- W empik go
Zaklęta księżniczka - ebook
Zaklęta księżniczka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żył też w bardzo małym kółku przyjaciół – a ci, których miał, byli mu zupełnie oddani.
Mówiono powszechnie, iż smutne doświadczenia z młodych lat takim go uczyniły. W istocie wiadomym było, iż rodziców miał bardzo bogatych, wziął po nich majętności ziemskie znaczne, które nie wiedzieć jakim sposobem stracił. Nie miał naówczas nad lat dwadzieścia kilka, kiedy go prawie całkowita ruina spotkała i znalazł się sam jeden wśród szerokiego świata bez przyszłości, bez zasobów i bez przyjaciół, bo ci, co mu do zmarnotrawienia majątku pomogli, rozpierzchli się jak od zapowietrzonego.
Szczęściem za życia rodziców jeszcze z woli ojca chodził na wydział prawny i otrzymał nawet stopień
doktora UJ. Gdy mu ten jeden tylko tytuł został, przybył z nim do Warszawy, udał się do sławnego wówczas mecenasa Z., odbył u niego kilkoletnią praktykę kancelaryjną, oddawszy się całkiem pracy, i jako prawnik potem otworzył własne biuro.
W przeciągu lat tych kilku pobytu w Warszawie zarobił sobie postępowaniem niezmiernie bacznym, pracą… i rozsądkiem na taką wziętość i poszanowanie, że gdy się później samoistnie urządził, na swoją rękę podejmując interesa, nigdy mu ich nie zabrakło. Miał ich prawie za wiele, tak że zaledwie mógł im wydołać.
Z dosyć wesołego i płochego młodzieńca, w którego ręku stopniało parę milionów złotych, stał się człowiekiem wytrawnym, zimnym, milczącym, oszczędnym i – domyślano się, że musiał dojść, do znacznego majątku – lecz żył, nawykłszy już do tego – bardzo skromnie. Dla siebie równie, jak dla swej kancelarii niezmiernie był surowym, wymagał wiele – ale z ojcowską pieczołowitością dbał też o młodzież, którą miał u siebie.
W zajęciach prawniczych postarzał z wolna mecenas Borusławski. Chciano go nieraz ożenić, bardzo nawet ładne i dosyć majętne panienki, a więcej jeszcze rodzice wielu panien starali się o niego; ale do ożenienia najmniejszej ochoty nie miał, a od kobiet unikał.
Nic nie równało pracowitości tego człowieka, który w potrzebie i noc całą nad papierami umiał prześlęczyć, zaspokajał głód jak najprostszą strawą, bodaj kawałkiem chleba i szklanką wody; ubierał się niepokaźnie, chodził pieszo, innej zabawy nie znał nad czasem jaką godzinę strawioną nad szachami w cukierni na Miodowej ulicy, do której na czarną kawę chodził.
Zwykle milczący był tak, że się słowa od niego dopytać było trudno, w dysputę żadną nie wdał się nigdy, znajomości nowych raczej unikał, niż szukał, i z tego powodu zyskał nazwanie – dziczka i oryginała.
Z dala nawet poznać w nim było… łatwo postać już skamieniałą i jakby wykutą tak, jak do śmierci miała pozostać. Nosił suknie zawsze jednej barwy i kroju, czarne lub szare, na wyłysiałej głowie bez pretensji' nałożoną rudawą peruczkę, okulary stalowe, rękawiczki szare, dające się prać – i kapelusz rzadko zmieniany na nowy. Twarz, cała wygolona, mogła być niegdyś piękną, teraz w zastygłych jej rysach, z których życie uciekło gdzieś do głębi, widać tylko było energię panującą nad człowiekiem. Czasem mu jeszcze ciemne oczy błysnęły resztką ognia, ale usta zacięte, jeśli się otworzyły, to na słowo nieodzownie potrzebne, krótkie i obrachowane.
Ci, co go znali najlepiej, przyznawali, iż go nie znali wcale.
Do tego wnętrza, w którego głębi kryje się właściwy człowiek, nikt nigdy nie ścignął wzrokiem.
