Zaklinaczka burz - ebook
Zaklinaczka burz - ebook
Wejdź do świata pełnego magii!
Makolągwa wraz z ojcem zostaje zesłana na Bagniska Żałoby, ponieważ na ich wyspie magia jest zabroniona. Dziewczynka tęskni za swoim dawnym życiem i marzy o ponownym spotkaniu z przyjaciółmi. Kiedy jej ojciec zostaje schwytany za kradzież drogocennego klejnotu, Makolągwa musi wyruszyć w niebezpieczną podróż przez stawy aligatorów i ruchome piaski. Podczas wyprawy dziewczynka odkrywa, że jest coś potężniejszego niż magia śpiewu. Coś, co mogłoby ocalić jej ojca i ponownie uleczyć złamane serce jej wyspy…
Niezwykła opowieść Sophie Anderson, autorki bestsellerów „Dom na kurzych łapach”, „Baśnie Śnieżnego Lasu” i „Zaczarowany zamek”. Tym razem autorka wraca z ponadczasową opowieścią o jedności, przyjaźni i odwadze, która pokonuje wszelkie przeszkody. Zanurzcie się w świecie pełnym magii, niezwykłych bohaterów i niezliczonych przygód! To wszystko w mistrzowsko wykreowanej krainie
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-382-8 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeszcze trzy lata temu alkonosty oraz rodzaj człowieczy żyli razem na całej Morowii. Moi rodzice mieli dom w Spark – cichym miasteczku nad roziskrzonym migrującym morzem. Uwielbialiśmy przesiadywać na naszym balkonie, wpatrzeni w miękki piasek i słone fale. Widok ciągle się zmieniał, ponieważ Morowia jest jedną z trzech Pływających Wysp. Morowia, Eldowia oraz Bujan dryfują po oceanach świata, zbliżając się bądź oddalając zarówno od siebie, jak i od Stałego Lądu w nieskończenie urozmaiconym tańcu.
Czasami Eldowia podpływa tak blisko, że widać morskie ptaki krążące nad gniazdami na jej fioletowych klifach. Bujan zawsze trzymał się trochę dalej, ukryty w okrywającej go mgle, lecz niekiedy owa mgła rzedniała i wówczas udawało się nam dostrzec kuszące błyski czegoś złotego i lśniącego. Uwielbialiśmy wyszukiwać nowe miejsca, wyobrażać sobie to, co znajduje się na innych Pływających Wyspach oraz na Stałym Lądzie, nigdy jednak nie rozmawialiśmy o podróży, która pozwalałaby się o tym przekonać, ponieważ na Morowii byliśmy szczęśliwi.
Moja mama codziennie śpiewała na balkonie głosem wysokim i jasnym jak księżyc, rozpościerając szeroko skrzydła niebieskie niczym morze, żółte jak blask słońca… Moja rodzina to alkonosty, co oznacza, że wywodzimy się od starożytnych ptakopodobnych zamieszkujących wyspę.
Większość alkonostów nie różni się zbytnio od istot człowieczych, jesteśmy po prostu mniejsi i lżejsi. Mamy też pióra, tak jak człowiek ma włosy. Tylko nieliczni z nas wykazują cechy wyraźnie ptasie, na przykład moja mama – jej ramiona pokrywały długie błękitno-żółte pióra. Kiedy je rozkładała, zmieniały się w skrzydła.
Najważniejsza różnica między alkonostami a człowiekiem – ta, która doprowadziła do wszystkich problemów Morowii – jest niewidoczna gołym okiem.
Niemal wszystkie alkonosty po ukończeniu dziesiątego roku życia wykształcają w sobie umiejętność magicznego śpiewu, przy czym istnieje wiele sposobów wyśpiewywania magii. Są pieśni, które pobudzają kwitnienie roślin, które podsycają płomienie ognia, tak że palą się jaśniej, albo które przywołują uderzające w ziemię gromy. Znane są również legendy o starożytnych alkonostach zdolnych zmieniać kształt gór czy bieg rzek, komunikować się z samą wyspą.
Mój ojciec, Słowik, potrafił hipnotyzować ludzi magią, a mama – wzywać pieśniami motyle. Pamiętam, że kiedy mnie obejmowała, sfruwały jej z ramion, ciepłych i miękkich niczym letni dzień.
Właśnie w taki letni dzień przed trzema laty zatonął okręt Radość. Morze było spokojne, niebo przejrzyste. Radość wybrała się w krótki rejs wokół wyspy z okazji święta znanego jako Dzień Unii. Nagle, jakby znikąd, ukazała się wielka fala.
Wraz z okrętem utonęły dwie władczynie Morowii: królowa alkonostów oraz królowa istot człowieczych, a także pięćdziesięciu dworzan, pięćdziesięciu gości, orkiestra składająca się z pięćdziesięciu muzyków i jedna śpiewaczka: moja mama, Zimorodek.
Przypływ zalał tę stronę wyspy, przy której prądy morskie były słabsze – znajdowała się bowiem niżej. Gdy woda się cofnęła, w miejscu, gdzie kiedyś rozciągały się piękne wydmy i urokliwe lasy, pozostało duszne, mroczne, wilgotne i ponure bagnisko. Pejzaż naszej wyspy i naszego życia zmienił się zupełnie.
Niektóre istoty człowiecze, jak można sądzić, zawsze wykazywały podejrzliwość wobec śpiewaczej magii; otóż zaraz po tragedii zaczęły krążyć plotki, wedle których śmiercionośna fala była tak potężna, iż musiała zostać wywołana sztucznie. Czasem szepty te przeradzały się w gniewne okrzyki. Ale ponieważ obie królowe Morowii zginęły, a jedyna ich dziedziczka, królewna Wasza, była za młoda, by objąć rządy, nie wiedziano, co teraz zrobić.
