Zakazana historia odkrycia Ameryki - ebook
Zakazana historia odkrycia Ameryki - ebook
Plan przepłynięcia Atlantyku ani nie był nowatorski, ani szaleńczy. Myśl o realności takiego rejsu wyrażali już antyczni historycy i geografowie, jak Pliniusz Starszy czy Plutarch. Są dowody, że znaleźli się śmiałkowie, których nie przerażały ogromne przestrzenie oceanów. Ale informacje o ich dokonaniach ukrywano. Po prostu wiedza o odkryciach geograficznych była w dawnych czasach bardzo ceniona i skrzętnie ukrywana. Nie chciano, aby wiedzę tę poznała konkurencja polityczna i handlowa. Znajomość nowego szlaku mogła być tak skuteczna jak najlepsza broń, jak wynalazek wojenny, ważny tak ze względów ekonomicznych, jak i militarnych.
W publikacji opisano dzieje odkrywania Ameryki - od podróży Fenicjan po rywalizację portugalsko-hiszpańską w XV wieku.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16207-5 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odkrycia w dzisiejszych czasach nie są już czymś zadziwiającym lub mistycznym. W rzeczywistości stanowią rezultat wielu małych, niepewnych kroków. Jednocześnie zawdzięczamy je także ludziom, którzy nie bali się realizować swych szalonych wizji. Jeden pomysł połączony z drugim doprowadzał do urzeczywistnienia lub zrozumienia trzeciego. W jakim punkcie byłaby nasza wiedza bez owych bezimiennych badaczy, lecz także bez niepoddających się zapaleńców w rodzaju Schliemanna, Binghama, Evansa czy Cartera?
Niestety obszerne rozdziały przeszłości pogrążyły się w niepamięci, a scheda po ludziach mieszkających niegdyś po obu stronach Atlantyku i Pacyfiku zagubiła się w nieświadomości. Spuścizna po ludach i kulturach trafia do nas różnymi drogami. Jest ona zniekształcona błędną interpretacją bądź niedostatecznymi informacjami. Jednym źródłem jest to, co widzimy i weryfikujemy na podstawie dawnych i współczesnych odkryć archeologicznych. Innym to, co znajduje się od dawna w starożytnych tekstach, które trzeba jednak umieć odczytać.
Historia wciąż pozostaje nie nauką, a swoistą sztuką, przeważnie lekceważącą święte teksty, które w różnych kulturach rodziły się w ciągu wielu stuleci, wchłaniając jeszcze starsze mity i legendy. Znalazły się w nich rzeczywiste zdarzenia, nieraz dziejące się w bardzo odległej przeszłości. Odczytanie na nowo nie tylko starożytnych świadectw religijnych pomogło potwierdzić wiele wydarzeń historycznych. Jeśli weźmiemy poprawkę na swoisty „pryzmat mitu”, to okazuje się, że dzięki babilońskiemu Eposowi o Gilgameszu, hinduskim Wedom, Biblii, indiańskiemu Popol Vuh otrzymujemy doskonały materiał faktograficzny!
Z perspektywy postępu technicznego osiągniętego w nowożytnej Europie łatwo patrzeć z góry na dziedzictwa kultury materialnej starożytnych. Spoglądając z wyższością na techniczną tradycję antyku, łatwo popaść w śmieszność, czego przykładem jest Edward Gibbon, XVIII-wieczny historyk angielski, który w swym Zmierzchu i upadku cesarstwa rzymskiego stwierdził, że kultura materialna Rzymian w Brytanii dorównywała we wszystkim tej w Anglii jego czasów, z jednym tylko wyjątkiem: oto w celu ogrzewania mieszkań nie znała wspaniałego wynalazku kominka, z którego braku musiała się posługiwać tak prymitywnym urządzeniem, jak… centralne ogrzewanie domów¹.
Czy uwierzylibyśmy, że starożytni są w stanie wznieść konstrukcje wielkości piramid, gdyby nie dotrwały do naszych czasów? Każda z kultur robiła to na swój sposób i w innym celu, ale trzeba pamiętać, że coś wyższego niż piramida Cheopsa wzniesiono dopiero w XIX wieku. Była to wieża Eiffla. Dzisiaj wiele piramid jest stosem gruzu lub piachu, jednak nawet taki krajobraz jest żywym przypomnieniem tradycji, która przetrwała tysiąclecia i dała światu najtrwalszy symbol jego starożytnej przeszłości.
Nie zapominajmy ponadto, jak konieczność zachowania tajemnicy wpływała na rozprzestrzenianie się wiadomości o odkryciach geograficznych. Znajomość nowego szlaku mogła być tak skuteczna jak najlepsza broń, jak wynalazek wojenny, ważny tak ze względów ekonomicznych, jak i konfliktu zbrojnego. To dzieje stare jak świat – od podróży Fenicjan po rywalizację portugalsko-hiszpańską w XV wieku. Niezmierzone przestrzenie oceanu nie były dla prehistorycznych i antycznych społeczności przeszkodą, wręcz przeciwnie, stanowiły pomost ułatwiający przemieszczanie się ludzi.
Kontakty międzykontynentalne miały miejsce, lecz trudno zaprzeczyć, że nie zaistniało coś takiego jak „wpływ” czy „analogia”, tak jak nastąpiło to po wyczynie Krzysztofa Kolumba. Ale już tysiąclecia przed nim byli realni ludzie na rzeczywistych okrętach z konkretnymi ideami, dzięki którym wielkie kultury weszły w kontakt i – choć nietrwale – połączyły się bez tak tragicznych konsekwencji jak w XVI wieku, gdy w wyniku chorób przywiezionych przez Europejczyków oraz przemocy w imię Chrystusa zmarła zdecydowana większość populacji obu Ameryk.
1. Morze w kulturach świata, red. A. Piskozub, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1976, s. 199.Prowadził ich Ägir
Przez Ocean Atlantycki w kierunku zachodnim wiodły dwie historycznie udokumentowane trasy. Najbardziej znana jest ta, którą przemierzył Krzysztof Kolumb. Tam spotyka się najlepsze warunki pogodowe, korzystne silne pasaty, a przede wszystkim prądy: Północnorównikowy, zwany niekiedy Kanaryjskim, który bierze swój początek w okolicach północno-zachodniej Afryki, i Południoworównikowy, płynący z okolic południowego krańca Afryki. Istnieje wiele przesłanek, że Kolumb nie był pierwszym, który podążył tą trasą.
