- promocja
- W empik go
Zakochane Gliwice - ebook
Zakochane Gliwice - ebook
Bolesna przeszłość potrafi zniszczyć życie i odebrać człowiekowi nadzieję na przyszłość. Są jednak osoby, których nic nie jest w stanie powstrzymać przed czynieniem dobra i niesieniem pomocy. Teresa i Izabela prowadzą ośrodek Pomocne Serce dla dzieci i młodzieży, którym los nie szczędził cierpienia. Swoim poświęceniem i zaangażowaniem zmieniły życie wielu podopiecznych. Wreszcie przyszedł czas, żeby dobro wróciło. Tylko czy szczęście potrafi trwać wiecznie? Co jeśli za piękną twarzą kryją się demony z przeszłości?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7285-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedziałam w autobusie, obserwując przez okno zmieniającą się panoramę. Czułam szczęście i podekscytowanie, bo za chwilę miałam rozpocząć całkiem nowy rozdział. Byłam nastolatką z głową pełną wspaniałych marzeń. Pragnęłam mieć wielu przyjaciół, robić ponadprzeciętne rzeczy i kochać do szaleństwa. Od lat powtarzałam sobie, że kiedy dorosnę, właśnie tak będzie wyglądało moje życie.
Autobus się zatrzymał, a ja wysiadłam na nieznanym mi przystanku w zupełnie obcym mieście. Nie bardzo wiedziałam, w którą stronę powinnam się udać. Rozglądałam się na boki, więc mogłam wyglądać na zagubioną.
– Czekasz na kogoś? – zapytał nieznajomy.
Był pierwszą osobą, którą dostrzegłam, wysiadając z autobusu. Zbyt przystojny, żeby zostać tylko przyjacielem, ale raczej za stary, żeby nadawał się na mojego chłopaka. Miał pewnie ponad dwadzieścia lat, więc nie sądziłam, żeby zainteresowała go taka małolata jak ja. Mogłam natomiast na nim poćwiczyć.
– Na ciebie – odpowiedziałam odważnie.
– Na mnie? – zdziwił się, ale nie wydawał zaskoczony. Z taką urodą pewnie nie mógł opędzić się od dziewczyn. Potwierdzająco skinęłam głową. – Skoro czekałaś na mnie, to jestem do twoich usług. Dokąd się wybierasz?
Bez słowa podałam mu karteczkę z adresem znajomej, u której miałam przenocować kilka dni.
– Grażyna Tokar – przeczytał na głos, po czym szczerze się uśmiechnął. – Niemożliwe, to przecież moja sąsiadka, czego od niej chcesz?
– Zatrzymam się u niej na kilka dni, a później ruszam dalej.
– Dlaczego? Nie podoba ci się to miasto? – zapytał.
– Tego jeszcze nie wiem, jestem tutaj po raz pierwszy – wyjaśniłam. – Podróżuję po Polsce.
To akurat było kłamstwo, ale bardzo chciałam mu zaimponować. Domyślałam się, że pewnie więcej już się nie spotkamy.
– Chodź, odprowadzę cię. – Chłopak sięgnął po moją torbę i ruszył, nie prosząc o zgodę. – Jak masz na imię? – zapytał, kiedy do niego podbiegłam.
– Teresa – wyznałam. Nie byłam pewna, czy powinnam przedstawiać się prawdziwym imieniem. W końcu w ogóle tego człowieka nie znałam. – A ty?
– Zgadnij.
– Mam zgadnąć? Istnieje chyba setka możliwości.
– To jakie imię według ciebie do mnie pasuje? – zapytał.
Przyjrzałam mu się dokładnie, taksując go wzrokiem z góry na dół.
– Może Bartek? – rzuciłam pierwsze imię, jakie przyszło mi na myśl.
– Niemożliwe! – wyrzucił rozbawiony.
– Co?
– Jesteś czarownicą.
– Czarownicą?
– Tak, czarownicą. Chyba powinienem zacząć obawiać się o własne życie.
– Dlaczego? – dopytywałam, cały czas się śmiejąc.
