- W empik go
Zakochana w Barcelonie - ebook
Zakochana w Barcelonie - ebook
Gosia, czterdziestoletnia wykładowczyni historii Hiszpanii, wyjeżdża na trzymiesięczne stypendium do Barcelony. Niedawno rozwiedziona, szuka możliwości spojrzenia na swoje dotychczasowe życie ze świeżej perspektywy i traktuje ten wyjazd jako szansę na nowy początek. Zbierając materiały na temat hiszpańskiej wojny domowej, przechadza się po Barcelonie, odkrywając przed czytelnikiem fascynujące elementy tego pięknego miasta – jego historię, zabytki, lokalne tradycje, a także kuchnię. Jednak w Barcelonie czekają na nią nie tylko turystyczne atrakcje, ale przede wszystkim niezwykli ludzie. Wśród nowych znajomych jest lekarz weterynarii Marc, wykładowczyni uniwersytecka Montse i przewodniczka miejska Laia. Spacery i rozmowy z nimi pozwalają Gosi poznać życie codzienne Katalończyków, ich radości i problemy. Być może to właśnie teraz nadszedł czas na prawdziwą przyjaźń, a może i miłość...
Już w pierwszych dniach udała się do Dzielnicy Gotyckiej, najstarszej części miasta, plątaniny wąskich uliczek, pełnych niezwykłych sklepików, barów, restauracji i galerii sztuki, gdzie obok pozostałości murów rzymskich z IV wieku wznosiły się kamienne średniowieczne budowle, wśród których wyróżniała się katedra św. Eulalii. Ta niezwykła świątynia, budowana przez kilka wieków, łączyła w sobie gotyckie wnętrze o pięknych łukach w barwie miodu z jasną neogotycką fasadą od strony zachodniej. Wnętrze katedry zachwyciło Gosię, która nie spodziewała się ujrzeć tak wspaniałych organów i tylu kaplic ‒ było ich prawie trzydzieści ‒ ozdobionych gotyckimi, renesansowymi i barokowymi ołtarzami, pokrytych złotem przywiezionym z Ameryki przez Kolumba, który wieki później, stojąc na wysokiej kolumnie blisko portu, zdawał się wskazywać drogę kolejnym śmiałkom.
Anna Wawrykowicz jest hispanistką, autorką wielu podręczników do nauki języka hiszpańskiego. Napisała także kilka książek o Wrocławiu (albumy, przewodniki) oraz dwie powieści o Hiszpanii: „Miasto niebieskich witraży” (o mieście León) i „Kangur w Madrycie”. Jej pasje to fotografia, podróże i dobre kino.
www.annawawrykowicz.info
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-775-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pomóc ci? – zapytała, podchodząc do stolika.
– Tak, bardzo proszę. Nie rozumiem, jak działa ta wyszukiwarka.
Kobieta pochyliła się nad komputerem i zaczęła wyjaśniać Gosi, w jaki sposób może odnaleźć książki, których szuka. Okazało się, że komputery miały ustawione jako pierwszy język kataloński, którym posługiwano się nie tylko w domu czy na ulicy, ale także w szkołach, urzędach i telewizji. W czasach dyktatury generała Franco obowiązywał surowy zakaz jego używania, czego pilnowała wszechobecna cenzura, nieposłuszeństwo zaś groziło więzieniem, a nawet karą śmierci. Kataloński uznany został za „język antyhiszpański i niepatriotyczny”, podobnie jak baskijski i galisyjski. Wprowadzając ten zakaz, Caudillo miał nadzieję, że doprowadzi nim do likwidacji kultur mniejszości narodowych, chciał bowiem panować nie tylko nad całym terytorium Hiszpanii, lecz także nad umysłami i duszami jej mieszkańców. Fakt, że Hiszpania powstała w wyniku połączenia kilku królestw z odrębnymi językami, obyczajami i tradycjami, nie miał dla niego znaczenia. Po jego śmierci kataloński stał się – obok hiszpańskiego – językiem urzędowym, natomiast już czterdzieści lat po represjach wahadło przechyliło się na drugą stronę i teraz w Katalonii rzadko kiedy można było zobaczyć w miejscu publicznym napis po hiszpańsku. Nawet w Muzeum Historii Barcelony, do którego Gosia poszła kilka dni po przyjeździe, wszystkie objaśnienia były tylko po katalońsku. Mogliby chociaż dodać coś po angielsku – pomyślała rozżalona, próbując zrozumieć tekst umieszczony w gablotach.
Teraz, siedząc przed komputerem, spojrzała z wdzięcznością na stojącą obok kobietę. Była to szczupła niewysoka brunetka, około czterdziestki, miała na sobie dżinsy i jasną bluzkę, na którą nałożyła granatowy sweter. Swoją skórzaną torbę postawiła obok stolika z komputerem. Po krótkiej rozmowie z nieznajomą, której jasna cera i blond włosy, a także wyczuwalny obcy akcent wskazywały, że jest cudzoziemką, brunetka schyliła się po torbę i odwróciła się, jakby zamierzała wyjść z sali. Jednak w jej powolnych ruchach Gosia odczytała pewne wahanie i poczuła, że kobieta, tak jak ona, nie chce zakończyć tej znajomości, znajomości, która wprawdzie jeszcze się tak naprawdę nie zaczęła, ale chyba obie pomyślały, że te kilka zdań, które zdążyły wymienić, dają szansę na bliższe poznanie. Nauczona doświadczeniem z poprzednich stypendiów Gosia wiedziała, że zawieranie znajomości z Hiszpanami, stereotypowo uznawanymi za otwartych i przyjaznych, nie jest wcale proste, i od chwili przyjazdu obawiała się, że jedyną osobą, z którą będzie rozmawiała przez najbliższe miesiące, pozostanie jej gospodyni, wyniosła Katalonka o dziwnym imieniu Nuria, która z racji wieku mogłaby być jej matką.
– Słuchaj, jak masz na imię? – odezwała się nieznajoma, która pierwsza pokonała swoje wahanie.
Gosia szybko odpowiedziała:
– Marga – i dodała: – Jestem tu na stypendium Ministerstwa Spraw Zagranicznych. A moją tutorką jest Amparo Rodríguez Silva.
– Amparo? Ale ona właśnie wyjeżdża do Stanów!
– Wiem, rozmawiałam z nią trzy dni temu. Powiedziała mi, że spotkamy się po jej powrocie, a na razie mam sobie sama zorganizować pobyt. – Gosia nie dodała, że jej tutorka nie omieszkała pochwalić się swoją najnowszą publikacją, po którą skierowała stypendystkę do księgarni uniwersyteckiej. Gosia nie tylko nabyła polecaną książkę, ale zauważyła na półkach wiele ciekawych pozycji, po które zamierzała wrócić w najbliższym czasie.
– Ja, jak na Katalonkę przystało, mam na imię Montserrat, czyli Montse – przedstawiła się z uśmiechem kobieta. – Może pójdziemy gdzieś na kawę? Dziś już skończyłam zajęcia ze studentami.
