Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zając o bursztynowych oczach. - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Zając o bursztynowych oczach. - ebook

"Zając o bursztynowych oczach" to niezwykła synteza powieści detektywistycznej, rodzinnych wspomnień i wykładu z historii sztuki. Odziedziczywszy po wujecznym dziadku wyjątkowy zbiór 264 maleńkich japońskich figurek, autor rozpoczyna pasjonujące śledztwo. Zgłębiając historię tej szczególnej kolekcji, poznaje dzieje swoich przodków — kilku pokoleń arystokratycznej rodziny Ephrussich. Nurtuje go pytanie, jak to się stało, że z całej ogromnej fortuny właśnie te drobne i kruche przedmioty przetrwały kataklizmy XX wieku.

Książka de Waala, wydana w Wielkiej Brytanii zaledwie parę lat temu, została już przetłumaczona na kilkanaście języków; otrzymała także wiele nagród i wyróżnień, m.in. Nagrodę Literacką Costa 2010 w kategorii „Biografia”, Nagrodę Galaxy 2010 w kategorii „Debiut” i Nagrodę im. Christophera Ondaatjego 2011 przyznawaną przez Brytyjskie Królewskie Towarzystwo Literackie, była także nominowana do Nagrody im. Harolda Hyama Wingate’a 2011 przyznawanej przez „Jewish Quarterly”, Nagrody im. Samuela Johnsona 2011 przyznawanej przez BBC i Nagrody PEN/Ackerley 2011 w kategorii „Wspomnienia”.

"De Waal wyrusza w podróż, która zaprowadzi go do nieoczekiwanych miejsc i odciśnie na nim piętno, jakiego się nie spodziewał. Podążając tropem kolekcji netsuke, dotrze nie tylko do paryskich i wiedeńskich salonów, lecz i do ubogiego pokoju starej służącej. W trakcie swej wędrówki przeżyje sprawę Dreyfusa i narodziny antysemityzmu, Anschluss i wybuch wojny, a wreszcie zagładę wielu krewnych i rozproszenie się innych. Na sam koniec trafi do zrujnowanego przez wojnę Tokio i stanie się świadkiem odrodzenia i odbudowy tego miasta, a wraz z nim całej Japonii. Niesłychana przygoda. Pasjonująca lektura." Antoni Libera

"We wstępie de Waal zanotował: Nie jest moim zamiarem pisanie rodzinnej sagi, a tym bardziej utrzymanej w nostalgicznym tonie opowieści o Mitteleuropie. I — na szczęście — poległ na całej linii, bo jego książka wpisuje się w najlepsze tradycje gatunku: oto wielkość i upadek rodu Ephrussich, odeskich handlarzy zbożem jak z opowiadania Babla, między którymi pojawia się pierwowzór Proustowskiego Swanna i uczennica Rilkego, Francja z czasów Dreyfusa i nazistowski Wiedeń, nieprzebrane bogactwa i niepowetowane straty, poważni bankierzy i kochliwe elegantki. To prawda, że w „Zającu o bursztynowych oczach” chodzi o coś więcej. Ale w każdej dobrej sadze o Mitteleuropie chodzi o coś więcej." Jacek Dehnel

"To znacznie więcej niż tylko historia rodziny – to przepięknie odmalowany obraz dawnego świata. De Waal, uznany ceramik, bez wątpienia będzie także cenionym pisarzem." Antonia Fraser „Mail on Sunday”

"To zaskakujące połączenie mikroprzedmiotu z makrohistorią daje wspaniały efekt." Julian Barnes, „Guardian”

"Wyjątkowa opowieść de Waala to podróż w poszukiwaniu minionego czasu, ale także refleksja nad jego upływem. (…) Niewielu prozaików potrafiło opisać historię rodziny z większą wnikliwością, zachwytem i powściągliwością." Eileen Battersby „Irish Times”

"De Waal jest ceramikiem; potrafi przepięknie przywoływać doznania płynące z dotyku drobnych japońskich figurek, które w jego kieszeniach z Paryża przez Wiedń i Odessę zawędrowały z powrotem do Japonii." Ed Hollis, „Scotsman”

"W waszych rękach znajduje się arcydzieło. (…) Tak pięknie i elegancko opowiedziana historia to rzadka przyjemność." Frances Wilson, „Sunday Times”

"Wyrafinowany opis poszukiwania utraconej rodziny i straconego czasu. De Waal przenosi nas do starej Europy, którą odmalowuje w całym jej bogactwie." Colm Tóibín, „Irish Times”

"Niezwykłe pisarstwo, które oszczędnie i z wdziękiem wyczarowuje w wyobraźni czytelnika jedno miejsce za drugim." Sara Waters

"De Waal osiąga wyżyny perfekcji, gdy kreśli zapadające w pamięć portrety miejsc i czasów, nigdy nie wpadając w sentymentalizm. Jego książka jest tak gładka i doskonała jak jego ceramiczne arcydzieła." Don Paterson

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-616-7
Rozmiar pliku: 6,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

W roku 1991 jako je­den z sied­miu mło­dych Bry­tyj­czy­ków wy­je­cha­łem do Ja­po­nii na sty­pen­dium fi­nan­so­wa­ne przez pew­ną ja­poń­ską fun­da­cję. Re­pre­zen­to­wa­li­śmy naj­róż­niej­sze bran­że i za­wo­dy – od in­ży­nie­rii i dzien­ni­kar­stwa po prze­mysł i ce­ra­mi­kę. Dwu­let­nie sty­pen­dium za­pew­nia­ło rocz­ny po­byt w To­kio, po­prze­dzo­ny rocz­nym in­ten­syw­nym kur­sem ję­zy­ka ja­poń­skie­go na jed­nym z an­giel­skich uni­wer­sy­te­tów. Na­sze oby­cie z tym ję­zy­kiem mia­ło otwo­rzyć nową epo­kę w sto­sun­kach mię­dzy na­szy­mi kra­ja­mi. By­li­śmy pierw­szą gru­pą sty­pen­dy­stów i wie­le od nas ocze­ki­wa­no.

Pod­czas po­by­tu w Ja­po­nii każ­de­go ran­ka spo­ty­ka­li­śmy się na za­ję­ciach ję­zy­ko­wych w Shi­buyi. Na­sza szko­ła znaj­do­wa­ła się na wzgó­rzach, z dala od zgieł­ku fast fo­odów i dys­kon­to­wych skle­pów z elek­tro­ni­ką. To­kio prze­ży­wa­ło wte­dy naj­więk­szy boom od cza­sów woj­ny. Lu­dzie, któ­rzy sze­ro­ką rze­ką wy­le­wa­li się z dwor­ca ko­le­jo­we­go i zmie­rza­li ku naj­więk­sze­mu na świe­cie przej­ściu dla pie­szych, za­trzy­my­wa­li się, by na wiel­kich świetl­nych ta­bli­cach spraw­dzić pną­ce się wciąż wy­żej i wy­żej no­to­wa­nia in­dek­su Nik­kei.

Aby unik­nąć ści­sku w me­trze, wy­cho­dzi­łem z domu wcze­śniej, niż było to ko­niecz­ne, i po dro­dze na za­ję­cia spo­ty­ka­łem się na po­ran­ną kawę i cy­na­mo­no­we bu­łecz­ki ze star­szym ko­le­gą – ar­che­olo­giem. Po raz pierw­szy od cza­sów szko­ły mu­sia­łem od­ra­biać lek­cje. W cią­gu ty­go­dnia trze­ba było przy­swo­ić sto pięć­dzie­siąt zna­ków kan­ji, a tak­że do­kład­nie prze­ro­bić całą szpal­tę po­pu­lar­nej po­po­łu­dniów­ki, i – jak­by tego było mało – każ­de­go dnia po­wtó­rzyć kil­ka­dzie­siąt no­wych zwro­tów. By­łem tym praw­dzi­wie udrę­czo­ny, a moje fa­tal­ne sa­mo­po­czu­cie po­głę­biał do­dat­ko­wo wi­dok ko­le­gów, któ­rzy bez żad­ne­go wy­sił­ku pa­pla­li z na­uczy­cie­la­mi o tym, co obej­rze­li po­przed­nie­go dnia w te­le­wi­zji albo o ostat­nich skan­da­lach po­li­tycz­nych. Moja fru­stra­cja była tak wiel­ka, że któ­re­goś dnia w bez­sil­nej zło­ści kop­ną­łem z ca­łej siły zie­lo­ną, me­ta­lo­wą bra­mę pro­wa­dzą­cą do na­szej szko­ły. Do­pie­ro ten roz­pacz­li­wy gest zmu­sił mnie do re­flek­sji, skąd u do­ro­słe­go prze­cież fa­ce­ta taka de­spe­ra­cja.