Wówczas na scenie pojawił się Kapitan Ilja. Był on przywódcą niewielkiej grupy królewskich strażników, zwanych bogatyrami, których rola polegała na zapewnieniu bezpieczeństwa rodzinom królewskim, a także samej wyspie. Kapitan Ilja występował donośnie i stanowczo: twierdził, że posiada dowody świadczące o tym, iż falę przypływu wywołało śpiewanie magii – należy je więc kontrolować dla powszechnego dobra, jak podkreślał. Ci, którzy już wcześniej obawiali się magii, chętnie przytaknęli Kapitanowi, on zaś odznaczał się taką umiejętnością przekonywania, że niebawem liczba jego zwolenników istotnie wzrosła.
Sytuacja na wyspie zaczęła się szybko zmieniać. Z każdym dniem Kapitan Ilja poszerzał grono bogatyrów, aż w końcu się zdawało, że strażnicy są wszędzie. Alkonostom najpierw zabroniono śpiewać, a potem przebywać w miejscach publicznych. Wypierano nas coraz głębiej na teren bagnisk.
Mieszkamy tu ze Słowikiem od trzech lat. Nazwaliśmy to miejsce Bagniskami Żałoby, ponieważ przesiąknięte jest atmosferą smutku i tęsknoty – za moją mamą, za naszą wyspą. Mokradła całą swą istotą oddają treść naszych pieśni: ponad mętnymi wodami płaczą pochyłe wierzby, ospałe strumienie pomrukują melancholijnie, świerszcze cykają bez żadnej radości, komary bzyczą posępnie. Nawet mój kolega, ropuch Zwalisty, rechocze tak smutno, że serce pęka.
Mam też przyjaciółkę, bagienną szczurzycę imieniem Wibrys, która się wprawdzie uśmiecha, ale tylko dlatego, że w dzieciństwie wielki krab błotny przebił jej wargę, wskutek czego jedna strona jej ust stale wykrzywia się ku górze. Wibrys często wzdycha i drapie się po brodzie z pewną desperacją, a jej brunatne futro cuchnie tak, że doprowadziłoby do łez nawet skunksa.
A jednak dzięki tym paru latom zamieszkiwania na bagnisku zrozumiałam, że żal nie zawsze musi oznaczać smutek. Gdy w ponure wieczory zapalają się robaczki świętojańskie, a ryby zwane bassami niebieskimi bekają żałośnie, kiedy Słowik obwieszcza swą żałobę, grając na blaszanej gitarze – w mojej duszy zapala się coś na podobieństwo bagiennego gazu, buzuje płomieniem.
Tata mówi, że to nostalgia – tęsknota za minionym szczęściem. Wydaje mi się, że nie można być do końca smutnym, myśląc o wspaniałych czasach – czasach, kiedy mama była z nami i kiedy żyliśmy wśród przyjaciół, zarówno istot człowieczych, jak i alkonostów. Ale jest w tym coś więcej, jak sądzę. Teraz naszym domem są mokradła, również na swój sposób piękne; to wciąż zmieniający się świat błotnych topielisk, połyskliwych wód, które zapewniają nam niezbędną żywność i schronienie.
Zamieszkują je tysiące alkonostów, choć rzadko się z nimi widujemy. Tuż po zatonięciu Radości tworzyliśmy coś w rodzaju wspólnoty, ale kiedy Kapitan Ilja wyznaczył nagrody dla osób, które doniosą o nielegalnym magicznym śpiewie, część alkonostów – w zamian za parę luksusowych drobiazgów – stała się donosicielami. Teraz więc jesteśmy rozproszeni niczym gałązki ze zniszczonego wiatrem gniazda, a wzajemna podejrzliwość nie pozwala nam się do siebie zbliżyć. Choć istnieje pewna nadzieja.
O zmiany walczy Ruch Jedności. Wiem, że pewnego dnia, już niedługo, i ja przyczynię się do jego sukcesu, ponieważ moje imię, Makolągwa, to swego rodzaju proroctwo. Imię nadane mi mocą starożytnej tradycji, nakazującej wykorzystanie śpiewaczej magii dla oznaczenia przyszłości dziecka.
Makolągwy są małe, lecz głośne. Gdy istoty człowiecze i alkonosty jeszcze ze sobą współpracowały przy zagospodarowaniu ustronnej części wyspy, ptaki te występowały na Morowii bardzo licznie. Moje imię podpowiada, że mogę się spodziewać magicznych zdolności znacznie potężniejszych niż jakiekolwiek zakazy śpiewania. A także tego, iż uda mi się (choć nie wiem jeszcze jak) zbliżyć do siebie wszystkich.
Trzy lata minęły od moich dziesiątych urodzin, kiedy to owe magiczne zdolności powinny się były pojawić – i nic. Wiem jednak, że kiedy przyjdą, wyśpiewam taką burzę, która zmieni pejzaż naszego życia na dobre.
Pieśń ta odeśle Kapitana Ilję daleko poza wyspę i ponownie zjednoczy alkonosty i ludzi. Odzyskamy dawne domy, wróci do nas część dawnego życia, znów spotkamy przyjaciół. Ojciec będzie się uśmiechał jak przed laty, kiedy mieszkaliśmy nad roziskrzonym migrującym morzem.Stoję po kolana w błocie i poruszając palcami stóp w ciepłej brei, szukam ślimaków albo jakichś bulw na dzisiejszą kolację. Słowik tkwi niemal bezpośrednio nade mną, na grubym konarze czerwonego klonu, który zwisa nad nieutwardzoną drogą.