W małym barze niedaleko zabytkowego budynku uniwersytetu, gdzie można było spotkać zarówno wykładowców, jak i studentów, często pochłoniętych wspólną rozmową, spędziły dłuższą chwilę, pijąc cortado, kawę z odrobiną mleka, którą od pewnego czasu Gosia zamawiała najczęściej, ponieważ gdzieś wyczytała, że codzienne jej picie pomaga zwalczyć stres i zapobiega depresji. Ostatni rok przed wyjazdem był bardzo trudny i gdyby nie pomoc Jeremiego i bratowej, którzy wspierali ją w czasie rozwodu, a teraz zajęli się jej córką, Gosia nie byłaby w stanie wyjechać na to stypendium, będące dla niej ostatnią szansą na zebranie materiałów do doktoratu.
W czasie rozmowy Gosia dowiedziała się, że Montse pracuje na uniwersytecie, gdzie udało się jej otrzymać etat tylko dzięki temu, że faworyzowany przez kierownika katedry kolega – „Musimy go popierać, bo nie zajdzie w ciążę i nie porzuci badań” – nie napisał w terminie pracy doktorskiej i musiał odejść z uczelni oraz że tematem jej badań jest literatura hiszpańska XX wieku, przede wszystkim powieść powojenna, obejmująca okres dyktatury generała Franco.
– Gdzie mieszkasz? – zainteresowała się Montse. – W akademiku chyba nie ma miejsc w środku roku akademickiego.
– Tak, Amparo uprzedziła mnie o tym i jeszcze przed przyjazdem znalazłam przez Internet ciekawą ofertę w biurze dla stypendystów. Wynajmuję pokój u pewnej wdowy, gdzie mieszka też młody Amerykanin. Mamy wspólną łazienkę. Mieszkanie jest duże, podzielone na dwie części, więc nie przeszkadzamy gospodyni.
– Oj, to może się szykuje jakiś romans – zażartowała Montse.
– No coś ty, nie interesują mnie małolaty.
– To w jakim on jest wieku?
– Chyba jest po maturze. Wiesz, Amerykanie często robią sobie wtedy rok wolnego, aby przed rozpoczęciem studiów trochę popodróżować, poznać życie, innych ludzi… Podobno chodzi tu na kurs hiszpańskiego.
– Aha. Ale się nie zarzekaj – powiedziała. – Nunca se sabe.
Zdanie to, oznaczające „Nigdy nic nie wiadomo”, stało się z czasem ulubionym powiedzonkiem Gosi. Za każdym razem, nawet po wielu latach, gdy padało w rozmowie, jej mąż uśmiechał się do niej porozumiewawczo.
Po spotkaniu, w czasie którego kobiety wymieniły się numerami komórek, na pożegnanie, zgodnie ze zwyczajem, pocałowały się w oba policzki. Montse poszła do stacji metra Universitat, a Gosia skierowała się w stronę domu. Było ciepłe, kwietniowe popołudnie i spacer ulicą, wzdłuż której rosły rozłożyste platany o łaciatych pniach, sprawiał jej przyjemność. Nie zważając na hałas mijających ją samochodów, wśród których szczególnie rzucały się w oczy żółto-czarne taksówki, szła powoli, pogrążona w myślach. Przypomniała sobie swój pierwszy dzień w Barcelonie.
***
Na ulicę Carrer de Balmes dotarła późnym wieczorem. Z lotniska w Geronie, którą wszyscy nazywali tu Gironą, specjalnym autobusem przyjechała do Dworca Estació del Norte, a stamtąd wzięła taksówkę. Mieszkanie Nurii znajdowało się w nowoczesnym sześciopiętrowym budynku z portiernią, czynną – jak się później okazało – tylko do godziny osiemnastej. Nuria otworzyła jej drzwi, usłyszawszy sygnał domofonu, i Gosia wjechała windą na czwarte piętro. W drzwiach oznaczonych 4A stała starsza kobieta w bordowym szlafroku, o starannie upiętych ciemnych włosach, która powitała ją z uśmiechem.
– Witaj. Cieszę się, że przyjechałaś. Wchodź, zaraz ci pokażę twój pokój. Jesteś głodna?
– Nie, dziękuję. Jestem zmęczona i chętnie się położę.
– Oczywiście. Jutro sobie spokojnie porozmawiamy, pokażę ci mieszkanie i powiem, jak wszystko działa.
Gosia z wdzięcznością wycofała się do swojego pokoju. Był nieduży, a jego okno, jak często bywa w hiszpańskich mieszkaniach, wychodziło na patio. Gdy wyjrzała na zewnątrz, zobaczyła sieć linek do suszenia prania, pod którymi, na samym dole, stały kubły na śmieci. Pokój sprawiał miłe wrażenie, choć był skromnie urządzony: oprócz łóżka, przykrytego kolorową narzutą, znajdowała się tam wąska szafa oraz biurko z krzesłem, a na ścianach wisiały niewielkie reprodukcje obrazów katalońskiego malarza i rzeźbiarza Joana Miró. Gosia pomyślała, że któregoś dnia musi się wybrać do fundacji jego imienia, muzeum, gdzie zgromadzono najważniejsze prace Miró, a już jutro pojedzie metrem do dworca Sants, aby obejrzeć jego słynną rzeźbę, stojącą w pobliżu, dwudziestodwumetrową figurę pokrytą kolorowymi płytkami ceramicznymi o nazwie Kobieta i ptak. Dzieło sztuki stało w parku Miró, zwanym także Rzeźnią, ponieważ dawniej dokonywano w nim uboju spędzanych z okolic baranów i wołów. Gosia znała tę rzeźbę z licznych reprodukcji, które czasem oglądała razem z córką. Surrealistyczne dzieła, które malował artysta, pełne żywych kolorów i niezwykłych stworów, często określane jako „piaskownica dla podświadomości”, wydawały się rozbudzać wyobraźnię dziecka. Do jej ulubionych prac Miró należały Konstelacje z kolorowymi oczami zagubionymi wśród gwiazd, Figura, pies, ptaki oraz Śpiewająca ryba. Niestety w jej pokoju dominowały obrazy przedstawiające massía, czyli typowy dla Katalonii dom wiejski, własność rodziny malarza, z wielkim drzewem przesłaniającym lazurowe niebo na pierwszym planie.
Kiedy już obejrzała pokój, schyliła się nad walizką, by ją otworzyć i rozpakować rzeczy, jednak zamek szyfrowy nie poddał się jej palcom. Spróbowała jeszcze dwa razy i zrezygnowana poszła do kuchni, gdzie przy stole siedziała Nuria obierająca czerwone jabłko. Zza okna dobiegały głosy sąsiadów, którzy zaczynali właśnie siadać do kolacji oraz płynąca z radia muzyka – grał jakiś, nieznany Gosi, zespół rockowy.
– Przepraszam, Nuria, ale mam problem z walizką. Nie mogę otworzyć zamka. Możesz mi pomóc?
Nuria wstała i poszła za Gosią do pokoju, ale również nie potrafiła otworzyć walizki.
– Wiesz co? To jest za skomplikowane. Nie damy rady. – Po chwili zastanowienia dodała: – Piętro niżej mieszka miły chłopak, nazywa się Marc. Zapukaj do niego i powiedz, że przychodzisz ode mnie. Bystry jest, na pewno ci pomoże.
Gosia z niepewną miną zjechała windą na trzecie piętro i zadzwoniła do drzwi 3C, które prawie natychmiast się otworzyły. Stanął w nich dość wysoki brunet w okularach, w koszulce polo i jasnych dżinsach, a u jego nóg pojawił się duży pies o złotawej sierści i oklapniętych uszach. Zwierzę spojrzało uważnie na Gosię, a gdy cofnęła się odruchowo, mężczyzna ją uspokoił:
– Nie bój się, nie gryzie. Siadaj, Max – zwrócił się do psa, który posłusznie wykonał polecenie. Mężczyzna spojrzał pytająco na Gosię.