Kancelaria mecenasa od pierwszego roku znajdowała się zawsze w tym samym domu, gdzie ją niegdyś na drugim piętrzę otworzył. Zwiększyła się klientela, papierów przybyło, dobrano dwa pokoje, ale Borusławski został w dawnym mieszkaniu. Pomocnik, jmpan Zakulski, młody chłopak, aplikant Łomaka i stary sługa, jeszcze pono ze wsi, pan Maciej, dobrze już włóczący nogami, składali całe gospodarstwo. Kancelaria i biuro zajmowała trzy pokoje z przedpokojem i sionką, jeden pokoik przy niej zamieszkiwał Zakulski; sam Borusławski miał dwa licho i ubogo urządzone, a Maciej z kuferkami i całym zasobem mieścił się w dwóch ciupkach od tyłu.
Wszystko to, choć czysto niby wyglądało, ale w najwyższym stopniu skromnie i łatano. Ani nowego sprzętu, ani żadnej rzeczy ku ozdobie służącej nikt tu nie zobaczył. Maciej czuwał nad tym, ażeby wszystko trwało jak można najdłużej. Szczotka, którą zamiatano, zużyta niemal aż do drzewa… świadczyła o tej oszczędności.
Była ona tu praktykowaną jako cnota, sama dla siebie, gdyż pan Borusławski familii bliskiej nie miał – i celu w takim skąpstwie widomego. Mogło się zdawać tym, co zasłyszeli o historii jego młodości, iż sobie zadał pokutę za jej grzechy.
O godzinie ósmej mecenas był już w kancelarii lub pokoju, w którym przyjmował klientów, śniadanie sobie przynosić kazał z lichej garkuchni obok, wracał po nim do roboty, siedział do obiadu, a po krótkim wypoczynku przychodził jeszcze na parę godzin do kancelarii, po której zamknięciu dopiero przechadzał się lub grał partię w szachy.
Życie płynęło tak regularnie, tak jednostajnie, iż gdy nadeszły święta, które nadwerężały porządek, pan Borusławski nie wiedział, co robić z sobą. Najczęściej, choć kancelaria była zamknięta, a Zakulski i Łomaka używali świeżego powietrza, mecenas się grzebał w papierach. U niewielu osób bywał i był to w ogóle gość niezabawny, milczący, nie dający się niczym ożywić, wnoszący z sobą jakby chłód jakiś, który go owiewał. Szanowano go, ale się razem obawiano.
Pokój, w którym się odbywały konferencje z klientami – był nadzwyczaj niewykwintnie urządzony. W pośrodku stół zielonym suknem okryty z tym, co potrzeba do pisania – kanapa, czarnym włosieniem wybita, takichże sześć krzeseł, fotel, dwie szafy z książkami i zegar niepoczesny… firanki zapylone, obicie szare i okopciałe czyniły go nad wyraz wszelki smutnym.
Ci, co tu wchodzili, mogli mieć przedsmak wrażeń, jakie Każdy proces i procedura z sobą niesie. Dodawszy na tle takim postać szanownego gospodarza, surową, wystygłą i onieśmielającą – nie trzeba się było dziwić, że każdy stąd wynosił, tęskne jakieś przeczucia. A było w charakterze mecenasa, że klientów, wprawdzie nie zastraszając – nigdy im nie czynił zbytnie świetnych nadziei. Wskazywał trudności, odkrywał wątpliwości – obiecywał mało. Mimo to sprawy, których się podejmował, gdyż były i takie, których podjąć się nie… ofiarował – wszystkie niemal szły szczęśliwie. Słynny był z tego, iż żadnej prawie nie przegrał. Nadzwyczaj bystro sięgał do dna każdego interesu, umiał z gmatwaniny dobyć jądro jego i przedstawić jasno. Wzywanym też bywał często i do porady, gdy zawikłaną sprawę należało rozplatać i uprościć.
O godzinie jedenastej rano pan Borusławski siedział sam jeden nad kilką foliantami jakimiś, robiąc wypisy i notatki, gdy Maciej wszedł powoli i oznajmił pana Filipowicza.
Mecenas spojrzał na zegar i kazał prosić.