Jest późne popołudnie wczesnej wiosny, ale upał panuje większy niż w środku letniego dnia. Promienie słoneczne spływają lawiną i pieką mnie w kark, sprawiając, że pióra na głowie unoszą się w daremnej nadziei na choćby lekki wietrzyk. Powietrze jest parne i ciężkie. Jeśli temperatura choć trochę spadnie, rozpęta się burza z piorunami, na pewno. A deszcz jest nam potrzebny, aby obrzeża bagnisk wróciły do życia.
Przychodzimy ze Słowikiem tutaj, na osłoniętą od wiatru część mokradła, przynajmniej raz w miesiącu. Kiedy wraz z Wibrys i ze Zwalistym szukamy jakiegoś brodu, tata obserwuje drogę z gałęzi drzewa, czekając na załadowany skarbami przejeżdżający wóz.
Podczas naszej ostatniej wizyty w tym miejscu wznosił się wygodny pagórek z trawy, na którym można było usiąść. Obok płynął wąski, ale bystry i czysty potok. Na kościany haczyk przytwierdzony do łodygi wilczomlecza złowiłam wtedy trzy tłuste pstrągi. Łagodny deszczyk zmieniał wszystko w jedno wielkie lśnienie.
Tymczasem wskutek trwających od miesiąca upałów trawiasty pagórek zmienił się w jałowy ugór, popękany i suchy. Otaczające mnie trzciny są łamliwe i żółte, a płytki potok toczy bardzo niewiele mętnej od błota, półstojącej wody, bardziej przypominając kałużę.
Dmucham ku niebu, starając się ochłodzić spoconą skórę na czole, potem ostrożnie przesuwam do przodu prawą stopę i zagłębiam ją w muł. Jak dotąd znalazłam dwanaście dużych ślimaków oraz osiem bulw strzałki wodnej – tłustych, okrągłych i jadalnych – co wystarczy na kilka solidnych posiłków. Gdyby jednak zbiór okazał się większy, mogłabym zrobić z nich mąkę na jutro – najpierw moczyć bulwy w wodzie, a potem prażyć je w promieniach słońca.
Trafiam stopą na jakiś przedmiot, pochylam się i delikatnie wkładam w błoto rękę, czujna na każdy ruch, który może oznaczać ukłucie lub użądlenie. Moje palce zaciskają się na kolejnej bulwie; uśmiecham się, zanosząc ją Zwalistemu. Ropuch dumnie strzeże naszej niewielkiej kupki jedzenia, ulokowanej między dwoma odsłoniętymi korzeniami klonowca. Kiedy dorzucam znalezisko do pozostałych, rechocze z uznaniem, a potem mieczonogą powoli blokuje drogę jednemu z uciekających ślimaków.
Zwalistego i Wibrys poznałam dwa lata temu – właśnie atakował ich gigantyczny krab błotny. Ropuch, wielkości mniej więcej mojej pięści, próbował bronić Wibrys, która była wówczas małą szczurzycą rozmiarów połowy ludzkiej dłoni. Żadne z nich nie miało szans z napastnikiem, stworzeniem tak rozłożystym, że swą szerokością przekraczało długość mojego ramienia. Zaczęłam machać i tłuc o siebie kilkoma kijami, aby odstraszyć kraba. Niestety, jak się okazało, Zwalisty i Wibrys zostali wtedy ranni.
Ten pierwszy stracił w ataku prawą przednią kończynę. Zaopiekowałam się nim, karmiłam go żukami i świerszczami, gdy dochodził do siebie, a potem ze zdumieniem obserwowałam, jak w miejsce urwanej łapy wyrasta mu długa, kolczasta nowa chrząstka. Nazywam ją mieczonogą, dzięki niej Zwalisty pełza równie dobrze jak każda inna ropucha, potrafi już sam chwytać ofiary. Woli jednak trzymać ze mną, choć mógłby odejść w dowolnej chwili.
Zwalisty podnosi na mnie wzrok, mruga jednym wystającym okrągłym okiem, po czym macha mieczonogą w kierunku ślimaka uciekiniera, jakby go ostrzegał przed ponowną próbą. Dziękuję przyjacielowi skinieniem głowy i pochylam się, aby podrapać Wibrys po karku.
Zwykle szczurzyca zajmuje się badaniem gruntu razem ze mną, dziś jednak – z powodu upału – padła jak kawka, leży na płask i przysypia. Wibrys jest już dorosła, wielkości dużego, tłustego kota. Widzę jej sterczące tylne łapy z błoną pławną oraz biały pysk spoczywający na brunatnych przednich kończynach. Z obu stron pyska wyrastają długie białe antenki wąsów, oczy ma półprzymknięte dla ochrony przed blaskiem słońca, wskutek czego wygląda na spokojniejszą, niż jest w istocie.
Wibrys od zawsze odznaczała się nerwowym usposobieniem, być może ze względu na pamiętną napaść kraba z jej szczenięcych lat. Podobnie jak Zwalisty, ona również jest niezależna i samodzielna, może odejść w dowolnej chwili, ale nigdy nie porzuca mojego boku. Oba zwierzęta trzymają się blisko, łączy je bowiem szczególna więź oraz własny sposób komunikacji. Kiedy ropuch klepie szczurzycę mieczonogą, ona warczy coś w odpowiedzi. Ja również dysponuję swoistą metodą komunikowania się z tą dwójką: zazwyczaj wiem, co czują, dzięki ich postawie i gestom.
Wibrys chrząka, nie podnosząc oczu, co oznacza, że chciałaby już wrócić do naszego drzewnego domu, w chłodniejszej części bagniska. Sterczymy przy tym czerwonym klonowcu od co najmniej godziny, a nie minął nas jeszcze ani jeden wóz. Słowik, tkwiący bez ruchu na gałęzi, cały czas intensywnie wpatruje się w drogę. Nic nie wskazuje na to, by zamierzał zrezygnować.
– Już niedługo, Wibrys – szepczę optymistycznie, po raz kolejny drapiąc ją po głowie, po czym wracam do swojej mulistej kałuży. Gdy tylko zanurzam w niej nogi, coś niewidzialnego łapie mnie za duży palec i kłuje tak mocno, że muszę zacisnąć zęby, aby nie wrzasnąć.
Unoszę wysoko stopę. Marszczę czoło na widok bagiennego kraba, który zwisa mi z wielkiego palca u nogi – na szczęście łotr puszcza i niezdarnie odbiega. To mały osobnik, nie większy od mojej dłoni, mimo to Wibrys zaczyna popiskiwać i wywracając w panice oczami, chowa się w dziurze pod korzeniem klonowca.
– Wszystko dobrze. – Próbuję ją uspokoić, jednocześnie poruszając ukłutym palcem, żeby zmniejszyć ból.
Siedzący na gałęzi Słowik wydaje z siebie dźwięk podobny do gruchania gołębia, a potem wyciąga lewe ramię otwartą dłonią w dół, co stanowi sygnał do zachowania ciszy i znalezienia sobie kryjówki. Podpełzam do Wibrys, przykładam palec do ust z prośbą o całkowite milczenie, a potem sama zagłębiam się między korzenie i trzciny.
Umiem się dobrze kamuflować na tym bagnisku, ale odnoszę wrażenie, że przez wszystkie lata to ono mną zawładnęło, nie odwrotnie. Pióra na mojej głowie, krótkie i puszyste, były kiedyś czerwono-białe. Po paru ostatnich linieniach – kiedy stare lotki odpadają i wyrastają nowe – zmieniły barwę na błotnistobrązową oraz glonozieloną. Skóra, niegdyś jednolicie różowawobiała, jest teraz pokryta brązowo-zielonymi piegami i przypomina cętkowaną wodę w kałużach u stóp brzóz. Wskutek linienia ciało alkonostów często zmienia barwę (szczególnie ich pióra), a to w jednym celu – aby zlać się z otoczeniem albo się z niego wyróżnić.
Niekiedy wydaje mi się, że bagnisko wnika też w głąb mojego ciała. Czuję tam jego ruchy, czuję, jak wzbiera. Trudno to wyjaśnić, ale chodzi mniej więcej o to, że gdy zbliża się przypływ, a poziom wody się podnosi – oddycha mi się łatwiej. Kiedy dzieje się na odwrót, ogarnia mnie rosnące napięcie. Może właśnie dlatego tutaj, w tej suchszej, peryferyjnej części mokradła, jestem mocno zdenerwowana. Przypuszczalnie także ze względu na to, co zrobimy ze Słowikiem, gdy tylko pojawi się wyładowany skarbami wóz.
Wstrzymuję oddech, ponieważ dociera do mnie stukot podkutych kopyt, któremu towarzyszy skrzypienie drewnianych kół na piasku. Słowik nadal wyciąga rękę z dłonią skierowaną w dół. Nie wychylać się. Delikatnie unoszę głowę, żeby zlustrować konia i powóz.
Zbliżają się od strony Spark, położonego godzinę drogi stąd, w osłoniętej od wiatru, niższej części wybrzeża. Na lśniącym, dobrze naoliwionym pojeździe siedzi dwóch dumnie wyprostowanych ludzi. Zaczynam się uśmiechać, bo to najtłustsze z gołębi – tak Słowik nazywa królewskich dworzan zamieszkujących Kompleks Pałacowy Pero.
Obaj dworzanie to mężczyźni, wysocy, barczyści, ubrani w luksusowe niebieskie jedwabie, noszący złotą biżuterię, na którą stać wyłącznie najbardziej wpływowych. Ich wóz wyładowany jest pakunkami, torbami i skrzyniami. Nietrudno się domyślić, że cały dzień robili zakupy na targu w Spark, a teraz wracają do domu, do pałacowego kompleksu położonego niecały dzień drogi stąd, po wietrznej stronie wyspy – tej najbardziej górzystej.
Słowik zaczyna śpiewać. Wpatruję się weń w zadziwieniu. Jest piękny ten mój ojciec. Głos ma słodszy od jakiegokolwiek dźwięku na ziemi, delikatniejszy i świetniejszy niż muzyka płynąca z instrumentów, gardeł alkonostów lub istot człowieczych. Słodszy od śpiewu ptaków.
Pióra na jego głowie są czerwonawobrązowe, jak gęsty muł na porośniętych żurawiną mokradłach, i opadają mu poniżej ramion. Kiedy mieszkaliśmy w Spark, mieniły się jaskrawymi barwami, opalizowały – dziś to już prawie przeszłość. Ale to dobrze, ponieważ tutaj musi ciągle siedzieć w mroku, w cieniu, niewidoczny. Z powodu bytowania poza domem jego rudobrunatna skóra zrobiła się szorstka i pomarszczona, a oczy zmieniły się w ogromne ciemne sadzawki, na których unoszą się smutek i ból związane z losem wygnanych na bagna alkonostów. Piękno mojego ojca jest jednocześnie opowieścią, przekazuje jego historię.
Pieśń Słowika płynie i unosi się w powietrzu niczym woń klonu. On sam spoczywa na gałęzi zgarbiony jak sęp, trzyma się jej mocno szponiastymi stopami. Nigdy nie widziałam, by jakiś inny alkonost miał takie nogi jak mój ojciec.
Pamiętam, że kiedy mieszkaliśmy w Spark, wszyscy – zarówno alkonosty, jak i istoty człowiecze – podziwiali stopy mojego taty oraz skrzydła mojej mamy. Ptasie cechy uważano wówczas za cenny dar od naszych przodków. Dzisiaj jednak wszyscy, którzy owe cechy wykazują, a więc mają pióra, muszą się ukrywać przed ludźmi i unikać siebie nawzajem z obawy przed szpiegami Kapitana Ilji.
Bogatyrowie często patrolują bagna, a każdy alkonost, na którego padnie choćby podejrzenie o śpiewanie magii, zostaje aresztowany i umieszczony w Twierdzy – potężnie ufortyfikowanej, silnie strzeżonej budowli o niebotycznych kamiennych murach. Wzniesiono ją w Górach Niemagicznych wkrótce po objęciu na Morowii władzy przez Kapitana Ilję; nikt, kogo tam wtrącono, już nie powrócił.
Aby więc nie nadziać się na bogatyra lub kogoś w tym rodzaju, udoskonaliliśmy ze Słowikiem sztukę umykania, bycia niezauważonym: nikniemy w mulistej wodzie lub wspinamy się bezgłośnie na drzewa. Czasami, gdy strażnicy nie mają na sobie czaroodpornych żelaznych hełmów, ojciec ukrywa nas śpiewem – tak jak robi to teraz.
Jego umiejętności polegają na hipnotyzowaniu i zauraczaniu pieśnią, ale działają tylko na tego, na którego Słowik patrzy. Dlatego ja nic w tej chwili nie odczuwam. Przed zatonięciem Radości tata pracował w szpitalu w Spark, łagodząc ból cierpiących pacjentów, uspokajając tych, którzy się bali. Wiem, że tęskni za dawnymi obowiązkami, za możliwością wykorzystywania magii w innym celu niż ten, który zamierzamy właśnie zrealizować.
Powolna, słodka pieśń wprowadziła już w trans konia i obu dworzan o szklistych oczach. Zatrzymują powóz tuż pod klonem. Słowik, nadal śpiewając, obraca rękę dłonią do góry. Do dzieła. Czas na złodziejskie rzemiosło.Uniesieniem ramienia sygnalizuję Wibrys i Zwalistemu, żeby nie ruszali się z miejsc, a potem wyłażę z kryjówki. Bezszelestnie zakradam się na gruntową drogę. Siedzący na wozie dworzanie nie widzą mnie ani nie słyszą, zbyt są otumanieni pieśnią Słowika.
Nie jestem ani mała, ani szczególnie lekka – dorównuję wzrostem człowiekowi w moim wieku – lecz na bagniskach dowiedziałam się, jak być niewidzialna, poruszać się zwinnie jak woda. Sunę na tył powozu, pozwalam oczom błądzić po pakunkach i skrzyniach.
Słowik nauczył mnie selekcjonować to, co kradnę. Szukam kilku niewielkich, ale cennych przedmiotów, które łatwo będzie zanieść Echo, przywódczyni Ruchu Jedności. Robi ona wiele, by w przyszłości żyło się nam wszystkim lepiej. Echo wymieni ukradzione przeze mnie skarby na rzeczy ważne i przydatne, o które trudno na bagnisku – leki, narzędzia, koce – a potem rozda je najbardziej potrzebującym alkonostom.
Skarby, które podkradam, służą też do finansowania tajnych operacji. Nie w pełni rozumiem, o co w nich chodzi – są przecież tajne – wiem jednak, że mają na celu odsunięcie Kapitana Ilji od władzy, a także zbudowanie wspólnoty alkonostów i istot człowieczych. Abyśmy znów żyli razem, szczęśliwiej.
Niestety operacje prowadzone na przestrzeni ostatnich trzech lat na nic się nie zdały. Może jakaś następna odniesie wreszcie sukces? A jeśli nie, to gdy uzyskam swoje zdolności magicznego śpiewu, ja sama stanę na czele misji, która zmieni wszystko. Upewnia mnie w tym związane z moim imieniem proroctwo: dostąpię magii potężniejszej i bardziej dalekosiężnej, niczym pieśń makolągwy, która znów połączy alkonosty i istoty człowiecze. Jednak do tego czasu, aby wesprzeć Ruch Jedności, muszę uprawiać złodziejski fach na krańcach bagien.
Mój wzrok pada na skromny pakunek ze znakiem firmowym jubilera Turkusa. Znakomicie! Biorę go do ręki. Jest ciężki jak na coś tak małego. Na myśl o kryjących się w środku cennych rzeczach uśmiecham się szeroko.
Wszystko inne pozostawiam nienaruszone. Słowik mówi, że jeśli będziemy kraść tylko trochę, i to wyłącznie od najbogatszych dworzan, nawet tego nie zauważą. A jeżeli zauważą, to pomyślą, że im się zawieruszyło albo – w najgorszym razie – padło ofiarą złodziei kieszonkowych na targu. Ważne, aby nie brali pod uwagę rabunku na tej trasie, ponieważ wówczas groziłyby nam nasilone patrole bogatyrów, komplikując cały proceder. W trudniejszym położeniu znalazłby się także Ruch Jedności.