– Przepraszam, że ci przeszkadzam. Przysłała mnie Nuria, od dziś mieszkam u niej. Właśnie przyjechałam i mam problem z otwarciem walizki. Mógłbyś mi pomóc?
– Jasne, już idę. Mam na imię Marc, a ty?
– Marga – odpowiedziała Gosia i uśmiechnęła się z ulgą.
Po chwili byli już w mieszkaniu Nurii. Marc zabrał się za zamek, a obie kobiety przyglądały się, jak próbuje różnych kombinacji cyfr, które podała mu Gosia. Zadanie nie było proste i Marc co pewien czas przerywał starania, zastanawiając się nad kolejnym zestawem, aż niespodziewanie za którymś razem zamek zaskoczył i walizka się otworzyła. Gosia prawie podskoczyła z radości.
– Bardzo ci dziękuję, Marc. Już się zaczęłam martwić, że trzeba będzie pociąć walizkę.
– Nie ma sprawy, cieszę się, że się udało. Ale na przyszłość uważaj, gdy ją zamykasz.
– Nigdy więcej nie będę używała tego zamka – stwierdziła kategorycznie. – Nie chcę znowu przeżywać takiego strachu. Nie zawsze można spotkać kogoś tak zręcznego jak ty.
Gosia uśmiechnęła się z wdzięcznością, a Nuria dodała:
– Może wpadniesz jutro do nas na kawę, Marc? Poznacie się bliżej. Marga będzie tu mieszkała kilka miesięcy i dobrze by było, gdyby znalazła jakichś przyjaciół.
Marc odpowiedział od razu, jak gdyby liczył na takie zaproszenie:
– Bardzo chętnie, ale jutro nie mogę. Wpadnę w sobotę, dobrze?
Kiedy Gosia została sama, usiadła na łóżku w swoim pokoju, wyjęła komórkę i zadzwoniła do brata, który czekał z niecierpliwością na wieści od niej.
– No i jak ci tam jest? – zapytał Jeremi, jak zawsze pełen troski o młodszą siostrę.
– Całkiem fajnie. Mam bardzo ładny pokój, a gospodyni wydaje się miła. Wiesz, będę sama sobie gotować, więc nie będzie tych problemów, które miałam w Alicante. No i poznałam sympatycznego sąsiada. Jest weterynarzem.
– To się podciągniesz w słownictwie na temat zwierząt – zażartował Jeremi.
– Kto wie, co się może w życiu przydać – stwierdziła filozoficznie Gosia i zapytała: – Jak się czuje Julia? A Kasia nie sprawia wam kłopotu?
– U nas wszystko dobrze. Julia z Kasią spędziły popołudnie, piekąc ciasteczka. Już prawie nic nie zostało.
– Nie objadaj się słodyczami. Wiesz, że musisz uważać na cukier – zwróciła mu uwagę Gosia, którą martwiły problemy zdrowotne brata. Ich matka przez lata chorowała na cukrzycę, ale nie chciała się leczyć. Wprawdzie nie jadała cukierków ani ciastek, ale dużo paliła i spędzała całe dnie przed telewizorem, więc jej stan zdrowia powoli się pogarszał. Gosia przypuszczała, że problemy matki z chodzeniem mogą mieć z tym związek i obawiała się, iż w przyszłości będzie jej groziła amputacja, czytała bowiem, że brak ruchu i zła dieta prowadzą często do powstania stopy cukrzycowej, co z kolei może doprowadzić do utraty nogi.
Jeszcze chwilę porozmawiali, ale nie trwało to długo, ponieważ połączenia w ramach roamingu były bardzo drogie, dużo droższe niż rozmowy w kraju, dlatego zanim się rozłączyli, zgodnie stwierdzili, że nastawią się raczej na kontakt SMS-owy.
***
Następnego dnia Gosia udała się na uczelnię, gdzie poznała swoją tutorkę Amparo i załatwiła wszystkie sprawy w sekretariacie, po czym postanowiła przejść się po centrum, aby poznać trochę Barcelonę. Lubiła te pierwsze dni w nowym mieście, kiedy mogła odkrywać nieznane miejsca, te opisane w przewodnikach i te, o których nigdzie nie można było przeczytać, ponieważ dla turystów nie miały one znaczenia: budynki nie przyciągały egzotyką ani stylem architektonicznym, a restauracje – gwiazdkami Michelina. Po rozmowie z Amparo, która szybko pozbawiła ją złudzeń co do swojej pomocy, Gosia kolejny raz zdała sobie sprawę z tego, że jest zdana wyłącznie na siebie. Tym razem jednak nie przerażało jej już to tak bardzo jak przed laty, na pierwszych stypendiach, kiedy jej znajomość języka i kraju była dużo słabsza. Wiedziała, jaki ma cel przed sobą, wiedziała, czego będzie szukać w bibliotekach, aby pisanie pracy doktorskiej na bazie przywiezionych materiałów było zadaniem, z którym po powrocie upora się w miarę szybko i bez problemów. W księgarni uniwersyteckiej oprócz książki Amparo nabyła niewielki informator o Barcelonie, którym zamierzała się posługiwać w swoich wędrówkach po mieście; miała także ochotę kupić wydaną przez Uniwersytet w Cambridge Encyklopedię języka, ale okazało się, że jest zamówiona, chociaż klient jeszcze jej nie odebrał. Zapytała księgarza, czy mogłaby zamówić kolejny egzemplarz, ale odmówił, tłumacząc jej w zawiły sposób meandry handlu książkami. Na koniec dodał:
– Ale jeśli bardzo ci na niej zależy, zaglądaj tu co kilka dni. Poczekam jeszcze z dwa tygodnie i jeśli nikt jej nie odbierze, chętnie ci ją sprzedam. Po co ma mi zalegać na półce? Jest dość droga i wątpię, czy szybko znajdę na nią kupca.