Drugi szlak, o którym wiemy, wiódł z północno-zachodniej Europy przez Szetlandy, Wyspy Owcze, Islandię, Grenlandię i Ziemię Baffina do Labradoru. Mniej więcej od końca X wieku do początków XVI wieku normańscy koloniści żyli na południowo-zachodnim wybrzeżu Grenlandii – niecałe 400 kilometrów od Ameryki! Musimy w tym miejscu zrobić pewną uwagę. Nasze rozumienie nazwy „Normanowie” nie występuje na żadnym z obszarów objętych we wczesnym średniowieczu kolonizacją skandynawską, nie mówiąc już o samej Skandynawii.
Nieporozumienie w nazewnictwie wynika stąd, że wczesnośred-niowieczni Norwegowie identyfikowali się z etnonimem Nordmen – „ludzie północy”, a kronikarze frankijscy używali skrótu myślowego, nadając wszystkim Skandynawom jedno, geograficznie uzasadnione miano Nordmand (notabene również oznaczające „ludzi północy”). Rozróżnienie obu pojęć musiało stwarzać trudności nawet ludziom wykształconym. Z czasem powstała zbitka językowa określająca tak samo Normanów z Norwegii jak i Normanów z Normandii¹.
Pierwsza odnotowana wzmianka na ich temat pochodzi z 793 roku, kiedy to złupili klasztor w Lindisfarne na niewielkiej wyspie położonej u północnych brzegów Anglii. W następnym roku los Lindisfarne podzieliły klasztory w Jarrow i Wearmouth. Tysiące ust szeptało w Europie modlitwę: „Od wściekłości Normanów uchowaj nas, Panie!”. Nie uratowało to Fryzów, gdy w 810 roku dwieście wikińskich żagli pojawiło się na horyzoncie.
Podobnego losu nie uniknął nawet Paryż – położony przecież w głębi lądu, a nie na wybrzeżu – w 885 roku, kiedy to większość jego mieszkańców została wyrżnięta w pień pomimo rozpaczliwej obrony. Król Franków okupił pokój krainą, zwaną później Normandią, i ręką córki, którą oddał za żonę wodzowi najeźdźców – jarlowi Rollonowi. Łupieżcy zapuszczali się także na Półwysep Iberyjski, ale już podczas pierwszej wyprawy w 884 roku arabscy kalifowie skutecznie oparli się ich zakusom, stając się ich pierwszym w historii godnym przeciwnikiem.
W 867 roku norweskich żeglarzy, płynących w kierunku Wysp Owczych, dopadł sztorm i pognał na zachód, ku odludnemu wybrzeżu, które wzbudziło ich wielkie zainteresowanie. Wyszli więc na ląd i znaleźli się w rzadkim lesie. Szli dalej i wspięli się na jakieś wzniesienie. Stąd mogliby ujrzeć smugę dymu albo inny ślad ludzkiej obecności. Wszystko jednak wskazywało na to, że wyspa jest bezludna.
Przywódca grupy, Gardar, chciał możliwie szybko wrócić do ojczyzny z wiadomością o sensacyjnym odkryciu. Przedtem jednak wikingowie opłynęli nowy ląd i stwierdzili, że jest to prawie okrągła wyspa. Na cześć kapitana nazwali ją Gardarsholm. Ponoć pierwszym mieszkańcem Islandii, bo o niej mowa, miał być Ingolf Arnarson, który osiedlił się na niej około 870 roku w miejscu, które nazwał Reykjavik – „zatoka dymów”.
W ślad za nim podążyli następni koloniści. Wiemy o co najmniej pięciu ekspedycjach, które zostały podjęte w kierunku zachodnim. Ponad sto lat później z Islandii na poszukiwanie nowych ziem wyruszył inny wiking – Eryk Rudy, który odnalazł Zieloną Ziemię. Obaj wyruszyli za morze, kierując się pogłoskami o wcześniejszym odkryciu odległych wysp. Grenlandię przypadkowo dostrzegł Gunnbjörn Ulfsson około 900 roku.
Nieudaną próbę jej zasiedlenia Snobjörn Galti miał podjąć w 977 roku. Wszystkie te odkrycia nowych wysp były ubocznym skutkiem żeglarskiej aktywności wczesnośredniowiecznych Skandynawów, którzy przemierzali znane i nieznane morza w poszukiwaniu szczęścia na odległych lądach. Wyprawy wikińskie stanowiły dla młodych mężczyzn okazję do wykazania się swą walecznością i odwagą, zgromadzenia majątku oraz zdobycia sławy niezbędnej do zyskania prestiżu społecznego.
W tym miejscu dodajmy, że pisany małą literą termin „wiking” nie ma żadnej konotacji etnicznej czy geograficznej. Oznacza pewne zjawisko kulturowe, charakterystyczne dla VIII–IX wieku. W Irlandii określano ich mianem Finngall („jasnowłosi cudzoziemcy” – Norwegowie) oraz Dubgall („ciemnowłosi cudzoziemcy” – Duńczycy), w Niemczech nazywano ich Askemannami, w Bizancjum – Warangami, w Rosji – Waregami².
Słowo viking w języku nordyckim oznacza „piractwo” lub „wyprawę łupieżczą”³. Duńczycy zdobywali Wielką Brytanię i wybrzeża Europy, Szwedzi wyprawiali się przez kontynent, wykorzystując rzeki, docierali do Konstantynopola i państw Orientu. Cieszyli się opinią nie tylko dobrych żeglarzy, lecz także znakomitych żołnierzy. Gwardia przyboczna cesarza Bazylego II składała się z sześciu tysięcy wikingów.
Pamiętajmy, że nazwę Skandynawia podał jako pierwszy Pliniusz Starszy, który jednak obejmował nią tylko dzisiejszą południową Szwecję oraz wyspy duńskie. Podobnie tej nazwy używano w początkach średniowiecza dla obszaru o zbliżonym zasięgu, a mianowicie Półwyspu Jutlandzkiego, wysp duńskich, południowej Norwegii. Istnieje wiele wyjaśnień nazwy Skandynawia, jednak najbardziej przekonywające wydaje się to, które wywodzi ją od Skaddeey, co oznacza wyspę spowitą mgłami.
Wybitne miejsce w kształtowaniu się kultury tego obszaru zajmowała kraina pięciuset wysp – późniejsza Dania. Pewne przesłanki pozwalają sądzić, że już w III tysiącleciu p.n.e. pływano na szlakach przekraczających setki kilometrów. Studia nad niektórymi rytami łodzi z Bohuslan w południowo-zachodniej Szwecji, a także wyobrażenia łodzi z Jarrestad w Skanii przynoszą dwie sugestywne teorie.
Pierwszą, że Morze Północne od dawna nie stanowiło przeszkody nie do przebycia, a drugą, że sławne wyprawy wczesnośredniowiecznych wikingów korzeniami mogą sięgać aż po starożytność. Decydującym momentem w postępie techniki żeglarskiej było bez wątpienia użycie żagla jako środka napędowego łodzi i statków, a także zastosowanie steru i wynalezienie sposobu na zamocowanie masztu. Sądzi się, że te ulepszenia wprowadzili już żeglarze z pięciuset wysp na długo przed wikingami⁴.
Trzeba też w tym miejscu podkreślić, że ci ostatni byli nie tylko łupieżcami, wśród nich znajdowali się rolnicy, rybacy, kupcy, rzemieślnicy, artyści, jak w każdym innym narodzie. Im zawdzięczamy część systemu prawnego, tradycję wolności osobistej oraz przepiękne literacko sagi. W większym stopniu wzbogacali niż niszczyli cywilizację zachodnią. Niewątpliwie byli znakomitymi podróżnikami, potrafili nawiązać pośrednie kontakty nawet z odległymi Chinami. Jednak to załogi, którymi kierowali dowódcy wywodzący się z terenów dzisiejszej Norwegii, pokonały Ocean Atlantycki i dotarły do Ameryki.
Jednak to nie oni pierwsi spojrzeli z zainteresowaniem w kierunku zachodnim. Już Kasjusz Dion, historyk z bityńskiej Nicei z przełomu II i III wieku, twierdził, że za jego czasów łodzie wiosłowe ze skóry, którymi posługiwali się mieszkańcy wybrzeży zachodniego Oceanu – mimo że przeznaczone w zasadzie do poruszania się po rzekach i ich estuariach – były jednak na tyle mocne, aby stawiać czoło falom morskim.
Lud Oestrymniów, identyfikowany z plemieniem Osismii, zamieszkującym Galię Lugdunensis, rozciągającą się między rzekami Loarą, Sekwaną, Marną i Saoną, posługiwał się nieco innym typem łodzi, o czym pisał pochodzący z Etrurii poeta rzymski Rufus Festus Awienus:
„U stóp tego przylądka leży Zatoka Ojstrymnicka. A z niej wynurzają się wyspy Ojstrymnidy, rozrzucone szeroko, obfitujące w kruszce, jak cyna i ołów. Ludu tu wiele, dumnego i pracowitego. Wszyscy zajmują się handlem i na uszytych łodziach prują wzburzoną toń i głębiny oceanu pełnego zwierząt. Nie umieją budować statków z sosen ani z klonu, ani nie zbijają galer z jodeł, jak jest ogólnym zwyczajem, lecz robią sobie czółna ze zszytych skór i na nich puszczają się na dalekie morze”⁵.
Z kolei uznanie Juliusza Cezara zyskały ponta – podobne, ale wykonane z drewna jednostki sojuszników Oestrymniów – Wenetów. Ich łodzie przez swój wygląd, zwłaszcza wysoki zakrzywiony dziób, wydają się być konstrukcją poprzedzającą jednostki wikingów. Oto jak opisywał je autor Wojny galijskiej:
„Dna bardziej płaskie niż w naszych okrętach, aby mogły się łatwiej wyzwalać z mielizn i odpływów; dzioby równie wysoko podniesione jak rufy były przystosowane do wysokiej fali i burz; okręty były w całości zbudowane z dębiny, aby mogły wytrzymywać wszelkiego rodzaju napór fal oraz urażenia; żebra z belek grubych na jedną stopę były razem zbijane przy pomocy żelaznych gwoździ grubości palca; kotwice były uwiązane nie na powrozach, ale na żelaznych łańcuchach; zamiast płótna żaglowego korzystano ze skór o grubej, a także i o delikatnej wyprawie, czy to z powodu niedostatku lnu, czy ze względu na nieznajomość jego przeróbki, czy też – i to jest bardziej prawdopodobne – dlatego że ich zdaniem płócienne żagle nie mogłyby wytrzymać tak gwałtownych burz i tak bardzo silnych wichrów Oceanu oraz należycie utrzymywać w ruchu okręty o tak wielkim ciężarze. A gdy dochodziło do spotkań naszej floty z tymi okrętami, to przewyższała je ona tylko szybkością i napędem wiosłowym, pod wszystkimi innymi względami były one lepiej i bardziej odpowiednio dostosowane do właściwości tutejszego morza i gwałtowności burz . Do tego trzeba dodać, że gdy płynęły z wiatrem, o wiele łatwiej znosiły burzę, bezpieczniej osiadały na mieliznach, a pozostawione przez odpływ nie obawiały się skał i raf”⁶.
Wydaje się jednak, że Rzymianin znacznie przesadził w swych komplementach. Przede wszystkim wątpliwe, czy wypowiadając tę opinię, miał na myśli inne wody niż kanał La Manche, gdzie rzeczywiście masywne i niewielkie żaglowo-wiosłowe ponta, czyli czółna-jednodrewki, zwane linter, mogły zdawać egzamin, natomiast z pewnością nie zaliczyłyby go na Atlantyku.
W grę mogą wchodzić również barki Galów z Akwitanii, przez Celtów określane mianem vegeia i celsa. Domniemane szczątki takiego statku z IV wieku wydobyto z Tamizy, był on nitowany żelaznymi nitami i miał około 20 m długości i około 5 m szerokości. Niestety, niewiele potrafimy powiedzieć o walorach żeglugowych barek o płaskim dnie, które były zbijane z desek dębowych, ale pomost robiono z drewna jodłowego, maszt zaś z wysokopiennych sosen.
Burty były nierzadko rzeźbione, a na pomoście stał namiot chroniący od wiatru i deszczu. Barki miały często ozdobnie rzeźbione dzioby i rufy, widzimy tu szczególnie psie pyski, niedźwiedzie mordy lub też popiersia kaczek. Podobne zakończenia dziobów i ruf miały magiczny charakter, gdyż wymienione zwierzęta były atrybutami bądź kobiecego bóstwa – Arduinny, Epony, bądź też bóstwa solarnego – Belenosa. A są to zwierzęta, zwłaszcza pies, prowadzące dusze zmarłych w zaświaty.
Te duże mocne barki były używane także do dalszych podróży morskich, dawały się świetnie nieść fali. Więcej wiadomości o typach statków, barek i ich wyposażeniu dostarczają nam kamienne stele grobowe przedstawiające żeglarzy, jak na przykład znana płyta nagrobna Blussiusa z Moguncji oraz płyta z Neumagen pod Trewirem pochodząca z I wieku n.e. Inna, z Aix-en-Provence, przedstawia kształt żagli rejowych, często trójkątnych, robionych ze skóry bądź z grubego płótna lnianego (ozdobnik litery w słynnym mszale z Tours datowanym na XII wiek przedstawia barkę wiozącą zmarłego św. Marcina).
Dalej, obok ogólnej sylwety statków widzimy rozmaite kształty ruf, dziobów, burt, kilów, stępek, sterów, ruchomych rej, kotwic, wioseł itp. Większe statki były budowane głównie w Arelate i Narbo (Arles i Narbonne). Istniały tam odrębne od nautów rzecznych stowarzyszenia marynarzy morskich. Na steli z III wieku n.e. z Narbonne widzimy żaglowce corbita i ponto. Spotykało się je także na wodach północnej Galii. Inny typ statku do podróży morskich, może nawet po oceanie, nazywa się geseoreta. Jeśli chodzi o plemiona celtyckie, to żegluga na Morzu Północnym i Atlantyku była chyba bardziej rozwinięta niż na Morzu Śródziemnym⁷.
Wskazuje na to odkrycie domostwa nad Fiordem Eryka w Brattahild na Grenlandii, które nie ma ani jednej cechy świadczącej, że jest pochodzenia normańskiego, czyli na przykład platform wzdłuż ścian czy centralnie umieszczonego paleniska. Wejście znajdowało się z boku, zamiast w szczytowej ścianie, w dodatku dom miał doprowadzoną bieżącą wodę, a takiego systemu nie znaleziono w żadnym domu normańskim z X wieku w całej Skandynawii.
Natomiast zarysy podłóg całego szeregu domów wiejskich z X wieku w Irlandii, nieoparte na wzorach normańskich, są identyczne z zarysem podłogi domu w Brattahild we wszystkich podstawowych cechach, włącznie z umiejscowieniem paleniska i innych wewnętrznych struktur, a także stosunkiem długości do szerokości. Jedną z uderzających cech tych celtyckich konstrukcji – która jest wciąż charakterystyczna dla chat w północnej Irlandii i Szkocji – jest to, że są one niezmiernie wąskie i długie⁸.
Potwierdzeniem styczności przybrzeżnych kultur po obu stronach oceanu miały być słowa galijsko-celtyckie znajdujące się w słownictwie niektórych szczepów indiańskich, zwłaszcza z terenów dzisiejszych Karoliny, Wirginii i Kentucky. Posługując się starym językiem gaelickim, można było się ponoć porozumieć na przykład z Indianami Tuscarora, którzy mieli pamiętać podróże ich plemiennego bohatera o imieniu Madoc. Ponadto na stanowiskach eskimoskich archeologowie odkryli pewną liczbę przedmiotów wykonanych z brązu, żelaza i miedzi, co wskazuje, że musiało dochodzić do wymiany towarów.
Społeczności nadatlantyckiej Europy już w swych plemiennych czasach rozwoju obeznane były z żywiołem morskim daleko różnym od tego, jaki przedstawiał śródziemnomorski zespół mórz wewnętrznych. Mówiąc o tych ludach, należy zacząć od tego, który najdłużej bytuje na wybrzeżach atlantyckich Europy. Ludem tym jest ostatnia w nadatlantyckiej Europie społeczność przedindoeuropejska – Baskowie.
Naród ten, nazywający siebie Euskaldunak, stanowi zgrupowany przy zachodnich krańcach Pirenejów, po obu stronach granicy hiszpańsko-francuskiej, szczątek przedindoeuropejskiej ludności, która zajmowała przed przybyciem Indoeuropejczyków większą część nadatlantyckiej Europy, w tym także Wyspy Brytyjskie. Z ludnością tą wiążą się kultury megalityczne Europy Zachodniej, jej też przypisuje się rozprzestrzenienie tych kultur szlakami morskimi, a także ekspansję kultur Starego Świata do Ameryki Środkowej.
Jako argumentu na rzecz ostatniej hipotezy używa się dwudziestkowego sposobu liczenia przyjętego w języku Basków. Uważa się, że od nich ten sposób liczenia został zapożyczony przez niektóre współczesne języki europejskie, jak francuski czy duński, skoro używająca tych języków ludność osiedlała się na terenach o baskijskim podłożu etnicznym. Dwudziestkowy sposób liczenia znaleziono również po drugiej stronie Atlantyku w języku Majów i przypisuje się to zapożyczeniu od przodków dzisiejszych Basków⁹.
Donosił o tym Diego de Landa, który w latach 60. XVI wieku był prowincjałem na Jukatanie i w Gwatemali: „Indianie nie tylko liczą czas poprzez lata i miesiące, jak wspomnieliśmy powyżej. Mają także pewien sposób liczenia poprzez wieki, liczą je po 20, licząc 13 dwudziestek za pomocą jednej z 20 liter miesięcznych, które nazywają Ahau . W ten sposób łatwo jest starcowi, o którym pisałem w pierwszym rozdziale, pamiętać sprawy sprzed trzystu lat. Jeśli nie znałbym tego ich sposobu liczenia, to nie uwierzyłbym, że można pamiętać rzeczy z tak dawna”¹⁰.
Na niezwykłą zdolność zapamiętywania faktów przez członków kultur, w których pismo nie zostało wynalezione, zwraca uwagę jeden z najznakomitszych współczesnych znawców cywilizacji Majów, Michael D. Coe:
„Ludzie niepiśmienni zdolni są do zdumiewających wyczynów pamięciowych, jak mogą o tym zaświadczyć etnolodzy. Rozległe historie plemienne zostały powierzone pamięci bardów i innych specjalistów; Ja sam mogę służyć za świadka takiego pamięciowego wyczynu. Pewnego późnego, zimnego popołudnia w trakcie Shalako, wielkiego rytuału u Zuni Pueblo w Nowym Meksyku, mój przyjaciel, Vincent Scully i ja byliśmy w Domu Rady Bogów; wokół ścian siedzieli pełni powagi kapłani, wyśpiewujący niezmiernie długi Mit Stworzenia Zuni, godzina za godziną głębokiego dudnienia unisono, w którym ani jedno słowo czy sylaba nie mogły być pomylone. I to wszystko bez pomocy pisanego tekstu. Jedna pomyłka w recytacji oznaczałaby katastrofę dla plemienia”¹¹.
Lekceważenie tradycyjnych przekazów tubylczych to inaczej przemilczanie, a pośrednio wypaczanie prawdy historycznej. Nowoczesna nauka powinna uwzględniać i poddawać rzetelnej analizie wszystkie dostępne źródła. Czy można zatem się dziwić gorzkiemu stwierdzeniu indiańskiego antropologa, gdy powiada: „Istnieje bardzo silne uprzedzenie w dowierzaniu jakiemukolwiek indiańskiemu przekazowi – po prostu dlatego, że jest to źródło indiańskie. Często bywa to niebezpieczne dla naukowców, którzy przyjmują postawę proindiańską i sugerują, że Indianie mogą dokładnie pamiętać cokolwiek z odległych wydarzeń”¹².
Szczególnie interesujące było odkrycie z kanadyjskiej wyspy Ellesmere, która oddzielona jest od Grenlandii Cieśninami Smitha, Kennedy’ego, Robesona. Znaleziono tam fragmenty kolczugi od średniowiecznej zbroi europejskiej wraz z wełnianą tkaniną, żelaz-nymi nitami łodzi i kawałkami drewnianych beczek datowanych na XIII wiek. Przedmioty te mogły się tam znaleźć na skutek wypraw kupieckich, to sugerowałoby znalezienie części składanej wagi z brązu służącej do ważenia małych przedmiotów. Najprawdopodobniej Normanowie docierali sporadycznie również do Ziemi Baffina, a mała drewniana figurka z końca XIII wieku wykopana tam w domu jednej z eskimoskich grup kultury thule wydaje się ukazywać Europejczyka ubranego w długie szaty z krzyżem na piersi¹³.
Wiele śladów sąsiedztwa międzykulturowego znajduje się po stronie autochtonów – „Europejczycy” byli dla nich źródłem niezwykłych przedmiotów, głównie metalowych, które przemieszczały się nieraz na znaczne odległości, jak choćby norweska moneta Olafa Kyrre wybita w latach 1065–1080, która zawędrowała aż do stanu Maine, stając się podstawą do konstruowania fantastycznych wizji o dalekiej drodze Skandynawów w głąb kontynentu¹⁴.
Pojedyncze przedmioty znajdowane wzdłuż północno-wschodniego skraju Kanady pochodzą głównie z osad Inuitów datowanych na XI–XIII wiek. Ich liczba wskazuje, że wzajemne kontakty musiały być częstsze i bardziej zróżnicowane niż tych kilka utarczek wspomnianych w sagach. Świadczy o tym eskimoskie naśladownictwo wytworów europejskich – na przykład 167 kościanych „stylu sów”, pojemniki klepkowe czy też rzeźby ukazujące „obcych”. Jednakże ewentualne transakcje wymienne nie mogły mieć znaczenia gospodarczego dla żadnej ze stron.
Podróże przez Atlantyk – mniej lub bardziej intencjonalne – odbywały się w obu kierunkach. Włoski uczony Paolo Emilio Taviani cytuje słowa Kolumba o jego wizycie w Irlandii, zawarte w komentarzu do Historia Rerum Gestarum Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, przyszłego papieża Piusa II: „Ludzie z Kataju przybyli ku wschodowi. Widzieliśmy wiele rzeczy godnych uwagi, zwłaszcza w Galway w Irlandii męża i żonę o dziwnym wyglądzie dwóch wyschniętych polan”.
Historia zachowała zapisy kilku takich „odkryć” Europy z Ameryki i niewątpliwie było ich więcej, lecz pamięć o nich nie przetrwała. Część z tych podróżników było Eskimosami, którzy dokonali tego wyczynu w łodziach ze skóry zwanych umiakami. Zachowane egzemplarze takich pływających jednostek mogły pomieścić do 40 pasażerów. Na olbrzymich kanu z kory drzewnej do brzegów naszego kontynentu mogli dotrzeć archaiczni Indianie. Takie łodzie, napędzane wiosłami przez 20–30 Beothuków, spotykano daleko od wschodnich wybrzeży Nowej Fundlandii jeszcze w XVII, a nawet XVIII wieku.
Europejczycy, którzy pod koniec X wieku przybyli na Grenlandię, wcale nie byli jej pierwszymi mieszkańcami, gdyż natrafili na ślady nieznanych im poprzedników. Ari Thorgilsson tak opisał to w Księdze Islandczyków: „zarówno we wschodniej, jak i w zachodniej części kraju znaleźli ludzkie siedliska, resztki skórzanych łodzi i przedmioty wykonane z kamienia”¹⁵.
Dzisiaj wiemy, że pozostawili je wyspecjalizowani łowcy arktyczni, którzy po niemal trzech tysiącach lat eksploatowania wyspy tak dalece przystosowali się do zimnych warunków, że „nagłe” ocieplenie klimatu w trakcie subatlantyckiego optimum końca I tysiąclecia n.e. skłoniło ich do przeniesienia się na zimniejsze tereny północnej Kanady. Powszechnie uznaje się, że pierwszym wikingiem, który przybył na wybrzeże lądu stałego Grenlandii, był Eryk Rudy.
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak stwierdzić, że wcześniej – być może już w 877 roku – niejaki Gunnbjörn Ulf Dragesson zapędził się na zachód, gdzie odkrył przybrzeżne wysepki zwane później Szkierami Gunnbjörna i wówczas w oddali dojrzał Grenlandię. Szkiery Gunnbjörna są wymieniane przy okazji dwóch wypraw na Grenlandię, z których ta prowadzona przez Eryka Rudego odbyła się później, a wyprzedził go Snaebjörn Wieprz w 980 roku.
Eryka Rudego nie zadowalała pozycja, jaką miał w Islandii. On, potomek jednego z najbardziej szanowanych i najpotężniejszych rodów w norweskim Jaederen koło Stavanger, na Islandii był tylko jeszcze jednym, nic nieznaczącym, ubogim osiedleńcem. Dzięki wżenieniu się w dość znaczny ród islandzki jego sytuacja uległa poprawie, lecz w żyłach Eryka płynęła krew dziada i ojca, więc także i on wpadł w tarapaty. Jego przeciwnicy skończyli marnie, a on został skazany w 981 roku przez miejscowy sejm (thing) na trzyletnią banicję.
Powszechne tłumaczenie odkrycia i zasiedlenia nowych ziem presją spowodowaną przeludnieniem Skandynawii nie znajduje potwierdzenia w zachowanych sagach. Ich autorzy przypisali bowiem przedkolonizacyjne spenetrowanie Islandii i Grenlandii uciekinierom politycznym. Znalezienie nowych, niezamieszkanych terenów było więc – nie tylko dla Eryka Rudego – jedyną szansą odzyskania przywódczego statusu. Często mówi się o zasiedleniu nowych ziem położonych między Europą a Ameryką Północną w kategoriach „podboju” lub „kolonizacji”, co może implikować zorganizowaną akcję podjętą przez jakieś państwo lub grupę etniczną. Bardziej adekwatne będzie chyba określenie „exodus”¹⁶.
Eryk Rudy wypłynął daleko na zachód, bo w zasadzie tylko ten kierunek mu pozostał. Tam dostał się w zasięg skręcającego na zachód Prądu Zatokowego i korzystnego wiatru, dzięki czemu dotarł do wybrzeża Grenlandii. Kolejną szczęśliwą okolicznością okazała się pora roku, w jakiej odbył się rejs, gdyż dostęp od niegościnnej wschodniej strony uniemożliwiło mu zablokowane krą morze. Eryk Rudy dotarł do południowo-zachodniej części wyspy, gdzie panowały najbardziej sprzyjające warunki klimatyczne.
Nie poprzestał jednak na tym, gdyż miał nadzieję odnaleźć Irlandię Wielką oraz osiedla Westmanów. Zamiast łagodnego i gościnnego wybrzeża z rozwijającymi się osadami ujrzał przygnębiająco znajomy widok poszarpanego brzegu z wysokim masywem górskim. Po dotarciu do dzisiejszego Półwyspu Cumberland na Ziemi Baffina on i jego towarzysze przekonali się, że na tym terenie występuje niezwykła obfitość arktycznej zwierzyny.
Historię nazwy Hellulandia, jaką nadano tym obszarom, poznajemy dzięki opisom z trzech źródeł – Sagi krótkiej, Sagi o Eryku Rudym oraz Sagi o Karlsefnim: „Ten ląd był wysoki i górzysty, i były na nim śnieżne góry (alternatywnie: śnieżne pola) okazało się, że był to kraj nieużyteczny (spuścili łódź na wodę) i zbadali ten kraj. Znaleźli tam wiele ogromnych kamieni (hellur) było tam wiele arktycznych lisów nadali nazwę temu krajowi, zwąc go Hellulandią”¹⁷.
Druga kraina została opisana następująco: „Stamtąd żeglowali dwa doegry, zmieniając kierunek z południowego na południowo-wschodni, aż dopłynęli do lesistego kraju, w którym było wiele zwierząt. Na południowy wschód od tego kraju leżała wysepka i na tej wysepce zabili niedźwiedzia, nazwali więc ją Bjarney , a ów lesisty kraj Marklandią ”¹⁸.
Mimo że wyprawa nie spełniła pokładanych w niej nadziei, okazała się jednak udanym przedsięwzięciem. W dodatku Eryk dokonał odkrycia tego, czego tylko z przyczyn technicznych nie można uznać za kontynent amerykański. Po powrocie na Islandię nie musiał w jakiś specjalny sposób namawiać innych do osiedlenia się na Grenlandii. W tamtym czasie łatwo było znaleźć wielu niezadowolonych, przed którymi nie rysowały się jakieś oszałamiające perspektywy.
Zdarzali się tacy, którzy byli skonfliktowani z potężnymi wodzami przeludnionego kraju. Istnieli też ci, którym w niesmak była rosnąca popularność chrześcijaństwa. Późniejsza istna nawała osiedleńcza, która wyruszyła w kierunku zachodnim i obejmowała całe rodziny zarówno szlacheckie, jak i pochodzenia chłopskiego, była spowodowana kilkoma innymi przyczynami. Należały do nich wywłaszczenia, wysokie podatki, a także względy polityczne oraz następstwa popełnionych wykroczeń.
Zjawisko to osiągnęło taki poziom, że król nałożył specjalny podatek od emigracji z Norwegii. Saga krótka z XII wieku podaje: „Mądrzy ludzie powiadają, że kiedy Eryk wyruszał, aby osiedlić się w Grenlandii, dwadzieścia pięć statków pożeglowało z nim z Breidhafjordu i Borgarfjordu, a tylko czternaście dotarło do Grenlandii. Niektóre zawróciły, inne potonęły. Było to na piętnaście lat przed prawnym ustanowieniem chrześcijaństwa w Islandii”¹⁹.
Dzięki sagom można pokusić się o stwierdzenie, że Normanowie posiadali praktyczną znajomość rejonu Cieśniny Hudsona i zatoki Ungava, gdzie znajdujemy starą opowieść, która nabrała nieco mitycznego charakteru. Saga o Bardzie zawiera następujące fragmenty: „ten »król« zwał się Ragnör, i rządził on Hellulandią i wieloma innymi krajami i po długich rządach kazał się żywcem zakopać z pięciuset ludźmi w Raknslodi”²⁰.
Być może Ragnör to Norman, który zjawił się w Hellulandii z północnych rejonów. Prawdopodobnie był banitą, jak Eryk Rudy przed nim, co nie było czymś wyjątkowym w tamtych czasach, biorąc pod uwagę krewki charakter wikingów. Nie bez walki z miejscowym ludem udało mu się osiedlić w tym kraju, a o ruinach jego domostwa lub kurhanu grobowego wspomina Saga o Arrow-Oddzie spisana w XIII wieku: „Gdy dopłynęli do lądu , ojciec i syn zeszli na brzeg i poszli ku miejscu, gdzie dostrzegli ufortyfikowaną budowlę, która wydawała się bardzo mocno zbudowana”²¹.
Wyprawy wikingów nie zawsze były udane. Sagi i inne źródła podają, że wiele ich jednostek zatonęło w różnych okolicznościach:
– w wyniku wielkiego sztormu w 876 roku wszystkie 120 łodzi zatonęło w pobliżu Swanage;
– także sztorm zniszczył inną flotę na wysokości Nijmegen w 838 roku;
– w 896 roku na południowym wybrzeżu Anglii 20 okrętów zamieniło się we wraki, przypuszczalnie bardziej w efekcie splotu różnych niesprzyjających wydarzeń niż w wyniku jednoczesnej katastrofy;
– według mniej pewnych historycznie relacji niejaki Göngu-Hrolf podczas magicznej pogody na Morzu Bałtyckim, dowodząc flotą złożoną ze stu jednostek, powiązał je uprzednio linami. Mimo że do nawigacji miał wykorzystywać swoich czarodziejów, jedną z łodzi zatopił ogromny mors, a dziewiętnaście innych zostało straconych później, czyli zniszczenia flotylli wyniosły 20%;
– również na tym samym akwenie burza przegnała trzy zupełnie nowe statki spośród ośmiu w ogóle, a zatopiła wszystkie pięć starszych okrętów. Efekt – 62,5% strat.
Niekiedy równie wielką stratą okazywało się pochłonięcie przez fale tylko jednego statku, ponieważ na jego pokładzie znajdowała się jakaś wybitna osobistość, tak jak się to stało na przykład w 1916 roku w przypadku Horatio Herberta Kitchenera – między innymi naczelnego dowódcy brytyjskiego podczas II wojny burskiej i ministra wojny od 1914 roku. Oto kilka podobnych zdarzeń, które miały miejsce milenium wcześniej:
– Thor rozbija na islandzkiej plaży łódź chrześcijańskiego kapłana Thangbranda;
– heros Gisli ponosi śmierć podczas wyprawy rybackiej;
– król Eystein z Vestfold w wyniku magicznych knowań króla Skjolda wypada za burtę i tonie;
– Gudrod Ljome ginie na morzu bez śladu;
– Hallfred i większość jego załogi tonie przy Konunghella w drodze do Szwecji²².
Więcej szczęścia miał niejaki Bjarni Herjolfsson. Według Sagi o Grenlandczykach, w roku 986 dotarł w pobliże Ameryki zepchnięty z kursu przez niesprzyjające wiatry. Jeszcze do niedawna Bjarni Herjolfsson był jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii wikińskich eskapad w kierunku zachodnim. Część naukowców wręcz ignorowała jego istnienie, podając w wątpliwość to, że był prekursorem wszystkich wypraw do Ameryki. Jak podaje Saga krótka: „Bjarni był bardzo obiecującym człowiekiem. Już w młodości ukochał podróże morskie. Wkrótce też stał się właścicielem statku i towarów. Był człowiekiem zamożnym i zażywał wielkiego szacunku u ludzi”²³.
Gdy miał około trzydziestu lat, przejął kupieckie interesy na morzu od ojca, który zajmował się sprawami, jakie należało załatwiać na lądzie. Zwyczajem żeglarzy podążających z towarem do Europy było spędzanie tam zimy na wyprzedaży przywiezionego towaru i nabywaniu innego. Oznaczało to, że kupiec w swoim rodzinnym domu przebywał tylko co drugą zimę.
Dlatego nie było go, gdy Eryk Rudy organizował ekspedycję kolonizacyjną na Grenlandię. Jej członkiem za to dość nieoczekiwanie został jego ojciec Herjolf. Można się dziwić, że człowiek 60-letni zdecydował się w tym wieku na rozpoczynanie nowego życia. Jednak jemu przyświecał inny cel niż prowadzenie pionierskiego życia. W przeciwieństwie do pozostałych, którzy ruszyli w głąb grenlandzkich zatok, on pozostał u ujścia, przy przystani, stwarzając podwaliny pod powstanie ważnego portu handlowego – Herjolfsness.
Ojciec Bjarniego szybko zdał sobie sprawę z wielkich możliwości handlowych, jakie wiązały się z odkryciem nowego lądu. Syn, powracający prawdopodobnie z któregoś z portów Norwegii, został zaskoczony informacją o wyemigrowaniu ojca na Grenlandię. Jednak rodziciel musiał pozostawić dla niego jakąś wiadomość, być może z poleceniem dostarczenia ładunku sprowadzonego z Europy. Pierwsza taka dostawa do nowego osiedla gwarantowała niemal pewny zysk.
Musiało upłynąć trochę czasu, zanim udało mu się sprzedać dobytek, zgromadzić zapasy, a przede wszystkim naprawić nadwerężony poprzednią podróżą statek. Część załogi z pewnością nie miała ochoty na kolejny długi rejs tuż po ukończeniu pierwszego, zwłaszcza że wiązało się to z koniecznością przezimowania na Grenlandii w oczekiwaniu na ewentualną okazję powrotu do ojczyzny.
W międzyczasie Bjarni kompletował informacje i instrukcje, które miały ułatwić długi rejs po nieznanych wodach. Być może pomocny był w tym Eryk lub ktoś z jego załogi, a może wiadomości te wcześniej wydobył od nich ojciec Bjarniego. Z pewnością musiał dysponować szczegółowym kursem, fakt, że trafił jednak do osiedla na zachodzie – mimo że zdryfował na zupełnie nieznane sobie wody – wydaje się być dostatecznym tego potwierdzeniem.
Gnany kilka dni przez silny wiatr w kierunku południowym, statek zboczył w znacznym stopniu z właściwego kursu. W dodatku zasnute chmurami niebo w ogóle uniemożliwiało ustalenie kierunku, w jakim zmierzał. Później, gdy zbliżał się już do amerykańskiego lądu, dostał się w zasięg mgły, która w niektórych miesiącach rozciąga się na przestrzeni 600 mil morskich.
Dopiero gdy słońce przebiło się przez chmury, pozwoliło mu określić jego przybliżoną pozycję. Samo wysokie położenie słońca w południe już musiało mu powiedzieć, że zawędrował za daleko od położonych na północnych szerokościach osad. Pojawienie się ptactwa zwiastowało bliskość lądu, pytanie pozostawało jedno – jakiego? My dzisiaj wiemy, że była to Nowa Fundlandia. Bjarni miał świadomość tylko jednego: nie była to Grenlandia, która według opisów miała być górzysta, a on spoglądał na nizinny ląd porośnięty gęstym lasem.
Postanowił płynąć na północ wzdłuż brzegu, zwłaszcza że pojawił się wreszcie sprzyjający wiatr z południa. Po dwóch dniach żeglugi ujrzeli inny ląd, ale i tym razem popłynęli dalej, by po następnych trzech dniach natknąć się na górzyste wybrzeże. Był to prawdopodobnie półwysep Kaumajet w północnej części Labradoru. Mimo że członkowie załogi nalegali na dobicie do brzegu, Bjarni zdecydował się kontynuować podróż przy sprzyjającym, choć sztormowym wietrze.
Dopiero czwartego dnia ich oczom ukazały się majestatyczne góry, za którymi lśniła w promieniach słońca biała masa lądolodu bez żadnego śladu zieleni roślinności – cel ich tułaczki, która była jednocześnie wspaniałym wyczynem żeglarskim. Jego towarzysze przypuszczalnie nie podzielali naszego zdania, a i sam Bjarni traktował zboczenie z bezpośredniego kursu na Grenlandię jako swoją żeglarską porażkę. Poza tym wydaje się, że ojciec i syn byli bardziej zajęci omawianiem bieżących spraw handlowych i powodów, które skłoniły Herjolfssona do opuszczenia Islandii, niż opowiadaniem o nieudanym bądź co bądź rejsie.
Potwierdzeniem mogła być wizyta u Eryka, jaką zwyczajowo składali przybywający kupcy, aby sobie zjednać przychylność wodzów. Relacja o przypadkowo odkrytych ziemiach musiała wywołać sporo ironicznych docinków wśród wikińskiej braci, która uważała się za niezrównaną w sztuce żeglarskiej, a takie błąkanie się po morzu stwarzało dobrą okazję do naśmiewania się ze zbyt ostrożnego kupca. Trzeba też pamiętać, że Grenlandczycy byli jeszcze na etapie urządzania się na nowym miejscu i ostatnią rzeczą, o jakiej myśleli, były nowe ziemie.
Znalazł się jednak ktoś, kto widział w podróży Bjarniego wydarzenie warte zapamiętania. Tym kimś był syn Eryka – Leif, który w chwili podróży Bjarniego miał około piętnastu wiosen. Dokonania ojca – także odkrywcy nowych ziem – dostarczyły młodzieńcowi, będącemu w wieku skłonnym jeszcze do fantazjowania, bodźca do snucia marzeń o podobnych wyczynach. Musiało jednak minąć dużo czasu, nim mógł przystąpić do realizacji swoich ambitnych planów.
Pomocny okazał się także coraz większy niedostatek drewna i ciągle mizerne plony zbóż. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach ludzie mogli przypomnieć sobie o ziemiach na zachodzie porośniętych obfitym drzewostanem. Nie wiemy, kto pierwszy rzucił pomysł pożeglowania w kierunku zachodzącego słońca. Problemem okazał się brak odpowiednio dużych statków. Jednak znalazła się jedna pełnomorska jednostka zdatna do niemal natychmiastowego wypłynięcia. Jej właścicielem był nie kto inny jak Bjarni Herjolfsson, który zrezygnował z morskich eskapad.
Ponieważ posiadał jeszcze jeden statek, zgodził się sprzedać swój mało wykorzystywany knorr. Być może w ramach transakcji Leif otrzymał instrukcje dotyczące kursu oraz położenia owych ziem. Prawdopodobnie Leif zdecydował się na bezpośredni kurs na Nową Fundlandię, gdyż duma i ambicja nie pozwalały mu podążyć całym szlakiem Bjarniego wstecz. Istnieje dodatkowy ślad w tej sprawie – mapy Winlandii z około 1440 roku. Legenda mapy podaje, że Bjarni (bez imienia rodowego) oraz Leif Eriksson byli współtowarzyszami wypraw do Winlandii. Jeżeli jest mowa o tym Bjarnim, to znaczyłoby, że stary kupiec jeszcze raz usłyszał zew morza, a Leif nie mógłby sobie wymarzyć lepszego pilota²⁴.
Być może dzięki temu oraz sprzyjającemu wiatrowi z północnego wschodu podróż była szybka. Wkrótce osiągnęli swój cel – Winlandię. Nazwę najczęściej wywodzi się od normańskiego słowa vin, które oznaczało winną latorośl i winogrona, lub od słowa vinber – odnoszącego się do różnych gatunków dzikich jagód. Gdy domy były już gotowe, Leif postanowił zbadać okolicę. Podzielił załogę.
Część ludzi miała stale pozostawać w osadzie, zadaniem pozostałych było rozpoznanie terenu. Od domów oddalano się tylko na taką odległość, by można było wrócić wieczorem. Grupa penetrująca nie mogła się rozpraszać. Leif czasem wyruszał w teren, innym razem pozostawał w osadzie. Był to wspaniały, mocny człowiek i pod każdym względem mądry przywódca. Pewnego wieczoru nie powrócił Niemiec Tyrkir. Zmartwiło to bardzo Leifa, bowiem od wielu lat w rodzinie ojca, a potem i jego, traktowano Tyrkira jak członka rodziny.
Leif zbeształ swych ludzi i z grupą wybranych wyruszył na poszukiwania. Nie uszli daleko, a już spotkali zaginionego. Radość była ogromna. Ale wkrótce Leif zauważył, że Niemiec dziwnie się zachowuje. Zapytał go, dlaczego wraca tak późno i czemu oddalił się od grupy. Tyrkir odpowiedział, że wędrował niewiele dłużej niż inni, ale odkrył coś nowego – winne krzewy. Zapytany przez Leifa, czy to prawda, odpowiedział, że się nie myli, gdyż pochodzi z okolic, gdzie nie brakuje ani winogron, ani winnych krzewów²⁵.
Inna szkoła twierdzi, że słowo vin w sensie pierwotnym, w jakim zostało użyte w sagach, nie ma nic wspólnego z winogronami czy jagodami, ale jest starym normańskim słowem na oznaczenie pastwisk. Wszystkie hipotezy wydają się trafne, żadna nie wyklucza pozostałej. Współcześnie, co prawda, nie znajdziemy w tym rejonie winorośli, lecz istnieją dowody, że dzikie winogrona rosły tu jeszcze do połowy XVII wieku. Wzmianka o nich pojawia się choćby w dzienniku lekarza okrętowego Jamesa Yonge’a, który odbył cztery rejsy do Nowej Fundlandii w latach 1622–1670: „co się zaś tyczy owoców, jest tu niewiarygodna ilość poziomek, malin i dzikich winogron”²⁶.
Po pracowicie spędzonej zimie statek został załadowany cennym ładunkiem, na który składało się twarde drewno, skóry upolowanych zwierząt oraz suszone jagody i winogrona, gdyż zalety rodzynek były już znane Normanom. Leif nie tylko nigdy więcej nie popłynął do Winlandii, mimo że kraina ta przyniosła mu bogactwo i rozgłos, lecz także nie pomógł nikomu innemu do niej dotrzeć.
1. P. Urbańczyk, Normanowie, „Archeologia Żywa” 2000, nr 1–2, s. 26.
2. A.J. Guriewicz, Wyprawy wikingów, przeł. S. Ludkiewicz, Warszawa 1969, s. 7.
3. P. Urbańczyk, Normanowie, s. 26.
4. Morze…, s. 228.
5. Geografia antyczna, red. M.S. Bodnarskij, przeł. B. Butrymowicz, M. Golias, S. Hammer, W. Madyda, S. Mleczko, S. Oświęcimski, J. Parandowski, J. Pliszczyńska, J. Schnayder, L. Siemieński, W. Witwicki, Warszawa 1957, s. 334–335.
6. G.J. Cezar, Wojna galijska, przeł. E. Konik, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1978, s. 95.
7. Morze…., s. 215–216.
8. F. Mowat, Wyprawy wikingów. Dawni Normanowie w Grenlandii i Ameryce Północnej, przeł. W. Niepokólczycki, Warszawa 1972, s. 49.
9. Morze…, s. 260–261.
10. D. de Landa, Świat Apocalypto, przeł. P. Skibiński, Radom 2006, s. 198–199.
11. M.D. Coe, Breaking the Maya Code, New York 1994, s. 14.
12. V. Deloria jr, Red Earth, White Lies, New York 1995, s. 159.
13. R. Reichert, Historia Eskimosów z obszaru Arktyki Kanadyjskiej i Alaski, „Archeologia Żywa” 2006, nr 1, s. 44.
14. P. Urbańczyk, Tubylcy amerykańscy w sagach grenlandzkich, Wyobrażenie wroga w dawnych kulturach, Warszawa 2007, s. 135.
15. Ibidem, s. 130.
16. P. Urbańczyk, Zdobywcy północnego Atlantyku, Wrocław 2004, s. 59.
17. F. Mowat, op. cit., s. 365.
18. Ibidem.
19. Ibidem, s. 68.
20. Ibidem, s. 410.
21. Ibidem, s. 409.
22. P. Griffith, The Viking Art of War, London 1995, s. 77.
23. F. Mowat, op. cit., s. 75.
24. Ostatnie badania dowiodły, że mapa ta została sfałszowana.
25. E. Rackwitz, Szlaki w nieznane. Z dziejów odkryć geograficznych, przeł. T. i L. Sikorscy, Łódź 1987, s. 73.
26. F. Mowat, op. cit., s. 112.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki