- W empik go
Zakopane. Pokój z widokiem na cmentarz - ebook
Zakopane. Pokój z widokiem na cmentarz - ebook
Druga część historii pewnego byłego oficera WSI.
Detektyw Piotr Klucha przekonuje się jak niebezpiecznym zajęciem jest spełnianie bezinteresownych, dobrych uczynków.
Dlaczego na Podhalu (i dla Podhala) można stracić głowę?
Gdy nie potrafisz uwolnić się od mrocznej przeszłości, musisz z nią walczyć.
Możesz być pewnym tylko jednego.
Nic nie zostanie zapomniane.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67048-62-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z archiwum asyryjskiego króla Sanheriba, po zniszczeniu Babilonu
Piekło też jest dla człowieka.
Jacek Karczmarski1.
Mężczyzna wszedł po skrzypiących schodach.
Odszukał w pęczku kluczy ten do pokoju numer siedem i otworzył drzwi. Zamknął je za sobą, postawił na podłodze wiadro z mopem. Ostrożnie. Żeby kij nie upadł i nie narobił hałasu. Hałas był ostatnią rzeczą, której chciałby doświadczyć. Głowa bolała go okrutnie. Czuł się tak, jakby cały zastęp małych, złośliwych, kopalnianych skrzatów tłukł kilofami w jego czaszkę.
Nic tam nie znajdziecie – pomyślał. – Tylko kaca. Wielkiego jak Łomnica. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy pili wczoraj tylko śliwowicę. Po śliwowicy karpackiej nie ma kaca. To nic, że wyszło półtora litra na dwóch. Ta słowacka śliwowica jest okay. Łeb mi pęka przez ten koniak. Co to w ogóle było?... Więcej tego świństwa nie tknę. Jedynie karpacką.
Nabrał do wiadra wody z umywalki wiszącej na ścianie w pobliżu drzwi, zmoczył mopa i zaczął wycierać podłogę. Tylko środek pokoju.
Dokładnie sprzątnę po następnych gościach – uznał dzierżawca ośrodka.
Wytarł pobieżnie stary, skrzypiący pod stopami parkiet i postanowił otworzyć okno. Nie na długo. Na dworze znowu było minus piętnaście. Szkoda grzać w powietrze. Niezapłacona faktura za olej opałowy, na sześć tysięcy złotych, straszy przecież w szufladzie. Ale w pokoju wisiał jakiś smród.
Znowu któryś z gości nie trafił ze śmieciami do kosza – pomyślał. – Teraz leży gdzieś pod łóżkiem albo pod szafką resztka chleba z serem topionym tylżyckim, pusta puszka po szprotkach lub nadgryziona, gnijąca parówka. Ciekawe, czy w swoich domach turyści też tak rzucają śmieci, gdzie popadnie? Co za ludzie... Pociągnął jeszcze raz nosem. Tyrolska. Puszka po konserwie tyrolskiej. Te po rybach śmierdzą inaczej.
Mroźne powietrze wpadało przez okno. Dzierżawca zaczął szybciej szukać źródła smrodu. Głowa rozbolała go jeszcze bardziej, gdy niemal położył się na podłodze, żeby zajrzeć pod meble. Fetor nasilił się, lecz dzierżawca nic podejrzanego nie widział. Źródło smrodu było w jednym z łóżek. Podniósł materac i zajrzał do skrzyni na pościel.
Gwałtownie opuścił materac i podbiegł do okna.
Kilofy skrzatów pracowały coraz szybciej. Dudniły o czaszkę. Rozłupywały mózg. Mężczyzna bał się, że za chwilę głowa pęknie mu jak balon. W drobne kawałki.
Odetchnął kilka razy głęboko, mroźne powietrze niemal kaleczyło mu gardło.
Popatrzył na cmentarz widoczny tuż za oknem. Pusty i bezludny. Jak to cmentarz.
Uprzedzano mnie, kurwa, że to sąsiedztwo przyniesie pecha! – pomyślał ze złością. – Dlaczego ich nie zameldowałem?! Trzeba było wziąć dowody i wpisać do księgi meldunkowej... Skusiłem się na pięćset złotych. Kurwa! I teraz mam kłopot.
No i dlaczego ten gnijący trup jest bez głowy?
Może też miał kaca wielkiego jak Tatry... Już po mnie. Teraz mogę tylko śmiać się z własnej głupoty.2.
Komisarz Soliński wyszedł z bramy ośrodka Dafne należącego do MSWiA na ulicę Jagiellońską i skierował się w prawo. Minął powstający po przeciwnej stronie drogi, u podnóża Antałówki, kolejny hotel, o którym krążyły już w miasteczku legendy. Ktoś sprzedał budynek w trakcie inwestycji, ktoś inny kupił, jakieś dziwne spółki, nie wiadomo czyje, ludzie z pierwszych stron gazet, podstawieni figuranci... miejscowych takie rzeczy widocznie pasjonowały. Solińskiego nie, ale pijąc browar z tubylcami, grzecznie wysłuchiwał plotek, którymi tu żyją.
Poszedł na Krupówki. Chciał zobaczyć i poczuć atmosferę Pucharu Świata już na deptaku, idąc wśród innych kibiców. Na kołnierzu kurtki zawiązał sobie przecież biało-czerwony szal. Kupiony wprawdzie na nieszczęsny Mundial, bez małyszowych akcentów, ale takie też kibice nosili. Wielu miało flagi. Wymachiwali nimi już dwa kilometry przed skocznią. Skandowali: „Adam Małysz!” albo „Polskaaa, Biaało-Czeerwoni!” Na głowach, nad przekrwionymi oczami, bo był to już drugi dzień konkursu, większość kibiców miała biało-czerwone czapki. Takie z rogami lub z dzwoneczkami. Z długimi siwymi włosami albo husarskimi mini-skrzydłami. Istny festiwal czapek.
No i trąbki. Trąby, trąbki i trąbeczki. Niezbędny atrybut kibica pod skocznią. Długie, przeraźliwie głośne jak wcześniejszy i niespodziewany powrót żony ze szkolenia. Zwane „małyszówkami”. I kilka rodzajów mniejszych, popiskujących tylko, ratlerki, yorki i pekińczyki wśród instrumentów dętych.
Ryk trąb zlewał się z okrzykami dopingu podchmielonych turystów. Kolorowy, biało-czerwony korowód zmierzał w górę miasta. Pod skocznię.
•
Komisarz Soliński był trzydziestopięcioletnim, łysiejącym już od czubka głowy policjantem. Trochę zaokrąglonym i niewysokim. Nie wyglądał na faceta zajmującego się rozpracowywaniem zagrożeń terrorystycznych. Ale był nim. Ktoś musi także siedzieć za biurkiem. Analizować. Grzebać w internecie. Myśleć. Wyciągać wnioski. Radzić. Aby potem inni mogli chwalić się w telewizji zażegnanymi niebezpieczeństwami.
Gdy szedł w górę ulicą Piłsudskiego, patrząc na wesołych, rozśpiewanych kibiców, jemu także poprawiał się humor. W pobliżu skoczni tłum widzów gęstniał. Wielu przecież, tak jak Soliński, nie miało biletów na stadion. Zamierzali oglądać zawody, stojąc na ulicy i zerkając na telebimy z transmisją telewizyjną.
Biletów Soliński nie zamawiał, bo powiedział żonie, że Firma zorganizowała wyjazd na skoki. Zbiorowy, dla pracowników. Tylko dla pracowników, bez rodzin. Miał tu być z Jolą. Stażystką. W ciepłym hotelowym łóżku, a nie na mrozie pod skocznią.
Niestety jej mąż, zamiast zarabiać funty w Edynburgu, postanowił odwiedzić rodzinę. No i wszystko się rypło. Soliński przyjechał sam.
Zobaczył wysoką hałdę zgarniętego z ulicy śniegu, na której były jeszcze miejsca stojące. Wszedł tam. Zeskoku skoczni nie było oczywiście stamtąd widać, ale stojący nieopodal telebim – wyśmienicie.
Zawody miały rozpocząć się prawie za godzinę, lecz spikerzy już podgrzewali atmosferę, namawiając widzów do wspólnego skandowania odpowiedzi na pytanie: „Kto wygra?!” oraz śpiewania. Podstarzali gwiazdorzy rocka grali z playbacku, że kiedy tonął „Titanic”, to także był wielki bal.
Na stadionie i wokół skoczni zebrało się prawie osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Soliński widział wśród nich sporo policjantów i ochroniarzy. Nic dziwnego. To przecież największa impreza sportowa w kraju.
Już po kilku minutach poczuł, że ubrał się za lekko. Z oczywistych powodów nie wziął przecież z domu kalesonów ani getrów.
Skorzystał z poczęstunku darmową kawą, oferowanego przez jedną z hostess reklamujących producenta kawy. Czasem nawet reklama nie jest tylko złem koniecznym, pomyślał.
– Wie pani, skąd się wzięła kawa rozpuszczalna? – zagadnął.
Urodziwa hostessa wzruszyła ramionami.
– W czasie drugiej wojny światowej Amerykanie zastanawiali się, jak magazynować i przechowywać dla wojska kawę, która nie jest przecież produktem długotrwałym. Wymyślono taką jej obróbkę, że powstało coś, co nazwano kawą rozpuszczalną. Po wojnie koncerny spożywcze postanowiły skorzystać z możliwości sprzedaży produktu przypominającego kawę, ale o znacznie dłuższym terminie przydatności do spożycia. Wmówiono ludziom, że to kawa, że jest zdrowsza...
Dziewczyna nie uśmiechała się już. Patrzyła na Solińskiego ze współczuciem.
Nie jest łatwo poderwać hostessę.
•
Wokół skoczni wiele firm i produktów usiłowało przyciągnąć uwagę kibiców. Reklamy wisiały na stadionie, na tymczasowych platformach widokowych. Ogromne kolorowe balony stały na uwięzi obok skoczni. Jedna z reklam fruwała także w powietrzu.
Motolotnia, na skrzydle której sieć składów budowlanych zachęcała do zakupów, latała nisko nad stadionem, tam i z powrotem. Cicho bucząc silnikiem, przelatywała nad zbiorowiskiem widzów i zanim znikła ludziom z oczu, zawracała, żeby pokonać trasę po raz kolejny.
Spiker przygotowujący się do komentowania zawodów poprosił przez megafon, żeby osoba kierująca motolotnią zaprzestała lotów nad stadionem. Pilot nie słyszał lub nie zamierzał usłuchać. Latał dalej. Spiker powtórzył swój apel jeszcze kilkakrotnie. Teraz już wszyscy widzowie czekający na skoki patrzyli tylko na reklamę składów budowlanych.
– Przebywanie w przestrzeni powietrznej nad stadionem w czasie trwania zawodów jest zabronione! – powtarzał spiker. – Proszę, żeby pan natychmiast zaprzestał latania nad skocznią i wylądował!
Lotnik zrobił następny nawrót i leciał nisko nad tłumem widzów.
– Apeluję do panów policjantów i służb porządkowych – mówił spiker – żeby zatrzymali tego człowieka, kiedy wyląduje.
Stojący w pobliżu Solińskiego policjanci i ochroniarze uśmiechali się tylko. Niech sobie facet sam biega za motolotnią. My nie będziemy wystawiać się na pośmiewisko przed tysiącami ludzi.
Z motolotni sypały się ulotki reklamujące składy budowlane.
Komisarz Soliński spojrzał po raz kolejny na zegarek.
Dwadzieścia trzy minuty po wygłoszeniu przez megafon pierwszego wezwania do lotniarza pojawił się śmigłowiec. Nadleciał od strony Nowego Targu. Z głośników helikoptera popłynęło kategoryczne żądanie, żeby pilot motolotni natychmiast się oddalił. Tym razem usłuchał. Obniżył lot i znikł między drzewami, za Lasem Białego.
Soliński już nie marznął. Zrobiło mu się ciepło. Nawet bardzo ciepło.
Osiemdziesiąt tysięcy ludzi – myślał. – Dwadzieścia trzy minuty to cholernie długo. Gdyby ten facet zamiast ulotek zrzucał coś innego?... Tu nie ma żadnej ochrony na wypadek nietypowego, niespodziewanego zagrożenia. To naprawdę jest raj.
•
Motolotnia przeleciała nie wyżej niż trzydzieści metrów nad nimi.
– To ten sam artysta? – zapytał Pablo.
– Myślę, że tak – potwierdził Piotr Klucha, przypominając sobie swój pierwszy i na pewno ostatni lot motolotnią.
Siedzieli we czterech na plastikowych krzesłach postawionych w udeptanym śniegu. Pięćdziesiąt metrów od ogrodzenia, oddzielającego teren stadionu przy skoczni narciarskiej od prywatnej działki. Należącej do szwagra Piotra, Józefa. Oprócz szwagra był z nimi jeszcze jeden kolega, lekarz zakopiańskiego szpitala, Maciej. Niski, szczupły mężczyzna w okularach.
Obok krzesełek ustawili grilla. Kiełbaski skwierczały już nad żarem. Butelki z wódką leżały w śniegu.
Każdego roku oglądali w ten sposób Puchar Świata. Szwagier Piotra zastanawiał się, czy nie sprzedawać biletów wstępu na tę działkę, gdzie ustawiłby ławy do siedzenia.
– Na przyszły rok tak zrobię – postanowił Józef jak co roku. – Nazwę działkę „platformą widokową”.
– Zrób jeszcze punkt gastronomiczny – zaproponował Maciek, wlewając do kieliszków zmrożoną wódkę. Francuską, kupioną na Słowacji. – Grule, moskole, góralburgery. Będzie ino furczało.
– Hej!
– Piotruś... – Pablo mówił niezbyt głośno. – Słyszałeś o tym denacie bez głowy z ośrodka wypoczynkowego przy cmentarzu?
– Oczywiście. Wiecie już, kto to był? – zapytał Klucha.
– Nie wiecie. I coś mi mówi, że łatwo się nie dowiemy – odpowiedział policjant z zakopiańskiej komendy, Paweł Wnuk. Prawie czterdziestoletni już, zatwardziały kawaler. Przystojny, o ciepłym spojrzeniu, które tak lubią kobiety. Gdy związywał włosy w kucyk, przypominał Antonia Banderasa. Z racji nadmiernej skłonności do kobiet, typowej, jak się niesłusznie uważa, dla południowców, nazywano go: Pablo.
– Dlaczego?
– W opisie denata, który podaliśmy do prasy, było prawie wszystko, co udało się ustalić, zważywszy na pewne istotne braki denata.
– Prawie? – upewnił się Piotr Klucha. Dawniej oficer Wojskowych Służb Informacyjnych. Obecnie prywatny detektyw po przejściach, z czterdziestką na karku, lekką nadwagą i przyprószonymi siwizną włosami. Na pierwszy rzut oka człowiek niepozorny i niezbyt ciekawy.
– Gość miał jeszcze dwie blizny. Jedną postrzałową, między trzecim a czwartym żebrem po prawej stronie. Rana wlotowa na plecach, wylotowa z przodu. I drugą, prawdopodobnie od noża. Cięcie na brzuchu. Długości kilkunastu centymetrów.
– No, chłopaki! – przerwał szwagier Piotra, podając im napełnione kieliszki. – Za Adasia! Niech frunie na Krupówki!
– Niech frunie!
– Kiełbaski?
– Na razie nie – podziękował Klucha i zwrócił się do Pabla: – Kiedy powstały te blizny?
– Postrzałowa nie dawniej niż rok. Ta cięta około trzech lat przed śmiercią.
– Facet z historią. Terminator jakiś czy co... Może za trzecim razem ktoś chciał mieć pewność, że już się nie zrośnie?
– Może. – Pablo podniósł spod nóg garść śniegu. Ulepił gałkę i rzucił nią w stronę siatki, za którą stali widzowie zawodów. Nie doleciała. – Jakbyś coś słyszał, na przykład szukał jakiegoś typa zaginionego w Zakopanem, to pamiętaj o znakach szczególnych.
– To nie był przykładny mąż, co wyjechał na kursokonferencję i więcej nie wrócił. Ani turysta, który pokłócił się o dziewczynę w dyskotece. Na biznesmena, nie mogącego oddać długu, też nie wygląda.
– Wiem. Dlatego ci o tym mówię.
– Pablo, przestań... Moją karierę w służbach wywiadowczych dla Rzeczypospolitej Wielu Numerów już zakończyłem.
Paweł Wnuk odkaszlnął.
– No, przestańta oba! – wtrącił szwagier Piotra. – Pijemy!
– Pijemy!
– Za Adasia!
– I za piękne kobiety.
– Oraz nasze żony.
– Za żony należy brać wyłącznie piękne kobiety. – Mówiąc to, Pablo uniósł wskazujący palec. – Wtedy macie większe szanse, że ktoś szybko je od was zabierze.
Wypili. Zagryźli kiełbaskami.3.
Pierwszy słaby śnieg pojawił się w górach już we wrześniu.
Do leżącego tysiąc metrów niżej miasta trafił miesiąc później. Najpierw zakradał się nocami, by przykryć cienką kołderką z puchu trawniki i kwitnące jeszcze klomby. Wycofywał się przed południem. Znikał.
Z każdym kolejnym, coraz chłodniejszym tygodniem śnieg sypał nocami coraz częściej i obficiej. Topniał jednak w promieniach słońca albo w strumieniach deszczu.
W listopadzie deszcz lał codziennie. Z miasta uciekli ostatni turyści. Opustoszałe Zakopane przybrało brunatne barwy. Wszechobecne błoto zawładnęło stolicą Tatr.
W grudniu każdy z mieszkańców z utęsknieniem wyglądał śniegu. Czystego białego puchu, co przykryje wszystkie śmieci i sprawi, że na zakopiance znowu pojawi się miły dla oka widok samochodów, toczących się w długim, powolnym korku do miasta.
Dopiero tuż przed świętami Bożego Narodzenia ich prośby zostały wysłuchane. Przez jedną noc nasypało ponad pół metra śniegu. Temperatura spadła wyraźnie poniżej zera. Mróz ścisnął miasto. I tak już zostało.
Będzie długa, śnieżna i mroźna zima, orzekli starzy górale, widząc pierwsze jej objawy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!