Z Uniwersytetu przeszła na Plaza de Catalunya (Plac Kataloński), gdzie grupy turystów karmiły gołębie, które siadały im na ramionach, a oni starali się uwiecznić to aparatem, jakby takie zdjęcie miało być najlepszą pamiątką ich pobytu w Barcelonie, mieście znanym przecież z niezwykłych zabytków, których nie można zobaczyć nigdzie indziej. Gosia przeszła między małymi straganami, na których sprzedawano słodycze, plastikowe zabawki i karmę dla ptaków. Ruchomymi schodami zjechała pod płytę placu, gdzie znajdowała się informacja turystyczna, a tam ujrzała tłum innego rodzaju turystów, miłośników odkrywania nowych miejsc, poznawania obcej kultury. Jedni przeglądali wyłożone na półkach foldery i mapy, inni ustawiali się w różnych kolejkach, aby uzyskać informacje o mieście, kupić bilety na koncerty lub korridę. Po dłuższej chwili oczekiwania Gosia stanęła przed młodym człowiekiem, który z uśmiechem przyjął fakt, że ma przed sobą turystkę mówiącą płynnie w jego języku i wręczył jej plan Barcelony oraz poinformował, że od niedawna istnieje w mieście Ruta Modernista (Trasa modernizmu), którą warto się zainteresować. Okazało się, że rząd Katalonii postanowił udostępnić do zwiedzania, oprócz zabytkowych obiektów, najciekawsze budynki Barcelony wzniesione na przełomie XIX i XX wieku, w okresie, który w innych krajach Europy zwany był secesją lub nową sztuką. Gosia wzięła folder pełen kolorowych zdjęć i ze zdumieniem stwierdziła, że oprócz znanego jej z różnych reprodukcji Antonia Gaudiego w tym stylu tworzyli także inni architekci: Lluís Domènech i Montaner oraz Josep Puig i Cadafalch. Oczywiście, chodziło tylko o dwóch artystów, a spójnik „i”, który zamiast hiszpańskiego „y” łączył dwa rodowe nazwiska, lekko zirytował Gosię, która z trudem akceptowała różnice między jej ulubionym kastylijskim a językiem używanym w Katalonii. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna się dziwić tym podwójnym nazwiskom, a mimo to ją zaskoczyły. Pamiętała przecież, jak przed laty na zajęciach z hiszpańskiego ich lektorka, niska krępa brunetka z Walencji, tłumaczyła im, że wszyscy Hiszpanie używają dwóch nazwisk, na pierwszym miejscu stawiając nazwisko rodowe ojca, a na drugim – matki, które tak naprawdę było rodowym nazwiskiem w linii męskiej, co ją jako feministkę – pojęcie w Polsce wtedy prawie nieużywane – bardzo denerwowało. Jednak po latach, kiedy Hiszpanki wywalczyły więcej praw dla siebie, a parlament uchwalił, że kolejność nazwisk może być dowolna, Gosia stwierdziła, że to także nie było dobre rozwiązanie: teraz nie można było zgadnąć, z jakiej rodziny pochodzi dana osoba, a w skrajnych przypadkach mogło się zdarzyć, że dzieci tych samych rodziców nazywały się inaczej. Lepiej byłoby, żeby teraz obowiązkowo stawiać jako pierwsze nazwisko matki – pomyślała Gosia. Tak byłoby sprawiedliwiej. Po przejrzeniu folderu postanowiła, że raz lub dwa razy w tygodniu, po godzinach spędzonych w bibliotece uniwersyteckiej, będzie zwiedzała jakiś obiekt z listy. Chciała dobrze poznać Barcelonę, zobaczyć jak najwięcej, nie miała bowiem pewności, że uda jej się kiedyś tu wrócić.
Przed powrotem do Nurii postanowiła zjeść obiad na mieście, a później wstąpić do supermarketu i zrobić zakupy na kilka dni. Weszła do niewielkiej restauracji, przed którą stała specjalna plansza z menu, które miało przystępne – jak na kieszeń stypendystki z Polski – ceny. Przy stolikach siedziało kilka osób, starsza para rozmawiała przyciszonym głosem, samotny mężczyzna przy oknie czytał gazetę, a grupa młodych ludzi zajmująca dwa zestawione stoły zaśmiewała się z czegoś. Gosia wybrała mały stolik przy ścianie. Po chwili zjawił się kelner i podał jej kartę. Nie miała dziś ochoty na kulinarne eksperymenty, więc kotlet schabowy z jarzynami wydał jej się idealnym wyborem. Starszy mężczyzna wysłuchał jej zamówienia i zapytał:
– Czeka pani na kogoś?
– Nie, jestem sama.
– W takim razie, niestety, nie obsłużymy pani – powiedział i odszedł, nie czekając na reakcję Gosi, która, zszokowana, po chwili wstała od stołu i wyszła z lokalu. Nie mogła uwierzyć, że tak ją potraktowano: zadbana kobieta, posługująca się miejscowym językiem została prawie wyrzucona z restauracji tylko dlatego, że nie towarzyszył jej mężczyzna. Nie mogła tego zrozumieć. To Montse wyjaśniła jej zachowanie kelnera, gdy spotkały się kilka dni później.
– Wiem, że trudno w to uwierzyć, i to w XXI wieku, ale tacy są nasi mężczyźni. Ci macho nadal uważają, że samotna kobieta jest nikim, nie potrafią jej szanować. Na szczęście zmienia się to w młodszym pokoleniu.
Jeszcze zanim Montse jej to wyjaśniła, Gosia przekonała się, że nie wszyscy hiszpańscy mężczyźni są tak źle nastawieni do samodzielnych kobiet. Po wyjściu z restauracji poszła do McDonald’sa, gdzie kupiła hamburgera i gdzie na widok ciemnych frytek, bez wątpienia smażonych na starym tłuszczu, przyrzekła sobie, że nigdy więcej nie zje w takim lokalu. Później poszła do supermarketu Mercadona, który poleciła jej Nuria, mówiąc, że jest to hiszpańska firma, oferująca za bardzo niską cenę produkty naprawdę dobrej jakości. Przez dłuższą chwilę krążyła między półkami, wkładając do koszyka wybrane artykuły: makaron, parówki, żółty ser, warzywa. Dłuższą chwilę spędziła przy lodówce z nabiałem. Ku swej radości zobaczyła mus jogurtowy, który odkryła w czasie poprzedniego stypendium, i włożyła do koszyka kilka kubeczków. Jej ulubiony deser był jogurtem, którego konsystencja przypominała rozpływającą się w ustach piankę. Najbardziej lubiła ten naturalny, ale cytrynowy i truskawkowy także jej smakowały. W bramie prowadzącej do mieszkania spotkała Marca, który widząc, że dziewczyna obie ręce zajęte ma torbami z zakupami, pospieszył z pomocą. Otworzył drzwi kluczem i wziął jedną z toreb od Gosi, która chętnie oddała ciążące jej butelki z wodą mineralną. Nuria uprzedziła ją, że woda płynąca tu z kranu nie jest zbyt smaczna, niektórzy uważali nawet, że nie nadaje się do picia, co bardzo zaskoczyło Gosię, która pamiętała, jak dobra była woda w Madrycie. Gospodyni wyjaśniła jej, że źródła, z których czerpano wodę w Barcelonie, znajdowały się blisko portu, stąd łatwo było o jej zanieczyszczenie, natomiast w Madrycie pito wodę spływającą z pobliskich gór.
– Jesteś już po obiedzie? – zapytał Marc, gdy jechali windą na górę.
– Tak, zjadłam coś w McDonaldzie. Ale nie smakowało mi.
– Ja też nie lubię tych fast foodów. Zajrzyj kiedyś do Barrio Gótico1. Jest tam wiele małych restauracyjek, gdzie podają bardzo smaczne jedzenie. Znam jedną na ulicy Santa Ana. Może wybierzemy się tam razem?
– Chętnie – odpowiedziała Gosia.
Winda się zatrzymała i Marc wysiadł.
– No to na razie – powiedział, zanim drzwi z powrotem się zamknęły. – Odezwę się.
W mieszkaniu panowała cisza. Nuria miała zwyczaj drzemać po obiedzie, więc Gosia weszła do kuchni i ostrożnie wypakowała zakupy. Nagle poczuła czyjąś obecność za plecami. Odwróciła się i w drzwiach zobaczyła wysokiego młodego mężczyznę, a raczej chłopaka. Szybko domyśliła się, że to jej współlokator z Ameryki, który zjawił się po kilku dniach nieobecności.
– Cześć, jestem Willy. Nuria mówiła mi o tobie. Fajnie, że będziesz tu mieszkać. Wiesz, że chodzę na kurs hiszpańskiego? – wymawiał wyrazy bardzo starannie, ale nie potrafił się pozbyć obcego akcentu, który raził Gosię.
– Tak, Nuria mi powiedziała.
– Jesteś nauczycielką hiszpańskiego?
– Nie, wykładam na uniwersytecie historię Hiszpanii, zajmuję się XX wiekiem. Ale kiedyś prowadziłam zajęcia z języka.
– Mogłabyś mi czasem pomóc, jak będę miał problem z zadaniem domowym?
– Oczywiście.
Gosia z uśmiechem patrzyła na młodego człowieka, który stał w progu trochę skrępowany, odgarniając ręką jasne włosy z czoła. Jego niebieskie oczy spoglądały na nią z ciekawością, może po raz pierwszy widział kogoś z dalekiego, egzotycznego kraju Wschodniej Europy.
– Jesteś z Polski, prawda? Macie u was monarchię? – zapytał niespodziewanie Willy.
– Tak, jestem z Polski, z dużego miasta na południu. Ale u nas jest demokracja, taka jak u was. Nie mamy króla od wieków – odpowiedziała Gosia, z trudem kryjąc zaskoczenie. Jak mało wiedziano o Polsce na świecie. Dobrze, że nie zapytał mnie o niedźwiedzie polarne chodzące po Warszawie. Czy on w ogóle wie, co jest stolicą Polski? Im wszystkim nadal wydaje się, że jesteśmy częścią Rosji. Trzeba będzie trochę podszkolić tego Amerykanina – pomyślała.
Od tej pory często spotykali się w kuchni przy śniadaniu. Każdego ranka Nuria przygotowywała Willy’emu tosty z dżemem, ponieważ jego rodzice zakładali, że młody człowiek nie będzie potrafił sam zatroszczyć się o siebie, nawet jeśli odważył się opuścić dom rodzinny i pojechać na inny kontynent. Willy patrzył ze zdziwieniem na Gosię, która starała się odżywiać podobnie jak w Polsce, jadała kanapki z serem lub wędliną, które popijała herbatą, łamiąc reguły hiszpańskiego śniadania. Później Willy jechał na zajęcia do prywatnej szkoły językowej Sol de España, gdzie spędzał czas, ucząc się skomplikowanych reguł języka hiszpańskiego, w którym czyhały na niego pułapki w postaci różnych form przymiotników czy trzech czasowników „być”, będących również zmorą dla studentów Gosi. Po zajęciach szedł z grupą na obiad, a później wracał do domu na sjestę, aby popołudniem ponownie wyjść na spotkanie, do kina, do baru lub na dyskotekę. Kiedy zrobi się cieplej, będzie opalał się na miejskiej plaży, nieśmiało przyglądając się hiszpańskim dziewczynom, którym podobał się wysoki blondyn, tak inny od miejscowych chłopaków. Willy spędzał czas ze swoimi znajomymi i nie był zainteresowany zwiedzaniem Barcelony, nic nie wiedział o jej zabytkach ani muzeach, a Gosia zdała sobie sprawę, że nie potrafi go zachęcić do tego, by poznał miasto, w którym przebywał od miesięcy. Pomyślała, że tego typu wyjazdy chyba nie mają sensu: wbrew pozorom nie służą wcale poszerzaniu horyzontów młodych ludzi, stają się raczej dobrym pretekstem, by uwolnić się od opieki rodziców i na ich koszt poszaleć na obczyźnie. Za jakiś czas pojawi się pojęcie „3S” (sun, sand, sea – słońce, piasek, morze), rozszerzone z czasem o czwarte S (sex), które stanie się głównym celem przeciętnego turysty, obojętnego na odmienność i bogactwo kultury kraju, do którego przybył.
***
Gosia starała się poznać Barcelonę jak najlepiej, najpierw wędrując typowymi szlakami wyznaczonymi dla turystów, w późniejszych tygodniach odkrywając mało znane zakamarki. Lubiła spacerować i przyglądać się mijanym ludziom, czasem siadała na ławce i chętnie wdawała się w rozmowy z nieznajomymi, przede wszystkim starszymi paniami. Unikała mężczyzn, którzy próbowali ją poderwać. Raz bardzo nachalny typ przysiadł się do niej, a ona postanowiła zignorować jego zaloty, udając, że nie zna hiszpańskiego. Nie było to wcale proste: odpowiadała mruknięciami, starając się nie patrzeć mężczyźnie w oczy, wiedziała bowiem, że wzrok ją zdradzi, tak jak zdradzał jej studentów, którzy czasem na wykładach nie chcieli się przyznać, że nie rozumieją jej wyjaśnień. Czasem zapierali się i na jej pytanie: „Wszystko jest jasne?”, odpowiadali twierdząco, jednak ona wtedy z uśmiechem stwierdzała: „Widzę po waszych oczach, że nie jest”. I ponownie wyjaśniała trudniejszy fragment. Siedząc na ławce w Barcelonie, Gosia rozumiała wszystko, co mówi mężczyzna, i z trudem udawało jej się to ukryć.
Już w pierwszych dniach udała się do Dzielnicy Gotyckiej, najstarszej części miasta, plątaniny wąskich uliczek, pełnych niezwykłych sklepików, barów, restauracji i galerii sztuki, gdzie obok pozostałości murów rzymskich z IV wieku, wznosiły się kamienne średniowieczne budowle, wśród których wyróżniała się katedra św. Eulalii. Ta niezwykła świątynia, budowana przez kilka wieków, łączyła w sobie gotyckie wnętrze o pięknych łukach w barwie miodu z jasną neogotycką fasadą od strony zachodniej. Wnętrze katedry zachwyciło Gosię, która nie spodziewała się ujrzeć tak wspaniałych organów i tylu kaplic – było ich prawie trzydzieści – ozdobionych gotyckimi, renesansowymi i barokowymi ołtarzami, pokrytych złotem przywiezionym z Ameryki przez Kolumba, który wieki później, stojąc na wysokiej kolumnie blisko portu, zdawał się wskazywać drogę kolejnym śmiałkom. Najbardziej spodobała się jej kaplica Matki Boskiej z Montserrat, którą z racji ciemnej karnacji zwano La Moreneta (Czarnulka), patronki Katalonii i kilku innych prowincji Hiszpanii. Gosia postanowiła pojechać do klasztoru benedyktynów w górach Montserrat, gdzie znajduje się katalońska Madonna, aby obejrzeć tę niewielką drewnianą figurkę z XII wieku, w której tkwiła tak wielka moc, że przyjęli ją za swoją patronkę mieszkańcy wielu dawnych hiszpańskich kolonii.
Idąc za grupą turystów, Gosia weszła za główny ołtarz. Tam znajdowało się kilka schodów, którymi podążyli w dół. Ktoś wrzucił monetę do metalowej puszki wiszącej na ścianie i nisza rozświetliła się ciepłym blaskiem, a Gosia zobaczyła alabastrowy grobowiec świętej Eulalii, męczennicy, którą pohańbiono i zamordowano w czasie ostatnich prześladowań chrześcijan w IV wieku. Później przeszła na patio, gdzie spacerowało stadko trzynastu białych gęsi, których liczba symbolizowała wiek świętej, a biel ich piór – jej dziewictwo, tak przeczytała w przewodniku. Gosia przeszła się po krużgankach, przyglądając się starym kamiennym tablicom umieszczonym na ścianach, i zajrzała do małego sklepiku z pamiątkami, ale nic nie przyciągnęło jej uwagi. W niewielkim wirydarzu stała mała fontanna ze św. Jerzym walczącym na koniu ze smokiem. Gosi spodobała się ta wykuta w metalu figura i po powrocie do domu zapytała o nią Nurię, która opowiedziała jej najważniejszą dla Katalonii legendę.