Powinnam się wycofać w kierunku korzeni klonowca, nie mogę się jednak oprzeć dalszemu badaniu wozu, bliżej miejsca, gdzie siedzą dworzanie. Na ich twarzach gości delikatny uśmiech oczarowania śpiewem Słowika. Jeden ma na palcu pierścień z błyszczącym klejnotem, wielkim jak jeżyna.
Wiem, że tata tego nie pochwali, ale zsuwam pierścień z palca człowieka. Potem, niewiele się zastanawiając, wsuwam rękę do torby drugiego z dworzan i wyciągam z niej mały mieszek z monetami. Ci ludzie są tak bogaci, że z pewnością nie zauważą paru brakujących rzeczy, a nam przecież przyda się każde wsparcie. Monety w mieszku oraz pierścień z klejnotem pomogą przetrwać wygnanym na bagna alkonostom, a może nawet sfinansować misję, która pozwoli nam w końcu wrócić do domów.
Przez głowę przelatują mi wspomnienia z życia, jakie wiodłam w Spark. Siedzę z rodzicami na balkonie. Zielone zasłony, delikatne jak skrzydła ważki, powiewają na najsłabszym wietrze. Czuję dolatującą z kamienistego wybrzeża słodką woń kwiatów modraka morskiego. I słyszę śpiew mojej mamy.
Wszystko było w niej jasne i lekkie jak blask słońca. Na tę myśl moje serce przyspiesza, jakbym wypełniała teraz osobistą tajną misję. Nie mogę pozwolić, żeby Słowik zobaczył mnie w tym stanie – rozpamiętującą – ponieważ to by tylko pogłębiło jego żałobę. Chowam więc wspomnienia do intymnej skrytki i gładzę je niczym polerowane klejnoty.
Pamiętam odwiedziny u naszych najbliższych przyjaciół – Lilijki, Gliny i Srebrnego. Mama i Lilijka zaśmiewały się tak, że trząsł się cały pokój. Pamiętam rodziców siedzących obok siebie na plaży w Spark, obejmujących się ramionami, podczas gdy ja grałam w piłkę z Pokrzywnicą, Ziębą oraz innymi kolegami ze szkoły albo budowałam zamki z piasku w towarzystwie mojej ówczesnej najlepszej przyjaciółki Hero. Uśmiecham się do tych wspomnień, a także do myśli, iż kradzione teraz skarby mogą pomóc tacie i mnie w odzyskaniu choćby części dawnego szczęścia.
Zadowolona z łupów, cofam się chyłkiem do miejsca, w którym czekają na mnie Wibrys i Zwalisty. Miny mają nietęgie. Słowik zmienia melodię swej pieśni na żywszą. Oczy konia i obu dworzan pozostają szkliste, ale zwierzę zaczyna stąpać w kierunku kompleksu pałacowego. Wszyscy wyjdą z transu daleko stąd, niczego nie będą pamiętać.
Słowik huśta się na gałęzi, potem z niej zeskakuje i idzie ku mnie. Jego ruchy są niezgrabne, ptasie. Zawsze był wysoki i chudy, a zarazem silny i zwarty. Dopiero po zatonięciu Radości pochylił się niczym trawa na wietrze, w ciągu jednego dnia postarzał się o tysiąc lat, stracił nieodłączny uśmiech. Marszczy teraz brwi – z niepokoju. To dlatego, że wzięłam pierścień i mieszek, wiem o tym. Ale wiem też, że tutaj słowem o tym nie wspomni. Zaczeka, aż będziemy stosunkowo bezpieczni w naszym drzewnym domu.
Tata przekrzywia głowę – to znak, że powinniśmy już iść – i szybko znika w cieniu rzucanym przez klon. Podchodzę do wystających korzeni, gdzie Wibrys i Zwalisty wypatrują mnie niecierpliwie. Podnoszę torbę, którą w zeszłym roku utkałam z włókiem pokrzywy, i chowam w niej mieszek na monety oraz skradzioną paczuszkę. Już mam dodać do nich pierścień, ale jest tak ładny, że postanawiam wsunąć go sobie na kciuk. Łatwiej mi będzie go podziwiać podczas marszu.
Zwalisty patrzy, jak pakuję również ślimaki i bulwy, wydaje aprobujący rechot, po czym podpełza do Wibrys. Ilekroć pokonujemy długie dystanse przez bagna, on zawsze podróżuje na jej głowie, siedząc między małymi okrągłymi uszami.
Ruszam za Słowikiem. Wibrys depcze mi po piętach, Zwalisty nie odrywa uważnych oczu od ścieżki. Co chwila zerkam na trefny pierścionek. Jest złoty, z wielkim, szlifowanym wielopłaszczyznowo kamieniem. Klarownym, choć po jego powierzchni – niczym maleńkie tęcze – śmigają jasne, kolorowe smugi.
– Czy to brylant? – szepczę. Na samą tę myśl serce mi przyspiesza. Nigdy dotąd nie ukradłam niczego równie cennego.
Słowik odwraca się i spogląda na pierścień. Jedna z jego ciemnych pierzastych brwi wygina się w łuk. Zdejmuje mi biżuterię z palca, bada ją uważnie.
– Chyba tak, Makolągwo. Barwny, o wysokiej wartości. – Brew mu opada. – Zauważą jego brak. Mówiłem ci coś o właściwych metodach okradania dworzan? Będą podejrzewać użycie śpiewaczej magii. Zwiększą częstotliwość patroli bogatyrów, jeszcze więcej naszych ześlą do Twierdzy. Ruch Jedności stracił już zbyt wielu członków. A jeśli bogatyrowie aresztują Echo? Albo mnie?
