- promocja
Zagłada Czarnej Kompanii - ebook
Zagłada Czarnej Kompanii - ebook
Ocalali członkowie Kompanii potajemnie przegrupowują siły w Taglios. Ich celem jest uwolnienie braci uwięzionych pod równiną lśniącego kamienia. Podróżując w koszmarnych warunkach, docierają do celu, nim magiczna pożoga ujawni prawdziwe oblicze rzeczywistości, odsłoni nieznane dzieje Kompanii, a nowe światy powstaną i zginą…
Cena, którą przyjdzie za to zapłacić będzie niezwykle wysoka.
Przez lata żaden z członków Czarnej Kompanii nie ginie w bitwie. Konował wie, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Nie musi długo czekać na potwierdzenie swych obaw – nadchodzi meldunek, że dawny wróg znów zaczął działać. Jego atak przy Bramie Cienia, wywoła łańcuch zdarzeń, który przywiedzie Kompanię na skraj przepaści i, jak zwykle w jej historii, o kilka kroków dalej.
Zebrane w jednym tomie ostatnie dwie części (Woda śpi oraz Żołnierze żyją) serii, która zrewolucjonizowała fantasy. Nowa edycja cyklu o Czarnej Kompanii składa się z czterech tomów: Kroniki Czarnej Kompanii, Księgi Południa, Powrót Czarnej Kompanii, Zagłada Czarnej Kompanii.
„Czarną Kompanią Glen Cook w pojedynkę dokonał rewolucji na polu fantasy – z czego mnóstwo czytelników wciąż nie zdaje sobie sprawy. Sprowadził opowieść do poziomu zwykłego człowieka, porzucając zużyte schematy królów, książąt i złych czarnoksiężników.
Było to niczym lektura powieści o wojnie w Wietnamie czytanych na haju”.
Steven Erickson
Glen Cook (ur. 1944) – autor wielu powieści science fiction i fantasy. Dorastał w Kalifornii, studiował na uniwersytecie w Missouri. Marzył, by zostać pilotem Phantoma
F-4, ale ostatecznie trafił do oddziałów specjalnych US Marine Corps (3rd Marine Recon Battalion). Wojskową karierę podjął syn Glena, natomiast autor przez kilkadziesiąt lat pracował w różnych fabrykach koncernu General Motors. Jego pasją jest czytanie i kolekcjonowanie książek historycznych oraz zbieranie znaczków.
Doświadczenia ze służby w armii przenosi na karty swoich książek. O tym, że robi to przekonująco, świadczy fakt, iż opowieść o najemnikach z Czarnej Kompanii była jedną z najpopularniejszych lektur wśród amerykańskich żołnierzy podczas Wojny w Zatoce.
Najbardziej znane tytuły Cooka to cykle Czarna Kompania, Imperium Grozy i Delegatury nocy (wszystkie wydane przez REBIS) oraz seria o inspektorze Garretcie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-657-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W owym czasie Czarna Kompania nie istniała. Tak przynajmniej należało wnosić z treści publikowanych praw i dekretów. Ja jednak nie mogłam się z tym pogodzić.
Sztandar Kompanii, jej Kapitan i Porucznik, jej chorąży oraz wszyscy żołnierze, którzy uczynili ją tak straszną w oczach wrogów, odeszli, aby spocząć pogrzebani żywcem w sercu rozległej kamiennej pustyni.
„Lśniący kamień” – szeptano na ulicach i w zaułkach Taglios. Natomiast komunikaty najwyższych władz głosiły: „Odeszli do Khatovaru”. Poważne przedstawienie, które postanowiono ciągnąć tak długo, aż przerodzi się w wielkie zwycięstwo. Kiedy Radisza albo Protektorka, albo ktokolwiek inny stwierdzi, że ludzie powinni uwierzyć w końcu, iż Kompania wypełniła swe przeznaczenie.
Jednak wszyscy na tyle starzy, aby pamiętać Kompanię, wiedzieli lepiej. Tylko pięćdziesięciu ludzi udało się na równinę lśniącego kamienia. Połowa z nich nie należała do Kompanii. Jedynie dwoje z tych pięćdziesięciu powróciło, aby szerzyć kłamstwa o tym, co się stało. A trzeci, który mógł zaświadczyć o prawdzie, został zabity w wojnach kiauluńskich, daleko od stolicy. Jednak kłamstwa Duszołap i Wierzby Łabędzia nie zdołały zwieść nikogo. Ludzie zwyczajnie udają, że w nie wierzą, ponieważ tak jest bezpieczniej.
A mogliby przecież zapytać, dlaczego Mogaba potrzebował aż pięciu lat na pokonanie nieistniejącego wroga i czemu musiano zapłacić tysiącami młodych żywotów za podporządkowanie terytoriów Kiaulune rządom Radiszy w królestwie pokrętnych prawd Protektorki. Mogliby wspomnieć, że ludzie mieniący się żołnierzami Czarnej Kompanii przez całe lata bronili się potem jeszcze w fortecy Przeoczenie, póki wreszcie Protektorki Duszołap ich nieprzejednanie nie rozdrażniło do tego stopnia, że zaangażowała swe najlepsze czary w trwającą dwa lata operację, po której z potężnej warowni został tylko biały pył, biały gruz i stosy białych kości. Każdy mógłby zadać te pytania. Zamiast tego jednak ludzie woleli milczeć. Bali się. Nie bez powodu.