– Święty Jerzy jest patronem Katalonii. Pochodził z Kapadocji. Było tam miasto, które żyło w ciągłym strachu przed smokiem mieszkającym niedaleko źródła, z którego mieszkańcy czerpali wodę. Aby uspokoić potwora, przynoszono mu owce, a gdy ich zabrakło, składano mu w ofierze dziewczynę, wybraną w wyniku losowania. Pewnego dnia zły los wyciągnęła księżniczka, córka władcy, który nie zgodził się, by zastąpiła ją inna dziewczyna. Mimo że bardzo ją kochał i cierpiał na myśl, że ją straci, uważał, że nie wolno mu robić żadnych wyjątków w prawie, które sam ustanowił. Księżniczka pożegnała się ze wszystkimi i wyruszyła w stronę jamy, gdzie mieszkał smok. Po drodze natknęła się na rycerza na białym koniu i ostrzegła go przed niebezpieczeństwem. On zaś powiedział:
– Nie zostawię cię samej. Obronię cię przed tym strasznym smokiem i uwolnię twoje miasto od niego. Od tej pory będziecie żyć w spokoju.
Ruszył naprzód i po dłuższej walce pokonał potwora, zadając mu silny cios lancą w serce, z którego trysnęła krew, a z niej wyrósł nagle piękny różany krzew. Rycerz zerwał jeden kwiat i wręczył go księżniczce.
– I co było dalej? – zapytała Gosia. – Ożenił się z nią?
– Niestety nie – uśmiechnęła się Nuria. – To byłby właściwy koniec historii, z happy endem, prawda? Za uratowanie miasta król obdarował go różnymi dobrami, ale rycerz ich nie przyjął, lecz rozdał potrzebującym. Zamiast zbroi zaczął nosić habit, ponieważ stwierdził, że w walce ze Złem, czyli ze smokiem, pomógł mu Bóg. Wyruszył w świat i nigdy nie ukrywał, że wyznaje wiarę chrześcijańską, co było bardzo niebezpieczne, ponieważ w tamtych czasach chrześcijanie byli prześladowani i zabijani. Wkrótce potem został pojmany i zginął na skutek tortur, którym go poddano na rozkaz gubernatora. Nie pamiętam, jak miał na imię. Zresztą to nieważne. Ale na pamiątkę tego wydarzenia w Katalonii dwudziestego trzeciego kwietnia, czyli w dniu śmierci świętego Jerzego, zakochani wręczają swoim dziewczynom róże. A one dają im w prezencie książkę.
– Jakie to romantyczne. A wiesz, że my też mamy legendę o smoku, który pożerał dziewice? – zapytała Gosia i dodała z uśmiechem: – Ciekawe, czy one naprawdę lepiej smakowały niż mężatki. Te smoki musiały być strasznie wybredne.
Smok w katedrze był pierwszym, na jakiego natrafiła Gosia w czasie swoich wędrówek po mieście. Parę dni później zobaczyła kolejnego. Któregoś dnia, po kilku godzinach spędzonych w bibliotece poczuła się znużona i postanowiła pójść do portu. Wysłała SMS do Montse, która szybko jej odpisała: „Przy wejściu za pół godziny, ok?”. Przed spotkaniem Gosia postanowiła coś przekąsić w barze, który był niedaleko, na Ronda Universitaria. Lubiła tego typu lokale, zwane buffet libre, gdzie za niewielką stałą opłatą można było dość dobrze zjeść, pod warunkiem, że akceptowało się kuchnię wegetariańską. Tylko w niedziele w oferowanym menu, za wyższą cenę, pojawiały się dania mięsne. Gosia zapłaciła siedem i pół euro i stanęła w kolejce, która posuwała się wzdłuż lady. Nałożyła sobie po łyżce dwóch sałatek i wzięła dwa kawałki z różnych pizz, które kusząco pachniały. Później nalała sobie jeszcze herbaty i wzięła małe ciastko. Dziwiło ją, że w barze można było nakładać sobie jedzenie bez ograniczeń, nie ponosząc dodatkowych opłat, i patrząc na piętrzące się na niektórych stolikach brudne talerze, miała wrażenie, że niektórzy klienci siedzieli tam już od rana. Po skończonym posiłku wróciła pod uniwersytet, gdzie czekała na nią Montse. Razem ruszyły szeroką aleją zwaną Rambla, która biegła od Placu Katalońskiego do pomnika Krzysztofa Kolumba, czyli po tej samej trasie, po której dawniej płynęła rzeka, zwana przez Arabów ramla. Wzdłuż alei, wyłożonej płytkami w kształcie fal, rosły platany i stały kioski, w których sprzedawano pamiątki oraz kwiaty, co przypomniało Gosi Plac Solny w jej mieście. Natomiast bliżej portu wystawiono na sprzedaż małe zwierzęta w klatkach, przy których gromadziły się dzieci, próbujące dotknąć żółwi i chomików, ale unikające kontaktu z groźniej wyglądającymi gadami.
– Piękna pogoda, prawda? – zagadnęła Montse. – Fajnie, że niedługo Wielkanoc. Wiesz, że będziemy mieć kilka dni wolnego, a właściwie cały Wielki Tydzień?
– Świetnie. U nas też mamy tydzień wolnego, ale od środy do środy. Bo świętujemy jeszcze w poniedziałek. – Gosia opowiedziała zdziwionej Montse o lanym poniedziałku, której ten zwyczaj wydał się się absurdalny.
– Oblewacie się zimną wodą na ulicy? Nieznajomych też?
Gosia starała jej się wytłumaczyć, na czym polega tradycja śmigusa-dyngusa, ale Montse nie wyglądała na przekonaną.
– Poczekaj. Skoro mówimy o wodzie, to coś ci pokażę. – Montse nagle sobie coś przypomniała.
Zatrzymały się przy małej fontannie z kutego żelaza, której zwieńczenie stanowiła ozdobna uliczna latarnia z czterema lampami. Z czterech kurków umieszczonych wokół słupa wypływała woda i wpadała do ozdobnych basenów.
– To fontanna Canaletes, jedna z kilkunastu tego typu w naszym mieście. Jest dość stara, powstała chyba pod koniec XIX wieku. Jeśli się z niej napijesz, na pewno wrócisz do Barcelony. Tak się tutaj mówi.
– Naprawdę? – zapytała Gosia i chociaż nie była przesądna, postanowiła nie zmarnować szansy na powrót do miasta, które coraz bardziej ją intrygowało. Zaczerpnęła dłonią trochę wody. Była chłodna i smaczna.
– Mam nadzieję, że to działa. – Uśmiechnęła się do Montse.
Ruszyły w dół ulicą, mijając ludzi idących z naprzeciwka. Nikt się nie spieszył, było ciepłe wiosenne popołudnie i niektóre kawiarnie wystawiły już na zewnątrz stoliki, które częściowo tarasowały przejście. Gosia i Montse musiały czasem obchodzić grupy gapiów, przyglądających się występom ulicznych mimów i tancerzy przebranych w kolorowe stroje. Niektórzy uliczni artyści udawali potwory z filmów lub znane postaci, w jednym mimie po charakterystycznej brodzie Gosia rozpoznała Gaudiego. Za niewielką opłatą zgadzali się pozować do wspólnych zdjęć, z czego chętnie korzystali turyści lub rodziny z małymi dziećmi, które ustawiano obok Drakuli czy King Konga, a ich skrzywione z przerażenia buzie uwieczniano na fotografiach.
Idąc wzdłuż Rambli, widziały także ulicznych malarzy w dziwnych maskach, którzy pochyleni nad kawałkiem materiału lub dykty, posługując się sprayami, z których wytryskiwały różnokolorowe pyły, tworzyli niecodzienne obrazy miasta lub ludzkich postaci.
– Zobacz, Marga. To jest praca Joana Miró. – Montse wskazała palcem płytki chodnikowe, które tworzyły kolorowy, niebiesko-biało-czerwony abstrakcyjny obraz odcinający się od szarego tła. Kobiety zatrzymały się na chwilę, ale zaraz ruszyły dalej, ponieważ miały wrażenie, że tarasują drogę ludziom idącym z naprzeciwka, którzy nie zwracali uwagi na dzieło Miró, jedni zajęci rozmową, inni rozglądający się na boki w poszukiwaniu kiosku lub sklepu.
– Miró podarował tę mozaikę miastu w 1976 roku. Jest ona rodzajem powitania dla turystów, którzy przybywają do Barcelony od strony morza. Dla tych, którzy przylatują samolotem, wykonał piękny mural na lotnisku El Prat. Pewnie go widziałaś.
– Nie, przyleciałam do Girony, a stamtąd przyjechałam autobusem – powiedziała Gosia.
Gdy usłyszała, jak wymawia po katalońsku nazwę miasta, uśmiechnęła się w duchu do siebie: Już ulegam miejscowym wpływom. Nie było to nic dziwnego: miała duży dar do naśladowania i już przed laty zdarzyło się jej, że posądzono ją o bycie Argentynką, ponieważ po kilku dniach spędzonych z turystami z Buenos Aires zaczęła mówić z charakterystycznym akcentem.
Podniosła głowę i zobaczyła… smoka. Tkwił na fasadzie ozdobionego wielkimi wachlarzami domu. Potwór o zielonkawym poskręcanym cielsku pokrytym łuskami miał otwartą paszczę, a w łapach trzymał ozdobną latarnię w stylu wschodnim. Poniżej smoka w murze umieszczony był parasol.
– Skąd się wziął tutaj ten smok? – zapytała Gosia.
– Ten? To ozdoba dawnego sklepu z parasolami. Na tej ulicy jest wiele zabytkowych budynków z pięknym wnętrzami, w których kiedyś mieściły się sklepy. Niektóre miały także ozdobne witryny, a nawet całe fasady. Ta rzeźba musi pochodzić z połowy XIX wieku, kiedy w Barcelonie zapanowała moda na sztukę japońską.
– Wiesz, że poznałam kiedyś w Madrycie Japonkę? – Gosia przypomniała sobie Yoko, z którą chodziła na kurs hiszpańskiego, kiedy po maturze przyjechała do Madrytu. – Całkiem dobrze mówiła po hiszpańsku.
– Wcale mnie to nie dziwi. Oni mają duże zdolności językowe. Nie to, co my. Nawet nie potrafimy porządnie nauczyć się angielskiego – z żalem stwierdziła Montse. – Ale wy, Polacy, chyba też nie macie problemów z językami, prawda?
– To zależy. Nie wszyscy są utalentowani językowo, ale rzeczywiście nauka języków przychodzi nam dość łatwo. Mamy takie straszne dźwięki, że bez trudu potrafimy naśladować inne. – Gosia wypowiedziała po polsku „gwóźdź, chrząszcz, wziąć”, a Montse, słysząc te zbitki spółgłosek, roześmiała się.
– Straszne. Tego chyba nie da się nauczyć.
– Ależ da się – uspokoiła ją Gosia. – Na naszym uniwersytecie pracują Hiszpanie i ci, którzy zostają na dłużej, uczą się polskiego. Całkiem dobrze dają sobie radę. Mówią prawie bez akcentu. Lubię z nimi rozmawiać, bo dzięki nim inaczej patrzę na nasz język. Wiesz, kiedyś jeden z nich powiedział mi, że zawsze w sklepie kupuje cztery rzeczy: cztery jabłka, cztery jajka, cztery bułki.
– Dlaczego? – zdziwiła się Montse.
– Bo u nas forma rzeczownika zależy od liczebnika. Wy macie liczbę pojedynczą i mnogą, a my mieliśmy kiedyś jeszcze jedną liczbę. Po hiszpańsku mówi się: un huevo – cuatro huevos – cinco huevos, a po polsku to jest: jedno jajko – cztery jajka – pięć jajek. Słyszysz różnicę?
– Tak. Dlaczego tak jest?
– Nie wiem. – Gosia nie umiała tego wytłumaczyć, więc sięgnęła po wyrażenie, którym często zbywali ją Hiszpanie, gdy zadawała trudne pytania. – Porque sí 2.
Kobiety roześmiały się.
– Jak już jesteśmy przy jedzeniu, tu obok jest Boquería. Znasz ten targ? Zajdziemy tam w drodze powrotnej, bo chciałabym kupić trochę owoców.
Poszły dalej, mijając po prawej zabytkowy budynek z wysokimi oknami i balkonem, na którym powiewały flagi Katalonii. Poniżej, nad wejściem, wisiały ozdobne latarnie z kutego żelaza. Montse nie omieszkała powiedzieć o budowli kilku słów.
– To teatr muzyczny, jeden z symbolów Barcelony. Gran Teatre del Liceu powstał pod koniec XIX wieku i jest jednym z najważniejszych teatrów operowych w Hiszpanii, a nawet na świecie. Ma wspaniałą akustykę, a na jego scenie występują najlepsi nasi śpiewacy, tacy jak Montserrat Caballé czy José Carreras. Lubisz operę, Marga?
– Nie bardzo. Ale kiedyś często chodziłam na przedstawienia baletowe.
– To może się kiedyś wybierzemy razem na zarzuelę.
– Co to jest?
– To rodzaj operetki, który powstał w Hiszpanii w XVII wieku. Rodzaj musicalu, w którym sceny śpiewane przeplatane są mówionymi. Niektóre zarzuele mają charakter komediowy.
– To w takim razie chętnie się kiedyś z tobą wybiorę. Chciałabym zobaczyć także wnętrza Liceu, bo po fasadzie domyślam się, że są bardzo oryginalne.
– Byłyby jeszcze ciekawsze, gdyby nie pożar, który zniszczył budynek kilkanaście lat temu. Zachowała się tylko fasada i część foyer, ale udało się odtworzyć dawny wystrój teatru. Liceu nie miał szczęścia od początku. Pod koniec XIX wieku jakiś anarchista podłożył w nim dwie bomby, z których jedna eksplodowała w czasie przedstawienia i zabiła dwadzieścia osób. Ponad trzydzieści zostało rannych. Po ponownym otwarciu teatru przez wiele lat nie sprzedawano biletów na miejsca, które zajmowały ofiary zamachu.
– To musiało być przygnębiające dla widzów, siedzenie obok pustych foteli, które przypominały: memento mori, nawet w teatrze.
– Wiesz, że nie pomyślałam o tym. Ale masz rację – odpowiedziała Montse. – Niestety teraz także może się trafić jakiś wariat, który podłoży bombę w miejscu publicznym. Albo zaatakuje w inny sposób. Ale dajmy sobie spokój z takimi tematami. Chodź, przejdziemy tędy przez ulicę. Byłaś już w Maremagnum?
– Nie. A co to jest?
– To nowe centrum handlowe, które powstało z dziesięć lat temu. Są tam sklepy z odzieżą, biżuterią, elektroniką… Znasz nasze marki?
– Tak, byłam już w sklepie firmowym Zara. Ale to nie mój styl.
Przeszły przez nowo zbudowany zwodzony most, którego specjalnie wygięte przęsła przypomniały morskie fale, i usiadły na jednej z ławek, osłoniętej od podmuchów wiatru od strony morza szklanymi taflami. Z drugiej strony mostu, w marinie, stały przycumowane wielkie białe jachty, a ich maszty odcinały się od błękitnego nieba. Ciekawskie mewy, dużo większe niż te, które Gosia widywała nad Bałtykiem, przechadzały się po moście; umiejętnie lawirując między nogami turystów, oczekiwały jakichś okruchów. Niektóre, zniecierpliwione, odlatywały w kierunku portu.
– Ale tu fajnie. Można sobie posiedzieć, poopalać się… – rozmarzyła się Gosia.
– Jesteś zadowolona z pobytu?
– Dopiero minęło kilka dni, ale tak, podoba mi się.
– A jak tam twoi adoratorzy? – zapytała z uśmiechem Montse.
– Willy’ego rzadko widuję. Czasem wstaję dopiero wtedy, gdy on wychodzi już z domu. Dzięki temu nie wchodzimy sobie w paradę w łazience.
– To z ciebie niezły śpioch.
– Och, nie, jestem raczej rannym ptaszkiem. Ale czasem czytam sobie coś w łóżku i nie mogę się oderwać. Przedwczoraj Nuria pożyczyła mi powieść Tomeo Amado monstruo 3 i przeczytałam ją jednym tchem. Skończyłam około drugiej.
– Nieźle. Ja też bardzo lubię powieści Tomeo. Ma naprawdę niezwykłe pomysły. A o czym jest ta?
– O zaborczej matce, która po śmierci męża robi wszystko, aby dorosłego syna zatrzymać w domu. Dosłownie. Uniemożliwia mu nawet podjęcie pracy. A działa w sposób niezwykle perfidny.
– O, to może być ciekawe. I bardzo życiowe. Ileż matek swoją zaborczą miłością zniszczyło życie synom. Wiesz… – zawahała się Montse – mój poprzedni partner też nie mógł się uwolnić od matki. Stale go kontrolowała. Mimo że jej mąż był zdrowy, to Juan musiał z nią jeździć na zakupy, do lekarza, do teatru. Trudno było się nam widywać, bo zawsze nagle coś wymyślała, przez co Juan odwoływał spotkania. A już szczytem wszystkiego było to, co stało się pierwszego razu, gdy poszliśmy w końcu do łóżka. – Montse ściszyła głos i dokończyła: – Dokładnie w najważniejszym momencie zadzwoniła jego komórka. I jak myślisz, co zrobił?
Spojrzała na Gosię i widząc jej niepewną minę, powiedziała:
– Zamiast ją zignorować, wyskoczył z łóżka i chwycił za telefon. Próbował uspokoić oddech i mówić normalnie, aby matka się nie domyśliła, co robił. Nie wiem, czy mu się to udało. W każdym razie powiedział jej, że właśnie jest na stacji benzynowej i za godzinę wróci do domu.
– I co się stało potem? Kontynuowaliście?
– No coś ty. Już mi się zupełnie odechciało. A potem z każdym tygodniem było coraz gorzej, więc w końcu z nim zerwałam.
– Nie żałujesz? Może warto było o niego powalczyć?
– Nie, nigdy nie miałam zamiaru konkurować z matką faceta. Mam koleżankę, która wygrała i doprowadziła do ślubu. Co z tego, jeśli jej mąż nadal uważa, że matka jest najważniejsza, spędza w jej mieszkaniu wolne chwile, wszystko z nią konsultuje… Gorzej. Kiedy raz Irene wyjechała z dziećmi do swoich rodziców, teściowa zrobiła remont w ich mieszkaniu i wstawiła nowe meble.
– To chyba ładnie z jej strony – stwierdziła Gosia. – Remont to coś strasznego, a wzięła to na siebie, oszczędzając jej nerwów.
– Wcale nie. Moja koleżanka była wściekła. Nikt nie lubi, jak ktoś wtrąca mu się w jego życie. I do tego mają różny gust. Jak Irene patrzy na te kolorowe ściany, to jej się robi niedobrze. Kanapa jest za duża i zajęła prawie pół salonu. A mąż nie rozumie jej złości. Zawsze staje po stronie matki. Na szczęście mnie już nie czekają potyczki z teściową. Mam inne problemy.
Gosia spojrzała na nią wyczekująco, ale zanim Montse zaczęła jej wyjaśniać, co ma na myśli, pojawiła się przed nimi dość korpulentna kobieta w długiej ciemnej spódnicy i jasnej bluzce, na którą miała narzucony zrobiony na drutach bordowy szal o dużych oczkach.
– Montse? Co za spotkanie! Co tutaj robisz? – mówiąc to, nowo przybyła spojrzała z ciekawością w kierunku Gosi.
– Cześć, Laia. Niedawno skończyłam zajęcia. To jest Marga, stypendystka z Polski. Dopiero niedawno przyjechała i chciałam jej pokazać kawałek Barcelony.
Kobieta pocałowała Gosię w oba policzki, która już wiedziała, że nie należy oczekiwać trzeciego pocałunku, i zapytała:
– Jak ci się podoba w naszym mieście?
Gosia westchnęła w duchu, ponieważ było to najczęstsze pytanie, jakie zadawali jej Hiszpanie za każdym razem, kiedy zjawiała się w ich kraju, i była już nim zmęczona. Odpowiedziała więc szybko, sięgając po gotową formułkę:
– Ogromnie. To piękne miasto. I ma niezwykłe zabytki.
– Długo tu będziesz?
– Mam stypendium na trzy miesiące, ale może zostanę dłużej.
– To zdążysz wszystko zobaczyć. Chętnie ci pokażę moje ulubione miejsca.
– Laia jest przewodnikiem miejskim – wyjaśniła Montse. – Zna różne ciekawe zakątki, do których nie docierają turyści.
– To świetnie! Bardzo chętnie wybiorę się kiedyś z tobą na spacer – ucieszyła się Gosia, która nie potrafiła zapomnieć stresu, jaki przeżywała w czasie swojego pierwszego pobytu w Hiszpanii, w Madrycie, kiedy przez długi czas skazana była tylko na własne towarzystwo. Dopiero gdy poznała Martę, przestała nerwowo próbować się z kimś zaprzyjaźnić.
– To co robimy, dziewczęta? – zapytała Laia, kierując spojrzenie w stronę Montse.
– Chodźmy się czegoś napić – zaproponowała od razu.
Wstały z ławki, a gdy tylko odeszły kilka kroków, usiadła na niej para staruszków. Kobieta wyjęła z torebki małe zawiniątko i zaczęła karmić mewy, które widząc rzucane okruchy, zlatywały się ze wszystkich stron.