Przybyły, który śmiejąc się uradowany z siebie, szybko i popędliwie wbiegł do pokoju, był niemłodym już człowiekiem, niewielkiego wzrostu, z twarzą czerwoną, z oczyma niegdyś niebieskimi, mocno zbladłymi, z bakenbardami rzadkimi i rozproszonymi nieporządnie na policzkach. Brak zębów górnych na przodzie czynił jego fizjognomię mniej jeszcze znośną, niż była, gdyby się z całym sprzętem zachowała. Czoło niskie, cera niezdrowo rumiana, duże, wystające pergaminowe uszy… wreszcie ruchy niezręczne, zbyt porywcze czyniły go niemal śmiesznym.
Zdawał się ciągle czegoś spieszyć i niepokoić.
Gdy śmiejąc się wbiegł do stojącego jak słup mecenasa i pochwycił go za ręce, coś bełkocząc niezrozumiale, gospodarz wskazał mu krzesło.
Filipowicz, mając je tuż za sobą, nie dojrzał i pobiegł po drugie, potem zobaczywszy, że je niósł niepotrzebnie, śmiać się zaczął głośno, nie wiedział, na które się zdecydować, i padł nareszcie na jedno z nich, nadzwyczaj uniżenie i pokornie pochylając się ku prawnikowi…
Jedna rękawiczka już leżała na ziemi, kapelusz przycisnął do piersi, a usta, otwarte niepotrzebnie, obnażały dziąsła pozbawione zębów i śmiały się nie wiedzieć z czego.
Przeciw tym ruchom gorączkowym mecenas stawił zrezygnowany chłód.
– Czym panu profesorowi służyć mogę? – zapytał.
– Prawdziwie – zawołał Filipowicz – rzeczywiście – istotnie – jak się zowie – wiem, jak drogi jest czas pana mecenasa dobrodzieja, ale w poufnym, zupełnie poufnym interesie – i jak się zowie, zdaje mi się, najwyższej wagi, przychodzę.
Po tym wstępie, poprawiwszy rozwiane włosy, Filipowicz w ziemię się zapatrzył, widocznie szukał na podłodze tego, od czego by dalej miał snuć wątek…
Mecenas milczał, jedną ręką po stole coś wygrywając palcami, bo czas schodził marnie.
– Wiedząc, jak drogi jest czas pana mecenasa, jak się zowie – powtórzył Filipowicz – otóż, prosto przystępuję do rzeczy.
Chrząknął – nie szło.
– Otóż – jak się zowie – wiadomo najlepiej panu mecenasowi szanownemu, z jaką zawsze nadzwyczajną, mogę powiedzieć, rodzicielską troskliwością ja i moja żona czuwaliśmy nad powierzoną nam pupila pańską, panną Teklą Sierocińską… otóż, jak się zowie… (tu się zatrzymał) tak przeszłych zapust, jak zwykle, moja żona, która dba o to, jak się zowie, aby panienki miały też w czasie wolnym od nauk i przyzwoitą rozrywkę, ażeby też i maniery nabierały – dała kilka wieczorków tańcujących. Nie przyszło to bez wydatków, ale słowo honoru mecenasowi daję – jak się zowie – że my na to nie zważamy i chętnie się sakryfikujemy… Nie mogę… też powiedzieć, ale pensja nasza, chcę mówić, mojej żony, używa najlepszej reputacji… Dość nadmienić, że dwie hrabianki, i to rzeczywiste, mamy na wychowaniu – historyczne, panie dobrodzieju imiona, a reszta wszystko najlepszych familii, jak się zowie!
– Niech pan profesor będzie łaskaw jak najtreściwiej – bo mało mam czasu – odezwał się mecenas.
Filipowicz kapelusz przycisnął mocniej do piersi i cały się zatrząsł.
– Skracam, jak się zowie – ale niech mi mecenas dozwolić raczy jasno się wyłuszczyć – to jest wytłomaczyć, czyli rzecz wyłożyć – jak się zowie.
Były tedy wieczorki – tańcowano. Co się tyczy męskiego towarzystwa, rozumie się, że na te zwróconą była baczność największa, najsurowsza, najostrzejsza. Młodzieńcy przypuszczeni, wszystko bracia lub kuzyni naszych pensjonarek, z pierwszych domów, chłopcy skromni, najpiękniej wychowani. Jeden z nich, jak się zowie, pan Maksymilian Rabsztyński, pięknej rodziny, mający siostry u nas. znajdował się na tych wieczorach, krótko mówiąc – zakochał się śmiertelnie w pannie Tekli.
To mówiąc, głowę spuścił i ręce rozstawił Filipowicz, mecenas się zmarszczył.
– Zmiłujże się pan – profesorze – przerwał – chociaż panna Tekla, moja pupila, ma lat blisko dwudziestu… ale ten stosunek… na pensji zdaje mi się w najwyższym stopniu niewłaściwym… Państwo po prostu powinniście mu wzbronić przystępu.
Filipowicz zerwał się z krzesła i chwycił za rękę mecenasa.
– Raczże posłuchać! jak się zowie – błagam, proszę, zaklinam… Moja żona, osoba najsurowszych zasad, jak to panu wiadomo, a niezmiernie bystrego wejrzenia, jak tylko coś dostrzegła, naturalnie… zamknęła drzwi, ale jakże? Rabsztyński ma dwie siostry na pensji. Ile razy je odwiedzał, panna Tekla była konsygnowaną, słowo honoru – jak się zowie – konsygnowaną, nie wolno jej było ani nosa pokazać – cóż z tego, siostry… stosunki utrzymywały.
Mecenas chciał coś powiedzieć, Filipowicz pochwycił go znowu za rękę i mówił dalej:
– Muszę tu dodać, że Rabsztyński jest ze znacznej familii. Fiu! fiu! koligacje ogromne… Majątek – no tego tam tak dobrze nie wiem – ale ma… wyszedł z opieki, samowładny, czyli inaczej i lepiej mówiąc – sobą władny – albo raczej samoistny… bądź co bądź, jak się zowie… mówi, że się chce żenić…
Tu się tryumfalnie rozśmiał, spojrzał na mecenasa, ten miał oczy spuszczone i głową kręcił. Już pan Borusławski usta otwierał, gdy Filipowicz, jakby na to czekał tylko, pochwycił go za rękę i nie dając mówić, począł szybko:
– Za pozwoleniem mecenasa – jedno słowo… Ot, idzie – jak się zowie, iż pańskiej pupili origo, pochodzenie, familia – ciemne są i zakryte… niewiadome…
– Tak – rzekł mecenas – a ja nie mam prawa wyjawiać tej tajemnicy, bo mi została powierzoną nie bez przyczyny – pod uroczystym zapewnieniem, iż jej bez zezwolenia – nie zdradzę.
Filipowicz gębą i brwiami poruszał, na krześle się rzucając i podrygując.
– Szanuję tajemnicę, szanuję, szanowaliśmy, jak panu mecenasowi wiadomo… szanujemy, szanować będziemy – mówił profesor"– lecz dla naszych pupili mamy serce rodzicielskie. Trafia się partia nadzwyczajna.
Mecenas milczał, Filipowicz, korzystając z tego, niezmiernie pospiesznie pędził dalej:
– Nie potrzeba nam tego mówić, panie mecenasie dobrodzieju – mnie i mojej żonie, która ma tak bystre pojęcie jak rzadko – że panna Tekla, niby to Sierocińska – musi być też pochodzenia wysokiego, nie wchodząc, z jakiej ręki, jak się zowie… Widząc, co na nią łożą, jak jest utrzymaną kosztownie… łatwo się tego domyśleć… nawet na pensji powszechnie wszyscy ją zowią księżniczką i tak się to utarło.
– Ale to bardzo źle! – przerwał mecenas.
– A, rozumie się, iż tego moja żona nie pochwala i nie dopuszcza – ale koleżanki, guwernantki – to znowu trudno – jak się zowie nosy mają… otóż…
Mecenas wstał nagle, znudzony paplaniną „ obejrzał się na zegar i z flegmą rzekł do Filipowicza:
– Prosiłbym profesora, ażeby o żadnych amorach i projektach więcej mowy nie było… i żeby panny Tekli nie psuto dziwacznymi domysłami i przezwiskami. Do tych, co mi ją powierzyli, odniosę się – ale – uprzedzam, że być bardzo może, iż będziemy musieli odebrać ją z pensji.
Profesor już uchwycił za rękę mecenasa, ale ten mu nie dał mówić i ciągnął dalej powoli:
– Pan to wiesz dobrze, iż dłużej zatrzymując na pensji powierzoną mi pupile, spełniłem wolę tych, co się jej losem zajmują. Życzyli oni sobie, aby się przysposobiła do stanu nauczycielskiego.
Filipowicz zaczął się śmiać głośno, kapelusz wdusił w piersi, głowę zarzucił na tył, nogę jedną podniósł do góry i kręcił się a zwijał, nie mogąc wstrzymać od tego śmiechu konwulsyjnego.
– Pan mecenas mi daruje! Jak Boga kocham! jak się zowie – to są tylko blichtry… to są finesy… to są zaćmienia albo rzekłbym parawany osłaniające niby prawdę… aby panience nie dać odgadnąć jej przyszłości! Finesy! finesy! sposobią na nauczycielkę, a sprawiają jej suknie atłasowe, salopy aksamitne… zegarki złote i tym podobnie.
Borusławski ruszył ramionami.
– Jednym słowem – rzekł krótko – pannę Teklę odebrać będę zmuszony natychmiast, jeśli najmniejsza wzmianka…
– Mecenasie – krzyknął, rzucając się i porywając go oburącz Filipowicz – tego nie uczynisz – tego nie zrobisz – dla żony mej, dla pensji, dla mnie, nie! tego nie uczynisz! Nie zasłużyliśmy na to, nie mamy sobie nic do wyrzucenia… nic.
Palnął się mocno w piersi.
Nic! czyści jesteśmy! Serca rodzicielskie… opieka dniem i nocą nieuśpiona!! Nic! ale zakochaniu się zapobiec? jak? jak się zowie, jak? zakochać się może przez okno, w kościele, na ulicy! wszędzie! Elektryczność wzroku, magnetyzm serca. W tym nie ma przecie nic przeciw najsurowszym wymaganiom obyczajności, bo panna ciągle jest konsygnowana…
– O niczym wiedzieć nie chcę – odpowiedział mecenas niecierpliwie – żegnam pana.
Filipowicz ściskał przestraszony.
– Mecenasie, dobrodzieju, szanowny – jak się zowie – nie gniewaj się, zaklinam… Jeżelim przyszedł tu z tym… macierzyńska, że tak powiem, troskliwość… ale nie ma nic – nie ma nic – panna konsygnowana… Słowo panu daję…
Maciej stojący w progu oznajmywał w tej chwili nowego klienta i pan profesor, trąc łysinę, zżymając ramionami, sycząc, mrucząc, spuścił się ze wschodów.
Widziany na ulicy, profesor Filipowicz wyglądał równie pociesznie, jak w pokoju… Spieszył się idąc, niewiele widział, potrącał często, niekiedy zdawało mu się minąwszy, że kogoś poznawał i kłamał się, gdy już go nie było. Czasem wyrwało mu się słowo głośne, jakby jakiegoś monologu urywek – to znowu śmiał się do siebie… Na czerwonej do zbytku twarzy przybrany uśmiech jakiś krążył prawie ciągle…
Na Miodowej ulicy wpadł do pierwszej cukierni, potykając się na progu, zgubił kapelusz, który mu się pomiędzy stojących potoczył, pobiegł za nim, potrącił kilku, przeprosił, zaczął się śmiać bardzo głośno, kazał sobie dać wódki, w kieszeni poszukał pieniędzy i rozsypał je po podłodze… nowy kłopot i śmiech nowy – pięciogroszówka zaleciała w szparę…
Narobiwszy hałasu i ambarasu,; wyrwał się z paletocikiem w ręku na ulicę, zapomniawszy laski; wrócił po nią i dopiero jakoś opamiętawszy się, nieco spokojniej, obciągnąwszy kamizelkę, poprawiwszy chustki, której węzeł zwieszał się za ucho, poszedł dążąc do Saskiego Ogrodu.
Zbliżając się doń, kilka razy stanął jakby dla namysłu i powziąwszy stałą determinacją, puścił się ku cukierni.
Z dala już dojrzał go stojący jakby na czatach młodzieniec strojny, ładny, zręczny i paniczykowaty… i począł iść na spotkanie. Mógł mieć lat dwadzieścia i kilka. Strój dowodził zamożności, był bowiem aż do zbytku wykwintny i przesadnie bijący w oczy. Jaskrawa krawatka, wspaniała laska, breloki, fryzura… podwójna kamizelka i wyszywane buciki oznaczać się zdawały zakochanie w sobie i zbytnią cześć dla własnych powabów.
Twarzyczkę miał wcale ładną, ale niemęską, pieszczoną, zbyt różową i delikatną. W czarnych oczach więcej było ognia, namiętności niż inteligencji. Wargi też jakby niewieście, uśmiechnięte, wydatne, zmysłowe usposobienie i temperament zdradzały.
Gdy profesor go ujrzał, zaczął niemal biec, a dopadłszy pochwycił za rękę i pociągnął z sobą na ławkę…
– No cóż! co? – pytał młodzieniec.
– Ale czekajże pan, kochany prezesowiczu – jak się zowie – odetchnę zaraz.
Zdjął kapelusz i wachlować się nim zaczął. Młodzieniec oka z niego nie spuszczał.
– O jedno, jak się zowie, proszę, błagam, zaklinam – odezwał się Filipowicz – o jedno. Proszę być spokojnym, bo kiedy my, moja żona, największa dyplomatka pod słońcem, i ja – ja też – coś umiem, bierzemy interes w ręce nasze, to dosyć…,
– Ja nie wątpię – rzekł młodzieniec – ale…
– Żadnego ale – jak się zowie – żadnego ale – przerwał profesor.
– Cóż mecenas? – pytał młody panicz.
– Mecenas! mecenas! sfinks! z przeproszeniem – oho! ja go znam! my go znamy – spytaj pan prezesowicz mojej żony, co o nim trzyma. To ona go sfinksem nazwała… sfinks milczy! Nic dobyć! Ja mu wprost powiedziałem, że ją nazywają księżniczką… ale tu rzucił się – jakbym mu na nagniotek nastąpił… Z niego nic nie dobyć…
– Mówiłeś mu pan o mnie? – spytał młody.
– A jakże… wysłuchał – ale zaoponował – zdaje się, że on to zreferuje, gdzie należy… tymczasem pa tientia! już kiedy moja żona wzięła interes w swoje rączki – możesz pan być spokojnym.
– Ale ja bym się czegoś napił? Ckli mnie – wszak to około południa.
Młodzieniec ruszył się z ławki i chociaż likwor na Miodowej ulicy połknięty, zajedzony pasztecikiem, od profesora czuć było, pospieszył napoić go i nakarmić, przy czym i sam łakomie zjadł ciastek kilka.
Wyszli wprędce nazad do Ogrodu… Młodzian dobył cygara, które zapalono.
– Panie Rabsztyński – odezwał się Filipowicz –
jedno, jak się zowie – przypominam panu, z flegmą, z wolna, z zaufaniem!… a dojdziemy do celu.
Mam to najmocniejsze przekonanie, iż to jest księżniczka w istocie… Bywają okoliczności, że nawet prawowite dzieci muszą się do pewnego czasu chować i ukrywać pod zmyślonymi imionami, jak się zowie. Czyta się o tym nieraz… Ja ją mam za księżniczkę, żona moja, guwernantki – pan… zdradza ją krew, panie dobrodzieju, zdradza, jak się zowie, dystynkcja wrodzona, zdradza wreszcie ten zbytek, z jakim ona jest utrzymywaną… Salopa z futrem – moja żona powiada – dwa tysiące złotych za nią dać – mało, a suknie – a bielizna… a pierścionki…
Począł się Filipowicz śmiać mocno.
– Miałeś pan nos – jak się zowie… Młodzieniec zaczął się też śmiać, nos mu pochlebił –
zapatrzył się w pień drzewa i rzekł: – Pan mu mówił – Rabsztyński?
– Mówiłem! a jakże – pochwycił rączo Filipowicz – uczyniło to na nim wrażenie – nie mogę inaczej powiedzieć – ale to sfinks. z niego nic nie dobyć.
– Cóż w ogóle powiedział?
– W ogóle i w szczególe – mówi… referować będę – a nim się rzeczy wyświecą, wyjaśnią, wyklarują – nie chcę o tym słyszeć… Naturalnie, że ja mu dla zaspokojenia zaręczyłem, iż pan jej nie widujesz już wcale (tu się rozśmiał, klepiąc po kolanie młodzieńca). Przy mojej żonie, wobec świadków – to się nie liczy… w tym nie ma nic zdrożnego.
Młodzieniec dał dwa cygara profesorowi, który je, nic nie mówiąc, utopił w kieszeni.
– Potrzeba będzie w tych tygodniach zażyć – jak się zowie, szczególnych ostrożności – widzi pan, panie prezesowicz, myślę, że szpiegować będą… Lękam się… niech się pan nie okazuje tak często…
Rabsztyński rozśmiał się.
– Ja też suponuję – szepnął – że ona jest książęcego rodu… Przypuszczam, że z bocznej linii, że coś tego – że nazwiska mieć nie będzie albo urwane jakieś, niekompletne… jak dawniej robiono z Ogińskich Gińskich, z Sapiehów, Piehów itp. ale co się tyczy fortuny – ta pewna.
– O! ta pewna! – zaśmiał się profesor – to się okazuje z tego, jak ją utrzymują, a kłamią, że chcieliby niby na nauczycielkę sposobić! Jak się zowie! Co? Gdzie?
Gdy tak rozmawiali – na zegarze gdzieś wybiły trzy kwadranse na pierwszą – profesor spojrzał na swój kieszonkowy i zerwał się jak oparzony biec do domu.
– Żegnam kochanego prezesowicza, bo mnie tam żona czeka, a jest nieubłaganą co do godzin.
– Ja pana profesora przeprowadzam.
– Ale czy to będzie bezpiecznie?
– Po drodze jeszcze raz wódeczki? – odpowiedział Rabsztyński.
Profesor się ogromnie rozśmiał.
– No! – cóż robić! chodźmy razem, chodźmy. Jakoż poszli, wstąpili jeszcze do cukierni, profesor wyszedł z niej zarumieniony mocno i uściskawszy młodego przyjaciela, popędził do domu na Nowy Świat.
Pensja pani Filipowiczowej, znajdująca się w dwóch piętrach bardzo poważnie wyglądającego domu, nie nazywała się jednali tym nazwiskiem, ale dawną firmą wdowy, pani Montant, która wyszedłszy za owego Filipowicza w widokach tylko administracyjnych – zaślubiła go niby morganatycznie, zowiąc się zawsze urzędownie panią Montant i pensji nie zmieniając dobrze już znanej denominacji.
Nie chcemy odsłaniać tajemnic małżeńskiego pożycia – ale godzi się napomknąć, że choć Filipowicz akomodował się żonie z uległością niezmierną (kasa była pod jej kluczem), choć był dla niej z uwielbieniem, czcią i miłością, podniesioną do potęgi najwyższej – pani Montant wcale nie była z niego zadowolnioną. Był roztargniony, papla, bez taktu – i choć w potrzebie dawał w niższych klasach lekcje wszystkiego, co umiał i czego nie umiał, nie odpowiadał ideałowi, jaki, oddając mu rękę, stworzyła sobie wdowa.
Widząc obok siebie to małżeństwo, na pierwszy rzut oka tłomaczył się jego stosunek. Trudno sobie wyobrazić coś poważniejszego, uroczystszego, więcej dystyngowanego nad panią z Villamarinich de Montant… O Villamarinich ona sama mówiła, iż byli gałęzią panującego, książęcego w jakichś Włoszech domu. Mąż pierwszy zwał się wprawdzie Montant bez d e, lecz tylko przez skromność – nie będąc na odpowiednim urodzeniu stanowisku…
Pani Eliza z Villamarinich de Montant, secundo v ot o Filipowiczowa, miała około lat czterdzieści kilka, ale zachowała się mimo losu przeciwności wspaniale. Trochę otyła, co jej dodawało powagi, twarz miała pełną, z podbródkami rasowymi, oczy wypukłe, rączkę śliczną. Ubierała się ze smakiem i profesorowie młodzi, którzy na pensji lekcje dawali, doznawali niewymownych tentacyj, gdy na nich nieco zmrużone skierowała oczy, oczy, które tyle mówiły, że aż strach… ale osoba była surowa nader i choć grzeczna wielce dla młodych, nie dopuszczała ich nigdy nawet do poufalszej rozmowy. Królewskie sobie dawała tony.
Obok niej ruchawy Filipowicz ledwie śmiał stanąć, a co było najnieprzyjemniejszym dla niego, iż nieustannie poprawiała go, monitowała, dziwiła się jego niezręczności, brakowi zastanowienia i mówiła o tym głośno… zdając się mieć upodobanie w okazywaniu niezmiernej wyższości swojej. Poczciwy, skromny profesor nie obrażał się tym, zbyt wielbił tę żonę, jakiej nigdy w życiu podobnej się nie mógł spodziewać, zbyt był przejęty wielkością rodu Villamarinich, aby śmiał zostać rebelizantem. Całował w ręce i przepraszał – cieszył się wszystkim i nie miał pretensji najmniejszej kiedykolwiek w czymkolwiek mieć słuszność.
Zbliżając się do bramy domu, profesor starał się już poskromić rozdrażnienie, w jakie go wprawiły trzy jeden po drugim pochłonięte kieliszki likworu. Wprawdzie był oswojony z napojami i… te nie działały nań zbyt porywczo, krzepiły go, nie odejmując mu władz umysłowych – jednakże pani Eliza miała dar nadzwyczajny rozpoznawania w nim cokolwiek podnieconych funkcyj żywotnych. Spojrzawszy nań ruszała ramionami i szeptała tylko dwa słowa, które on rozumiał:
– A, już!
Często zaprzeczał śmiało:
– Ale nie.
Na co pani z Villamarinich tylko odpowiadała:
– Ja mówię.
Na to „ja mówię”, tonem stanowczym wyrzeczone – nie było repliki.
I teraz profesor ułożył swą postać, chustkę ściągnął z buntowniczej pozycji, jakiej zwykła była przybierać, idąc węzłem pod ucho, kamizelkę gwałtownie wyrywającą się do góry zmusił do zajęcia właściwej roli i zakrycia szelek… wyprostował się, pogładził rzadkie bakenbardy, chustką otarł twarz i krokiem mierzonym wpadł na górę, gdzie już szmer i śmiechy panien zwiastowały, że lekcje były skończone i pora obiadowa się zbliżała.
Jak w ulu brzęczało na górze. Minął jednak te pokoje Filipowicz i udał się wprost do pokoju żony.
Siedziała ona w oknie, sparta na ręku, jakby oczekując na niego, z uwagą mu się przypatrzyła, gdy ją zaczął witać pokornie – i szepnęła:
– A, już…
– Ale nie – jak się zowie.
– Ja mówię.
Filipowicz umilkł i dodał tylko:
– Spotkałem Rabsztyńskiego, to znowu trudno nieludzkim być.
– Cóżeś zrobił?
Sprawozdanie wymagało pewnego zastanowienia. Przyznając się do tego, że nic lub tak jak nic nie zrobił, Filipowicz wiedział, że zasłuży na epitet nieprzyjemny; mówić całkowitą prawdę nikt go nie mógł zmusić – postanowił, wedle swego wyrażenia, lawirować.
– Ja, idąc do tego Borusławskiego, dobrze wiedziałem, co mnie czeka – rzekł kuty wyga – jak się zowie, tylko mu w oczy patrz…. i zgaduj, gdzie skoczy. Ale też zażyłem go z mańki… i – na swym postawiłem.
– Na czym?
– Że oto tego – objawiłem mu, jak się zowie, staranie się i miłość Rabsztyńskiego.