią nie miał pojęcia, iż jest jakaś książka, wszyscy pamiętali tylko, że w ostatnim czasie przed śmiercią mistrz nad czymś pracował. Helena pomagała mu, jak zawsze, ale też jak zawsze niczego nikomu nie zdradzała, gdyż Dobroszczański jej do tego nie upoważnił. Nikt nie wnikał w szczegóły ostatnich pisarskich projektów Maksymiliana, sądząc, że chodzi o jakieś luźne szkice, którymi nie ma się co interesować. Wszyscy przyjęli za oczywistość, że w ostatnich miesiącach gorsze samopoczucie nie pozwoliło słynnemu autorowi skupić się na nowej książce. Pisał? Pracował? No tak, ale każdy pisarz zawsze pisze, a przecież nie zawsze efekt tego pisania jawi się na świecie. Początkowo wypytywano Helenę o to i owo, zwracały się do niej wydawnictwa i dziennikarze. Za każdym razem odpowiadała to samo: że nie ma niczego do przekazania.
Pamiętała dobrze, jak przed ostatnim wyjazdem z Nałęczowa Dobroszczański zapowiedział, że o ewentualnym wydaniu porozmawiają, gdy wróci. Wtedy też oznajmił, że nie podjął jeszcze decyzji, któremu wydawnictwu powierzy Braci.
– W zaufaniu powiem ci, że bardzo się rozczarowałem moim ostatnim wydawcą, a o innych nie mam jeszcze wyrobionego zdania. Muszę się zastanowić, zasięgnąć kilku opinii i poważnie wszystko przemyśleć.
Helena mogła tylko domyślać się, w jakim kierunku szły refleksje Maksymiliana, bo nawet jeśli podjął decyzję co do wyboru wydawnictwa, to nie przekazał jej swojej asystentce. Teraz musiała zrobić to za niego. Uważała jednak, że sprawa jest zbyt ważna, by postanawiać coś na chybcika. Chciała najpierw rozejrzeć się w literackim świecie, może porozmawiać z jakimiś pisarzami, zebrać informacje.
Zrobi to, ale…
Ale okazało się, że w tej chwili miała na głowie inną sprawę i że rękopis, a właściwie sprawa jego opublikowania, musi trochę poczekać. Było bowiem coś, o czym początkowo nawet nie wiedziała, a gdy już to do niej dotarło, okazało się tak trudne, że starała się usilnie kierować myśli w inną stronę. Jedyną osobą, do której miała stuprocentowe zaufanie, był jej wujek. Przyjaciel, mentor, powiernik. Jej Milek, na którego przyjazd czekała z utęsknieniem. Napisała nawet do niego list z prośbą o radę, bowiem załatwienie tego czegoś stawało się coraz pilniejsze. Na odwołanie było za późno, przełożyć niestety się nie dało. Można było jedynie przeciągnąć… Nie problem. Myślenie o nim. O miesiąc. Na siłę dwa. Ale to wszystko.
Tylko że Milek przyjechać nie zdążył.
≈.≈
Do Nałęczowa Dobroszczański zawitał po raz pierwszy w 1902 roku. Był wtedy u szczytu swojej pisarskiej kariery. Jego powieści – początkowo ukazujące się w odcinkach w „Wędrowcu”, „Kurierze Codziennym” albo „Tygodniku Illustrowanym” zaczęto wydawać drukiem i sprzedawać w dużych nakładach.
Ale poza pisaniem książek Maksymilian prowadził także ożywioną działalność publicystyczną, celował w artykułach społeczno-politycznych, chętnie brał udział w różnych akcjach społecznych, patronował wielu charytatywnym przedsięwzięciom. Z roku na rok zyskiwał coraz większy autorytet w oczach opinii publicznej, choć nie brał aktywnego udziału w życiu codziennym stolicy. Najlepiej czuł się na łonie przyrody, chętnie przesiadywał w Ogrodzie Saskim i w Łazienkach Królewskich. Często wyjeżdżał też na wypoczynek do Otwocka, lubił bowiem okoliczne lasy. Czy miał w ogóle jakieś życie prywatne? Jeśli tak, to niewiele o nim wiedziano. Tyle tylko, że ożenił się w 1886 roku z kobietą o imieniu Oktawia. To akurat zapamiętano, bo sam Dobroszczański żartował czasem, że to już chyba taka moda, by pisarze poślubiali Oktawie. Tak miała na imię małżonka Bolesława Prusa, takie też imię nosiła wybranka Żeromskiego. W 1886 r. dołączyła do nich pani Dobroszczańska, niestety kobieta słabego zdrowia. Zmarła zaledwie dwa lata po ślubie. Potomstwa się nie doczekali, nad czym pisarz mocno ubolewał, bardzo bowiem dzieci lubił.
Nałęczów polecono Dobroszczańskiemu jako miejsce najlepsze dla podreperowania zdrowia. Zachwalano mu wspaniały klimat tego miasteczka, doskonałą bazę leczniczo-rehabilitacyjną i rewelacyjne wody mineralne. I tak się stało, że od pierwszego pobytu pisarz związał się z pewną willą zlokalizowaną w centrum miasta. Wiedział, że zawsze zostanie w niej serdecznie przyjęty, gdyż z domem tym łączyły go więzy prawie rodzinne.
„Prawie rodzinne” to najlepsze określenie, bo gdyby ktoś zapytał go o bliższe wyjaśnienie koligacyjnych zawiłości, miałby z tym nie lada kłopot. Starsza siostra żony pisarza, pani Kordula, wychodziła za mąż dwa razy. Z pierwszego małżeństwa urodziła się córka Helenka, ale sam związek długo nie przetrwał, gdyż mąż Korduli zmarł ledwie dwa lata po narodzinach dziecka. Po kilku latach Kordula wyszła ponownie za mąż, tym razem za szlachciurę z bogatym rodowodem, jak się okazało, hulakę i utracjusza. Szczęśliwym trafem Jarema Hostrzyński tuż po ślubie wygrał w karty willę usytuowaną przy jednej z głównych ulic Nałęczowa, wprowadził się do niej z żoną oraz pasierbicą, i jakoś zdołał się ustatkować. Maksymilian poznał go na ślubie Korduli. Już wtedy był znaną personą, jego obecność na uroczystości traktowano jako niemałą nobilitację. I pewnie tylko z tego powodu dostał zaproszenie, zupełnie dla niego nieoczekiwane, gdyż po śmierci Oktawii kontakty pisarza z jej siostrą urwały się zupełnie. Pojechał na ten ślub, sam nie wiedząc do końca, dlaczego to robi. Na ogół unikał wszelkich zgromadzeń, a powiązania rodzinne z krewnymi zmarłej żony, jako się rzekło, niewiele dla niego znaczyły. Ku swojemu zdumieniu szczerze zaprzyjaźnił się z rodziną szwagierki. Przyjeżdżał potem do Nałęczowa dość często, a Hostrzyńscy, wielce dumni z tego powodu, najpierw odstąpili mu na wyłączny użytek część willi, a po kilku latach postawili mu nawet gościnny domek w ogrodzie. Pisarz upodobał sobie szczególnie gabinet, który urządził w tylnej części domostwa, poszerzając go o taras, na którym najlepiej mu się pracowało w lecie.
Oczkiem w głowie Maksymiliana stała się mała Helenka. Kiedy dorosła, okazała się wielce pomocna w jego pracy. Potrafiła nie tylko przepisywać teksty na maszynie, ale i czynić celne uwagi, które – gdy już ośmieliła się je wypowiedzieć – zwykle okazywały się wyjątkowo trafne i przydatne. Gdy Hostrzyńskim urodził się syn, Maksymilian częściej niż w gabinecie gościł w domku w ogrodzie, izolując się od zamieszania, jakie powodowała obecność małego dziecka. Po kilku latach, kiedy te niedogodności w sposób naturalny ustały, Dobroszczański mógł z całą swobodą powrócić do pracy w ulubionej przez siebie części willi. Helenka była już wówczas młodą kobietą, której stryjek, czy tam wujek, pomagał wejść do towarzystwa.
Oczywiście pisarz pracował też w Warszawie, w swoim sporym i wygodnym mieszkaniu przy ulicy Wilczej. Miał tam także asystenta, Bogusława Jankowskiego, świeżego absolwenta studiów polonistycznych, dla którego praca u pana Maksymiliana była niemałym zaszczytem. Jednak największą ufność pokładał pisarz w Helenie Miszkurko i to jej uwagi zawsze uważał za najcenniejsze.
Atak serca zabrał Dobroszczańskiego z tego świata nieoczekiwanie i stanowczo za wcześnie, zaledwie w wieku sześćdziesięciu czterech lat. Jego pogrzeb 20 maja 1914 r. zgromadził ogromną rzeszę pasjonatów literatury i czytelników, którzy osobiście chcieli pożegnać ulubionego autora i odprowadzić go z kościoła św. Aleksandra na Powązki. Takich tłumów Warszawa nie pamiętała od dawna.
Wśród żałobników była też, a jakże, rodzina pisarza z Nałęczowa, jedyna, jaką posiadał. Nie pchali się do pierwszych rzędów za trumną, nikt z Warszawy ich nie znał, nikt też nie wiedział, że to u nich najchętniej gościł najpopularniejszy ówcześnie polski pisarz. I że gdzieś tam za trumną kroczy jego spadkobierczyni mająca także prawo do całej spuścizny literackiej po Maksymilianie Dobroszczańskim, łącznie z dziełem, o którego istnieniu nikt chyba poza nią nie wiedział.
Ano właśnie. Chyba… O tym, kto dziedziczy po pisarzu, wraz z prawami autorskimi, wiedział pan Edward Wolicki, notariusz mieszkający na drugim piętrze kamienicy przy Wilczej. Czy jako sąsiad Maksymiliana „z góry” i zarazem powiernik mógł mieć informacje o istnieniu rękopisu? Tego nie wiadomo, ale też nie sposób wykluczyć takiej ewentualności. To, że notariusz nigdy nikomu nie pisnął na ten temat ani słowa, nie znaczy jeszcze przecież, że nie miał o tym wiedzy.
W trakcie odczytywania testamentu pisarza, na którą to okoliczność została zaproszona tylko jedna osoba: Helena Miszkurko, jedyna spadkobierczyni, kobieta pełnoletnia i nieubezwłasnowolniona, co pan Wolicki skrupulatnie sprawdził, nie zaszła potrzeba, by poruszać sprawę rękopisu. Helena pamiętała, że został on przezornie opatrzony przez twórcę datą, własnoręcznym podpisem oraz informacją, że dzieło ma ostateczny kształt. Uznała, że w razie czego te zapisy absolutnie wystarczą i nie ma konieczności wspominania o istnieniu rękopisu w obecności notariusza. Wprawdzie Wolicki w pewnym momencie otworzył usta, ale wydobyło się z nich tylko jedno słowo: „Gdyby…”. Jako że zdania nie dokończył, a w zasadzie nawet nie rozpoczął, Helena nie dociekała, co zamierzał powiedzieć. Wytłumaczyła sobie to jako zapewnienie, iż gdyby potrzebna była jakakolwiek pomoc z jego strony, on jest zawsze do dyspozycji. Ale prawnik uznał zapewne, że dla niej jest to oczywiste.
Ciąg dalszy w wersji pełnej