Na szczę­ście czas po obie­dzie na­le­żał wy­łącz­nie do mnie. Dwa razy w ty­go­dniu po­po­łu­dnio­we go­dzi­ny spę­dza­łem w pra­cow­ni ce­ra­micz­nej. Uczęsz­cza­li do niej eme­ry­to­wa­ni biz­nes­me­ni, któ­rzy le­pi­li czar­ki do her­ba­ty, i stu­den­ci, dla któ­rych chro­po­wa­ta czer­wo­na gli­na i siat­ka były two­rzy­wem do wy­ra­że­nia awan­gar­do­wych po­my­słów. Po opła­ce­niu wstę­pu i za­ję­ciu ławy lub koła garn­car­skie­go każ­dy mógł ro­bić, co mu się żyw­nie po­do­ba. W pra­cow­ni pa­no­wał przy­jem­ny gwar. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z por­ce­la­ną; uczy­łem się, jak po zdję­ciu z koła de­li­kat­nie roz­chy­lać brze­gi mi­sek i cza­rek.

Le­pie­nie z gli­ny ab­sor­bo­wa­ło mnie od dziec­ka; za­mę­cza­łem ojca, by po­zwo­lił mi się za­pi­sać na po­po­łu­dnio­we za­ję­cia. Pierw­szym na­czy­niem, któ­re sa­mo­dziel­nie wy­ko­na­łem, była uto­czo­na na kole mi­ska. Po­kry­łem ją opa­li­zu­ją­cym bia­łym szkli­wem i ozdo­bi­łem ko­bal­to­wy­mi klek­sa­mi. Jako uczeń cały wol­ny czas spę­dza­łem w pra­cow­ni ce­ra­micz­nej. Gdy w wie­ku sie­dem­na­stu lat ukoń­czy­łem szko­łę, po­sta­no­wi­łem od­być prak­ty­kę. Moim na­uczy­cie­lem zo­stał su­ro­wy sta­rzec, kon­ty­nu­ator dzie­ła słyn­ne­go bry­tyj­skie­go ce­ra­mi­ka Ber­nar­da Le­acha. Na­uczył mnie sza­cun­ku dla ma­te­ria­łu oraz cier­pli­wo­ści: w jego pra­cow­ni wy­to­czy­łem z sza­rej gli­ny nie­zli­czo­ne czar­ki i po­jem­ni­ki na miód, za­mia­ta­łem pod­ło­gę, po­ma­ga­łem przy­go­to­wy­wać szkli­wo i łą­czyć pig­men­ty na spo­sób orien­tal­ny. Mój na­uczy­ciel nig­dy nie był w Ja­po­nii, ale re­ga­ły w jego pra­cow­ni ugi­na­ły się od ksią­żek o ja­poń­skiej ce­ra­mi­ce. Spę­dza­li­śmy dłu­gie go­dzi­ny na dys­ku­sjach o wyż­szo­ści ja­poń­skich cza­rek do her­ba­ty nad or­dy­nar­ny­mi an­giel­ski­mi kub­ka­mi, z któ­rych pi­li­śmy lu­ro­wa­tą kawę z mle­kiem. „Strzeż się – po­wia­dał – zbęd­nych ru­chów: im oszczęd­niej, tym le­piej”. Pra­co­wa­li­śmy w cał­ko­wi­tej ci­szy, z rzad­ka tyl­ko przy akom­pa­nia­men­cie mu­zy­ki kla­sycz­nej.

Jako na­sto­la­tek po­je­cha­łem na kil­ka let­nich mie­się­cy do Ja­po­nii, by do­sko­na­lić swe umie­jęt­no­ści. W Ma­shi­ko, Bi­zen i Tam­bie, mia­stecz­kach słyn­nych ze swych wy­ro­bów ce­ra­micz­nych, tra­fi­łem do rów­nie po­waż­nych na­uczy­cie­li. Mia­łem wra­że­nie, że je­stem w raju: upa­jał mnie sze­lest opa­da­ją­cej pa­pie­ro­wej ro­le­ty i szmer wody spły­wa­ją­cej po ka­mien­nych pły­tach. Je­dy­ną rze­czą, któ­ra za­kłó­ca­ła mój pod­nio­sły na­strój, był wi­dok ta­kich przy­byt­ków jak Dun­kin’ Do­nuts. Po po­wro­cie z Ja­po­nii spró­bo­wa­łem opi­sać moje prze­ży­cia w ar­ty­ku­le Ja­pan and the Pot­ter’s Ethic. Cul­ti­va­ting a Re­ve­ren­ce for Your Ma­te­rials and the Marks of Age .

Gdy już opa­no­wa­łem rze­mio­sło, zde­cy­do­wa­łem się stu­dio­wać li­te­ra­tu­rę an­giel­ską i do­pie­ro po ukoń­cze­niu uni­wer­sy­te­tu za­szy­łem się na sie­dem lat w ci­chej, nie­mal ste­ryl­nej pra­cow­ni – naj­pierw na gra­ni­cy Wa­lii, po­tem w po­nu­rym wiel­ko­miej­skim cen­trum. W tym cza­sie skon­cen­tro­wa­łem się wy­łącz­nie na pra­cy – moje na­czy­nia były tego wy­ra­zem.

I oto znów je­stem w Ja­po­nii. W pra­cow­ni, do któ­rej uczęsz­czam, pa­nu­je nie­opi­sa­ny rwe­tes. Mo­je­mu są­sia­do­wi nie za­my­ka­ją się usta; mię­dląc swe por­ce­la­no­we na­czy­nia, snu­je nie­koń­czą­ce się mo­no­lo­gi na te­mat ba­se­bal­lu. O dzi­wo, spra­wia mi to przy­jem­ność. Wszyst­ko zda­je po­su­wać się swo­im to­rem.

Dwa ko­lej­ne wol­ne po­po­łu­dnia po­świę­ca­łem na zbie­ra­nie ma­te­ria­łów do książ­ki o Le­achu.

Spę­dza­łem je w ar­chi­wum Ni­hon Min­ge­ikan – Ja­poń­skie­go Mu­zeum Sztu­ki Lu­do­wej – zre­kon­stru­owa­nym wiej­skim domu miesz­czą­cym za­ło­żo­ną przez Yana­gie­go Sōet­su ko­lek­cję sztu­ki ja­poń­skiej i ko­re­ań­skiej. Yana­gi – fi­lo­zof, hi­sto­ryk sztu­ki i po­eta, ocza­ro­wa­ny uro­dą zwy­kłych przed­mio­tów co­dzien­ne­go użyt­ku wy­ko­na­nych przez pro­stych, ano­ni­mo­wych rze­mieśl­ni­ków: na­czyń, ko­szy­ków czy tka­nin – po­sta­wił so­bie za cel do­tar­cie do źró­deł owej do­sko­na­ło­ści. Było to pięk­no wy­zu­te ze świa­do­mo­ści. Przed­mio­ty te wy­ra­bia­no w tak wiel­kich ilo­ściach, że wy­twa­rza­ją­cy je rze­mieśl­ni­cy nie pró­bo­wa­li na­wet wy­ra­zić w nich swe­go ja.

W pierw­szych la­tach XX wie­ku Le­ach i Yana­gi – wów­czas jesz­cze mło­dzi – sta­li się nie­mal nie­roz­łącz­ni. Gdy już mu­sie­li się roz­stać, pro­wa­dzi­li oży­wio­ną ko­re­spon­den­cję. Wy­mie­nia­li uwa­gi na te­mat czy­ta­nych wła­śnie lek­tur, pi­sa­li o Bla­ke’u, Whit­ma­nie i Ru­ski­nie. W pew­nym mo­men­cie na­ro­dzi­ła się myśl, by w nie­wiel­kiej wio­sce po­ło­żo­nej nie­opo­dal To­kio za­ło­żyć ko­lo­nię ar­ty­stów. Le­ach, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy miej­sco­wych chłop­ców, le­pił tam swo­je na­czy­nia; Yana­gi, oto­czo­ny gro­nem ar­ty­stycz­nych przy­ja­ciół, roz­pra­wiał o Ro­di­nie i idei pięk­na.

Za drzwia­mi pro­wa­dzą­cy­mi do ar­chi­wum, na koń­cu ko­ry­ta­rza, gdzie ka­mien­ne pły­ty ustę­po­wa­ły zwy­kłe­mu li­no­leum, znaj­do­wał się nie­wiel­ki po­ko­ik, trzy i pół na dwa i pół me­tra, za­sta­wio­ny po sam su­fit re­ga­ła­mi peł­ny­mi ksią­żek i kar­to­no­wych pu­deł za­wie­ra­ją­cych no­tat­ki i ko­re­spon­den­cję. Je­dy­nym me­blem w tym po­miesz­cze­niu było biur­ko, nad któ­rym wi­sia­ła goła ża­rów­ka – nic wię­cej. Lu­bię ar­chi­wa. W ar­chi­wum Yana­gie­go pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza i było wy­jąt­ko­wo po­nu­ro.

Czy­ta­łem, ro­bi­łem no­tat­ki i szki­co­wa­łem bio­gra­fię Le­acha, któ­rej za­ło­że­niem było przed­sta­wie­nie tego ar­ty­sty w zu­peł­nie no­wym świe­tle. Przede wszyst­kim jed­nak za­mie­rza­łem roz­pra­wić się z ja­po­ni­zmem, li­czą­cą po­nad sto lat eu­ro­pej­ską fa­scy­na­cją kul­tu­rą Ja­po­nii, któ­ra wy­ra­sta­ła z cał­ko­wi­te­go nie­zro­zu­mie­nia tego kra­ju. To, co u za­chod­nich ar­ty­stów wy­wo­ły­wa­ło na­mięt­ność i en­tu­zjazm, u uczo­nych tro­pią­cych fał­szy­we in­ter­pre­ta­cje ro­dzi­ło iry­ta­cję i złość. Chcia­łem o tym na­pi­sać. Li­czy­łem, że książ­ka ta rów­nież mnie po­zwo­li się wy­zwo­lić z opar­te­go na ste­reo­ty­pach za­uro­cze­nia tym kra­jem.

Ko­lej­ne po­po­łu­dnie było prze­zna­czo­ne na wi­zy­tę u wuja Ig­gie­go.

Po wyj­ściu ze sta­cji me­tra zo­sta­wia­łem za sobą lśnią­ce au­to­ma­ty z pi­wem i za­czy­na­łem piąć się w górę. Mi­ja­łem świą­ty­nię Sen­ga­ku­ji z gro­ba­mi czter­dzie­stu sied­miu sa­mu­ra­jów, dziw­ny, bo­ga­to zdo­bio­ny bu­dy­nek – miej­sce spo­tkań sek­ty shin­tō, oraz pro­wa­dzo­ny przez ru­basz­ne­go pana X bar su­shi; do­szedł­szy do wy­so­kie­go muru ota­cza­ją­ce­go pe­łen wspa­nia­łych so­sen ogród księ­cia Ta­ka­mat­su, skrę­ca­łem w pra­wo. Wła­snym klu­czem otwie­ra­łem drzwi i wjeż­dża­łem na szó­ste pię­tro. Wuja za­zwy­czaj za­sta­wa­łem sie­dzą­ce­go przy oknie, po­grą­żo­ne­go w lek­tu­rze – naj­czę­ściej Joh­na Le Car­ré, El­mo­ra Le­onar­da lub ja­kichś fran­cu­skich pa­mięt­ni­ków.

– Po­myśl, ja­kie to in­te­re­su­ją­ce – po­wia­dał – nie­któ­re ję­zy­ki mają w so­bie wię­cej żaru niż inne.

Po­chy­la­łem się ku nie­mu, by mógł mnie po­ca­ło­wać. Na biur­ku le­ża­ły za­wsze czy­sty ar­kusz bi­bu­ły, opa­trzo­ny na­głów­kiem blok pa­pie­ru li­sto­we­go i pió­ro, któ­rym już wów­czas po­słu­gi­wał się co­raz rza­dziej. Z okna, przy któ­rym sie­dział, roz­cią­gał się wi­dok na las dźwi­gów. Ro­sną­ce czter­dzie­sto­kon­dy­gna­cyj­ne bu­dyn­ki za­sło­ni­ły wi­dok na Za­to­kę To­kij­ską.

Zja­da­li­śmy obiad przy­go­to­wa­ny przez go­spo­dy­nię pa­nią Na­ka­no albo Jirō, przy­ja­cie­la zaj­mu­ją­ce­go są­sied­nie miesz­ka­nie. Omlet z sa­ła­tą, a do tego grzan­ki z wy­śmie­ni­te­go pie­czy­wa ku­po­wa­ne­go w jed­nej z fran­cu­skich pie­kar­ni w Gin­zie i schło­dzo­ne bia­łe wino – San­cer­re albo Po­uil­ly-Fumé. I brzo­skwi­nie. I jesz­cze ser, a po­tem aro­ma­tycz­na czar­na kawa.

Ig­gie miał wów­czas osiem­dzie­siąt czte­ry lata. Był lek­ko zgar­bio­ny, za­wsze nie­na­gan­nie ubra­ny i cza­ru­ją­cy – w ja­snej ko­szu­li, kra­wa­cie i twe­edo­wej ma­ry­nar­ce w jo­deł­kę z wy­sta­ją­cą z kie­szon­ki chu­s­tecz­ką. Twarz zdo­bił mu siwy wą­sik. Po obie­dzie się­gał do prze­szklo­nej ga­blo­ty zaj­mu­ją­cej nie­mal całą ścia­nę sa­lo­nu i sztu­ka po sztu­ce wyj­mo­wał z niej ko­lej­ne net­su­ke: za­ją­ca o oczach z bursz­ty­nu, chłop­ca w heł­mie sa­mu­ra­ja i z mie­czem, ty­gry­sa z ob­na­żo­ny­mi kła­mi – plą­ta­ni­nę łap wy­ra­sta­ją­cych z na­prę­żo­ne­go ciel­ska. Gdy na­cie­szy­li­śmy się już fi­gur­ka­mi, od­kła­da­łem je na miej­sce po­śród tu­zi­nów in­nych i uzu­peł­nia­łem wodę w ma­łych cza­recz­kach, któ­re sta­wia się w ga­blo­cie, by za­po­biec wy­sy­cha­niu i pę­ka­niu ko­ści sło­nio­wej.

– Czy mó­wi­łem ci już – py­tał – że w dzie­ciń­stwie były to na­sze ulu­bio­ne za­baw­ki? Ro­dzi­ce do­sta­li je od pa­ry­skie­go ku­zy­na. A czy opo­wie­dzia­łem ci hi­sto­rię Anny i jej kie­sze­ni?

Ig­gie i jego ko­lek­cja net­su­ke, To­kio, 1960

Tok na­szych roz­mów by­wał nie­prze­wi­dy­wal­ny. Ig­gie po­wra­cał do wie­deń­skich cza­sów. Wspo­mi­nał uro­dzi­ny ojca. Na śnia­da­nie ku­charz po­da­wał Ka­iser­sch­marrn, sma­ko­łyk spo­rzą­dzo­ny ze sma­żo­nych plac­ków po­sy­pa­nych cu­krem pu­drem. Ka­mer­dy­ner Jo­sef wkra­czał do ja­dal­ne­go z ogrom­nym pół­mi­skiem, po czym spe­cjal­nym dłu­gim no­żem z na­masz­cze­niem dzie­lił Ka­iser­sch­marrn na por­cje, a Papa nie­odmien­nie po­wta­rzał, że na­wet ce­sarz nie za­czy­na le­piej dnia swo­ich uro­dzin. Po chwi­li jed­nak Ig­gie prze­rzu­cał się na inny te­mat i za­czy­nał opo­wia­dać o dru­gim mężu Lil­li. Ale kim, na Boga, była Lil­li?

Po­cie­sza­łem się, że choć nie mam po­ję­cia, kim była Lil­li, po­tra­fię umiej­sco­wić więk­szość opo­wia­da­nych przez nie­go hi­sto­rii: Bad Ischl, Kövec­ses, Wie­deń. Gdy o zmierz­chu na dźwi­gach za­pa­la­ły się świa­tła po­zy­cyj­ne, któ­re zda­wa­ły się się­gać hen w głąb za­to­ki, upo­rczy­wie po­wra­ca­ła myśl, że może po­wi­nie­nem utrwa­lić opo­wie­ści o Wied­niu sprzed wiel­kiej woj­ny. Nig­dy jed­nak do tego nie do­szło. Wy­da­wa­ło mi się, że by­ło­by to zbyt ofi­cjal­ne i nie na miej­scu. Ba­łem się wła­snej pa­zer­no­ści: wy­mu­sza­nia wspo­mnień tyl­ko po to, by móc je za­pi­sać. Zresz­tą słu­cha­nie tych hi­sto­rii, któ­re przy­wo­dzi­ły mi na myśl ob­ra­ca­ne przez wodę rzecz­ne ka­mie­nie, spra­wia­ło mi wy­star­cza­ją­cą przy­jem­ność.

Przez okrą­gły rok raz w ty­go­dniu Ig­gie opo­wia­dał mi o swo­im ojcu – dum­nym z ka­rie­ry aka­de­mic­kiej naj­star­szej cór­ki Eli­sa­beth, i o mat­ce – stro­fu­ją­cej ją za zbyt wy­ra­fi­no­wa­ny spo­sób wy­sła­wia­nia się. „Dziec­ko, mów­że bar­dziej do rze­czy”, po­wta­rza­ła. Od cza­su do cza­su z pew­nym za­że­no­wa­niem przy­wo­ły­wał za­ba­wę, któ­rą wy­my­śli­li z sio­strą Gi­se­lą. Cho­dzi­ło o to, by wy­kraść z sa­lo­nu ja­kiś dro­biazg, zbiec z nim po scho­dach, spryt­nie wy­mi­nąw­szy stan­gre­tów, prze­mknąć przez dzie­dzi­niec, do­stać się do pod­zie­mi i tam ukryć wy­nie­sio­ny przed­miot. Na­stęp­nie trze­ba było skło­nić dru­gie­go uczest­ni­ka za­ba­wy, by za­kradł się do piw­ni­cy, od­na­lazł go i od­niósł na miej­sce. Kie­dyś w trak­cie ta­kiej za­ba­wy Ig­gie zgu­bił się w ciem­no­ściach… nig­dy jed­nak tej hi­sto­rii nie do­koń­czył. Był to tyl­ko strzęp wy­rwa­ny za­wo­dzą­cej pa­mię­ci.

Wie­le opo­wie­ści do­ty­czy­ło Kövec­ses, ro­dzin­ne­go ma­jąt­ku po­ło­żo­ne­go w wę­gier­skiej czę­ści mo­nar­chii (obec­nie to Štr­ko­vec na Sło­wa­cji). Na przy­kład pierw­sze sa­mo­dziel­ne po­lo­wa­nie: mat­ka bu­dzi Ig­gie­go tuż przed świ­tem. Po­tem marsz do lasu je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie ga­jo­we­go. Po raz pierw­szy sam na sam ze strzel­bą, a gdy wresz­cie w chłod­nym po­wie­trzu zo­ba­czył na ścier­ni­sku parę drżą­cych słu­chów, nie był w sta­nie na­ci­snąć spu­stu. Kie­dy in­dziej pod­czas spa­ce­ru na­tknę­li się z Gi­se­lą na ko­czu­ją­cych nie­opo­dal Cy­ga­nów pro­wa­dzą­cych na łań­cu­chu niedź­wie­dzia. Pa­mię­tał pa­nicz­ną uciecz­kę z roz­bi­te­go na skra­ju ma­jąt­ku obo­zo­wi­ska. Inne wspo­mnie­nie, tym ra­zem ze sta­cji. Bab­cia, cała w bie­li, pod­trzy­my­wa­na przez za­wia­dow­cę, wy­sia­da z Orient Expres­su; Ig­gie i Gi­se­la pę­dzą wzdłuż pe­ro­nu, by się z nią przy­wi­tać i ode­brać z jej rąk owi­nię­tą w zie­lo­ny pa­pier pacz­kę cia­stek od De­me­la. Albo: pod­czas śnia­da­nia mat­ka pro­wa­dzi go do okna, by po­ka­zać mu je­sien­ne drze­wo peł­ne sie­dzą­cych na nim szczy­głów. Ig­gie stu­ka w szy­bę i pta­ki z ło­po­tem wzbi­ja­ją się w nie­bo, po­rzu­ca­jąc pło­ną­ce zło­tem drze­wo.

Po obie­dzie Ig­gie uci­nał so­bie drzem­kę, a ja zmy­wa­łem i zma­ga­łem się z pra­cą do­mo­wą, mo­zol­nie za­czer­nia­jąc ar­ku­sze krat­ko­wa­ne­go pa­pie­ru ko­śla­wy­mi zna­ka­mi. Cze­ka­łem na po­wrót Jirō, któ­ry zja­wiał się ob­ła­do­wa­ny ja­poń­ski­mi i an­giel­ski­mi ga­ze­ta­mi i cro­is­san­ta­mi na ju­trzej­sze śnia­da­nie. Jirō na­sta­wiał Schu­ber­ta albo ja­kiś jazz, wy­pi­ja­li­śmy drin­ka, po czym wra­ca­łem do sie­bie.

Miesz­ka­łem w Me­ji­ro w uro­czym po­ko­ju z wi­do­kiem na ob­sa­dzo­ny aza­lia­mi mi­nia­tu­ro­wy ogró­dek. Mia­łem do dys­po­zy­cji płyt­kę elek­trycz­ną i czaj­nik. Choć ro­bi­łem, co mo­głem, by oży­wić sa­mot­ne wie­czo­ry, moje wy­sił­ki koń­czy­ły się nie­odmien­nie go­to­wa­niem klu­sek. Dwa razy w mie­sią­cu Ig­gie i Jirō za­bie­ra­li mnie na kon­cert. Naj­pierw jed­nak szli­śmy do Im­pe­ria­lu, żeby coś wy­pić i zjeść: cu­dow­ne su­shi albo bef­sztyk ta­tar­ski, albo – w hoł­dzie na­szym przod­kom ban­kie­rom – bo­euf à la fi­nan­ci­ère. Nig­dy nie da­łem się jed­nak sku­sić na foie gras, któ­re było przy­sma­kiem Ig­gie­go.

W le­cie Am­ba­sa­da Bry­tyj­ska wy­da­ła na cześć sty­pen­dy­stów przy­ję­cie. Pod­czas tej uro­czy­sto­ści każ­dy z nas miał po ja­poń­sku zdać re­la­cję ze swo­jej dwu­na­sto­mie­sięcz­nej pra­cy i za­pro­po­no­wać dzia­ła­nia w sfe­rze kul­tu­ry, któ­re mo­gły­by zbli­żyć na­sze dwa wy­spiar­skie na­ro­dy. Szli­fo­wa­łem moje wy­stą­pie­nie dłu­go i z mo­zo­łem. Wśród za­pro­szo­nych zna­leź­li się też Ig­gie i Jirō; wi­dzia­łem, jak znad kie­lisz­ków z szam­pa­nem sła­li mi życz­li­we spoj­rze­nia. Gdy było już po wszyst­kim, Jirō klep­nął mnie w ple­cy, a Ig­gie ser­decz­nie uści­skał i obaj zgod­nie za­pew­ni­li, że mój ja­poń­ski jest ab­so­lut­nie per­fekt – jōzu desu ne.

Jirō i Ig­gie uło­ży­li swe ży­cie naj­le­piej, jak moż­na to so­bie wy­obra­zić. W miesz­ka­niu Jirō je­den po­kój zo­stał na mo­dłę ja­poń­ską wy­ło­żo­ny ma­ta­mi ta­ta­mi, a na ma­łym oł­ta­rzu sta­ły fo­to­gra­fie mat­ki Jirō oraz Emmy, mat­ki Ig­gie­go. Było to miej­sce mo­dli­twy, gdzie ude­rza­ło się w gong. Tuż obok, w są­sied­nim miesz­ka­niu, na biur­ku Ig­gie­go sta­ła ich wspól­na fo­to­gra­fia zro­bio­na pod­czas rej­su po Mo­rzu We­wnętrz­nym – w tle na wy­so­kim brze­gu pię­trzą się so­sny, a wszyst­ko ską­pa­ne jest w od­bi­tej od wody sło­necz­nej po­świa­cie. Jest czer­wiec 1960 roku. Jirō, za­bój­czo przy­stoj­ny z za­cze­sa­ny­mi do tyłu wło­sa­mi, obej­mu­je Ig­gie­go. A oto póź­niej­sze zdję­cie z po­dró­ży mor­skiej na Ha­wa­je: znów obok sie­bie, tym ra­zem w smo­kin­gach.

– Nie­do­brze jest tak dłu­go żyć, mówi Ig­gie le­d­wie sły­szal­nym szep­tem, po czym gło­śniej do­da­je: – Ale do­brze jest sta­rzeć się w Ja­po­nii. Spę­dzi­łem tu wię­cej niż pół ży­cia.

– Nie brak ci Wied­nia? (Dla­cze­go nie spy­tać wprost: Cze­go ci brak na sta­rość w tym ob­cym kra­ju?)

– Nie. Do Wied­nia wró­ci­łem do­pie­ro w 1973. Nie było to mia­sto, w któ­rym da­ło­by się żyć. Moż­na się tam było udu­sić. Wcho­dzi­łeś do księ­gar­ni na Kärnt­ner Stras­se, żeby ku­pić książ­kę, a oni py­ta­li, czy ma­mie już mi­nął ka­tar. Nie było do­kąd uciec. Z ko­lei w domu: całe to zło­to, te mar­mu­ry. I mrok. Wi­dzia­łeś nasz dom na Rin­gu? Czy wiesz – na­gle zmie­nia te­mat – że ja­poń­skie pącz­ki ze śliw­ką są lep­sze od wie­deń­skich? – Po chwi­li kon­ty­nu­uje: – Papa obie­cy­wał, że jak do­ro­snę, za­pi­sze mnie do swo­je­go klu­bu. Spo­ty­ka­li się tam co czwar­tek, gdzieś w oko­li­cach ope­ry, naj­bliż­si przy­ja­cie­le, sami Ży­dzi. W te czwart­ki za­wsze wra­cał do domu roz­pro­mie­nio­ny. Wie­ner Klub. Chcia­łem, żeby wziął mnie ze sobą, ale nig­dy do tego nie do­szło. W koń­cu wy­je­cha­łem do Pa­ry­ża. Po­tem do No­we­go Jor­ku. A jesz­cze póź­niej wy­bu­chła woj­na… Tak, tego mi brak. Tego mi tu bra­ku­je.

Ig­gie umarł w 1994 roku, wkrót­ce po moim po­wro­cie do An­glii. Ode­bra­łem te­le­fon od Jirō: tyl­ko trzy dni w szpi­ta­lu. Do­bre i to. Wra­cam więc do To­kio na po­grzeb. Ze­bra­ło się nas kil­ka­na­ście osób: sta­rzy przy­ja­cie­le, krew­ni Jirō, za­pła­ka­na pani Na­ka­no i jej cór­ka.

Naj­pierw od­by­ła się kre­ma­cja. Na­stęp­nie, gdy przy­nie­sio­no po­pio­ły, ża­łob­ni­cy dłu­gi­mi pa­łecz­ka­mi prze­ło­ży­li ka­wał­ki nie­do­pa­lo­nych ko­ści do urny. Po­tem po­je­cha­li­śmy do świą­ty­ni, przy któ­rej Ig­gie i Jirō mie­li wy­ku­pio­ną kwa­te­rę. Grób zo­stał za­pro­jek­to­wa­ny dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Cmen­tarz roz­cią­gał się na nie­wiel­kim wznie­sie­niu za świą­ty­nią, każ­da kwa­te­ra od­gro­dzo­na była nie­wiel­kim ka­mien­nym mur­kiem. Na sza­rej pły­cie z ka­mie­nia wid­nia­ły daw­no już wy­ry­te na­zwi­ska, obok miej­sce na kwia­ty, wia­der­ka z wodą, szczot­ki i dłu­gie drew­nia­ne tycz­ki z wy­ma­lo­wa­ny­mi zna­ka­mi. Od­wie­dza­ją­cy grób trzy razy klasz­cze w dło­nie – wita swo­ich bli­skich i prze­pra­sza za dłu­gą nie­obec­ność; po­tem sprzą­ta, usu­wa zwię­dłe chry­zan­te­my i wkła­da do wody świe­że.

W świą­ty­ni urna zo­sta­ła usta­wio­na na nie­wiel­kim pod­wyż­sze­niu, przed nią fo­to­gra­fia – zdję­cie w smo­kin­gu zro­bio­ne pod­czas mor­skiej po­dró­ży. Mnich od­śpie­wał su­trę, a my ofia­ro­wa­li­śmy ka­dzi­dło. Ig­gie otrzy­mał nowe bud­dyj­skie imię, swo­je ka­imyō, któ­re po­mo­że mu w no­wym ży­ciu. Po­tem każ­dy zwra­cał się bez­po­śred­nio do zmar­łe­go. Pró­bo­wa­łem wy­ar­ty­ku­ło­wać coś po ja­poń­sku. Chcia­łem po­wie­dzieć, jak wie­le dla mnie zna­czył, ale nie da­łem rady. Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łem łzy. Oka­za­ło się, że po­mi­mo dwóch lat kosz­tow­nej na­uki w chwi­li pró­by ję­zyk mnie za­wo­dzi. Aby prze­ła­mać tę sła­bość, w bud­dyj­skiej świą­ty­ni na to­kij­skim przed­mie­ściu od­mó­wi­łem ka­dysz: za Igna­za von Eph­rus­sie­go, któ­re­go losy rzu­ci­ły tak da­le­ko od Wied­nia, za jego ojca i mat­kę, za bra­ta i sio­stry ży­ją­ce w dia­spo­rze.

Po po­grze­bie Jirō po­pro­sił mnie, bym po­mógł mu przej­rzeć rze­czy Ig­gie­go. Gdy otwo­rzy­łem sza­fę, moim oczom uka­zał się rząd ko­szul uło­żo­nych we­dług ko­lo­rów. Pa­ku­jąc do tor­by kra­wa­ty, stwier­dzi­łem, że wy­ty­cza­ją one tra­sy za­gra­nicz­nych po­dró­ży Ig­gie­go i Jirō: Lon­dyn, Pa­ryż, Nowy Jork, Ho­no­lu­lu. Gdy mie­li­śmy to za sobą, Jirō na­lał nam wina, wy­jął pę­dzel i atra­ment i skre­ślił kil­ka zna­ków na ar­ku­szu, któ­ry na­stęp­nie wło­żył do ko­per­ty. Wy­ja­śnił, że jest to za­pis po­wie­rza­ją­cy mi ko­lek­cję net­su­ke.

W ten spo­sób za­ją­łem moje miej­sce w sze­re­gu.

Ko­lek­cja net­su­ke skła­da się z dwu­stu sześć­dzie­się­ciu czte­rech fi­gu­rek i jest du­żym zbio­rem nie­wiel­kich przed­mio­tów. Bio­rę do ręki mi­nia­tu­ro­we cac­ko, ob­ra­cam w pal­cach, kła­dę na dło­ni i za­sta­na­wiam się, ile może wa­żyć. Drew­nia­ne – wy­ko­na­ne z drew­na kasz­ta­now­ca lub wią­zu – są lżej­sze od fi­gu­rek wy­rzeź­bio­nych z ko­ści sło­nio­wej. Na drew­nie bar­dziej od­zna­cza się pa­ty­na. Grzbiet bu­re­go wil­ka jest lek­ko wy­świe­co­ny, po­dob­nie jak para za­mknię­tych w uści­sku ko­zioł­ku­ją­cych akro­ba­tów. Net­su­ke wy­ko­na­ne z ko­ści sło­nio­wej są kre­mo­we, mie­nią się wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tej bar­wy, nig­dy jed­nak nie wpa­da­ją w biel. Nie­któ­re fi­gur­ki mają oczy z bursz­ty­nu lub rogu. Tyl­ko na naj­star­szych wi­dać śla­dy zu­ży­cia: po­śla­dek wy­le­gu­ją­ce­go się na li­sto­wiu fau­na jest cał­ko­wi­cie wy­tar­ty. Cy­ka­da ma na grzbie­cie rysę, le­d­wie wi­docz­ne pęk­nię­cie. Czyż­by ktoś ją upu­ścił? Cie­ka­we kto i kie­dy?

Więk­szość fi­gu­rek jest sy­gno­wa­na – pod­pis po­ja­wiał się wte­dy, gdy ukoń­czo­ny przed­miot ru­szał w świat. Jed­no net­su­ke przed­sta­wia męż­czy­znę po­chy­lo­ne­go nad ści­śnię­tą mię­dzy no­ga­mi ty­kwą. W obu dło­niach trzy­ma nóż, któ­rym pró­bu­je prze­kro­ić ty­kwę. Wi­dać, jak bar­dzo się tru­dzi: ra­mio­na, ple­cy i ręce są na­pię­te, wy­si­łek wszyst­kich mię­śni kon­cen­tru­je się na ostrzu. Inna fi­gur­ka przed­sta­wia bed­na­rza, któ­ry to­por­kiem ob­ra­bia na wpół go­to­wą becz­kę. Sie­dząc, na­pie­ra na nią ca­łym cia­łem, wpi­su­jąc się nie­mal w jej kształt. Sku­pio­ny na swo­im za­ję­ciu, marsz­czy brwi. Jest to mi­nia­tu­ro­wa rzeź­ba z ko­ści sło­nio­wej uka­zu­ją­ca isto­tę rzeź­bie­nia w drew­nie. Obie fi­gur­ki ob­ra­zu­ją koń­cze­nie cze­goś, co jesz­cze nie­ukoń­czo­ne. „Pa­trz­cie, ile już zro­bi­łem – zda­je się mó­wić każ­dy z rze­mieśl­ni­ków – ja już koń­czę, a tam­ten do­pie­ro bie­rze się do rze­czy”.

Gdy za­czy­na­my ob­ra­cać net­su­ke w pal­cach, ku na­szej ra­do­ści od­kry­wa­my ukry­te sy­gna­tu­ry: na po­de­szwie san­da­ła, na czub­ku ga­łę­zi, na tu­ło­wiu szer­sze­nia. Po­zwa­la­my so­bie na przy­jem­ność po­szu­ki­wa­nia ukry­tych sy­gna­tur, ale też od­ga­dy­wa­nia ru­chu dło­ni. Pró­bu­ję od­two­rzyć ruch pędz­la przy skła­da­niu pod­pi­su: za­nu­rze­nie czub­ka w atra­men­cie, na­stęp­nie, po prze­nie­sie­niu go na pa­pier, wy­ko­na­nie za­ma­szy­ste­go ru­chu i po­wrót do ka­mie­nia do roz­cie­ra­nia tu­szu. Pró­bu­ję so­bie wy­obra­zić, jak ten za­ma­szy­sty ruch pędz­la prze­ło­żyć na ruch de­li­kat­ne­go me­ta­lo­we­go na­rzę­dzia.

Nie­któ­re net­su­ke w ogó­le nie są sy­gno­wa­ne, do in­nych przy­kle­jo­ne są ma­leń­kie kar­tecz­ki ze sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­ny­mi czer­wo­nym atra­men­tem mi­nia­tu­ro­wy­mi cy­fer­ka­mi.

Naj­wię­cej jest szczu­rów. Być może z po­wo­du ich dłu­gich i gięt­kich ogo­nów, któ­re moż­na było okrę­cić wo­kół cia­ła zwie­rzę­cia lub też owi­nąć wo­kół wia­dra z wodą, zde­chłej ryby, okry­cia że­bra­ka, albo zgrab­nie pod­wi­nąw­szy szczu­rze łapy, scho­wać tak, by zna­lazł się na brzu­chu fi­gur­ki. Nie brak też szczu­ro­ła­pów.

Nie­któ­re net­su­ke to stu­dium ru­chu – pal­ce prze­su­wa­ją się po roz­wi­ja­ją­cej się li­nie albo mu­szą na­dą­żyć za roz­le­wa­ją­cą się wodą. W in­nych ruch jest ogra­ni­czo­ny, skie­ro­wa­ny do we­wnątrz jak w fi­gur­ce dziew­czy­ny ką­pią­cej się w wan­nie czy też splą­ta­nych mał­ży. Nie­któ­re mi­nia­tur­ki łą­czą obie te ten­den­cje. Prze­myśl­nie po­wy­gi­na­ny smok opie­ra się o gład­ką ska­łę. Pal­ce od­ga­du­ją­ce w ko­ści sło­nio­wej zwar­tość i gład­kość ka­mie­nia nie­ocze­ki­wa­nie na­tra­fia­ją na bo­ga­tą fak­tu­rę smo­cze­go ciel­ska.

Z przy­jem­no­ścią od­no­to­wu­ję cał­ko­wi­ty brak sy­me­trii. Po­dob­nie jak z mo­imi uko­cha­ny­mi ja­poń­ski­mi czar­ka­mi do her­ba­ty – je­den eg­zem­plarz nie po­zwa­la wy­ro­bić so­bie zda­nia o in­nych.

Gdy wró­ci­łem do Lon­dy­nu, wsu­ną­łem jed­no net­su­ke do kie­sze­ni i tak no­si­łem je ze sobą przez cały dzień. „No­si­łem” to za dużo po­wie­dzia­ne. Sło­wo to za­kła­da ja­kąś ce­lo­wość i nie od­da­je sa­mej tyl­ko obec­no­ści net­su­ke w kie­sze­ni. Net­su­ke jest lek­kie i tak ma­leń­kie, że nie­ustan­nie zni­ka, gubi się wśród bi­lo­nu i klu­czy. Za­po­mi­na się o jego obec­no­ści. To, któ­re tra­fi­ło do mo­jej kie­sze­ni, zo­sta­ło wy­ko­na­ne pod ko­niec XVIII wie­ku w Edo – sta­rym To­kio – z drew­na kasz­ta­now­ca i przed­sta­wia­ło szcze­gól­nie doj­rza­ły owoc nie­szpuł­ki. Je­sie­nią w Ja­po­nii czę­sto wi­du­je się nie­szpuł­ki, na­wet na uli­cach peł­nych au­to­ma­tów; ga­łąź zwi­sa­ją­ca znad muru świą­ty­ni albo z pry­wat­ne­go ogro­du szcze­gól­nie cie­szy oko. Moja nie­szpuł­ka jest doj­rza­ła, nie­mal przej­rza­ła, miąższ zda­je się wy­pły­wać spod skór­ki. Trzy list­ki u na­sa­dy owo­cu wy­glą­da­ją tak, jak­by pod wpły­wem do­ty­ku mia­ły się roz­pły­nąć. Owoc roz­wi­nął się nie­rów­no­mier­nie – z jed­nej stro­ny jest bar­dziej doj­rza­ły niż z dru­giej. Od spodu wy­czu­wa się dwa otwo­ry, je­den więk­szy od dru­gie­go – po prze­wle­cze­niu przez nie je­dwab­ne­go sznu­ra net­su­ke słu­ży­ło jako za­pin­ka przy nie­wiel­kiej sa­kiew­ce. Pró­bu­ję wy­obra­zić so­bie, kto był wła­ści­cie­lem owo­cu. Zo­stał wy­ko­na­ny na wie­le lat przed 1850 ro­kiem, gdy Ja­po­nia otwo­rzy­ła się na han­del z Za­cho­dem, a za­tem schle­biał wy­łącz­nie ja­poń­skim gu­stom. Być może zo­stał wy­rzeź­bio­ny z my­ślą o kup­cu lub uczo­nym. Ten dys­kret­ny, oszczęd­ny w for­mie przed­miot przy­wo­łu­je na moje usta uśmiech. Ob­rób­ka nie­zwy­kle twar­de­go ma­te­ria­łu, da­ją­ca w do­ty­ku efekt mięk­ko­ści, jest ka­lam­bu­rem w sfe­rze zmy­słów.

No­szę moją nie­szpuł­kę w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki, mam ją przy so­bie, gdy idę do mu­ze­al­nej bi­blio­te­ki, do pra­cow­ni i do Lon­don Li­bra­ry. Bez­u­stan­nie ob­ra­cam ją w pal­cach.

W pew­nym mo­men­cie za­czy­nam się za­sta­na­wiać, jak to moż­li­we, że ten ła­twy do zgu­bie­nia, de­li­kat­ny i mięk­ki, a za­ra­zem twar­dy przed­miot prze­trwał do na­szych cza­sów. Co­raz bar­dziej mnie to wcią­ga. Czy da­ło­by się od­two­rzyć dzie­je tej ma­leń­kiej rzeź­by? Wejść w po­sia­da­nie net­su­ke – odzie­dzi­czyć całą ko­lek­cję – ozna­cza­ło wziąć za nie od­po­wie­dzial­ność; rów­nież wo­bec po­przed­nich wła­ści­cie­li. Na ra­zie nie umiem po­wie­dzieć, na czym mia­ło­by to po­le­gać.

Dzię­ki Ig­gie­mu znam po­szcze­gól­ne eta­py wę­drów­ki ko­lek­cji. Wiem, w jaki spo­sób tra­fi­ła ona w moje ręce. Wiem, że zo­sta­ła ku­pio­na w Pa­ry­żu w roku 1870 przez Char­les’a Eph­rus­sie­go, ku­zy­na mo­je­go pra­dziad­ka. Wiem też, że na prze­ło­mie wie­ków ofia­ro­wał on ją w pre­zen­cie ślub­nym mo­je­mu wie­deń­skie­mu pra­dziad­ko­wi – Vik­to­ro­wi von Eph­rus­sie­mu. Znam też hi­sto­rię Anny, słu­żą­cej mo­jej pra­bab­ki. Wiem rów­nież – rzecz ja­sna – że wraz z Ig­giem net­su­ke po­now­nie tra­fi­ły do Ja­po­nii i sta­ły się czę­ścią jego wspól­ne­go ży­cia z Jirō.

Pa­ryż, Wie­deń, To­kio, Lon­dyn.

Hi­sto­ria nie­szpuł­ki za­czy­na się tam, gdzie po­wsta­ła: w Edo – dziel­ni­cy sta­re­go To­kio, nim czar­ne okrę­ty ko­man­do­ra Per­ry’ego zmu­si­ły Ja­po­nię do otwo­rze­nia się na han­del z resz­tą świa­ta. Ale pierw­szym praw­dzi­wym do­mem tych ca­cek był Hôtel Eph­rus­si w Pa­ry­żu, a ści­ślej ga­bi­net Char­les’a, któ­re­go okna wy­cho­dzi­ły na rue de Mon­ce­au.

Mam więc od cze­go się od­bić. Z sa­tys­fak­cją no­tu­ję, że jest też bez­po­śred­nie ogni­wo, któ­re łą­czy mnie z Char­les’em. Jest nim opo­wieść mo­jej bab­ki Eli­sa­beth, któ­ra jako pię­cio­let­nie dziec­ko po­zna­ła Char­les’a w re­zy­den­cji Eph­rus­sich w Meg­gen nad Je­zio­rem Czte­rech Kan­to­nów. Cha­let Eph­rus­si był sze­ścio­kon­dy­gna­cyj­nym bu­dyn­kiem z ru­sty­ko­wa­ne­go ka­mie­nia, zwień­czo­nym wy­jąt­ko­wo szpet­ny­mi neo­ba­ro­ko­wy­mi wie­życz­ka­mi. Zo­stał zbu­do­wa­ny w roku 1880 przez Ju­les’a, ku­zy­na Char­les’a, i jego żonę Fan­ny jako schro­nie­nie przed „udrę­ka­mi Pa­ry­ża”. Była to im­po­nu­ją­ca bu­dow­la, mo­gą­ca jed­no­cze­śnie po­mie­ścić cały „klan Eph­rus­sich” z Pa­ry­ża i Wied­nia, a na­wet dal­szych ku­zy­nów z Ber­li­na.

Nie­zli­czo­ne ścież­ki wi­ją­ce się wo­kół re­zy­den­cji ob­sa­dzo­no buksz­pa­nem i wy­sy­pa­no drob­nym, chrzęsz­czą­cym pod sto­pa­mi żwi­rem; obok roz­cią­ga­ły się nie­wiel­kie klom­by. Pie­czę nad par­kiem spra­wo­wał groź­ny ogrod­nik, po­strach dzie­ci. W tych sztyw­nych szwaj­car­skich ogro­dach żwir nie miał pra­wa opusz­czać ście­żek. Ogród scho­dził nad sam brzeg je­zio­ra, aż do po­mo­stu i han­ga­ru na łód­ki. Było to ko­lej­ne miej­sce, gdzie gro­zi­ła re­pry­men­da. Po­nie­waż Ju­les, Char­les i ich środ­ko­wy brat Igna­ce byli oby­wa­te­la­mi ro­syj­ski­mi, nad da­chem han­ga­ru po­wie­wa­ła ro­syj­ska im­pe­rial­na fla­ga. W Cha­le­cie spę­dza­no dłu­gie le­ni­we let­nie mie­sią­ce. Fan­ny i Ju­les byli bez­dziet­ni i spo­dzie­wa­no się, że dzie­dzicz­ką ich ba­jecz­nej for­tu­ny zo­sta­nie moja bab­ka. Opo­wia­da­ła mi ona o ogrom­nym ma­lo­wi­dle w ja­dal­ni, któ­re przed­sta­wia­ło po­chy­lo­ne nad po­to­kiem wierz­by pła­czą­ce. Pa­mię­ta­ła też, że służ­ba skła­da­ła się wy­łącz­nie z męż­czyzn, na­wet ku­charz był męż­czy­zną. O ileż cie­kaw­sze było to od po­rząd­ków pa­nu­ją­cych w wie­deń­skim domu, gdzie oprócz sta­re­go Jo­se­fa, ka­mer­dy­ne­ra, oraz por­tie­ra, któ­ry ro­bił do niej oko, ile­kroć otwie­rał bra­mę pro­wa­dzą­cą na Ring, i stan­gre­tów cała ob­słu­ga domu łącz­nie z kuch­nią była żeń­ska. Tu uwa­ża­no, że męż­czy­znom rza­dziej zda­rza się tłuc por­ce­la­nę. A por­ce­la­na – bab­cia pa­mię­ta­ła to do­brze – była w tym bez­dziet­nym domu do­słow­nie wszę­dzie.

Char­les był męż­czy­zną w śred­nim wie­ku, ale przy swo­ich za­bój­czo przy­stoj­nych i cza­ru­ją­cych bra­ciach spra­wiał wra­że­nie star­sze­go. Eli­sa­beth pa­mię­ta­ła tyl­ko jego wspa­nia­łą bro­dę i fi­li­gra­no­wy ze­ga­rek, któ­ry wyj­mo­wał z kie­szon­ki ka­mi­zel­ki. Ale i to, że zwy­cza­jem star­szych krew­nych po­da­ro­wał jej zło­tą mo­ne­tę.

Pa­mię­ta­ła jesz­cze – bar­dzo wy­raź­nie – jak Char­les po­chy­lił się kie­dyś nad jej sio­strą i zwi­chrzył jej wło­sy. Gi­se­la, młod­sza sio­stra Eli­sa­beth – młod­sza i o wie­le, wie­le ład­niej­sza, za­wsze przy­cią­ga­ła uwa­gę in­nych. Char­les na­zy­wał ją swo­ją Cy­ga­necz­ką, la Bo­hémien­ne.

Ta ust­na re­la­cja jest wła­śnie owym ogni­wem łą­czą­cym mnie bez­po­śred­nio z Char­les’em. Nie­ste­ty, prze­nie­sio­ny na pa­pier prze­kaz nie wy­da­je się zbyt tre­ści­wy.

Szcze­gó­ły – licz­ba słu­żą­cych i dość ba­nal­na hi­sto­ria o zło­tej mo­ne­cie – zda­ją się tkwić w ja­kimś peł­nym me­lan­cho­lii pół­mro­ku, choć mu­szę przy­znać, że pew­ne oży­wie­nie wno­si ro­syj­ska fla­ga. Wiem oczy­wi­ście, że moi krew­ni byli Ży­da­mi, wiem też, że byli nie­praw­do­po­dob­nie bo­ga­ci, ale nie jest moim za­mia­rem pi­sa­nie ro­dzin­nej sagi, a tym bar­dziej utrzy­ma­nej w no­stal­gicz­nym to­nie opo­wie­ści o Mit­te­leu­ro­pie. Nie chcę też, by Ig­gie zo­stał spro­wa­dzo­ny do sie­dzą­ce­go za biur­kiem sę­dzi­we­go wu­jecz­ne­go dziad­ka przy­po­mi­na­ją­ce­go Utza, ty­tu­ło­we­go bo­ha­te­ra po­wie­ści Bru­ce’a Cha­twi­na, któ­ry re­la­cjo­nu­je mi dzie­je na­sze­go rodu, a na­stęp­nie mówi: „A te­raz idź. I miej się na bacz­no­ści”.

Ta­kie hi­sto­rie pi­szą się same – tak mi się przy­najm­niej wy­da­je. Kil­ka me­lan­cho­lij­nych aneg­do­tek – oczy­wi­ście coś o Orient Expres­sie, kil­ka słów o wę­drów­kach po Pra­dze lub ja­kimś in­nym, rów­nie fo­to­ge­nicz­nym mie­ście, ja­kieś wy­szu­ka­ne w Go­ogle’u wspo­min­ki o ba­lach za cza­sów bel­le épo­que. By­ła­by to opo­wieść no­stal­gicz­na. I wy­zu­ta z tre­ści.

Nie mam żad­ne­go ty­tu­łu, by roz­pa­mię­ty­wać utra­tę ma­jąt­ku czy splen­do­rów sprzed wie­ku. Nie in­te­re­su­je mnie to, co po­wierz­chow­ne. Chciał­bym po­znać re­la­cje, ja­kie za­szły mię­dzy tym po­cho­dzą­cym z Ja­po­nii drew­nia­nym przed­mio­tem, któ­ry ob­ra­cam w pal­cach – twar­dym i wy­ra­fi­no­wa­nym – a miej­sca­mi, w któ­re rzu­cił go los. Chciał­bym wy­cią­gnąć rękę, do­tknąć klam­ki, na­ci­snąć ją i tra­fić do miejsc, gdzie te przed­mio­ty kie­dyś żyły, zna­leźć się w tam­tej prze­strze­ni, zmie­rzyć ją wzro­kiem, przyj­rzeć się ob­ra­zom, któ­re wi­sia­ły na ścia­nach, prze­ko­nać się, w jaki spo­sób pa­da­ło na nie świa­tło. Do­wie­dzieć się, czy­je ręce do­ty­ka­ły tych ma­leń­kich rzeźb i ja­kie były my­śli lu­dzi, do któ­rych na­le­ża­ły – je­śli w ogó­le je mie­li. Chcę wie­dzieć, cze­go były świad­ka­mi.

Me­lan­cho­lia, wy­da­je mi się, sprzy­ja męt­niac­twu; jest uciecz­ką od kon­kre­tu, du­szą­cym bra­kiem kon­cen­tra­cji. Tym­cza­sem ma­leń­kie net­su­ke to eks­plo­zja pre­cy­zji. Na­le­ży im się taka sama pre­cy­zja.

Są to dla mnie spra­wy waż­ne, po­nie­waż rze­mio­sło, któ­re upra­wiam, po­le­ga na wy­twa­rza­niu przed­mio­tów. W jaki spo­sób lu­dzie ob­cho­dzą się z przed­mio­ta­mi, jak się nimi po­słu­gu­ją, jak prze­ka­zu­ją je in­nym – jest dla mnie spra­wą naj­wyż­szej wagi. Zro­bi­łem wie­le, wie­le ty­się­cy na­czyń. Za­ra­zem zda­rza mi się nie pa­mię­tać imion, mó­wić nie­zbyt wy­raź­nie i pre­cy­zyj­nie. Na te­mat na­czyń mogę roz­pra­wiać bez koń­ca. Pa­mię­tam ich wagę i sta­bil­ność, re­la­cję mię­dzy po­wierzch­nią a roz­mia­rem. Ro­zu­miem, w jaki spo­sób ich kra­wę­dzie two­rzą na­pię­cie lub je wy­tra­ca­ją. Wiem, czy ro­bio­no je w po­śpie­chu, czy wol­no, nie szczę­dząc tru­du. Czy ku­mu­lu­je się w nich cie­pło. Wi­dzę, czy na­czy­nie wcho­dzi w re­la­cję z le­żą­cy­mi obok przed­mio­ta­mi. I w jaki spo­sób zmie­nia tę nie­wiel­ką prze­strzeń świa­ta, w któ­rej się zna­la­zło. Pa­mię­tam, czy ku­si­ło mnie, by je do­tknąć całą dło­nią czy tyl­ko ko­niusz­ka­mi pal­ców; czy też był to przed­miot, któ­ry od sie­bie od­py­chał. Nie cho­dzi o to, że kon­takt fi­zycz­ny z przed­mio­tem jest czymś l e p s z y m od bra­ku ta­kiej re­la­cji. Nie­któ­re przed­mio­ty zo­sta­ły stwo­rzo­ne po to, by się im przy­glą­dać, a nie mię­dlić je w dło­niach. Jako garn­carz dzi­wię się, gdy lu­dzie mó­wią o mo­ich na­czy­niach tak, jak­by były one ży­wy­mi isto­ta­mi. Trud­no mi się po­go­dzić z ży­ciem po ży­ciu cze­goś, co wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­łem. Nie­któ­re przed­mio­ty ku­mu­lu­ją w so­bie jed­nak emo­cje to­wa­rzy­szą­ce ich two­rze­niu.

I wła­śnie to mnie in­try­gu­je. Jest taka chwi­la, chwi­la nie­pew­no­ści, któ­ra po­prze­dza do­tyk lub wstrzy­ma­nie się od do­ty­ku. Je­śli we­zmę do ręki tę ma­leń­ką, bia­łą fi­li­żan­kę nie­co ob­tłu­czo­ną przy uszku, czy zmie­ni to coś w moim ży­ciu? Ba­nal­ny przed­miot: fi­li­żan­ka – bar­dziej kre­mo­wa niż bia­ła, za mała na po­ran­ną kawę, nie­zbyt sta­bil­na. Może sta­nie się dla mnie przed­mio­tem zna­czą­cym. Albo do­łą­czy do gru­py przed­mio­tów, któ­rych losy prze­dziw­nie się ze sobą spla­ta­ją. Ale rów­nie do­brze mogę ją od­sta­wić. Albo prze­ka­zać ko­muś in­ne­mu.

To, w jaki spo­sób przed­mio­ty prze­cho­dzą z rąk do rąk, to już do­me­na opo­wie­ści. Daję ci coś, bo je­steś mi bli­ski. Albo dla­te­go, że sam kie­dyś otrzy­ma­łem ten przed­miot od ko­goś bli­skie­go. Albo po­nie­waż ku­pi­łem go w wy­jąt­ko­wym miej­scu. Po­nie­waż bę­dziesz się o nie­go trosz­czył. Bo skom­pli­ku­je two­je ży­cie. Albo wzbu­dzi czy­jąś za­zdrość. Prze­ję­cie spu­ści­zny tyl­ko kom­pli­ku­je te hi­sto­rie. Nie jest oczy­wi­ste, co się pa­mię­ta, a co pusz­cza w nie­pa­mięć. Cza­sa­mi te nie­pa­mię­ci na­kła­da­ją się na sie­bie, za­po­mi­na się o po­przed­nich wła­ści­cie­lach, do­po­wia­da nowe hi­sto­rie. Co otrzy­ma­łem wraz z tymi ma­leń­ki­mi ja­poń­ski­mi przed­mio­ta­mi? Co mi one przy­nio­sły?

Ko­lek­cja net­su­ke jest od wie­lu lat czę­ścią mo­je­go ży­cia. Mo­głem przejść nad tym do po­rząd­ku i do koń­ca ży­cia mno­żyć aneg­dot­ki o nie­co­dzien­nym spad­ku po­zo­sta­wio­nym przez sta­re­go krew­ne­go. Al­ter­na­ty­wą było za­sta­no­wie­nie się, co jest isto­tą tego spad­ku i czym jest on dla mnie oso­bi­ście. Pew­ne­go wie­czo­ru, gdy pod­czas pro­szo­nej ko­la­cji za­ba­wia­łem to­wa­rzy­stwo, skła­da­ją­ce się głów­nie z na­ukow­ców, aneg­do­ta­mi zwią­za­ny­mi z ko­lek­cją, z przy­kro­ścią uzmy­sło­wi­łem so­bie, że po­wta­rzam je me­cha­nicz­nie. Sły­szę sa­me­go sie­bie, hi­sto­ria wra­ca do mnie po­przez re­ak­cję słu­cha­czy. Moja opo­wieść za­miast roz­wi­nąć się, sta­je się co­raz bar­dziej pu­sta. Czu­ję, że je­śli nie chcę, by wy­mknę­ła mi się na za­wsze, mu­szę się z nią zmie­rzyć.

Brak cza­su nie jest wy­tłu­ma­cze­niem. Wła­śnie skoń­czy­łem przy­go­to­wa­nia do wy­sta­wy mo­ich prac z por­ce­la­ny. Je­że­li wszyst­ko od­po­wied­nio za­pla­nu­ję, mogę od­su­nąć w cza­sie re­ali­za­cję za­mó­wie­nia dla waż­ne­go ko­lek­cjo­ne­ra. Wsz­czy­nam więc ne­go­cja­cje z żoną i prze­glą­dam no­tes. Trzy albo czte­ry mie­sią­ce po­win­ny wy­star­czyć. Bę­dzie dość cza­su, by po­je­chać do To­kio na spo­tka­nie z Jirō, od­wie­dzić Pa­ryż i Wie­deń.

Po­nie­waż moja bab­ka i wu­jecz­ny dzia­dek Ig­gie już nie żyją, pro­szę o po­moc mo­je­go osiem­dzie­się­cio­let­nie­go ojca. Oj­ciec, cho­dzą­ca do­broć, obie­cu­je spraw­dzić ro­dzin­ne do­ku­men­ty. Jest za­chwy­co­ny, że na­resz­cie któ­ryś z jego czte­rech sy­nów za­in­te­re­so­wał się spra­wa­mi ro­dzin­ny­mi. Uprze­dza jed­nak, że ma­te­ria­łu jest nie­wie­le. Pew­ne­go dnia zja­wia się w mo­jej pra­cow­ni z nie­wiel­kim pa­kun­kiem fo­to­gra­fii – jest ich może ze czter­dzie­ści. Przy­no­si też dwie cien­kie tecz­ki z ko­re­spon­den­cją, drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne spo­rzą­dzo­ne przez moją bab­cię jesz­cze w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, kar­tę człon­kow­ską Wie­ner Klu­bu z 1935 roku oraz re­kla­mów­kę wy­pcha­ną książ­ka­mi Tho­ma­sa Man­na, opa­trzo­ny­mi oso­bi­sty­mi de­dy­ka­cja­mi au­to­ra. Skła­da­my to wszyst­ko na dłu­gim sto­le w po­miesz­cze­niu nad pra­cow­nią, gdzie wy­pa­lam swo­je pra­ce.

– Od dziś je­steś straż­ni­kiem ro­dzin­ne­go ar­chi­wum – mówi oj­ciec. Pa­trzę na stos przed­mio­tów i nie wiem, czy się ro­ze­śmiać, czy le­piej nie.

Tro­chę de­spe­rac­ko py­tam, czy nie zna­la­zło­by się coś wię­cej. Wie­czo­rem w swo­im ma­leń­kim miesz­kan­ku w domu dla eme­ry­to­wa­nych du­chow­nych oj­ciec ko­lej­ny raz prze­glą­da swo­je rze­czy i dzwo­ni z wia­do­mo­ścią, że jest jesz­cze jed­na książ­ka Man­na. Wi­dzę, że po­dróż bę­dzie bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, niż są­dzi­łem. Nie mogę jed­nak na­rze­kać. Choć nie­wie­le mi wia­do­mo o Char­les’u, pa­ry­skim ko­lek­cjo­ne­rze i pierw­szym wła­ści­cie­lu net­su­ke, znam jego pa­ry­ski ad­res. Wsu­wam net­su­ke do kie­sze­ni i ru­szam w dro­gę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: