- promocja
Zakazana psychologia. Tom 2. Nauka kultu cargo i jej owoce - ebook
Zakazana psychologia. Tom 2. Nauka kultu cargo i jej owoce - ebook
W świetnie przyjętym przez czytelników pierwszym tomie „Zakazanej psychologii" (opatrzonym podtytułem „Pomiędzy nauką a szarlatanerią"), książce, która ukazała się w roku 2009, Tomasz Witkowski pisał o grzechach psychologii akademickiej, grzechach terapeutów i ekspansji psychobiznesu oraz o słynnej prowokacji wobec magazynu "Charaktery", której był autorem.
Zapowiedział też, że "Ciąg dalszy nastąpi."
Po czterech latach obietnica została spełniona i oto z "Zakazanej psychologii. Tom II" możemy dowiedzieć się między innymi, czy i kiedy (oraz dlaczego) psychologia staje się kultem, jakie grzechy mają na sumieniu terapeuci dzieci (przynajmniej reprezentanci niektórych szkół tej profesji) i czym grozi kontakt z psychologiem biegłym sądowym. Na szczęście autor - dość powszechnie uznawany za enfant terrible polskiej psychologii - nie idzie na łatwiznę i na wskazaniu jej grzechów i grzeszków nie poprzestaje, gdyż pokazuje też czytelnikowi, jak próbować przeżyć i przetrwać w psychologicznym i terapeutycznym w świecie i jak w natłoku szarlatanerii i szamaństwa odnaleźć oazy prawdziwej wiedzy i naukowej rzetelności. Tak - psychologia bywa też nauką!
Zapraszamy zatem do kolejnej podróży w świat "Zakazanej psychologii"
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61710-53-0 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W RECENZJI PIERWSZEGO TOMU ZAKAZANEJ PSYCHOLOGII profesor Łukasz Turski napisał:
To, że jak nigdy w historii żyjemy bogato, zdrowo i bezpiecznie, jest pochodną rozwoju nauki. Nawet mieszkańcy slumsów Kalkuty żyją dziś lepiej niż w czasach potęgi Mogołów. Ale ta trwająca nieustannie rewolucja naukowa poddaje nasze codzienne życie wielkiej próbie dostosowania się do niej.
Nauka przynosi nam lekarstwa na nieuleczalne dotąd choroby, przedłuża życie i czyni je łatwiejszym oraz bardziej znośnym niż to, które przypadło w udziale naszym dziadkom, pozwala bezpiecznie podróżować w najodleglejsze zakątki naszego globu, dostarcza technologii umożliwiających swobodną komunikację pomiędzy ludźmi z różnych kontynentów. Dzięki nauce większość współczesnych rodziców nie musi być świadkami śmierci swoich dzieci, co było niemal pewnym losem tych, którzy żyli sto lat temu i wcześniej. Gdyby chcieć wyliczyć wszystkie dobrodziejstwa, jakie przyniosła nam nauka, choćby te, z których korzystamy na co dzień, nie starczyłoby kilku tomów.
Ale nauka przynosi nie tylko to. Nie pytając nas o zgodę, odkrywa przed nami granice swoich możliwości. Biologia ukazuje całkowitą przypadkowość jako regułę jednego z największych cudów — ewolucji. Psychologia konfrontuje nas z przekonaniem, że jesteśmy z natury słabi i okrutni, jeśli tylko skłonią nas do tego okoliczności. Neurokognitywistyka pod znakiem zapytania stawia takie atrybuty człowieczeństwa jak wolna wola. Medycyna formułuje bezlitosne diagnozy, poza którymi jest już tylko otchłań oczekiwania na śmierć lub cud samoistnej remisji. Astronomia w sposób bezwzględny ukazuje naszą samotność we Wszechświecie i ogrom jego pustej, zimnej i bezdusznej przestrzeni. Fizyka, wnikając w głąb materii, konfrontuje nas z ograniczeniami własnego umysłu, który wielu zjawisk nie pozwala zrozumieć. Uporządkowana, logiczna i spójna matematyka wskazuje obszary, gdzie rządzi wyłącznie chaos.
Gdy człowiek uświadomi sobie to wszystko, aż ciśnie się na usta okrzyk Kurtza z Jądra ciemności: „Zgroza! Zgroza!”, a jako jedyne widoczne wyjście jawi się pełna heroizmu postawa proponowana przez egzystencjalistów. A jednak pokornych egzystencjalistów jest niewielu. Potrafimy wytworami naszej wyobraźni skutecznie zapełnić te przerażające otchłanie i ziejące pustką czeluści. W procesie ewolucji odnajdujemy osobową inteligencję, wymyślamy „prawa” psychologii, które zdejmują z nas odpowiedzialność i pozwalają żyć w przekonaniu, że nie jesteśmy słabi. Wierzymy w istnienie lepszej, bo „naturalnej” medycyny, która nie pozostawia nas z brakiem nadziei, zimny kosmos wypełniamy „dobrą” energią, którą można z niego czerpać, a odległe światy zaludniamy kosmitami. Do uzasadniania tych wszystkich urojeń zaprzęgamy fizykę i matematykę.
Nauka nie odpowiada na pytania o sens. Nie to jest jej celem. Pokazuje nam rzeczywistość taką, jaką jest ona naprawdę. Najczęściej zadziwiającą, czasami uderzająco piękną, często trudną i nie do zaakceptowania. Miejsca, w których nauka ukazuje pustkę i brak nadziei, zasiedlają cudotwórcy, prorocy, cyniczni oszuści, hochsztaplerzy i pseudonaukowcy. Dlaczego?
Przyczyn jest wiele. Niektóre z nich tkwią w naturze samej nauki, inne w naturze umysłu. Nauka nigdy nie pretendowała do tytułu wyroczni znającej odpowiedzi na pytania dotyczące wszystkich faktów i całej rzeczywistości. Aż nazbyt często nauka mówi: „nie wiem”, „nie znam przyczyn”, „nie potrafię tego jeszcze wytłumaczyć”, „nie znam sposobu rozwiązania tego problemu”. To uczciwe, choć czasem bolesne, szczególnie kiedy dotyczy naszego zdrowia, naszych dzieci lub ich przyszłości. Pragnienie uzyskania odpowiedzi, których nauka nie zna, jest tak silne, że jesteśmy skłonni szeroko otwierać drzwi przed każdym „prorokiem”, który udziela choćby najbardziej pokrętnych i mętnych wyjaśnień. Tacy ludzie prosperują najlepiej na obszarach, których nauka jeszcze nie zdobyła, zaniedbała lub z których się wycofała, nie mając nadziei na odnalezienie tam czegokolwiek istotnego.
Inną przyczyną inwazji hochsztaplerów na obrzeża nauki jest fakt, że oferuje ona wyłącznie przybliżony obraz rzeczywistości. Najlepszy, jaki zna, ale przybliżony. I zawsze jest otwarta na inne, dokładniejsze opisy. Pseudonaukowcy sprytnie wykorzystują tę właściwość nauki. Podsuwają swoje opisy rzeczywistości w miejsce, gdzie oczekujemy pojawienia się bardziej precyzyjnego naukowego opisu świata. Dobrze ilustruje to przykład z historii rozwoju fizyki. Mechanika newtonowska zdawała się wyjaśniać uniwersum zdarzeń fizycznych. Ogłoszenie teorii względności Alberta Einsteina sprowadziło ją do właściwego wymiaru — teorii w precyzyjny sposób wyjaśniającej określony i ograniczony zakres zjawisk. Nauka zaakceptowała teorię względności, podobnie jak kolejne, które ją uzupełniają. Teraz fizyka zmaga się z granicami rozumienia rzeczywistości na poziomie kwantowym. Jak wykorzystuje to pseudonauka? Sprytnie powołuje się na ten przykład, wskazując ograniczenia nauki, które przecież wkrótce zostaną pokonane. Pseudonaukowcy są jednak zawsze krok dalej. Oni wiedzą, że woda ma pamięć, dzięki której działają leki homeopatyczne, a fakt, że w żaden sposób nie da się tej pamięci dowieść metodami naukowymi, wynika wyłącznie z tego, że nauka nie wypracowała jeszcze wystarczająco dobrej teorii wyjaśniającej takie zjawiska. W ten sposób uzasadnia się dowolne brednie — na przykład twierdząc, że nauka nie dysponuje jeszcze wystarczająco precyzyjnymi narzędziami do pomiaru występowania subtelnej bioenergii lub energii duchowej, ale to oczywiście tylko kwestia czasu, kiedy takie pomiary będą możliwe. Do każdej pseudonauki, choćby tak staroświeckiej jak homeopatia, dokłada się obecnie interpretację „kwantową”. Zabieg prosty i skuteczny, wszak tak niewielu ludzi rozumie fizykę kwantową, że za jej pomocą można „udowadniać” dowolne niedorzeczności^(I).
Jeszcze inną cechą nauki, którą powszechnie wykorzystują pseudonaukowcy, jest fakt, że w zasadzie nie zajmuje się ona dowodzeniem nieistnienia czegokolwiek. Nie zajmuje się tym nie z lenistwa lub niechęci, lecz raczej z tej prostej przyczyny, że nieistnienia udowodnić się nie da. Dlaczego? Oto przykład: 6 lutego 2011 roku o godzinie 10:23, w ramach „Kampanii 10:23. Homeopatia, nic w tym nie ma”, ponad 1700 sceptyków z 30 krajów na siedmiu kontynentach postanowiło przedawkować środki homeopatyczne, aby pokazać, że nie zawierają one żadnej substancji leczniczej oraz nie powodują skutków ubocznych, przed którymi przestrzegają ich producenci. Żaden z uczestników tej akcji, włączając autora powyższych słów, ani w dzień przedawkowania, ani w ciągu kolejnych dni nie odczuł jakichkolwiek skutków opisywanych na ulotkach tych rzekomo niebezpiecznych środków. Czy to stanowi dowód nieistnienia oddziaływania leczniczego homeopatii? Cóż, powinno to dać do myślenia przeciętnemu konsumentowi cukrowych pastylek, ale z naukowego punktu widzenia niestety dowodem to nie jest. Nauka może jedynie stwierdzić: jak dotychczas nie wykazano ani skutków ubocznych, ani leczniczych następujących środków — i w tym miejscu powinna znaleźć się odpowiednia lista. Aby stwierdzić, że homeopatia nie działa, należałoby przebadać wszystkie środki, stosując je do wszystkich żyjących ludzi, a i tak dowód byłby niepełny, nie uwzględniałby bowiem wszystkich okoliczności podawania konkretnego leku. Nauka nie formułuje sądów, co do których nie ma wystarczających przesłanek. Wprost przeciwnie postępują przedstawiciele i zwolennicy pseudonauki. Dla nich jeden przypadek, będący najczęściej subiektywną obserwacją, wystarczy, aby w nieuprawniony sposób formułować twierdzenia o charakterze ogólnym.
W rzeczywistości dużo łatwiej wykazać istnienie, działanie lub wpływ. Jeśli przeprowadzamy dobrze zaprojektowany eksperyment z uwzględnieniem grupy kontrolnej, możemy zobaczyć, czy podawanie jakiegoś środka wpływa znacząco na przebieg choroby w porównaniu z grupą, która tego środka nie otrzymuje lub dostaje placebo. O tak udokumentowanym działaniu możemy z dużym prawdopodobieństwem wnioskować, że będzie skuteczne również w odniesieniu do ludzi cierpiących na podobne schorzenia jak uczestnicy badań. Pseudonauki jak ognia unikają tego typu prób, choć to na autorach tych wszystkich fantastycznych paranaukowych twierdzeń leży ciężar przeprowadzenia dowodu potwierdzającego efektywność tego, co proponują swoim klientom. Tymczasem jeśli ktoś spoza ich kręgu przeprowadzi podobny eksperyment i nie otrzyma znaczących rezultatów, z ochotą sięgają po argumenty, że brak świadectw nie jest dowodem nieistnienia, natomiast w trakcie debat i dyskusji nad zasadnością stosowania ich metod hałaśliwie żądają od nauki dowodów nieistnienia, aby ich brak ogłosić triumfalnie jako swoje zwycięstwo. Niestety, ta demagogia trafia nie tylko do niewykształconych umysłów. Znajduje posłuch również wśród lekarzy i akademików, a ignorancja zdaje się być jedynym — poza głupotą — powodem jej akceptacji.
Kluczem ułatwiającym zrozumienie powszechności funkcjonowania w naszym życiu wszelkiego typu irracjonalizmów jest ewolucyjna natura naszych umysłów. Nasi przodkowie, próbując przetrwać w środowisku pełnym niebezpieczeństw, musieli bez przerwy oceniać stopień zagrożenia. Przy takich kalkulacjach narażeni byli na dwa podstawowe błędy — zlekceważenie zagrożenia lub jego przecenienie. Prawdopodobnie ci, którzy zbyt często popełniali błąd lekceważenia, wyginęli, a wraz z nimi pula genów współodpowiedzialnych za popełnianie takich pomyłek. Czyżby zatem przetrwali ci, którzy racjonalnie określali poziom niebezpieczeństwa? Obawiam się, że jednak nie. Dokonując precyzyjnych szacunków, mimo wszystko jest się narażonym na błędy, a czasami nawet niewielka pomyłka wystarcza do tego, aby wykluczyć osobnika z gry, w której stawką jest przekazanie swoich genów następnym pokoleniom. Prawdopodobnie zatem naszymi przodkami stali się ci, którzy przeszacowywali zagrożenie, nie wiązało się to bowiem z żadnymi poważnymi kosztami. Ominięcie dużym łukiem zarośli, w których coś podejrzanie szeleściło, zabierało niewiele energii, podczas gdy sceptycyzm wobec takich podejrzeń mógł kosztować życie. Unikanie nieznanych zwierząt i lęk przed nimi były bardziej przystosowawcze niż niezdrowa ciekawość, która mogła zakończyć się śmiertelnym ukąszeniem. Nie przez przypadek ewolucja niemal w każdym z nas utrwaliła silny lęk przed wszystkimi wężami, choć jadowitych gatunków jest bardzo niewiele. Unikanie węży niewiele kosztuje, a zabezpiecza nas przed tymi nielicznymi, których jad pozbawia nas szans na dalszą egzystencję.
W ten sam sposób odziedziczyliśmy lęk przed nieznanymi wydzielinami, zapachami i na przykład przed osobnikami, których skóra wygląda rażąco odmiennie od naszej już to z powodu owrzodzeń, znamion, ran itp., ale także z powodu koloru. W toku ewolucji utrwaliła się również nasza zdolność do dostrzegania relacji przyczynowo-skutkowych wszędzie, gdzie to możliwe, i do zapobiegania ewentualnym skutkom tych rzekomych prawidłowości — niewiele kosztuje nas powstrzymanie się od chodzenia w nocy na cmentarz, unikanie zwodniczych ogników na bagnach, trzykrotne splunięcie przez lewe ramię, kiedy czarny kot przebiegnie nam drogę, drobna ofiara dla elfów oraz złych i dobrych duchów, trzymanie zaciśniętych kciuków, większa ostrożność wobec tego, z czym stykamy się w piątek trzynastego, i inne podobne czynności. Z drugiej strony niedostateczna ostrożność oznaczać może najgorsze możliwe konsekwencje. Czy zatem warto ryzykować? Sceptyczna postawa może okazać się zbyt kosztowna.
Błędy niedocenienia mają szczególne znaczenie w przypadku identyfikacji bytów intencjonalnych. Drapieżnik, który upatrzył sobie nas na kolację, wróg tego samego gatunku, który czyha na nasze dobra lub życie, to jedne z poważniejszych zagrożeń, z jakimi musieliśmy się zmagać w toku ewolucji naszego gatunku. To wyjaśnia, dlaczego tak wiele irracjonalnych przekonań ma charakter osobowy lub zakłada istnienie intencjonalnych bytów. To dlatego zaludniliśmy lasy skrzatami, chochlikami, czarownicami, wilkołakami i strzygami, cmentarze, ruiny, stare domostwa i zamczyska wypełniliśmy pokutującymi przeklętymi duchami, zjawami, zmorami i wampirami, jeziora, rzeki i bagna oddaliśmy we władanie wodnikom, utopcom i rusałkom, a za sprawców wybuchów wulkanów, trzęsień ziemi, burz, potopów oraz susz uznaliśmy bogów.
Umysł gatunku Homo sapiens, który przez co najmniej dwieście tysięcy lat ćwiczył się w poszukiwaniu związków i zależności oraz identyfikowaniu bytów intencjonalnych również tam, gdzie nigdy ich nie było, stanowi żyzną glebę dla irracjonalizmu i jest w stanie zaakceptować wszelkie jego przejawy. Dla takiego umysłu krytyczne myślenie jest czynnością nienaturalną, a sceptycyzm postawą wręcz niebezpieczną, choć okoliczności, w jakich wyewoluował, dawno już straciły pierwotne znaczenie. Dotyczy to również umysłów tych uczonych, którzy, mając świadomość ograniczeń, wypracowali społeczny system kontroli nauki. Niestety, system mocno dziurawy, co pokazałem w pierwszym tomie Zakazanej psychologii.
Dzisiejszy gąszcz idei, których autorzy walczą o jak największą liczbę uległych umysłów, w niczym nie przypomina plejstoceńskiej sawanny, na której ludzkie umysły się kształtowały. O ile niegdyś niedostrzeżenie czyhającego w krzakach intencjonalnego bytu mogło skończyć się tragicznie, o tyle dzisiaj równie tragiczna w skutkach okazuje się wiara w urojone zależności lub pozorne związki czy nieistniejące oddziaływania. Niektórzy płacą za te przekonania swoim życiem, inni na pogoń za mglistymi obietnicami poświęcają cały swój czas i pieniądze, a są i tacy, którzy w imię wiary we współczesne ułudy pozbawieni zostają wolności, tracą dzieci i majątek. Te barbarzyńskie praktyki mają miejsce tuż obok nas, często osłania je tylko nieprzejrzysty parawan zbudowany z — wyniesionej do rangi cnoty ponad wszystko — tolerancji. Akceptacją imitujemy dobre wychowanie, a rangę politycznej poprawności nadajemy obojętności dla działań głupców i oszustów. Ustanowiliśmy prawa, na podstawie których wsadzamy do więzień tych, którzy obrażają uczucia religijne, bez względu na to, jak uczucia te są absurdalne i jakie cierpienia przynosi innym ich realizacja. Jednocześnie powszechnie zezwalamy na obrazę racjonalnego rozumu.
Książka ta w całości poświęcona jest demaskowaniu twierdzeń, które pod pozorami obietnic i dobrych intencji kryją błędne przekonania, fałsz, żądzę zysku, a czasem wręcz ślepe okrucieństwo. Jakkolwiek nosi ona oznaczenie Tom II i zawiera sporo odniesień do tomu pierwszego, starałem się jej nadać taki kształt, aby zarówno lektura, jak i zrozumienie prezentowanej tematyki były możliwe bez konieczności zaglądania do Zakazanej psychologii z 2009 roku.
W rozdziale pierwszym sięgam po znaną metaforę, którą w 1974 roku posłużył się Richard Feynman podczas wystąpienia dla absolwentów California Institute of Technology. Ten genialny fizyk porównał wówczas nauki społeczne do kultu cargo. Czy miał po temu podstawy? Czy nauki społeczne, z psychologią włącznie, rzeczywiście są jednym wielkim złudzeniem podobnym do tych, jakie żywią tubylcy na wyspach Oceanu Spokojnego, oczekujący bezskutecznie na samoloty, które przywiozą im dobra zapakowane w skrzynie z napisem cargo? A jeśli nie, to co różni praktyki cargo od tych, które możemy nazwać nauką? Już w tytule książki udzieliłem częściowej odpowiedzi na te pytania, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że nie są one całkiem oczywiste.
Pisząc rozdział drugi, realizowałem dwa cele. Z jednej strony na podstawie kilku trendów terapeutycznych chciałem zilustrować, w jaki sposób w psychologii rozwija się kult cargo. Dobór przypadków nie służy jednak wyłącznie dopasowaniu ich do metafory Feynmana. Nie mniej bowiem ważnym zadaniem, jakie postawiłem sobie w tym rozdziale, było zdemaskowanie terapii pozbawionych podstaw naukowych; terapii mających groźne, a nawet okrutne konsekwencje. I choć opisałem zaledwie kilka z dziesiątek funkcjonujących na rynku pseudoterapii, to mam nadzieję, że przedstawiona w tym rozdziale wiedza ostrzeże niektórych czytelników przed bezowocnymi poszukiwaniami. Ostatni podrozdział zatytułowany Jak się ustrzec? Poradnik pacjenta terapii eksperymentalnych zawiera wskazówki, które mogą pomóc podjąć trafną decyzję podczas wyboru terapii, oraz informacje przydatne w sytuacjach problematycznych występujących w trakcie samej terapii.
Trzeci rozdział dotyka obszaru wyjątkowego — terapii dziecięcych. O ile błędne decyzje przy wyborze terapii dorosłych lub angażowanie się w pseudonaukowe eksperymenty z samym sobą w roli głównej zawsze można skwitować stwierdzeniem: „dorośli ludzie sami decydują, co chcą robić, i mają do tego prawo, bo sami za to później płacą i sami ponoszą konsekwencje własnych wyborów”, o tyle podejmowanie decyzji o tym, jakim oddziaływaniom zostanie poddane dziecko i jakie koszty w związku z tym poniesie, nie powinno już być wyłączną decyzją rodziców, szczególnie w sytuacji, gdy dziecko ryzykuje zdrowie lub życie. Podobnie jak poprzedni ten rozdział też kończy poradnik, tym razem dla rodziców, zatytułowany Jak ustrzec się przed szarlatanami? Przedstawiam w nim wytyczne pomocne podczas podejmowania trudnej decyzji o wyborze terapii dla własnego dziecka.
Rozdział czwarty powstał na podstawie moich doświadczeń z psychologią sądową. Już od lat ludzie pokrzywdzeni przez psychologów, również tych pracujących dla sądów, zwracają się do mnie po pomoc. Zetknąłem się zatem z wieloma takimi przypadkami i to, co ujrzałem, zaglądając do świątyni Temidy, przeraziło mnie. Zatrwożył mnie również fakt, że świat sądów i więzień — cokolwiek wydawałoby się nam wszystkim, niemającym dotychczas z nim nic wspólnego — dzieli od naszego bardzo wątła przegroda, którą w praktyce może zlikwidować zaledwie kilka zdań psychologa, jakiś fragment rysunku wykonanego podczas badań lub skojarzenia nasuwające się podczas oglądania atramentowych kleksów. To wystarcza, abyśmy znaleźli się po tej drugiej, nie tak odległej, jak się okazuje, stronie. I ten rozdział kończy się poradnikiem przeznaczonym dla osób, które los skierował do gabinetów psychologów sądowych. Liczę na to, że pomoże on również tym, którzy jeszcze nie stali się ofiarami ślepej Temidy, ogromnym cierpieniem płacącymi za zdobytą wiedzę.
Wiem, że moja książka nie będzie łatwą lekturą ani dla licznych terapeutów, ani dla tych, którzy od lat marnują czas i zasoby na bezskuteczne terapie. Wielu z nich na pewno nie przekonam. A ponieważ profilaktyka przynosi najczęściej lepsze efekty niż leczenie, proszę potraktować moją książkę raczej jako szczepionkę niż lekarstwo — niech będzie szansą dla tych wszystkich, którzy jeszcze nie zostali przez pseudonaukę pochłonięci.
W swoim wystąpieniu na kalifornijskiej uczelni Richard Feynman zachęcał:
Naprawdę powinniśmy więc zająć się teoriami, które się nie sprawdzają, i nauką, która nie jest nauką.
Zbyt długo już apel ten pozostawał w zapomnieniu, a to, co wyprawia się w psychologii, czyli dziedzinie, którą na co dzień się zajmuję, świadczyć może wręcz o tym, że nigdy nie został on wysłuchany. Zajmijmy się zatem poważnie nauką, która nie jest nauką.ROZDZIAŁ DRUGI OWOCE KULTU CARGO — TERAPIE POZOSTAJĄCE W FAZIE NIEKONTROLOWANYCH EKSPERYMENTÓW NA LUDZIACH
Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy podążają za własnymi wyobrażeniami, a nie widzieli niczego.
Ez 13,3
W psychologii nie ma chyba takiego obszaru, który w jakiś sposób nie zostałby skażony kultem cargo. Nawet zdawałoby się tak „twarda” dyscyplina jak neuronauka bywa zainfekowana myśleniem w stylu cargo. William Uttal w książce pod znamiennym tytułem The New Phrenology: The Limits of Localizing Cognitive Processes in the Brain⁵⁰ podważa zasadność lokalizacji procesów psychicznych za pomocą nowoczesnych metod obrazowania pracy mózgu. Jego celem bynajmniej nie jest krytyka metodologii wykorzystywanej w neuronaukach, lecz raczej krytyka renesansu idei lokalizacji. Ekscytacja nowymi „zabawkami” umożliwiającymi zaglądanie w głąb mózgu, jakie zdobyła neuronauka, przypomina zdaniem Uttala zachowanie psa goniącego własny ogon. Im więcej danych dostarczają badania nad lokalizacją funkcji psychicznych, tym bardziej piętrzą się wątpliwości, czy trafnie zdefiniowaliśmy to, co badamy. Każda kolejna publikacja zdaje się zbliżać nas do wiary, którą żyła nauka w XIX wieku, że uda się zgłębić osobowość człowieka poprzez najzwyklejsze obmacywanie zgrubień jego czaszki. Zasadnicza różnica polega na przeświadczeniu, że to nasze współczesne „obmacywanie” jest o wiele precyzyjniejsze, a przez to w jakiś sposób lepsze. Tymczasem mimo tego przekonania, twierdzi autor The New Phrenology, tak zwane wyższe funkcje psychiczne nie mogą zostać jednoznacznie zlokalizowane, ponieważ w ich realizację zaangażowanych jest wiele aktywności różnych części naszego układu nerwowego.
Celem Uttala nie jest zdeprecjonowanie neuronauki, ale wskazanie na praktyki, które w tej książce nazwałem przejawami kultu cargo. Historia fascynacji elektroencefalografią pokazuje, że zaraz po pojawieniu się możliwości pomiaru fal mózgowych również w tym narzędziu diagnostycznym pokładano nierealistyczne, jak się z czasem okazało, nadzieje: wielu naukowców wierzyło, że badania fal mózgowych pozwolą wyjaśnić większość problemów psychologii. Owszem, wyjaśniły trochę problemów neurologicznych, co i tak jest ogromnym osiągnięciem, ale nie spełniły nadziei, jakie z nimi wiązali psychologowie. Metody obrazowania pracy mózgu pozwalają na jeszcze więcej, ale, jak trafnie zauważyli John Cacioppo i jego współpracownicy, „to, że potrafisz obrazować mózg, nie oznacza, że możesz przestać używać głowy”⁵¹.
Również psychologia społeczna — pozornie „czysta” metodologicznie, a przy okazji zdeklarowana wielbicielka eksperymentów i analizy statystycznej — w wielu swoich działaniach przypomina kulty cargo. W 1962 roku Jacob Cohen opublikował w „Journal of Abnormal and Social Psychology” artykuł zatytułowany The statistical power of abnormal-social psychological research⁵². Przedstawił w nim analizę 70 prac badawczych relacjonujących wyniki na poziomie istotności statystycznej (a) akceptowalnej przez większość czasopism — a więc co najmniej 0,05 lub nawet 0,01 czy 0,001 — opublikowanych w tym bardzo szanowanym periodyku w roku 1960. Wyniki były szokujące. Zgodnie z powszechnie przyjętym rozumieniem a = 0,05 oznacza, że prawdopodobieństwo błędu uzyskanych rezultatów wynosi pięć procent^(VII). Obliczenia Cohena pokazały jednak, że przeciętny poziom błędu w analizowanych pracach wynosił ponad 50 procent! Nieco gorzej niż przy rzucie monetą! Cohen zaproponował alternatywne, w stosunku do stosowanych, metody testowania hipotez, które starał się propagować aż do śmierci, czyli do 1998 roku. Od czasu opublikowania pierwszego artykułu na ten temat minęło ponad pięćdziesiąt lat, a mimo to współczynnik a = 0,05, ogólnie akceptowany jako wystarczające kryterium istotności statystycznej, stanowi swego rodzaju nienaruszalną świętość. Kilku autorów poszło śladami Cohena i przeprowadziło podobne analizy, ale takie głosy nadal pozostają w mniejszości⁵³.
Bolesnym ciosem dla zadufanej psychologii świata Zachodu był głośny w 2010 roku artykuł The Weirdest People in the World⁵⁴. Napisała go trójka naukowców z University of British Columbia: Joseph Heinrich, Steven J. Heine i Ara Norenzayan, którzy pokazali, że współczesna psychologia w rzeczywistości opisuje wyłącznie specyficzną grupę społeczeństw — właśnie WEIRD. Mamy tu do czynienia z grą słów, angielski przymiotnik weird oznacza bowiem dziwny, dziwaczny, ale jednocześnie jest to akronim utworzony z pięciu przymiotników: Western, Educated, Industrialized, Rich, Democratic (zachodni, wykształcony, uprzemysłowiony, bogaty, demokratyczny).
Analiza prac publikowanych w wiodących magazynach psychologicznych, przeprowadzona przez Heinricha i jego kolegów, pokazała, że 96 procent osób badanych pochodziło z uprzemysłowionych krajów Zachodu, czyli spośród zaledwie dwunastu procent światowej populacji. W tym aż 68 procent ze Stanów Zjednoczonych. Wśród Amerykanów uczestniczących w badaniach 67 procent było studentami psychologii, co oznacza, iż szanse, że obiektem badań był losowo wybrany amerykański student, są cztery tysiące razy większe niż to, że był nim ktoś spoza kręgu cywilizacji zachodniej. W latach 2003–2007 w badaniach opublikowanych w sześciu najważniejszych czasopismach psychologicznych badane grupy w 80 procentach składały się ze studentów. W rezultacie nasza wiedza o prawidłowościach dotyczących natury ludzkiej opiera się na populacji WEIRD, a co za tym idzie, opisuje tylko drobną część mieszkańców naszej planety^(VIII).
Brak reprezentatywności badań psychologicznych nie jest jednak głównym powodem zmartwienia, wszak może się okazać, że w wielu aspektach natura ludzka jest podobna i to, w jaki sposób spostrzegamy na przykład proporcje, jest niezależne od tego, czy żyjemy w Stanach Zjednoczonych, czy na stepach Kaukazu. Cytowani autorzy nie poprzestali jednak wyłącznie na zakwestionowaniu reprezentatywności publikowanych badań. Przedstawili również analizę porównawczą wyników uzyskanych w badaniach prowadzonych w kilku różnych obszarach, takich jak percepcja wzrokowa, uczciwość, współpraca, wyobraźnia przestrzenna, style poznawcze i typy umysłów, osądy moralne czy rozumienie pojęcia „ja”. Okazało się, że osobnicy typu WEIRD mocno różnią się od innych populacji, często też uzyskują skrajne wyniki. Co najbardziej zaskakujące, nawet w przypadku tak zdawałoby się podstawowych procesów poznawczych jak percepcja wielkości czy kształtu występują bardzo poważne różnice międzykulturowe.
Uderzającym tego przykładem może być złudzenie Müllera-Lyera (por. ryc. 2.1.). Od czasu, gdy zostało po raz pierwszy opisane, czyli od roku 1889, jest przytaczane chyba we wszystkich podręcznikach psychologii, a już na pewno tam, gdzie mówi się o prawidłowościach percepcji. Większość ludzi, czytamy zwykle, spostrzega środkowy odcinek jako dłuższy, podczas gdy w rzeczywistości wszystkie trzy odcinki są identycznej długości. Tymczasem szczegółowe badania pokazują, że… to złudzenie dalece nie jest tak powszechne, jak przywykliśmy sądzić, a jeśli już występuje, to u nas — ludzi z populacji WEIRD. Członkowie żyjącego w kotlinie Kalahari plemienia San widzą te odcinki jako równe i zupełnie nie podlegają iluzji. Kiedy ludzi z różnych kultur zapytamy o różnice w długościach odcinków, najwyższe wyniki, czyli największą rozbieżność, uzyskujemy, badając amerykańskich studentów. Czyżby zatem, jak sugerują Heinrich i jego współpracownicy, złudzenie to było wyłącznie produktem ubocznym naszej kultury?
Ryc. 2.1.
Złudzenie Müllera-Lyera
Nie sposób przejść obojętnie nad analizą naukowców z University of British Columbia i dalej prowadzić badania nad studentami psychologii ze społeczeństw WEIRD. A jeśli nawet, to należałoby powstrzymać się od uogólniania ich wyników na całą ludzką populację. No, chyba że jest się kapłanem cargo…
Gdybym dysponował łącznym potencjałem intelektualnym wszystkich członków Komitetu Nauk Psychologicznych Polskiej Akademii Nauk, a do tego udostępniono by mi czas, zasoby materialne i możliwości, jakimi gremium to dysponuje, to i tak nie zdołałbym w psychologii, takiej jakiej się naucza obecnie, oddzielić działań cargo od rzeczywistej nauki. Jest ich zbyt wiele, zbyt mocno ugruntowały się w praktyce akademickiej, aby nawet cała armia wykształconych, oczytanych i inteligentnych ludzi zdołała je wszystkie choćby zidentyfikować. I jakkolwiek zdaję sobie sprawę z zagrożeń, jakie niosą działania typu cargo w obrębie neuronauk, psychologii społecznej czy innych gałęzi tego, co zwiemy psychologią, to jednak w tym tomie nie będę się nimi zajmował. Publikacje takie jak The New Phrenology czy działalność, jaką całe życie prowadził Jacob Cohen, skłaniają mnie do przekonania, że w obrębie tych dziedzin jest wystarczająca liczba ludzi inteligentnych, uczciwych i czujnych na tyle, by na takie błądzenie przynajmniej zwracać uwagę. Poza tym o wiele gorsza sytuacja panuje na styku nauki i praktyki społecznej, czyli tam, gdzie kapłani cargo, biorąc swoje proroctwa za pewniki, stosują je bezrefleksyjnie wobec ludzi. Szczególnie niebezpiecznym obszarem jest praktyka psychoterapeutyczna pozbawiona jakichkolwiek podstaw empirycznych.
O ile w nauce opracowania krytyczne wywołują zwykle dyskusje, a w najgorszym razie są pomijane milczeniem i obojętnością, o tyle w obszarze psychoterapii jakakolwiek krytyka spotyka się ze zmasowanym kontratakiem. Tak też stało się po opublikowaniu przez Timothy’ego Bakera i jego współpracowników artykułu Current Status and Future Prospects of Clinical Psychology⁵⁵, a następnie jego krótkiego omówienia w „Newsweeku”⁵⁶. Praca Bakera i jego kolegów bezlitośnie obnażyła ignorancję psychoterapeutów w zakresie znajomości badań EBP (Evidence Based Psychotherapy). Pokazała, że miliony pacjentów, którzy mogliby korzystać z dobrodziejstw terapii potwierdzonych eksperymentalnie, zamiast tego otrzymują — zgodne z wyznawanymi przez terapeutów kultami cargo — zalecenia medytacji, delfinoterapii lub innej „terapii” z co najmniej kilkuset stosowanych, których w większości nikt nigdy nie badał. Autorzy analizy pokazali też, że amerykańscy psychologowie kliniczni bardziej ufają własnemu doświadczeniu i relacjom kolegów niż doniesieniom naukowym, a wielu z nich nie ma w ogóle pojęcia o istnieniu metod EBP. Wniosek końcowy — psychologowie kliniczni w Stanach Zjednoczonych uprawiają swoją profesję w taki sam sposób, jak czynili to w 1948 roku, kiedy Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne (APA) akredytowało pierwszych 29 programów nauczania psychologii klinicznej.
Baker i jego współpracownicy sugerują zmianę systemu akredytacji obowiązującego w APA. Wśród licznych propozycji zmian jeden pomysł jest szczególnie uderzający. Otóż uważają oni, że nowy system akredytacji powinien stygmatyzować nienaukowe programy szkoleniowe oraz praktyków stosujących niepotwierdzone naukowo metody. Swój postulat uzasadniają, powołując się na to, że podobne zmiany z powodzeniem zostały wprowadzone w medycynie.
Problemy, o jakich piszą Baker i jego współpracownicy, a także ich postulaty nie są zupełnie nowe. Kilka lat wcześniej William O’Donohue i Kyle E. Ferguson w artykule Evidence-Based Practice in Psychology and Behavior Analysis⁵⁷ sugerowali, aby wszystkie terapie, które nie mają statusu potwierdzonych empirycznie, opatrywać mianem „terapia eksperymentalna”, a pacjentów, którzy w nich uczestniczą, nazywać „osobami badanymi”, bo tak właśnie w metodologii określa się uczestników eksperymentów. Powoływali się przy tym na analogie do procedury postępowania z nowymi lekami i proponowali, aby zagwarantować uczestnikom nieprzetestowanych terapii taki sam poziom bezpieczeństwa, jaki zapewnia się pacjentom uczestniczącym w testach leków. Ponadto sugerowali, że stosowanie problematycznych interwencji terapeutycznych, takich jak na przykład metoda ułatwionej komunikacji w przypadku dzieci autystycznych, powinno być traktowane jak zwykła działalność przestępcza (Więcej informacji na temat terapii ułatwionej komunikacji w postępowaniu z dziećmi autystycznymi w Rozdziale 3. tej książki).
Łatwo o argumenty, że na podobnej zasadzie penalizowane powinno być na przykład sugerowanie przez psychoanalityków odstawienia leków o potwierdzonym działaniu na rzecz metod terapeutycznych o niepotwierdzonej efektywności. Przykładem takich działań jest choćby nagminne wykorzystywanie psychoterapii analitycznej do leczenia zaburzeń nastroju spowodowanych nieprawidłowym funkcjonowaniem tarczycy. Sam spotkałem kilka osób, które stały się ofiarami takich praktyk, niekiedy tragicznych w skutkach. Poruszający opis przypadku znalazł się zresztą nawet na moich stronach internetowych:
Byłam również przez pewien czas pacjentką poradni leczenia nerwic (NFZ), gdzie korzystałam z porad lekarza i psychoterapeuty (psychoterapia dynamiczna). Psychoterapeuta zakazał stosowania leków w trakcie terapii i lekarz się na to zgodził. Ja, będąc w stanie poważnego obniżenia nastroju, dekoncentracji, lęków, myśli samobójczych nie byłam w stanie funkcjonować normalnie w pracy zawodowej i życiu rodzinnym. Poskutkowało to koniecznością zrezygnowania z pracy zawodowej w okresie nasilającego się bezrobocia i problemów z powrotem na rynek pracy. Nieskuteczną psychoterapię przerwałam po pewnym czasie, zaczęłam zażywać leki i stan zdrowia powrócił do normy. Ja jednak do dzisiaj nie odzyskałam utraconej pozycji zawodowej i utraconych zarobków⁵⁸.
Nie do końca zgadzam się z O’Donohue i Ferguson. Przede wszystkim uważam, że określenie „terapia eksperymentalna” jest niewystarczające, a nawet mylne. Sugeruje ono bowiem, że terapeuci, prowadząc terapię, jednocześnie w sposób zamierzony kontrolują jej efektywność, a więc prowadzą pomiary początkowe i końcowe, porównują efektywność grup terapeutycznych z grupami kontrolnymi i wykonują wszystkie pozostałe czynności niezbędne dla poprawnego określenia skuteczności prowadzonego postępowania. Niestety, najczęściej w ogóle tak nie robią, a nawet zniechęcają innych do takich działań. Aby więc w pełni oddać sens tego, czym te praktyki są naprawdę, proponuję formułę (wykorzystaną już w tytule rozdziału) terapie będące w fazie niekontrolowanych eksperymentów na ludziach. Jest ona bliższa rzeczywistości, chociaż ciągle nadmiernie łaskawa dla kapłanów cargo.
Probierzem tego, czy dana procedura zasługuje na miano psychoterapii, czy też powinna znaleźć się na liście opatrzonej czerwonym tytułem z wieloma wykrzyknikami: „terapie będące w fazie niekontrolowanych eksperymentów na ludziach”, jest obowiązujący standard dopuszczający terapie do stosowania. Ponieważ w Polsce nie wypracowano jeszcze takich standardów, przedstawię te, jakie stosuje APA, czyli Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne.
DOBRZE UDOKUMENTOWANE TERAPIE
Dobrze udokumentowane terapie spełniają następujące kryteria (I lub II oraz III, IV i V):
I. Co najmniej dwa eksperymenty z grupami porównawczymi wykazujące efektywność na jeden z dwóch sposobów:
A. Poddawane sprawdzaniu postępowanie terapeutyczne jest istotnie statystycznie bardziej efektywne w porównaniu z grupą placebo (otrzymującą tabletki albo placebo psychologiczne) lub w porównaniu z innym postępowaniem.
B. Poddawane sprawdzaniu postępowanie terapeutyczne jest ekwiwalentem dla już istniejącego, udokumentowanego eksperymentalnie postępowania. Eksperymenty dokumentujące skuteczność powinny zostać przeprowadzone na odpowiedniej wielkości próbach.
lub
II. Seria ponad dziewięciu eksperymentów z jedną osobą badaną w każdym demonstrująca efektywność. Eksperymenty powinny zostać zaprojektowane według dobrych planów badawczych i porównywać poddawane sprawdzaniu postępowanie do innego postępowania placebo lub postępowania jak w przypadku I.A.
III. Podczas eksperymentów muszą być wykorzystane podręczniki prowadzenia terapii.
IV. Charakterystyki uczestników badań muszą zostać precyzyjnie określone i opisane.
V. Wyniki muszą pochodzić od co najmniej dwóch różnych zespołów badawczych.
TERAPIE PRAWDOPODOBNIE SKUTECZNE
Prawdopodobnie skuteczne terapie spełniają kryterium IV i V, chociaż różnią się w spełnianiu kryteriów I do III.
I. Dwa eksperymenty, które wykazały, że poddawane sprawdzaniu postępowanie terapeutyczne jest istotnie statystycznie bardziej efektywne w porównaniu z grupą utworzoną z listy osób oczekujących na terapię.
lub
II. Jeden lub więcej eksperymentów spełniających wszystkie kryteria z V włącznie.
III. Trzy lub mniej eksperymentów z jedną osobą badaną poza tym spełniających wszystkie kryteria dla dobrze udokumentowanych terapii⁵⁹.
Warto te informacje uzupełnić. Wykazanie skuteczności działania terapii w jednym zakresie, na przykład leczenia fobii, nie oznacza, że jest ona automatycznie uznana za skuteczną w leczeniu innych zaburzeń, na przykład depresji. Według podanych wyżej standardów efektywność powinna być zbadana odrębnie w odniesieniu do każdego zaburzenia.
Niestety, większość z kilkuset obecnych na rynku terapii nie spełnia tych niewygórowanych skądinąd standardów. To te wszystkie, których adepci chętnie odprawiają swoje rytuały, ale nie są zainteresowani weryfikacją skuteczności stosowanych przez siebie technik, zatem ich realna efektywność może być mniej więcej taka sama jak radiostacji instalowanych w „domach radiowych” na Nowej Gwinei. Niżej przedstawione przykłady terapii w stylu cargo obrazują tylko przypadki najbardziej jaskrawe, acz jednocześnie najbardziej „zadomowione” w naszej tradycji, przez co rzadko kwestionowane. Większość z nich powinna zresztą stać się przedmiotem badań etnografów zajmujących się między innymi analizą kultów, mitów, obrzędów, zabobonów i tym podobnych wytworów człowieka. To, że w tym przypadku mówimy o wytworach ludzi uważających się za cywilizowanych, wykształconych i rozumnych, a czasami noszących nawet dumnie brzmiące tytuły akademickie, nie powinno być barierą dla takich badań.
MIT DZIECIŃSTWA — PODSTAWA TERAPII EKSPLORUJĄCYCH PRZESZŁOŚĆ
W 1944 roku dr Walter Langer, psycholog z Uniwersytetu Harwarda, został poproszony przez Office of Strategic Services (poprzednika dzisiejszego CIA) o stworzenie portretu psychologicznego Adolfa Hitlera. Langer przystąpił do dzieła zgodnie z obowiązującą wówczas metodologią — skoncentrował się na analizie wydarzeń z dzieciństwa wodza III Rzeszy. Co prawda, dotarcie do świadków z tego okresu nie było łatwe, ale wraz z zespołem współpracowników Langer pokonał te trudności, udało mu się też nawiązać kontakt z byłym lekarzem Hitlera oraz z jego dawnymi współpracownikami, którzy wyemigrowali do Stanów. O poszukiwaniach Langera opowiada film dokumentalny Davida Stewarda Inside the Mind of Adolf Hitler. Oto fragmenty ścieżki dźwiękowej filmu, które dają nam dobre wyobrażenie o tym, co najbardziej interesowało portrecistów Hitlera:
Dla Langera obsesyjna czystość matki Hitlera miała duże znaczenie. Jego zdaniem Hitler mógł mieć kłopoty, ucząc się jako dziecko korzystania z toalety.
— Z tego, co wiemy o zamiłowaniu jego matki do czystości i porządku, możemy wysnuć wniosek, że ucząc korzystania dzieci z toalety, stosowała surowe metody. Wiemy, że może to prowadzić do trwałych urazów, do frustracji, która przeradza się w poczucie wrogości, to zaś sprzyja dziecięcej agresji, która znajduje ujście w zainteresowaniach i frustracjach koncentrujących się na sprawach analnych. Brud, upokorzenie, kara. Z tego rodzi się sadystyczny charakter.
— Langer czuł, że kluczem jest freudowski kompleks Edypa i trudności w dzieciństwie z nauką korzystania z toalety. Podejrzewał, że najmocniej odbiło się to na stosunku Adolfa Hitlera do seksu.
Poznawszy już przyczynę sadystycznych skłonności Hitlera, zespół prowadził dalsze poszukiwania w raz obranym kierunku. Kolejnego odkrycia dokonano w wyniku rozmowy z byłym współpracownikiem przywódcy III Rzeszy, Otto Strasserem, który opowiedział o relacjach Hitlera z jego siostrzenicą Geri Raubal.
Wyznała, że musiała się rozbierać, podczas gdy Hitler leżał na podłodze. Następnie kazał jej kucać nad swoją twarzą i z bliska ją dotykał. To go bardzo podniecało. Gdy podniecenie osiągało szczyt żądał, by oddawała na niego mocz. To dawało mu seksualne zaspokojenie. Geri mówiła, że całe to przedstawienie dla niej było obrzydliwe i choć podniecało Hitlera, jej nie sprawiało żadnej przyjemności.
Doktor Jerrold Post — światowy autorytet w dziedzinie psychologicznych portretów polityków, który w latach 70. pracował dla CIA i utworzył tam pierwszą na świecie komórkę zajmującą się psychologicznymi portretami przywódców — tak skomentował tę relację:
W tym perwersyjnym akcie doznawał seksualnego upokorzenia ze strony kobiety, co wyrażało poddanie się, kapitulację i słabość, czyli cechy, z którymi walczył jako silny przedstawiciel władzy. Siła woli, to miało dla niego kluczowe znaczenie. Był zdecydowanym i silnym przywódcą. Tymczasem w środku krył się człowiek rozpaczliwie słaby, pełen obaw i lęku przed upokorzeniem i kapitulacją, do których czuł pociąg. Langer wierzył, że Hitler znalazł sposób, by uporać się z okropnymi skutkami psychicznymi swojego zboczenia, przyjmując antysemityzm, ideologię polityczną silnie osadzoną w głównym nurcie kultury europejskiej.
Odkrycia zespołu Langera tak dobrze pasowały do hipotez psychoanalitycznych, że nikt nie zadał sobie nawet trudu sprawdzenia wiarygodności świadków. Przyjęto ich relacje za prawdziwe i w ten sposób powstała układanka — portret psychologiczny Adolfa Hitlera. Na podstawie tego portretu OSS wysunęło szereg hipotez co do przyszłych zachowań Führera. Przewidywania okazały się nawet trafne. Pojawia się jednak pytanie, czy w celu stwierdzenia, że Hitler stanie się jeszcze bardziej neurotyczny, jeśli wojna będzie przybierać niekorzystny obrót, istotnie niezbędna była znajomość jego problemów z korzystaniem w dzieciństwie z toalety? Czy nie łatwiej przewidzieć takie zachowania, analizując reakcje na ostatnie wydarzenia? Czy sugestie Langera, że wybuchy wściekłości wodza będą coraz częstsze, były możliwe na podstawie analizy jego zachowań seksualnych, czy raczej w oparciu o obserwację jego reakcji na bieżące wydarzenia? Wreszcie, czy prognoza samobójczej śmierci przywódcy III Rzeszy w obliczu klęski wynikała z analizy dzieciństwa, czy też opierała się na powszechnie znanej zapowiedzi jeszcze z jesieni 1939 roku, kiedy to Hitler oznajmił, że gdyby miał tę wojnę przegrać, popełniłby samobójstwo?
Historia tworzenia portretu Adolfa Hitlera pokazuje, że jesteśmy skłonni uwierzyć, iż wszystko, włączając najgorsze nawet zbrodnie, może zostać wyjaśnione poprzez analizę doświadczeń z dzieciństwa. To nieprawda. Można powołać się na przykłady setek tysięcy, a może nawet milionów dzieci, które doświadczały w dzieciństwie podobnych zdarzeń jak Hitler czy Stalin, ale tylko kilkoro z nich w dorosłym życiu okazało się być potworami. I przeciwnie — znamy wiele przypadków ludzi, którzy doświadczali w dzieciństwie czułości i miłości, a w dorosłym życiu popełnili odrażające zbrodnie.
Na jedną z takich historii sam natrafiłem latem 2010 roku podczas wakacji spędzonych na należącej do Indonezji wyspie Bali. To egzotyczne miejsce fascynuje nie tylko pięknem krajobrazu, kolorytem przyrody oraz odmiennością kultury i religii, ale również, a może przede wszystkim, sposobem bycia ludzi. Balijczycy są zawsze uśmiechnięci i — zwłaszcza poza miejscami zadeptanymi już przez turystów — niezmiennie pozytywnie nastawieni do innych ludzi i do wszystkich żywych istot. Przyczyny takiego stosunku do otoczenia tkwią głęboko w ich kulturze i religii. Wiara w reinkarnację sprawia, że żywią przekonanie, iż każda żywa istota może być inkarnacją duchów ich bliskich. Szczególną czcią otaczają dzieci, wierząc, że w ich ciałach powracają duchy zmarłych członków rodziny. Adoracja, jaką okazują własnym dzieciom sprawia, że przez pierwszy okres życia nie pozwalają im dotknąć stopami ziemi. Pełne troski i czułości wychowanie balijskich dzieci kładzie jednocześnie nacisk na samodzielność i zaradność. Nic dziwnego, że Balijczycy nie są raczej typami wojowników, a w ich historii trudno odnaleźć przykłady agresywnych podbojów. Może z jednym wyjątkiem…
We wczesnych latach 60. Balijczycy mocno popierali Indonezyjską Partię Komunistyczną (PKI), w dużej mierze dlatego, że opowiadała się ona za reformą rolną. Pod sztandarem „Chłopskiej Akcji Jednostronnej” komuniści nakłaniali mieszkańców do przejęcia większości ziemi uprawnej, należącej wówczas do zaledwie kilkuset wielkich właścicieli ziemskich. PKI cieszyła się aprobatą głównie wśród ok. 18 tys. wyspiarzy dotkniętych w 1964 r. klęską głodu i przekonanych, że uniknęliby jej, gdyby ziemia była bardziej sprawiedliwie rozdzielona.