Na myśl o pojmaniu ojca zdejmuje mnie zimny strach.
– Nie pozwolę im na to! – stwierdzam stanowczo.
Tata przygląda mi się w milczeniu, z niepokojem w oczach. Wiem, że jego zdaniem nie jestem zdolna przeciwstawić się bogatyrom, martwi się też, co by się ze mną stało, gdybym została na bagnach sama. Po raz milionowy żałuję, że moje śpiewacze magiczne zdolności jeszcze się nie zbudziły. Nie czułabym się taka bezsilna i bezbronna.
Dopadają mnie wyrzuty sumienia z powodu kradzieży klejnotu, ale próbuję je ignorować.
– Skoro ten pierścień jest tak cenny, to pomyśl, jak bardzo może wspomóc nasz ruch!
Słowik otwiera usta, jakby chciał odpowiedzieć, lecz tylko oddaje mi drogocenny przedmiot, odwraca się i rusza w dalszą drogę.
– Pomyśl, jak bardzo może wspomóc Ruch Jedności! – powtarzam, doganiając go biegiem. Denerwuje mnie, kiedy tata nie dzieli się ze mną swoimi opiniami. W sumie niewiele mówi o czymkolwiek, wskutek czego nasze problemy zdają się jeszcze większe.
A kiedy Słowik się nie odzywa, to znaczy, że ja też muszę milczeć. Jego milczenie zakłada mi knebel na usta. Gdyby tylko zechciał coś powiedzieć, oboje poczulibyśmy się lepiej – zwłaszcza jeśli chodzi o naszą żałobę.
Rozpacz mojego ojca jest tak wielka, że przytłacza mój ból niczym poranna mgła moczary. Jest ciężka, głęboka, trudno przez nią cokolwiek zobaczyć – skoro więc Słowik jest ciągle pogrążony w żalu, nie widzi ani mnie, ani mojej żałoby. Wpatruje się wyłącznie w przeszłość, sam, nie rozumiejąc, że ja też bym chciała ją odwiedzać, razem z nim. Gdyby mi tylko pozwolił.
Trudny to dla mnie czas. Pragnę dysponować magicznymi umiejętnościami, aby wyśpiewać swój ból, aby śpiewem odzyskać ojca, zbliżyć nas do siebie. Niestety muszę się ograniczać do szukania ślimaków, gotowania czy opowiadania różnych historii Wibrys i Zwalistemu. Jedyne, co mogę zrobić, to czekać, aż Słowik znajdzie w końcu drogę do teraźniejszości.
Dotykam jego ramienia.
– Może dzięki temu pierścieniowi uda się sfinansować misję, która zapewni nam powrót do domu, do Spark? – szepczę. – Ty mógłbyś znów podjąć pracę, ja naukę w szkole. Spotkalibyśmy dawnych przyjaciół, znajomych. Wieczorami moglibyśmy siadać na balkonie, obserwować morskie ptaki, przypatrywać się innym Pływającym Wyspom.
Słowik odwraca się do mnie. W jego oczach lśnią słone łzy; natychmiast wpadam w panikę, że spotęgowałam jego ból. Niepotrzebnie mówiłam o balkonie, na którym mama tak lubiła śpiewać! Lecz on wpatruje się we mnie z troską. Czuję zalew ulgi, ponieważ tata jest tu i teraz, nie pochłonęła go kraina wspomnień.
– Ruch Jedności ma kłopoty, Makolągwo – odzywa się łagodnie. – Kiedy ostatnio odwiedziłem Echo, powiedziała, że sytuacja jest beznadziejna.
Marszczę brwi. Szkoda, że wcześniej mnie o tym nie poinformował – a przecież od tej wizyty minął prawie miesiąc – ale daruję sobie wymówki. Słowik nie opowiada mi o swoich rozmowach z Echo, ponieważ sądzi, że mógłby mnie narazić na niebezpieczeństwo. Znowu unoszę pierścionek.
– I tak cieszmy się, że go mamy. Coś tak cennego na pewno się przyda.
Ojciec kręci głową.
– Nie rozumiesz, Makolągwo. Bardzo wielu współpracowników Ruchu skończyło w Twierdzy, zbyt wielu. I są to zarówno alkonosty, jak i ich ludzcy sojusznicy. Teraz wszyscy boją się cokolwiek robić. Albo prawie wszyscy. Jesteśmy bezradni.
– To nieprawda. – Trzęsącą się ręką wciskam pierścień do torby. – Zawsze można coś zrobić. – Zadzieram brodę, staram się brzmieć przekonująco mimo wewnętrznych wątpliwości. – Musimy dalej walczyć o jedność. – Nagle coś sobie uświadamiam, wytrzeszczam oczy. – Ty sam musisz być tego zdania, bo inaczej czemu nadal byś chodził na złodziejskie wyprawy?!
– Dziś nie kradliśmy dla Ruchu Jedności, Makolągwo. Wpadłem na pewien pomysł. – Słowik spogląda na swoje długie, szponiaste stopy, marszczy czoło. Przez tę jego minę mam poczucie, jakbym tonęła w głębokim, ssącym mule.
– Jaki? – pytam nerwowo.
– Chciałbym ci coś zaproponować – oświadcza cicho ojciec. – Nie musisz odpowiadać od razu. Zastanów się, masz na to całą drogę do drzewnego domu. Porozmawiamy po kolacji.
Ja też marszczę czoło, jak on.
– Mówię serio, Makolągwo. – Słowik podnosi głowę. – Właściwie to wiem, jaka będzie twoja pierwsza reakcja, ale chciałbym, abyś się dobrze namyśliła. Biorąc pod uwagę fatalną kondycję Ruchu Jedności oraz fakt, że twoje magiczne zdolności się nie obudziły…
– Jeszcze – przerywam. – Moje magiczne zdolności jeszcze się nie obudziły.
– …a także to, że powinnaś mieć prawdziwe dzieciństwo i… – kontynuuje tata.
– No mów! – krzyczę.
– Moglibyśmy wymienić ten pierścień na łódź. Żaglową, z kokpitem, taką, jakich używają morscy rybacy. Cumują na bagiennych płyciznach na Przystani. Jestem pewien, że któryś chętnie dokona transakcji.
– Niepotrzebna nam żaglówka! – Marszczę brwi jeszcze bardziej.
– Wyjechalibyśmy z Morowii i zaczęli wszystko od nowa na jednej z Pływających Wysp. Bujan dryfuje daleko, ale Eldowia często bywa tak blisko, że można tam dopłynąć. – Nim zdążę zareagować, Słowik odwraca się i podejmuje marsz.
Miał rację – w pierwszym odruchu zamierzałam powiedzieć „nie”. Z tysiąca powodów. Bardzo mało wiemy o Eldowii, o Bujanie jeszcze mniej. Na obu tych wyspach postawiło stopę niewiele osób, a ci, którzy wrócili, opowiadali sprzeczne historie. Według jednych na Eldowii alkonosty żyją w harmonii z jaszczuroludźmi. Według drugich jaszczuroludzie albo są niebezpieczni, albo wcale nie istnieją. Natomiast o Bujanie krąży tyle dziwacznych opowieści, że nie wiadomo, którym wierzyć.
Tak czy owak, naszą ojczyzną jest Morowia, zawsze nią była. Wszystkie moje wspomnienia związane z mamą są zakorzenione tutaj. To tu mieszkają też nasi przyjaciele – alkonosty ukrywające się na mokradłach tak jak Słowik i ja, oddzieleni od nas ludzie po drugiej stronie wyspy. Znów chciałabym ich wszystkich zobaczyć.
Chcę odzyskać swoje dawne życie, nie pragnę nowego, gdzieś indziej. Wyjazd z Morowii odebrałby mi to, o czym marzyłam przez ostatnie trzy lata.
Skoro Ruch Jedności nie potrafi zjednoczyć mieszkańców naszej wyspy, zrobię to ja, gdy tylko uzyskam magiczne zdolności. Ciężko pracuję, aby wreszcie przyszły. Codziennie ćwiczę śpiew, korzystam z zaleceń pozostawionych przez mamę, aby poprawić głośność, kontrolę i skalę głosu. Mruczę pod nosem, intonuję, wykonuję skale i całe pieśni, nawet bawię się odgłosami w rodzaju bzyczenia czy pstrykania, rozpaczliwie próbując poczuć magię w gardle lub w otaczającym mnie powietrzu. Ona się wkrótce zbudzi. Po prostu musi.
Idę dalej za Słowikiem, moje ruchy są prawie tak niezgrabne i szarpane jak jego – ze złości. Wibrys rzuca na mnie okiem, widać w nim dezorientację i troskę. Zwalisty wydaje z siebie poirytowane „fuuj”, ponieważ prawie spada z głowy szczurzycy.
– Wszystko w porządku – mruczę do siebie i do nich. – Przed chwilą Słowik zaproponował coś głupiego.
Spoglądając na Wibrys i Zwalistego, uświadamiam sobie, że stanowią kolejny powód, dla którego nie mogę nigdzie wyjechać. Są teraz członkami naszej rodziny, a przecież muszą mieszkać tu, na bagnach, nie na jakiejś łodzi albo wyspie, o której nic nie wiemy.
Kiedy odzyskamy dawny dom w Spark, będę przynajmniej mogła odwiedzać Zwalistego i Wibrys na mokradłach. Gdybyśmy opuścili Morowię – nigdy więcej bym ich nie zobaczyła. Ani żadnego z pozostałych przyjaciół. Już nie wracałabym ze szkoły z Mucharką Srebrną, nie grałabym w piłkę z Pokrzywnicą i Ziębą, nie słyszałabym naszego starego sąsiada z piętra wyżej, pana Skowronka, jak cicho rozmawia ze swoim ulubionym skalarem.
Niewiarygodne, że ojciec w ogóle zaproponował wyjazd z naszej wyspy, pozostawienie przyjaciół swojemu losowi. Nie, trzeba tu zostać, rozwiązywać problemy na miejscu, a nie uciekać!
Z każdym krokiem moja stanowczość wzrasta. Nie mogę pozwolić, żeby Słowik nas stąd zabrał. Muszę wymyślić, jak go przekonać do pozostania. I to jeszcze zanim dotrzemy do drzewnego domu, ponieważ na wtedy zaplanował całą rozmowę.
Nie mogę jednak powiedzieć tacie, że moją główną motywacją są wspomnienia o mamie – to by go tylko zdenerwowało. Staram się więc wskazać inne przyczyny mojej niechęci do opuszczenia wyspy: łączność z przyjaciółmi, dom, miejsca, które kocham.
Jak to się często zdarza, kiedy rozmyślam o przeszłości i przyszłości, na powierzchnię wypływają obrazy związane z Hero. Nie wierzę, by ten rozdźwięk między nami trwał wiecznie. Na pewno można to w jakiś sposób zakończyć. Bardzo tęsknię za swoją najlepszą przyjaciółką; chwilę, w której się poznałyśmy, pamiętam tak wyraźnie, jakby wydarzyła się wczoraj…