Imperium tagliańskie pod władzą Protektoratu jest państwem strachu.
W trakcie tych lat niewzruszonego oporu pewien bezimienny bohater zasłużył sobie na wieczystą nienawiść Duszołap, dokonując sabotażu Bramy Cienia, jedynej drogi wiodącej na lśniącą równinę. Duszołap była najpotężniejszą z żyjących magów. Mogła stać się Władczynią Cienia, której potęga przyćmi monstra pokonane przez Kompanię podczas pierwszych wojen w służbie Taglios. Skoro jednak Brama Cienia została zapieczętowana, nie była w stanie wezwać zabójczych cieni, potężniejszych od tych kilku, jakie podporządkowała sobie jeszcze wówczas, gdy samotnie knuła zagładę Kompanii.
Och, Duszołap umiałaby otworzyć Bramę Cienia. Jeden raz. Jakkolwiek nie miała pojęcia, jak zamknąć ją na powrót. A to dowodziłoby, że wszystkie żyjące za nią istoty wyrwałyby się na zewnątrz i zaczęły rozszarpywać świat.
Dla Duszołap, nieznającej wielu tajemnic, równało się to z wyborem: wszystko albo bardzo niewiele. Koniec świata albo poprzestanie na tym, co ma.
Jak dotąd poprzestaje na tym, co ma. Lecz nie ustaje w badaniach i poszukiwaniach. Jest Protektorką. Imperium trzęsie się ze strachu przed nią. Nikt nie waży się zaprotestować przeciwko terrorowi, jaki zaprowadziła. Wszelako nawet ona wie, że ta era mrocznej jedności nie może trwać wiecznie.
Woda śpi¹.
W swoich domach, w cienistych uliczkach, w dziesiątkach tysięcy świątyń miasta nawet na chwilę nie zamierają nerwowe szepty: Rok Czaszek. Rok Czaszek. To czasy, kiedy żadni bogowie nie umierają, a ci, którzy śpią, poruszają się niespokojnie w swych snach.
W domach, w ciemnych zaułkach, na uprawnych polach i ryżowych poletkach, na pastwiskach, w lasach i wasalnych miastach, kiedy tylko kometa rozbłyśnie na niebie albo niezwykła o tej porze roku burza zniszczy zasiewy, w szczególności zaś gdy ziemia się zatrzęsie, ludzie szepczą:
– Woda śpi.
I przepełnia ich lęk.
1. Tytuł, a jednocześnie zawołanie Czarnej Kompanii: „Woda śpi” jest częścią idiomatycznego sformułowania w j. angielskim: „Water sleeps, and the enemy is sleepless”. Nawiązuje ono do właściwości wody jako nieokiełznanego żywiołu, który nawet pozornie uśpiony, spokojny, nie pozwala wrogom na chwilę wytchnienia, nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy przyjdzie zmierzyć się z jego siłą. W języku polskim najbliższym kontekstowo tłumaczeniem byłoby: „Nie śpij, wróg czuwa!”, ale „Woda śpi” znacznie lepiej wpisuje się w poetykę języka Czarnej Kompanii (przyp. red.).2
Mówią na mnie Ospała. Jako dziecko odsuwałam się od świata, uciekając przed przerażającą rzeczywistością mego dzieciństwa w wygodę i spokój marzeń snutych za dnia i podczas sennych koszmarów. Kiedy tylko nie zmuszano mnie do pracy, tam właśnie się skrywałam. Tam nie mogło dosięgnąć mnie żadne zło. Nie znałam bezpieczniejszego miejsca, póki do Dżajkuru nie przybyła Czarna Kompania.
Moi bracia zarzucali mi, że cały czas śpię. W istocie zazdrościli mi umiejętności izolacji. Nic nie rozumieli. Umarli, nie zrozumiawszy. Ja przespałam wszystko. Nie obudziłam się w pełni, póki nie minęło kilka lat spędzonych w Kompanii.
Teraz ja prowadzę te Kroniki. Ktoś musi to robić, choć nigdy oficjalnie nie przekazano mi obowiązków kronikarza. Oprócz mnie nikt tego nie potrafi.
Jest to precedens.
Kroniki należy kontynuować za wszelką cenę. Prawda musi zostać utrwalona, nawet jeśli los postanowi, że żaden człowiek nigdy nie przeczyta słowa z tego, co napiszę. Te księgi stanowią duszę Czarnej Kompanii. Z nich można dowiedzieć się, kim jesteśmy. To znaczy kim byliśmy. I że wytrwamy, żadna bowiem z wszelkich zdrad, jakie nam zadano, nie dała rady dobyć z nas ostatniej krwi.
Nie ma nas już. Tak nam mówi Protektorka. Radisza przysięga, że to prawda. Mogaba, wielki generał o tysiącu mrocznych zasług, krzywi się na samą myśl o nas i plugawi naszą pamięć. W oczach ludzi na ulicach jesteśmy jedynie męczącym koszmarem przeszłości. Jednak tylko Duszołap nie ogląda się wciąż przez ramię, aby zobaczyć, czy przypadkiem któregoś z nas nie ma za plecami.
Jesteśmy upartymi duchami. Nie spoczniemy. Nie przestaniemy ich nawiedzać. Od dawna już nie przedsięwzięliśmy żadnych działań, oni jednak wciąż nie przestają się bać. Poczucie winy każe im wciąż nas wspominać.
Zaiste, powinni się bać.
Każdego dnia na jakimś murze w Taglios pojawia się wiadomość, wypisana kredą, farbą albo nawet i zwierzęcą krwią. Nic więcej, tylko delikatne napomnienie: Woda śpi.
Każde z nich wie, co to oznacza. Powtarzają sobie szeptem przesłanie, świadomi, że gdzieś tam jest wróg bardziej niespokojny niźli rwący strumień. Wróg, który pewnego dnia wynurzy się z otchłani swego grobu i przyjdzie po tych, co przyłożyli rękę do zdrady. Nie ma żadnej mocy, która mogłaby ich przed tym uchronić. Ostrzegano ich tysiące razy, a jednak w końcu ulegli pokusie. Teraz już żaden diabeł ich nie ocali.
Mogaba się boi.
Radisza się boi.
Wierzba Łabędź boi się tak bardzo, że ledwie potrafi normalnie funkcjonować, podobnie jak wcześniej czarodziej Kopeć, którego zresztą sam wciąż oskarżał o tchórzostwo i z którego się wyśmiewał. Łabędź zna Kompanię jeszcze z dawnych czasów, z Północy, zanim dla kogokolwiek tutaj stała się czymś więcej niż tylko odległym wspomnieniem dawnej trwogi. Lata, które upłynęły, nijak nie pomogły mu oswoić się ze swym strachem.
Pjurojita Drupada się boi.
Generalny Inspektor Gokhale się boi.
Tylko Protektorka się nie boi. Duszołap nie lęka się niczego. Duszołap nic to nie obchodzi. Szydzi i drwi z demona. Ona jest kompletnie szalona. Będzie śmiać się jeszcze i tańczyć, nawet gdy jej ciało zaczną już trawić płomienie.
Ten brak strachu wywołuje jeszcze większy niepokój u jej pomocników. Dobrze wiedzą, że ich pierwszych pogna w miażdżące szczęki losu.
Od czasu do czasu na murach pojawia się inna, bardziej osobista informacja: Wszystkie ich dni są policzone.
Bywam na ulicy codziennie, idę do pracy, udaję się na przeszpiegi, słucham, podchwytuję plotki i rozpuszczam nowe, korzystając z anonimowości, jaką zapewnia mi Czor Bejgen, Ogród Złodziei, którego nawet Szarzy nie zdołali jeszcze spacyfikować. Niegdyś przebierałam się za prostytutkę, ale w końcu okazało się to zbyt niebezpieczne. W mieście żyją ludzie, przy których Protektorka mogłaby się zdawać uosobieniem normalności. Zaiste, świat może mówić o szczęściu, że los poskąpił im władzy, pozwalającej w pełni wypróbować głębię i rozmach swego szaleństwa.
Zazwyczaj jednak wcielam się w postać młodzieńca, jak robiłam to już dawniej. Od zakończenia wojny pełno jest wokół młodych mężczyzn pozbawionych rodzin, obowiązków i pracy.
Im bardziej dziwaczna okazuje się kolejna plotka, tym szybciej opuszcza granice Czor Bejgen i dotkliwiej niszczy spokój sumienia naszych wrogów. Zawsze to samo Taglios – gotowe nurzać się w rozkoszach ponurych przepowiedni. A my musimy dostarczyć mu odpowiednią porcję znaków, wróżb i omenów.
Protektorka ściga nas, kiedy przyjdzie jej to do głowy, jednak zainteresowania nigdy nie starcza jej na dłużej. W ogóle na niczym nie potrafi koncentrować się przez dłuższy czas. Zresztą dlaczego miałaby się nami przejmować? Jesteśmy martwi. Nas już nie ma. Sama ogłosiła, że tak się stało. A jako Protektorka jest przecież najwyższym sędzią dla całego imperium tagliańskiego.
A jednak: Woda śpi.3
W owym czasie fundamentem, na którym wspierała się cała Kompania, była kobieta, która nawet nigdy oficjalnie się do niej nie zaciągnęła, czarownica Ki Sahra, żona chorążego Czarnej Kompanii i mojego poprzednika na stanowisku kronikarza, Murgena. Kobieta bystra, o niezłomnej woli. Nawet Goblin i Jednooki schodzili jej z drogi. Nikt nie mógł jej nic powiedzieć, nawet paskudny stary Wujek Dodż. Protektorki, Radiszy i Szarych bała się tyle, co zwykłych śmieci. Nikczemne zakusy zła tak wielkiego jak niosący śmierć kult Oszustów, ich mesjasz, Córka Nocy oraz bogini Kina bynajmniej nie odbierały jej ducha. Spoglądała w samo jądro ciemności, której sekrety nie wzbudzały w niej śladu trwogi. Tylko jedna rzecz przenikała ją dreszczem.
Jej matka, Ki Gota, stanowiła uosobienie niezadowolenia i swarliwości. Jej zrzędzenie i połajania miały tak zdumiewającą siłę, że ona sama musiała być najpewniej wcieleniem jakiegoś kapryśnego, zbzikowanego bóstwa, nieznanego dotąd człowiekowi.
Ki Goty nie lubił nikt prócz Jednookiego. A nawet on za plecami nazywał ją Trollicą.
Sahra zadrżała na widok matki kuśtykającej powoli przez pomieszczenie zdjęte nagłą ciszą. Dzisiaj byliśmy nikim, nie dysponowaliśmy właściwie żadnymi dobrami. Musieliśmy obyć się tymi kilkoma pokojami. Parę chwil temu tłoczyli się tutaj rozmaici wałkonie, paru z Kompanii, w większości jednak pracownicy Ban Do Tranga. Teraz wszyscy patrzyliśmy na starą, pragnąc, by wyszła jak najszybciej. Żeby nie przyszło jej do głowy poprzebywać w naszym towarzystwie.
Do Trang, którego starcza słabość przykuła do wózka, podjechał do Ki Goty. Miał najwyraźniej nadzieję, że okazując jej zainteresowanie, skłoni ją do odejścia.
Wszyscy zawsze chcieli pozbyć się jej jak najszybciej.
Tym razem jego poświęcenie okazało się skuteczne. Ki Gota musiała z pewnością czuć się nie najlepiej, skoro nie poświęciła ani chwili na obsztorcowanie wszystkich młodszych od siebie.
Cisza przeciągała się, aż stary kupiec powrócił. Był właścicielem tego miejsca i pozwalał nam korzystać z niego jako kwatery głównej. Niczego nam nie zawdzięczał, mimo to, z czystej miłości do Sahry, dzielił z nami niebezpieczeństwa. We wszystkich omawianych kwestiach musieliśmy wysłuchiwać jego opinii i honorować jego życzenia.
Do Trang wrócił po krótkiej chwili, tocząc ciężko swój wózek. Przypominał szkielet obciągnięty skórą poznaczoną plamami wątrobowymi. Był tak kruchy, że zdawało się, iż tylko cudem potrafi poruszyć swój pojazd o własnych siłach.
Stary był zaiste, jednak w jego oczach igrały niedające się przegnać wesołe iskierki. Skinął głową. Rzadko miał wiele do powiedzenia, chyba że komuś zdarzyło się palnąć nieprawdopodobne głupstwo. Był dobrym człowiekiem.
Sahra zabrała głos jako pierwsza:
– Wszystko gotowe. Każda faza i każda ewentualność zostały po dwakroć sprawdzone. Goblin i Jednooki trzeźwi. Czas, by Kompania dała znać o swym istnieniu. – Rozejrzała się dookoła, czekając na nasze komentarze.
Nie wydawało mi się, aby rzeczywiście nadszedł już czas. Jednak wyraziłam swoją opinię wcześniej, kiedy zajmowałam się planowaniem operacji. I zostałem przegłosowana. Teraz ograniczyłam się więc do rozpaczliwego wzruszenia ramionami.
Pozostali nie mieli żadnych zastrzeżeń. Sahra powiedziała:
– Rozpoczynamy fazę pierwszą. – Skinęła na swego syna.
Tobo kiwnął głową i wymknął się z pokoju.
Przyczajony młodzieniec chudy, obdarty i brudny. Był Niueng Bao, co oznaczało, że po prostu musiał być przygarbionym brudasem i złodziejem. Należało mieć się przed nim na baczności. Nikogo właściwie nie interesowało, co dokładnie robi, póki jego ręce nie skradały się w kierunku kołyszącej się u pasa sakiewki lub jakiegoś towaru na straganie sprzedawcy. Jak zwykle ludzie nie widzieli tego, czego zobaczyć się nie spodziewali.
Póki chłopak trzymał dłonie schowane za plecami, nikt nie widział w nim zagrożenia. Tak nie sposób czegokolwiek ukraść. Nikt jednak nie zauważył małych, bezbarwnych pęcherzy na ścianie, o którą się opierał.
Dzieci Gunni patrzyły. Młodzik wyglądał tak dziwnie w czarnym kimonie. Gunni są ludem nastawionym pokojowo i wychowują swe dzieci w grzeczności. Jednak dzieci Szadar ulepione są z dużo twardszej gliny. Są znacznie śmielsze. Korzenie ich religii wyrastają przecież ze światopoglądu wojowników. Kilku młodych Szadar postanowiło dać nauczkę złodziejowi.
Oczywiście, że był złodziejem! Przecież to Niueng Bao. Wszyscy wiedzieli, że każdy Niueng Bao to złodziej.
Starszy Szadar odpędził młodzieńców. Złodziejem winni zająć się ci, do których obowiązków to należy.
W religii Szadar kryła się również odrobina biurokratycznej praworządności.
Nawet tak drobne zamieszanie przyciągnęło uwagę władz. Trzech wysokich, brodatych stróżów porządku Szadar w szarych ubraniach i białych turbanach przepychało się przez ciżbę. Bezustannie podejrzliwie oglądali się wokół, jakby nieświadomi, że cały czas otacza ich krąg pustej przestrzeni. Na ulicach Taglios zawsze panuje tłok, czy to dzień, czy noc, a jednak ludzie zawsze znajdą sposób, by usunąć się Szarym z drogi. Wszyscy Szarzy mają twarde spojrzenia, a podstawowe kryterium doboru do służby stanowi najwyraźniej brak cierpliwości i współczucia.
Tymczasem Tobo zdążył już oddalić się z miejsca zamieszania, prześlizgując się zręcznie przez tłum niczym czarny wąż wśród bagiennych traw. Kiedy Szarzy przesłuchiwali zgromadzonych, dociekając przyczyn zamieszania, nikt już nie potrafił opisać go dokładnie, a wszyscy podawali rysopis zgodny z żywionymi przesądami. Złodziej Niueng Bao. A ci stanowili w Taglios prawdziwą plagę. W owych czasach stolica mogła się poszczycić mnóstwem najrozmaitszych cudzoziemców. Jak imperium długie i szerokie, do miasta przybywał każdy próżniak, głupek i rozrabiaka. W ciągu jednego pokolenia populacja się potroiła. Gdyby nie okrutna skuteczność Szarych, Taglios zamieniłoby się w chaotyczny, morderczy rynsztok, piekielną otchłań pełną nędzy i rozpaczy.
Pałac nie pozwalał jednak, by nieład zapuścił w nim korzenie. Znakomicie dawał sobie radę z wykrywaniem wszelkich możliwych tajemnic. Kariery kryminalistów zazwyczaj nie trwały długo. Podobnie jak żywoty tych wszystkich, którym zachciewało się spiskować przeciwko Radiszy lub Protektorce. Zwłaszcza przeciwko tej ostatniej, która pojęcie nietykalności cielesnej miała za nic.
W minionych czasach intrygi i spiski stanowiły lokalną zarazę, dotykającą żywota każdego Taglianina. Teraz się to skończyło. Protektorce się to nie podobało. Większość tubylców chciwie zaś łaknęła jej aprobaty. I nawet kapłani woleli unikać niebezpiecznego spojrzenia Duszołap.
W pewnym momencie czarne ubranie chłopca gdzieś zniknęło, a jego miejsce zajęła biodrowa przepaska na modłę Gunni, którą nosił pod spodem. Obecnie nie różnił się już niczym od pozostałych dzieci, wyjąwszy lekko żółtawy odcień skóry. Był bezpieczny. Dorastał w Taglios. Mówił bez obcego akcentu, który mógłby go zdradzić.4
Teraz należało czekać, przyczaić się w bezruchu, w bezczynności poprzedzającej zawsze każdą poważniejszą akcję. Wyszłam już z wprawy. Nie potrafiłam po prostu rozsiąść się wygodnie i albo sama zagrać w tonka, albo zwyczajnie patrzeć, jak Jednooki i Goblin próbują się nawzajem oszukiwać. Od ciągłego pisania miałam skurcze palców, tak że nie mogłam dalej pracować nad Kronikami.
– Tobo! – zawołałam. – Chcesz iść zobaczyć, co się dzieje?
Tobo miał czternaście lat. Był najmłodszy z nas. Dorastał w Czarnej Kompanii. Natura nie poskąpiła mu młodzieńczego entuzjazmu, niecierpliwości i wiary we własną nieśmiertelność oraz boską dyspensę od kary ostatecznej. Bawiły go zadania, które wykonywał dla Kompanii. Nie do końca chyba wierzył w istnienie swego ojca. Nigdy nie miał okazji go poznać. My z kolei próbowaliśmy nie dopuścić, by ktoś szczególnie go rozpieszczał. Tylko Goblin upierał się, by traktować go jak ukochanego syna. Próbował nawet uczyć chłopaka.
Pisany język tagliański Goblin opanował znacznie gorzej, niźli gotów byłby przyznać. Alfabet na co dzień używanego potocznego liczył sto liter, następnych czterdzieści zarezerwowane było dla kapłanów, piszących rozwiniętym, stanowiącym niemal drugi, niezatwierdzony oficjalnie język formalny. Dla potrzeb tych Kronik posługuję się mieszaniną obu stylów.
Kiedy tylko Tobo nauczył się czytać, „wujek” Goblin kazał mu czytać sobie na głos.
– Mogę wziąć jeszcze kilka pączków, Ospała? Mama mówi, że im więcej ich będzie, tym skuteczniej zwrócą uwagę w pałacu.
Byłam zaskoczona, że rozmawiał z nią dość długo, by tyle choć usłyszeć. Chłopcy w jego wieku potrafią bywać co najmniej niemili. On przez cały czas był jawnie niegrzeczny wobec matki. A byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie jego „wujkowie”, którzy nie tolerowali takiego zachowania. Naturalnie, w oczach Tobo był to po prostu kolejny przykład spisku dorosłych. Tak przynajmniej twierdził oficjalnie. Prywatnie można było go przekonać, by posłuchał głosu rozsądku. Przynajmniej od czasu do czasu. I oczywiście, kiedy zwracał się do niego ktoś, kto nie był jego matką.
– Może kilka. Ale wkrótce zrobi się ciemno. A potem zacznie przedstawienie.
– Pójdziemy tam jako kto? Nie lubię, kiedy stajesz się kurwą.
– Będziemy bezdomnymi sierotami. – Chociaż to przebranie również pociągało za sobą ryzyko. Mogliśmy wpaść w ręce werbowników, którzy wcielą nas do armii Mogaby. W tych czasach jego żołnierze nie są niczym więcej jak niewolnikami, poddanymi okrutnej dyscyplinie. Wielu to drobni kryminaliści, którym zaproponowano wybór między surową karą a służbą. Pozostali to dzieci nędzy, niemające dokąd pójść. Co zresztą stanowiło normę powszechnie obowiązującą w armiach zawodowych, które Murgen i jego dawni towarzysze widzieli na dalekiej Północy, na długo przedtem, zanim przystałam do Kompanii.
– Dlaczego tak się martwisz przebraniami?
– Jeśli nigdy powtórnie nie ukażemy tej samej twarzy, nasi wrogowie nie będą mieli pojęcia, kogo właściwie szukają. Nigdy ich nie nie doceniaj. Zwłaszcza Protektorki. Już nie raz udało jej się przechytrzyć samą śmierć.
Tobo nie był skłonny uwierzyć ani w to, ani w niewiele więcej z naszej niezwykłej historii. Chociaż po stokroć lżej niż większość ludzi przechodził właśnie okres, w którym wiedział wszystko, co wiedzieć warto. Nic zaś, co powiedzieli starsi – zwłaszcza jeśli zawierało choćby najbledszy ślad morału – nie było warte słuchania. Nic na to nie mógł poradzić. Musiał po prostu z tego wyrosnąć.
Ja zaś miałam tyle lat, ile miałam, i nic nie mogłam poradzić na to, że mówiłam rzeczy, o których wiedziałam, iż na nic się nie przydadzą.
– Wszystko jest w Kronikach. Twój ojciec i Kapitan nie wymyślali bajeczek.
W to również nie chciał wierzyć. Nie upierałam się. Każdy z nas na własny sposób, we własnym czasie musi nauczyć się szacunku dla Kronik. Marny los, jaki przypadł teraz w udziale Kompanii, uniemożliwiał pełne uczestnictwo w tradycji. Tylko dwaj towarzysze ze Starej Gwardii wyszli cało z pułapki zastawionej przez Duszołap na kamiennej równinie i późniejszych wojen kiauluńskich – Goblin i Jednooki. Obaj są całkowicie niezdolni do przekazania mistyki Kompanii. Jednooki jest zbyt leniwy, natomiast Goblin ma zbyt duże trudności z wysławianiem się. Ja natomiast byłam właściwie dopiero uczennicą, kiedy Stara Gwardia weszła na równinę w ślad za Kapitanem ścigającym ideę Khatovaru, którego zresztą nie odnalazł. A przynajmniej nie takiego, jakiego szukał.
To zadziwiające. Niedługo będę weteranem z dwudziestoletnią służbą. Miałam ledwie czternaście lat, gdy Ceber wziął mnie pod swoje skrzydła… Nigdy jednak nie byłam podobna do Tobo. W wieku czternastu lat od dawien dawna wiedziałam już, co to ból. W ciągu tych lat, które minęły od czasu, kiedy Ceber mnie uratował, stawałam się w istocie coraz młodsza…
– Co?
– Pytałem, dlaczego nagle zrobiłaś się taka wściekła?
– Przypominałam sobie, jak to było, kiedy miałam czternaście lat.
– Dziewczynom jest tak łatwo… – Ugryzł się w język. Twarz mu pobladła. Wyraźnie rzucało się w oczy jego północne pochodzenie. Był aroganckim i zepsutym małym gnojkiem, ale miał dość rozumu, by zdawać sobie sprawę, kiedy wkracza prosto w gniazdo jadowitych węży.
Powiedziałam mu o tym, co wiedział, przemilczałem zaś to, o czym nie miał pojęcia.
– Kiedy miałam czternaście lat, Kompania i Niueng Bao zostali zamknięci w pułapce Dżajkuri. Dedżagore, jak je tutaj nazywają. – Reszta nie miała już żadnego znaczenia. Reszta spoczywała bezpiecznie pogrzebana w przeszłości. – Teraz już prawie nie mam koszmarów.
Tobo nasłuchał się o Dżajkurze do znudzenia już wcześniej. Jego matka, babka i Wujek Dodż też tam byli.
– Goblin twierdzi, że te pączki zrobią na nas wrażenie – wyszeptał Tobo. – I nie chodzi tylko o wielki błysk, a o to, że przemówią do sumienia.
– To doprawdy niezwykłe. – Sumienie było towarem rzadkim po obu stronach barykady.
– Naprawdę znałaś mojego ojca? – Tobo słyszał przez całe życie rozmaite opowieści, ostatnio jednak najwyraźniej nabrał ochoty, by dowiedzieć się czegoś ponadto. Imię Murgena zaczęło dla niego znaczyć coś więcej niźli tylko pusty dźwięk.
Powiedziałam to, co mówiłam już wcześniej.
– Był moim szefem. Nauczył mnie czytać i pisać. Był dobrym człowiekiem. – Roześmiałam się słabo. – Na tyle dobrym, na ile można takim być, służąc w Czarnej Kompanii.
Tobo aż przystanął. Wciągnął głęboko powietrze. Zbłądził spojrzeniem gdzieś w mrok ponad moim lewym ramieniem.
– Byliście kochankami?
– Nie, Tobo. Nie. Przyjaciółmi. Prawie. Jednak zdecydowanie nie tamto. Nie miał pojęcia, że jestem kobietą, aż do chwili poprzedzającej wymarsz na lśniącą równinę. A ja nie wiedziałam, że on wie, póki nie przeczytałam jego Kronik. Nikt nie wiedział. Myśleli, że jestem ładnym karzełkiem, który nigdy nie urośnie. Pozwoliłam im tak myśleć. Czułam się bezpieczniej, gdy uważali mnie za jednego z chłopaków.
– Aha.
Ton jego głosu był tak pozbawiony wyrazu, że nie mogłam nie zacząć się zastanawiać, o co mu właściwie chodzi.
– Dlaczego w ogóle pytasz? – Z pewnością nie miał żadnych powodów, by podejrzewać, że zanim się spotkaliśmy, zachowywałam się inaczej niż teraz.
Wzruszył ramionami.
– Tak tylko.
Coś musiało go sprowokować. Zapewne jakieś: Ciekawe czy…, które padło przypadkowo z ust Goblina lub Jednookiego podczas degustacji jednej z ich trucizn na słonie własnej roboty.
– Umieściłeś pączki za teatrzykiem cieni?
– Tak mi kazano.
W teatrze cieni wykorzystuje się sylwetki kukiełek osadzone na patykach. Niektóre mają ruchome kończyny. Świeca ustawiona w tle za kukiełkami rzuca ich cienie na ekran z białego płótna. Operujący kukiełkami opowiada różnymi głosami historię. Jeśli okaże się dostatecznie zabawny, publiczność może rzucić kilka monet.
Ten lalkarz występował na tym samym miejscu już od ponad pokolenia. Spał za kulisami swej rozkładanej sceny. Dzięki temu żył znacznie lepiej niźli większość ludzkiej tłuszczy zalewającej Taglios.
Ale był donosicielem. I nie lubiliśmy go w Czarnej Kompanii.
Opowiadaną historię, jak to zazwyczaj bywa, wziął z mitologii. A konkretnie z cyklu Khadi. Występowała tam bogini o zbyt wielu ramionach, która wciąż pożerała demony.
Oczywiście cały czas chodziło o tę samą kukiełkę demona. Trochę jak w prawdziwym życiu, gdzie ten sam demon zawsze niezmordowanie powraca.
Ponad dachami od zachodu majaczył jeszcze ślad koloru.
Nagle rozległ się rozdzierający skowyt. Ludzie przystanęli i zapatrzyli się na jaskrawopomarańczowe światło. Jaśniejący dym chwiejnie wypełzł spoza stanowiska kukiełkarza. Jego pasma splatały się w dobrze znany symbol Czarnej Kompanii, zębatą czaszkę pozbawioną dolnej szczęki, ziejącą płomieniami. Szkarłatny płomień błyszczący w jej lewym oku zdawał się źrenicą, która przeszywa na wylot, poszukując tego, czego obawiasz się najbardziej.
Symbol z dymu istniał tylko przez kilka sekund. Uniósł się nie więcej niż trzy metry w górę, po czym rozwiał bez śladu. Pozostała po nim pełna lęku cisza. Powietrze zdawało się szeptać:
– Woda śpi.
Zawodzenie i rozbłysk. W powietrze uniosła się druga czaszka, tym razem srebrna z lekką nutą błękitu. Wytrzymała dłużej i uniosła się kilka metrów wyżej niż poprzednia, zanim wreszcie zniknęła. Szeptała:
– Mój brat nieodkupiony.
– Idą Szarzy! – wykrzyknął ktoś na tyle wysoki, by patrzeć ponad ludzkimi głowami. Dzięki temu, że jestem niska, łatwiej mi schować się w tłumie, równocześnie jednak zdecydowanie trudniej zorientować się, co dzieje się poza nim.