– Zgadłaś za pierwszym razem – stwierdził.
– Niemożliwe, oszukujesz mnie.
– Poważnie – zapewnił – zaczekaj, chyba mam ze sobą dowód. – Chłopak przeszukał kieszenie, ale nie znalazł w nich dokumentu.
Szliśmy ramię w ramię, bez przerwy żartując. Dawno tak głośno się nie śmiałam. Nagle zatrzymała nas dwójka chłopaków idących z naprzeciwka. Wyglądali na rówieśników Bartka.
– To ona? – zapytał jeden z nich, na co mój towarzysz skinął potwierdzająco. – Dobrze się nią zajmij – rzucił, po czym chłopcy podali sobie ręce.
– Kto to był? – Zapytałam, kiedy dwójka nieznajomych oddaliła się od nas.
– Ten w czapce z daszkiem to chłopak Grażyny – wyjaśnił. – Mówiła mu, że będzie miała gościa.
– Poważnie?
– Tak, tak, miałaś ogromne szczęście, że byłem na tym przystanku. Różni są tutaj ludzie i trzeba się pilnować.
Skręciliśmy w stronę lasu. Byłam taka naiwna, że zdążyłam mu zaufać, więc nawet mnie to nie zastanowiło, pomimo iż mówił, że mieszka w centrum miasta. Skoro był sąsiadem Grażyny, to chyba wiedział, dokąd trzeba iść.
– Tereso, mam dla ciebie bardzo ważną radę na przyszłość i chcę, żebyś wzięła ją sobie do serca, rozumiesz?
– Dobrze – zgodziłam się.
– Nigdy, ale to nigdy nie ufaj obcym.
Rzucił moją torbę na ziemię, po czym złapał mnie za ręce i zakleszczył je na plecach. Nie mogłam się uwolnić, więc zaczęłam błagać o litość, tłumacząc moją sytuację. Mówiłam, ile mam lat i skąd pochodzę. Kiedy to nie pomogło, zaczęłam krzyczeć. Wtedy runęliśmy na ziemię, a Bartek przygniótł mnie swoim ciałem. Pomimo iż uwolnił już moje ręce, niewiele mogłam zdziałać – w przeciwieństwie do niego. Chłopak jedną ręką zasłonił moje usta, drugą podwinął sukienkę i wręcz zerwał ze mnie bieliznę. Świadoma, że nie jestem w stanie go powstrzymać, poddałam się i czekałam, aż wszystko się skończy. Patrzyłam mu w oczy, próbując przekonać samą sobie, że to miłość, a nie gwałt.1
Praca w niedzielę miała swoje zalety. W ośrodku było cicho jak makiem zasiał, co dla rasowego introwertyka po tygodniu spędzonym wśród energicznych dzieciaków i kapryśnych nastolatków stanowiło istne błogosławieństwo. Miałam wystarczająco dużo czasu, by rozplanować tygodniowe wydatki naszej placówki oraz ułożyć plan zajęć dodatkowych. A ponadto dzięki imprezującym tutaj zeszłej nocy seniorom ośrodek lśnił czystością.
Było piękne, słoneczne popołudnie, a moja mama – jak niemal co tydzień – wybrała się z koleżankami na spacer. Miała wrócić dopiero późnym popołudniem, bo ich wypady zawsze kończyły się w ulubionej kawiarni, gdzie raczyły się „ciastkiem dnia” i herbatą malinową.
W przeciwieństwie do mamy nie mogłam pochwalić się tak licznym gronem przyjaciół i brałam za to pełną odpowiedzialność. Osiemnaście lat swojego życia spędziłam w klasztorze, uprzykrzając codzienność chyba każdej służącej tam zakonnicy. Kiedy przyszłam na świat, mama była samotna, bez stałego źródła dochodów, i nadal nieletnia. Prawo natomiast było bardzo surowe. Żebym nie trafiła do domu dziecka, ukryłyśmy się za murami klasztoru sióstr klarysek, gdzie w otoczeniu zimnych murów, ale gorących serc, przyszłam na świat. Stąd właśnie moje imię – Izabela. Na cześć księżniczki, córki króla Francji, która ułożyła regułę tego zgromadzenia. Możliwe, że to od niej przejęłam swój zachowawczy charakter.
Razem z moją mamą Tereską prowadziłyśmy ośrodek Pomocne Serce dla dzieci i młodzieży, którym życie nie szczędziło trudnych doświadczeń. Asystowałyśmy im w odrabianiu lekcji, dawałyśmy bezpłatne korepetycje, moc uścisków oraz wsparcie psychologiczne, jeśli zachodziła taka potrzeba. Pięciopokojowe mieszkanie z trzema toaletami przy ulicy Zabrskiej w Gliwicach, które mama odziedziczyła po swoim tragicznie zmarłym mężu, zamieniłyśmy w czterosalową placówkę oraz przytulną kawalerkę z ogromną łazienką.
Obydwie byłyśmy wzorcowymi sowami, więc nawet do godziny dziesiątej potrafiłyśmy leniwie przeciągać się w łóżkach. Moja mama to typowa dusza artystyczna, dlatego prowadziła zajęcia z tańca, muzyki oraz rysunku. Ja od zawsze świetnie radziłam sobie z przedmiotami humanistycznymi takimi jak język polski czy historia. Ponieważ dużo czytałam, pomagałam naszym podopiecznym również z geografią oraz biologią. W ośrodku zatrudnione były jeszcze dwie przyjaciółki mojej mamy. Pani Zofia, emerytowany pedagog szkolny, oraz pani Stanisława, która przez ponad trzydzieści lat pracowała jako księgowa w banku. Teraz wspaniale radziła sobie z naszymi maluchami: podstawy matematyki, tabliczka mnożenia, trochę teorii. Niestety starsza młodzież pozostawała bez wsparcia przy matematyce, fizyce czy nawet chemii. W naszym składzie zdecydowanie brakowało umysłu ścisłego. Problemem był brak środków – dofinansowania rządowe to naprawdę śmieszne kwoty, które pokrywały zaledwie podstawowe opłaty. Wszystkie pracowałyśmy z miłości do dzieci, dorabiając, gdzie tylko mogłyśmy. Kiedy jeszcze mieszkałam u klarysek, siostra Maria naciskała na naukę języka angielskiego. „Czasy się zmieniają, moje drogie dziecko, kto wie, czy nasz świat nie cofnie się do epoki sprzed wieży Babel, kiedy wszyscy porozumiewali się w tym samym języku” – mawiała, ucząc mnie słówek i gramatyki. Siostra Maria przez wiele lat mieszkała w Wielkiej Brytanii. Wróciła do Polski, gdy zrozumiała, że jej powołaniem jest służba Bogu. Dzięki niej mówiłam płynnie po angielsku i mogłam udzielać bezpłatnych korepetycji w ośrodku. Wieczorami uczyłam nawet za pieniądze – moimi podopiecznymi były też dzieciaki z zamożniejszych rodzin. Gliwiczanie to dobrzy ludzie. Znając historię placówki, chętnie podsyłali nam pociechy na płatne korepetycje.
W każdą sobotę nasz ośrodek przemieniał się w Klub Seniora, gdzie spotykało się szerokie grono przyjaciół mojej mamy. Każdy przynosił ulubione smakołyki, była gra w brydża, szachy oraz oglądanie starych filmów z Marlene Dietrich, Brigitte Bardot, Rudolfem Valentino czy Clarkiem Gable. Kiedy zachodziło słońce, jedna z klas zamieniała się w salę taneczną, gdzie seniorzy chętnie pląsali do muzyki Elvisa Presleya czy ukochanego zespołu mojej mamy, Bee Gees. Spotkania te miały na celu nie tylko zapełnić seniorom czas, ale również dofinansować ośrodek. Oficjalnie wstęp do klubu był płatny „co łaska”, ale jeszcze nie zdarzyło się, żeby zbiórka nie pokryła tygodniowych wydatków na obiady dla dzieci, które zamawialiśmy w pobliskiej stołówce. Zanim seniorzy rozchodzili się do domów, chętnie pomagali w sprzątaniu całego ośrodka, dzięki czemu klasy były gotowe na poniedziałkowe przyjęcie uczniów. W ten sposób przez cały tydzień, włącznie z sobotą, ośrodek tętnił życiem. Jedynie w niedziele, jak dzisiaj, można było tutaj usłyszeć własne myśli.
Pomysł stworzenia ośrodka wypłynął od mojej mamy, która będąc nastolatką, przeżyła prawdziwe piekło i przez długi czas nie miała żadnego wsparcia. Dlatego postanowiła dać je młodym w potrzebie. Pragnęła stworzyć miejsce, gdzie dzieci z biednych rodzin – mające rodziców alkoholików albo z innymi problemami – poczują się bezpiecznie. Miejsce, gdzie nikt nikogo nie ocenia i każdy jest traktowany z szacunkiem i miłością.
Mama była niepoprawną marzycielką. Za cokolwiek się zabierała, musiało być z pompą. Kiedy kochała, to tylko na zabój. Nawet kiedy śpiewała dla zabawy, modyfikowała głos, udając wielką śpiewaczkę. Nie godziła się na przeciętność, nie lubiła prowizorki. Właśnie taki był nasz ośrodek. Nikt nie wychodził stąd głodny czy niezadowolony.
*
Grobową ciszę, w którą intensywnie się wsłuchiwałam, przerwał dźwięk metalowego dzwoneczka zawieszonego tuż nad drzwiami wejściowymi. Po latach otaczania się hałasem byłam w stanie dosłyszeć go jedynie w tak spokojne dni jak dzisiaj.
– Dzień dobry – przywitał się zabójczo przystojny mężczyzna, śniady blondyn o rażąco błękitnych oczach.
Przypominał Iana Zieringa, aktora grającego jedną z głównych ról w popularnym w latach dziewięćdziesiątych serialu _Beverly Hills, 90210_. Chyba był nawet przystojniejszy, ale to pewnie za sprawą tych kosmicznych tęczówek. Jakby w ich błękicie odbijał się blask gwiazd.
– Dzień dobry, w czym mogę panu pomóc? – zapytałam, siląc się na swobodę, choć po przydługiej ciszy, którą utrzymałam, nic nie było w stanie uratować sytuacji.
– Karteczka. – Mężczyzna wskazał palcem na papier przyklejony po wewnętrznej stronie drzwi. – Nadal szukacie kogoś do pomocy przy korepetycjach z matematyki i fizyki? – Chciał się upewnić.
– Matematyki, fizyki… – powtórzyłam jak idiotka. – A tak, oczywiście, posada nadal jest wolna – odparłam.
Ogarnij się, kobieto, to tylko dobrze wyglądający facet, na bank żonaty i to pewnie już dwukrotnie – pomyślałam, po czym dodałam:
– Tylko musi pan wiedzieć, że jesteśmy prywatną organizacją i utrzymujemy się głownie z darowizn. Nie oferujemy wiele.
– Nie szkodzi. Tak naprawdę nie szukam pracy, a jedynie miejsca, którego, jak widzę, wam nie brakuje. – Mężczyzna powiódł wzrokiem po pustych pomieszczeniach. – Jestem korepetytorem z przedmiotów ścisłych. Mam kilkoro własnych uczniów i grono się powiększa. Planuję wprowadzić nauczanie grupowe. Niestety moje mieszkanie nie jest w stanie pomieścić wszystkich tych osób. Jeśli pozwolicie mi prowadzić płatne korepetycje wieczorami, za dnia mógłbym udzielać darmowych lekcji waszym uczniom – zaproponował.
Byłam w tak ciężkim szoku, że niewiele brakowało, bym zaczęła zbierać szczękę z podłogi. Miałam ochotę go wyściskać i zacząć podskakiwać jak dziecko na widok ogromnego lizaka.
– Mam na imię Daniel – przedstawił się, wyciągając w moim kierunku rękę.
Godziny modlitw, rozgłaszania wieści na prawo i lewo, błaganie znajomych, by popytali wśród swoich przyjaciół, i nic. A tu nagle pojawił się facet jakby znikąd, gotów zrobić za darmo to, czego inni nie chcieli się podjąć nawet za pieniądze.
– Izabela – wypowiedziałam szeptem, bo mój głos zgubił się gdzieś w przełyku. – Jestem Izabela – powtórzyłam, odchrząknąwszy.
– Piękne imię – pochwalił, cały czas wpatrując się we mnie tymi wyjątkowymi, silnie błękitnymi oczami.
– Po francuskiej księżniczce – wyskoczyłam z tym mistrzowskim tekstem, dołączając swoją rękę.
Daniel posłał mi czarujący uśmiech, unosząc przy tym prawą brew. Mnie natomiast musiało dopaść jakieś nieoczekiwane uczucie paniki, bo zabrakło mi oddechu i zaczęły pocić mi się dłonie. Skąd nagle te wszystkie emocje? Co gorsza, zbyt raptownie przerwałam uścisk, żeby mężczyzna się nie zorientował. Belka, opanuj się, to przecież tylko facet – powiedziałam sobie w duchu. Owszem, istniało maleńkie prawdopodobieństwo, że będę widywać się z nim codziennie, ale raczej nazwałabym to iskierką nadziei niż realną szansą.
– Więc jak będzie z moją propozycją? – dopytywał niezrażony i zapewne jedynie z grzeczności zignorował moje infantylne zachowanie. – Obiecaj, że chociaż je rozważysz, Izabelo.
– Propozycją? – Znów popisałam się elokwencją.
– Propozycją pracy korepetytora w waszym ośrodku – odpowiedział cierpliwie.
– A ma pan jakieś kwalifikacje? – zapytałam, siląc się, by z moich ust padło chociaż jedno profesjonalne pytanie.
– Daniel – poprawił, robiąc uwagę do tytułu, jaki mu właśnie przypisałam. – Po maturze wyjechałem za granicę. Nie ukończyłem studiów, a jedynie kursy. Mógłbym podrzucić jutro moje portfolio, włącznie z numerami rodziców, których dzieciaki zdały do następnej klasy dzięki mojej pomocy.
– To by bardzo pomogło, rozumie pan… Danielu… – poprawiłam się. – Przepisy i polityka firmy.
Oczywiście to nie miało większego znaczenia. Byłyśmy zdesperowane i przyjęłybyśmy każdego, kto posiadał choćby podstawową wiedzę z przedmiotów ścisłych. Prawdziwym zmartwieniem pozostawało pytanie, czy facet nie zmieni nagle zdania lub po tygodniu nie zrezygnuje. W końcu dawanie płatnych korepetycji dzieciakom z zamożnych rodzin, w idealnie wyprasowanych, markowych ciuszkach, to nie to samo, co tłumaczenie matematyki szkrabowi, któremu dzień wcześniej pijany ojciec rozbił na głowie pustą butelkę.
– Prosiłbym o waszą wizytówkę, to jeszcze dzisiaj wyślę moje dokumenty wraz z referencjami. – Mężczyzna położył tuż przede mną prostokątny kartonik ze swoimi danymi.
– Zwykle to moja mama zajmuje się administracją, nie bardzo wiem, gdzie trzyma wizytówki ośrodka. Może wyślę ci testowego maila z naszymi danymi? – wymyśliłam na zawołanie, bo tak naprawdę nie miałyśmy wizytówek. Wydatki ograniczałyśmy do minimum.
– Wspaniale. – Uśmiechnął się, posyłając mi czarujące spojrzenie. Jego oczy były tak hipnotyzujące, że jak idiotka zaczęłam się w nie wpatrywać. – Będę się zbierał. Nie chce zajmować ci czasu w tak piękne niedzielne popołudnie – stwierdził, unosząc rękę na pożegnanie.
Osłupiała, jeszcze przez dłuższą chwilę stałam na baczność, wpatrując się w zamknięte już drzwi.