Szarzy zawsze są gdzieś blisko. Jednak wobec tego typu zajść pozostają bezradni. Takie zjawiska mogą zdarzyć się wszędzie, w każdej właściwie chwili i zazwyczaj trwają one zbyt krótko, by byli w stanie zareagować. Przyjęliśmy żelazną zasadę, w myśl której, gdy przemawiają pączki, sprawców nigdy nie powinno być w pobliżu. Szarzy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Stąd też po prostu przespacerują się przez tłum. Protektorkę należy zadowolić. Małych Szadar trzeba nakarmić.
– Teraz! – mruknął Tobo, gdy przybyli czterej Szarzy. Kukiełkarz z wrzaskiem wybiegł zza sceny, zakręcił się jak fryga, spojrzał w kierunku swego teatrzyku i zamarł z szeroko otwartymi ustami. Tym razem rozbłysk nie był tak jaskrawy, ale trwał dłużej niż poprzednie. W ślad za nim dym zwinął swe sploty w bardziej skomplikowany wizerunek. Pojawił się potwór, który popatrzył na Szadar. Jeden z Szarych bezdźwięcznie wypowiedział imię: Najassi.
Najassi był jednym z ważniejszych demonów z mitologii Szadar. Podobny, pod inną nazwą, istniał też w wierzeniach Gunni.
Najassi był wodzem wewnętrznego kręgu najpotężniejszych demonów. W religii Szadar, która stanowi herezję Vedna, jest miejsce na piekło, w którym po śmierci odbywa się kary za grzechy, jednakże opuszcza ona również istnienie piekła na ziemi w stylu Gunni, zarządzanego przez demony działające z ramienia Najassi i nasyłane na szczególnych łotrów. Mimo iż doskonale zdawali sobie sprawę, że ktoś z nich sobie szydzi, Szarzy stali niczym wrośnięci w ziemię. To było coś nowego, szczególnie dotkliwy atak z zupełnie niespodziewanej strony. A nastąpił w chwili, gdy jeszcze bardziej zjadliwe plotki kojarzyły Szarych z ohydnymi rytuałami odprawianymi rzekomo przez Protektorkę.
Dzieci znikają. Rozum podpowiada, że w mieście tak rozległym i zatłoczonym jest to rzeczą nieuchronną, nawet jeśli nie przyłoży do tego ręki żaden zły człowiek. Dzieci znikają w ten sposób, że po prostu odchodzą gdzieś i się gubią. A potworne rzeczy mogą zdarzać się nawet najlepszemu człowiekowi. Chytre, obrzydliwe plotki potrafią zmienić ślepe zło przypadku w dokonane z premedytacją zbrodnie ludzi, którym i tak nikt przecież nie ufał.
Pamięć potrafi być wybiórcza.
Cóż złego w tym, że kłamiemy trochę na temat naszych wrogów.
Tobo wykrzyknął coś obraźliwego. Zaczęłam go więc odciągać, wlokąc w stronę naszej siedziby. Pozostali przyłączyli się do niego i wkrótce już pod adresem Szarych posypały się przekleństwa i szyderstwa. Tobo zdążył jeszcze rzucić kamień, który trafił w turban jednego z Szarych.
Było zbyt ciemno, aby mogli dostrzec nasze twarze. Zaczęli sięgać po bambusowe pałki. Nastrój w tłumie powoli robił się naprawdę nieprzyjemny. Trudno było nie pomyśleć, że może naprawdę w naszym diabelskim pokazie kryło się znacznie więcej, niż można dostrzec gołym okiem. Znałam naszych oswojonych czarodziei. I wiedziałam, że Taglianie nie tracą łatwo panowania nad sobą. Potrzeba przecież mnóstwa cierpliwości i samokontroli, aby tak wielu ludzi mogło żyć razem tak nienaturalnie blisko siebie.
Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu kruków, przemykających po niebie nietoperzy, czy jakichkolwiek innych stworzeń, jakie można by uznać za szpiegów Protektorki. Po zapadnięciu zmroku ryzyko staje się jeszcze większe. Nie jesteśmy w stanie dostrzec tego, co może nas obserwować. Wzięłam Tobo pod ramię.
– Nie powinieneś tego robić. Jest już wystarczająco ciemno, aby cienie wyszły na łów.
Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia.
– Goblin będzie zadowolony. Przesiedział nad tym dużo czasu. I wszystko tak świetnie się udało.
Szarzy dmuchnęli w gwizdki, wzywając posiłki.
Czwarty pączek oddał dymnego ducha. Ale nas już to przedstawienie ominęło. Pociągnęłam Tobo poprzez pułapki na cienie rozmieszczone pomiędzy miejscem akcji a naszą kwaterą główną. Już wkrótce będzie musiał zdrowo się tłumaczyć przed kilkoma wujkami. Tylko ci, dla których paranoja stanowi sposób na życie, dotrwają, aby zakosztować słodkiego smaku zemsty Kompanii. Tobo naprawdę potrzebował nauczki. Bystrzejszy wróg mógłby wykorzystać jego zachowanie z łatwością.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki