Zaksięgowani - ebook
Zaksięgowani - ebook
Jak długo można kłamać - zwłaszcza gdy okłamujemy sami siebie? Jak mocno można cierpieć - dla kogo potrafilibyśmy przekroczyć granicę bólu? Jak uciec, gdy dowiadujemy się, że w głowie mamy szachownicę?
Siedemnaście odcieni strachu, siedemnaście opowiadań grozy o piekle świata finansów i korporacyjnych biurowców, o samotności, śmierci i miłości. Sprzedawcy ubezpieczeń, dresiarze, pracownicy koncernów, zrozpaczeni rodzice - co ich łączy? Uczynki ich wszystkich zostały zaksięgowane na tej samej fakturze dobrego i złego.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61187-87-5 |
Rozmiar pliku: | 763 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawe oko uparcie nie chciało się otworzyć. Szarpnąłem, wierzgnąłem, kołdra uwięziła nogi. Pod poduszką splątały się palce. Nie wytrzymam.
— Nie wytrzymam! — krzyknąłem, a mój głos przetoczył się po pustym mieszkaniu.
Lewe oko bezradnie łypało na leżącą obok komórkę. Tłuste piksele na wyświetlaczu wskazywały ósmą piętnaście. Nie zdążę, cholera, nie zdążę.
Właściwie wstać przecież umiałem. Jednoocy też jakoś żyją, do diabła. Z drugiej strony, świetnie zdawałem sobie sprawę, że jeśli przedtem nie otworzę prawego oka, wszystko się posypie. W ogóle nie wyjdę z domu. Leżałem więc, myśli tłukły się po głowie, talerze – w zlewie w mieszkaniu nade mną.
Światło próbowało wcisnąć się przez rolety, sprzedawca jak zwykle okazał się fujarą. Miały nie przepuszczać. Mówiłem wyraźnie, prosiłem przecież. Ciemno, jasno. Albo, albo. Wszelkie stany pośrednie były cholernie niewskazane.
A tu dupa.
Nawet w łóżku nie można czuć się bezpiecznym.
No wreszcie! Otwarło się, nieznośne. Przez głowę przeszła mi straszna myśl, że być może kiedyś to przeklęte prawe oko się nie odemknie. Wypadłem z łóżka, kołdra nie puściła nóg. Dywan strzelił mnie w twarz, wycisnął powietrze z płuc.
Powróciłem do względnego pionu i podjąłem najstraszliwszą walkę, jaką ludzkość może sobie w ogóle wyobrazić: walkę z samym sobą. Ze spodniami i koszulą dałem jakoś radę, natomiast marynarka okazała się niemal niepokonanym przeciwnikiem. Piony w głowie ruszyły przed siebie, a ja zdołałem wepchnąć lewą rękę w rękaw. Prawa utknęła w nadgarstku. Następny ruch. Pchnąłem, szew trzasnął, strzelił głośno. Weszła.
— No. — Uśmiechnąłem się.
Myjąc zęby, już ubrany, dopełniłem porannego rytuału.
Gęba w lustrze przedstawiała obraz człowieka na skraju peneriady. Jeszcze gładka szczęka i okulary w grubych oprawkach, ale włosy już zaczesane podsklepową modą „na żelik”, nos jak purchawka i szara srajtaśma w miejscu skóry pod oczami. Tak jakby wypacykowanego typa zamknąć na tydzień w ciemnej piwnicy ze ślepym bokserem. Ciemne ślady na nosie po spotkaniu z tramwajem. Lekarz coś zaradzi, przecież to niekoniecznie złamanie. A jeśli nawet, to upłynęła przecież niecała doba – może da się go jeszcze nastawić? Jakbym dopadł człowieka, który te automatycznie zamykane drzwi w tramwajach pomontował, zatłukłbym bez pytania.
Z butami poszło nad wyraz gładko, za to klucz w zamku stawiał opór przez półtorej minuty. Na zewnątrz chmury strzykały w ludzi rzadkim deszczem, chodnik dzieliła szachownica trawy rosnącej między starymi płytami.
Znalazłem już jakąś prawidłowość. Jak się traci pierwszego piona w ciągu dnia, to traci się też grunt pod stopami. Mijając rudowłosą panią w garsonce, fajtnąłem nogami i jebs – dobrze tylko, że nie w kałużę.
Zdarły się strupy z dłoni, kolana udało się tym razem ochronić.
— Nic się panu…? — zaczęła rudowłosa.
— Nie, nic. Dziękuję — przerwałem.
Głupia baba. Jak się poprzednim razem przed nią wygrzmociłem, to palcem nie kiwnęła. Tyle że wtedy (była to ponad wszelką wątpliwość sobota) miałem na sobie dresowe spodnie i czerwoną kurtkę, a teraz płaszcz i gajer. Głupia baba.
Wchodząc do tramwaju, należało zachować największą ostrożność. Lewa dłoń zamknięta na poręczy, prawa błądząca w kieszeni płaszcza. Nogi rozrzucone, dla równowagi. Z odmętów materiału wydobyłem rachunek z Tesco, wciągnąłem się do środka. Brzdęknęło ostrzegawczo i drzwi zwarły się za plecami.
— No. — Rozejrzałem się po wagonie.
Ścisk, zaduch, ponure maski na twarzach pasażerów. Jak to w tramwaju. Usiadłem obok młodej dziewczyny. Odsunęła się grzecznie, robiąc miejsce. Wyglądała na studentkę, i to taką, która na dodatek się uczy. Na kolanach trzymała gęsto zapisany zeszyt w kratkę. Pismo było lekko pochylone w prawą stronę, literki wyraźne, pękate.
Prawa noga wystrzeliła jak najdalej w kierunku kabiny kierowcy. Złapałem ją, niesforną i szurającą po szarej podłodze, przysunąłem do siebie. Język oblizał wargi, pociągnąłem nosem. Jeden bark uniósł się trzykrotnie.
Piony zwarły się w kolejnej potyczce.
* * *
Kierownik nie byłby sobą, gdyby wypuścił mnie z pracy, nie próbując wzbudzić moich wyrzutów sumienia,
— Może jakoś damy radę… — stęknął. — Tylu klientów dzisiaj. I coraz bardziej perspektywiczni…
Mój kierownik jest buldogiem, to jedyne rozsądne wytłumaczenie jego wyglądu. Policzki wiszą mu, jakby ktoś wypychał je paluchami od wewnątrz, a gdyby rozbujać wory pod oczami, mogłyby uderzać o nos, który przypominał gotowany, rozmokły ziemniak, i tylko to odróżniało kierownika od psa.
— No tak, ale wie pan, lekarz…
— Wiem, wiem, rozumiem — odparł natychmiast. — To jest najważniejsze. Idź, idź. Ale za godzinę wrócisz?
Nie było szans.
— No tak… myślę, że tak… Jasne — wydukałem, grzebiąc znowu prawą ręką w kieszeni. Trafiła na telefon i wstukała przypadkowy numer.
Wyszarpnąłem dłoń i wyszedłem z oddziału. Zielony ford ruszał właśnie ze skrzyżowania, pisk opon wzbił się w powietrze. Zaśmierdziało paloną gumą, a goniec w mojej głowie padł z hukiem.
Uderzyłem o ścianę, zebrałem się w sobie i ruszyłem w kierunku LUX MED-u. Deszcz chłodził mi skórę na wygolonej głowie.
* * *
Diagnoza zabrzmiała jak wyrok.
— Musimy wykonać rentgen czaszki. To może być złamanie, nos rzeczywiście brzydko wygląda.
Pani doktor była niezbyt urodziwa, ale zadbana.
— Słucham? — Ruchy w głowie ustały, język wysechł na drewno.
— Rentgen — odparła, nie podnosząc wzroku znad skierowania, które właśnie wypisywała. — Mamy na miejscu. Zajmie to jakieś dwadzieścia minut.
Krzesło wyprysło spode mnie, rzuciłem się na korytarz. Chwyciłem płaszcz z wieszaka i runąłem na ulicę. Chciałem biec, nie wiedziałem dokąd. Wywróciłem się tuż za drzwiami. Jak pijany pająk. Dotarłem za róg kamienicy i dopiero złapałem oddech. Ostatnią rzeczą, na jaką mogłem sobie pozwolić, był rentgen.
Mój mózg jest szachownicą. Jeśli ktokolwiek by się dowiedział, natychmiast straciłbym pracę i dostatnie życie skończyłoby się w jednej chwili.
Świetnie zdaję sobie sprawę, że wiele osób może nie uważać tego za jakoś specjalnie normalne. Nie każdy ma w głowie szachownicę. Brzmi to pewnie nawet nieco upiornie. Zawsze jednak chowam się za tarczą pewnego pytania. Brzmi ono: „Kto to jest człowiek normalny?”. Nie ma takiego, ha! Więc może właśnie ja nim jestem? Być może normalni są ci, którzy wydają się najmniej normalni? No, kto to wie? Kto zdefiniuje normalność człowieka? Bo chyba nie człowiek. Skąd bowiem będzie wiadomo, że autor definicji jest normalny? Przecież zakładamy, że nie zdefiniowano jeszcze normalności…
Dowlokłem się do firmy: ręka, noga, noga, ręka – w ślad za ruchami na szachownicy w głowie. Święty Marcin był wilgotny i ciemny, po wejściu w Gwarną wpadłem na rozbujanego typka z ogoloną głową. Wyzwał, zmieszał z gównem. Starałem się skoordynować odruchy, byle tylko nie przyszło mu do głowy, że się z niego nabijam. Udało się. Ludzie spoglądali na nas i unosili brwi.
W pracy zawsze się jakoś trzymałem. Siedzisz w fotelu, przedramiona na podłokietnikach, nogi oparte mocno o metalowy wspornik pod biurkiem. Do tego spory stres, który hamuje niechciane odruchy. Można się upilnować. Ale czasem coś się jednak działo.
Płaszcz rzuciłem na wieszak, sam wylądowałem naprzeciw komputera. Szesnaście e-maili, odkąd wyszedłem. Przeryłem się przez pięć i klikałem w szósty, kiedy asystentka Wiola podeszła z informacją, że mam klientów. Westchnąłem, zapewniłem, że zaraz po nich pójdę. Najgorszy w pracy doradcy jest obowiązek bycia cały czas pod ręką, żeby w kółko udowadniać nowym klientom, że jesteś kompetentny i godny zaufania.
Powlokłem się do poczekalni. Para małżeńska już czekała. Dzień dobry, dzień dobry, tralala, sranie w banie. Poprowadziłem ich do stanowiska, rozebrali się z kurtek, usiedli. U Wioli zamówiłem dwie herbaty, klapnąłem naprzeciw, usta otwierały się same, gadka szła jak z płyty. Ręce zaciskałem na poręczach krzesła, nogi zaplecione w kostkach, mięśnie brzucha napięte. Normalny do bólu. Ale, jak już mówiłem, czasem jednak coś się działo.
— … jesteśmy firmą doradczą z wieloletnim stażem na rynku, a wachlarz naszych usług obejmuje oferty dwudziestu sześciu banków, ponad trzydziestu firm oferujących produkty inwestycyjne…
Zwykle w pracy bywało tak, że stres i strach przed zdemaskowaniem tłumiły objawy choroby. Zdarzało się co prawda, że kiedy wchodziłem do toalety, obsikiwałem ścianę, wkładałem głowę do umywalki albo walczyłem ze szczotką do czyszczenia sedesu, ale przy biurku, a zwłaszcza podczas rozmowy z klientem, zawsze nad sobą panowałem. Do dzisiaj.
Nawijałem akurat o przewadze kredytów walutowych nad złotówkowymi.
— Zaciągając kredyt w naszej walucie — perorowałem coraz głośniej — narażamy się na to, że wskutek podwyżek stóp przez Narodowy Bank PolskiiiihaAaAA!... ekhm, ekhm… że oprocentowanie będzie się zwiększać. Poza tym, wejście do strefy euro spowoduje przymusowe przewalutowanie na eurooOoOOO JA PIERDOLĘ!
— Co pan…? — zacięła się klientka.
— Słucham?! — podniósł głos klient.
— Przepraszam, mam chorobę, która powoduje nagłe wiotczenie mięśni twarzy, co objawia się właśnie wydawaniem niekontrolowanych dźwięków. Raz jeszcze przepraszam.
Wtedy, jak na złość, prawa ręka wystrzeliła pionowo w górę, pięść zaciśnięta w kułak, środkowy palec prosty jak strzała. Nogi wierzgnęły do przodu, prawa trafiła klienta w kostkę. Zawył. Jednym słowem: apokalipsa.
— Co pan wyprawia?! — Klientka wstała, patrzyła z odrazą. — Leszek…
Skinęła głową i wyszli. W domu napiszą pewnie skargę. To ten typ.
* * *
— Poważnie? — Witek siedział przed shoarmą i bezmyślnie babrał w niej plastikowym widelcem. Mieliśmy przerwę obiadową i siedzieliśmy na zapleczu, w klitce zamienionej na kuchnię.
— Poważnie. — Klapnąłem obok niego, na plecach i pod pachami koszula była mokra. Śmierdziałem. — Na bank napiszą skargę. No mówię ci, stary, na bank!
— Nie napiszą. Nigdy nie piszą — pocieszał Witek. Miał włosy czarne jak atrament, bladą cerę i sylwetkę jak zwiędły koper. Brwi zrastały mu się nad nosem. — Jedni znowu mieli na mnie napisać w zeszłym tygodniu i do tej pory cisza.
Wyciągnąłem nogi przed siebie, głowa przekręciła się sama. Lewo, prawo i jeszcze raz lewo.
— A tak w ogóle, to co słychać?
— Kiepawo.
— Jak zawsze.
— Gosia straciła pracę — dodał, ponuro wpatrując się w poszatkowaną marchewkę. — Mówię ci, panie kolego, kiepawo…
Żona Witka pracowała w dziale książki Empiku, nie rozumiałem, za co można z takiego stanowiska wylecieć.
— To rzeczywiście klops.
— Spalili cały oddział.
— Co ty gadasz?!
— Taaa. Ktoś wszedł do Plazy i obrzucił sklep koktajlami Mołotowa. Przełożeni nie wiedzieli, co zrobić, więc wszystkich zwolnili, twierdząc, że pracownicy musieli mieć z tym coś wspólnego. Żaden nie ucierpiał, stąd nabrali podejrzeń.
— Ale bzdura.
— No bzdura, bzdura. Ale najdziwniejsze jest to podpalenie.
— Pierwsze słyszę o takim przypadku. — Podrapałem się po brodzie, jeden palec ukradkiem wsunął się w kieszeń marynarki.
— To byli jacyś zamaskowani ludzie, krzyczeli, że będą rozpieprzać każdą księgarnię w mieście. Chodzi ponoć o jakąś książkę.
— O książkę?
— No tak. Gosia twierdzi, że słyszała oskarżenia jakiejś kobiety, że przez tę książkę jej córka udupiła studia. Ktoś inny upierał się, że z winy tej właśnie kniżki zdradził żonę.
— Ale wiksa…
— No, tylko przez tę wiksę Gosia jest bez pracy.
— Będziesz to jeszcze jadł?
— Nie, w dupę, nie mam apetytu. W domu gnój, aż się człowiekowi żyć nie chce, mówię ci… — Opuścił zaplecze, zgarbiony jak starzec.
Przysunąłem talerz i oblizałem widelec po Witku. Wyszarpnąłem dłoń z kieszeni, zabrałem się do jedzenia. Surówka z marchewki uciekała przed widelcem, nóż jeździł po dnie pudełka, mijając się z kawałkami grillowanego kurczaka. Frytki przesunąłem w lewo, roszadując je z mięsem. Lewa noga grzmotnęła o spód blatu, całość podskoczyła. Ukłułem mięso.
Jest! Nadziałem największy kawałek, ha ha! Strzęp mięska tkwił na widelcu, teraz wystarczyło tylko trafić z nim do ust. Skoczek w głowie śmignął nad figurami, pacnąłem ciepłym mięsem w policzek.
— Kurwa.
Za drugim razem się udało.
Skończyłem jeść jakieś piętnaście minut później, wytarłem twarz z sosów i tłuszczu, wróciłem na open space, modląc się, żeby tego dnia klienci mnie oszczędzili. Otwarłem Onet.pl. Grubaśnymi literami stało, że czternaście osób trafiło szóstkę w Dużym Lotku, niesłychane. Jakaś kobieta z rakiem macicy, której dawano parę tygodni życia, ozdrowiała zupełnie, a w kraksie czterech aut pod Wrześnią nikt nie został ranny.
Poniżej umieszczono wypowiedź mądrej głowy. Pozytywne fluidy nad Polską, dobry nastrój w społeczeństwie, dlatego tyle dobrego.
W jako takim stanie dokulałem się do dziewiętnastej, chociaż momentami łatwo nie było. Podczas rozmowy o funduszach inwestycyjnych powiedziałem do młodej mężatki coś po rosyjsku, a kiedy przyjmowałem wniosek o kredyt na zakup działki rolnej, zacząłem z ogromnym zapałem dłubać sobie w zębie. Poza tym, spokój.
Po robocie poluzowałem krawat, zrobiłem mocną kawę i padłem na zapleczu na krzesło. Weszli Witek i Agnieszka, oboje w podobnym stanie. Jakby właśnie ktoś się nimi podcierał.
— Też taka butla?
— Ledwo żyję. — Agnieszka miała krótkie rude włosy i zęby, z których co drugi wystawał z szeregu. Olbrzymi tyłek i potężne uda dostała chyba w ramach umowy o pracę.
— Był u mnie przed chwilą klient, który twierdzi, że w nieczynnym kinie „Amarant” na Jeżycach żyje Najstarszy Japiszon w Poznaniu, który leczy takich zblazowanych ludzi jak my — powiedział beznamiętnie Witek.
— Ciekawe, ile bierze — odparłem, masując skronie. — Naciągacze, wszędzie naciągacze… Ulotkarze, telezakupy, a teraz jeszcze lekarz japiszonów.
* * *
Wychodząc z pracy, nie miałem koncepcji, gdzie się udać. Do domu nie chciało mi się wracać – siedzenie samemu kolejny dzień z rzędu przyprawiało mnie już o mdłości, a na piwo (też we własnym towarzystwie) jakoś nie miałem ochoty.
Postanowiłem się przejść, a nogi same skierowały mnie w stronę kina „Amarant”. Warto zobaczyć, co tam się dzieje. Może będzie śmiesznie.
Ponure twarze przechodniów odbijały się w czarnych kałużach, nad kamienicami wisiało brudnoszare niebo. Wbiłem ręce w kieszenie, chorym zygzakiem minąłem rondo Kaponiera, wszedłem w Słowackiego. Wieża ścięła z nóg skoczka, a ja zahaczyłem o kosz na śmieci i wpadłem plecami na mur szpitala.
Ulica Słowackiego z samym patronem niewiele ma wspólnego. Zaczyna się szpitalem, naprzeciwko którego usadzono pękatą bryłę biurowca. Dalej parę sklepów żywcem wyrwanych Peerelowi, kilka szarych domów i chodnik poprzecinany przecznicami.
Pusto, tylko gdzieś w oddali majacząca sylwetka samotnego jak ja spacerowicza. Chodnik uderzał o stopy, raz, dwa, raz, dwa, może pobiję rekord. Poprzedni wynosił sześćdziesiąt dziewięć stąpnięć w równym tempie, po prostej. Pięćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt osiem, nagle podskoczyłem, teczka klapnęła na ziemię. Wykonałem całkiem zgrabny piruet i upadłem na beton.
— Gówno, nie rekord — mruknąłem i powlokłem się dalej.
Sylwetka sunąca z drugiego końca ulicy rosła w oczach, kapelusz czernił się na głowie, w dłoni długa laska. Jeszcze sto metrów i stanęliśmy naprzeciw siebie.
Facet miał długie, siwe włosy i podobną brodę. Na nosie różowe okulary, brązowy, ciężki płaszcz zarzucony na ramiona.
— Witam serdecznie — powiedział, kciukiem i palcem wskazującym dotykając ronda kapelusza. Skłonił się ledwie zauważalnie, po czym wsparł obiema dłońmi o laskę.
— Witam. My się znamy?
— Och, trudno powiedzieć. Ja pana znam, pan mnie nie bardzo. Więc sam pan widzi, niezwykle trudno jest jednoznacznie określić, czy się znamy.
Lewa ręka poruszyła się w zdenerwowaniu, wystrzeliła w bok, zastygła poziomo, palce rozczapierzone. Odchrząknąłem bardzo głośno, nosem wciągnąłem smarki. Tupnąłem.
— Kim pan jest?
— Pan wybaczy brak taktu. Jestem Nietuzinkowym Przewodnikiem.
— Przewodnikiem? Po czym? I dlaczego jest pan nietuzinkowy?
— Jestem przewodnikiem po ulicy Słowackiego. A nietuzinkowy jestem dlatego, że, hm, no cóż, dlatego, że wiem prawie wszystko.
— Wszystko? Wszystko o czym?
— Wszystko o wszystkim — odparł mężczyzna i przeczesał palcami brodę. — Potrzebuje pan przewodnika?
— Nie, dziękuję bardzo.
— To może rozmówcy?
— Słucham?
— No, pytałem, czy może nie chciałby pan towarzystwa podczas wędrówki ulicą?
— Właściwie…
— Świetnie. Więc chodźmy.
I poszliśmy. Nietuzinkowy Przewodnik chwycił mnie pod rękę, kroczył powoli i dostojnie, co jakiś czas przystawał i patrzył w niebo, śledząc wzrokiem ciemne chmury.
* * *
Ulica Słowackiego jest raczej krótka, dlatego nie mogłem się nadziwić, czemu idziemy już prawie godzinę, a końca jakoś nie widać.
— Wie pan może, jak daleko jeszcze do kina „Amarant”?
— To zależy.
— Od czego?
— Od tego, jak bardzo chce pan tam dotrzeć.
— No właściwie… jakoś specjalnie to mi nie zależy.
— To jeszcze z pół kilometra.
Dziwny człowiek.
— Powiedział pan, że wie prawie wszystko.
— Tak powiedziałem.
— Czy w takim razie mógłby pan wyjaśnić, dlaczego dzisiaj czternaście osób trafiło szóstkę w totka, podczas gdy z reguły nie trafia ani jedna?
— Niektórzy gracze w „Amarancie” stosują chytre fortele, umawiają się między sobą i wygrywają partie równocześnie.
— Proszę?
— Szczęście albo pech zależą zawsze od gry. Od gry, która toczy się w naszych głowach. W mojej, w pana.
On wie! Zdjął mnie lodowaty strach. Skąd ten człowiek może wiedzieć o szachownicy w mojej głowie?! Rozejrzałem się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Co to za facet?!
— Mówiłem przecież. Wiem prawie wszystko — rzekł Nietuzinkowy Przewodnik, zupełnie jakby odgadywał moje myśli. — Nie musi pan jednak aż tak bardzo się obawiać. Każdy z nas ma w głowie szachownicę.
— Co pan mówi…
— Ależ oczywiście, że tak. A jak inaczej pan sobie to wszystko wyobraża? — Mężczyzna zdjął kapelusz i przeczesał siwobiałe włosy. Poszliśmy dalej. — Niech pan pomyśli, ile razy w ciągu dnia człowiek staje w obliczu drobnych wyborów. Pobiec za tramwajem czy zostać na przystanku? Zjeść kotlet schabowy czy może dewolaja? Umówić się na wieczór z dziewczyną czy wyjść z kolegami? Albo grając w cokolwiek, dajmy na to w ping-ponga, czy myśli pan, że każdy ruch jest wynikiem naszych decyzji? Ależ skąd – jedną partię gralibyśmy tygodniami. Więc, proszę pana, te decyzje są niczym innym, jak odruchem. A jeśli tak, to czymże jest właśnie ten odruch, jak nie decyzją kogoś obcego? Najlepsi sportowcy to ci, którzy mają w głowie najznakomitszych graczy.
Minęliśmy „Tanią książkę”, czarne płaty zwęglonego szyldu leżały na chodniku, wnętrze było doszczętnie spalone. Gruby facet trzymał w uścisku kobietę, ta głośno szlochała. Przeszliśmy obok, a Nietuzinkowy Przewodnik kontynuował wywód.
— No więc nie, drogi panie. Otóż większość decyzji, jakie podejmujemy, jest wyłącznie wynikiem gry, która toczy się w głowie każdego z nas. Niepodobna przecież, abyśmy decydowali o wszystkim! Większość ludzi niestety tego nie wie. Pan wie, ja wiem, dlatego nam jest trudniej. Trudno zapanować nad tym wszystkim. Dlatego ta publikacja w książce stała się taka niebezpieczna.
— Niewiarygodne.
— A jednak.
W tej samej chwili z przysadzistej willi wyskoczyła niska kobieta w białym fartuchu na szyi. Policzki miała czerwone jak barszcz, w oczach świeciły łzy.
— Cud! — wrzeszczała od samych drzwi. — To cud!
Złapała mnie wpół, spojrzała z radością, złapała pod pachę. Nietuzinkowego Przewodnika chwyciła drugą ręką i powlokła nas do domu.
— Muszą to panowie zobaczyć. To prawdziwy cud! Cud z nieba! Wszystko dzięki tej książce.
Przestraszyłem się, szarpnąłem. Czego ona ode mnie chce?! Nogi wierzgnęły równocześnie, grzmotnąłem twarzą w zaniedbany ogródek. Uff, okulary ocalały.
— Czego pani sobie życzy? — zapytał mój towarzysz.
— Chcę pokazać cud, pochwalić się. Radujcie się ze mną, panowie. Radujcie!
— Oczywiście, wejdziemy. To dla nas zaszczyt.
Nietuzinkowy Przewodnik podał mi rękę, pomógł wstać. Zauważyłem, że bardzo stara się nie wykonywać nagłych, niespodziewanych ruchów. Czy za kilkadziesiąt lat też nauczę się nad tym panować? Weszliśmy do środka.
Przedsionek był zadbany, pachniało odświeżaczem powietrza. Boazeria pokrywała ściany, z sufitu zwieszał się niewiarygodnie wręcz brzydki żyrandol. Usiedliśmy w pokoju, na pokrytej kapą wersalce. Pomieszczenie było do granic możliwości zawalone meblami, wszelkiego typu kredensikami, stoliczkami, krzesłami, ściany szczelnie przesłaniały obrazy, półki, półeczki, stojaki na kwiaty.
— Napiją się panowie czegoś? — zaproponowała gospodyni i zanim zdążyliśmy cokolwiek odpowiedzieć, dodała — dobrze, zaparzę herbaty.
Dopiero kiedy wyszła, dostrzegłem jeszcze jedną osobę w pokoju. Był nią łysiejący mężczyzna w podeszłym wieku, który ponad wszelką wątpliwość spał. Usta miał szeroko otwarte, nitka śliny łączyła górną i dolną wargę. Splecione na potężnym brzuszysku dłonie poruszały się w górę i w dół.
— To Jerzy — wyjaśniła kobieta, wnosząc do pokoju tackę z dwoma szklankami herbaty. — Śpi już cztery lata. Proszę się nim nie kłopotać.
Nietuzinkowy Przewodnik odpowiedział ciepłym uśmiechem. Przekręciłem się na wersalce, głowa obracała mi się na wszystkie strony. Starałem się opanować. Kobieta postawiła przed nami szklanki w metalowych koszyczkach, szkło było brudne od kamienia z wysychającej wody.
Usiadła na pufie naprzeciw nas i uśmiechnęła się szeroko. Nikt nic nie mówił, cisza była więcej niż żenująca. Tkwiliśmy tak ładnych kilka minut, pot spływał mi po skroniach, język wił się w ustach, palce drapały materiał kapy.
— To co? — odezwała się wreszcie. — Są panowie gotowi?
— Tak — odparł bez namysłu Nietuzinkowy Przewodnik.
— Tak — wykrztusiłem, gapiąc się na grubego, który bez ruchu spał z otwartymi ustami. Spostrzegłem, że miał na sobie bardzo zakurzony sweter.
— Julitka ma dwanaście lat i od zawsze nie cierpiała czekoladowego budyniu. Próbowaliśmy wszystkich sposobów, na nic zdały się kary i groźby, na nic zachęty, obietnice. Julitka po prostu nienawidziła czekoladowego budyniu. Było to dla mnie i dla męża, choć przede wszystkim właśnie dla mnie, szczególnie trudne, ponieważ w mieście, z którego pochodzimy, słynęłam z mojego budyniu. Specjalizowałam się właśnie w czekoladowym. Wyobrażają sobie panowie, z jaką rozpaczą przyjęłam informację, że moja jedyna córka nie chce tknąć mojego deseru, słynnego na całą okolicę?
Tu westchnęła, zaczerpnęła głęboko powietrza. Ukradkiem otarła łzę z kącika oka. Ciągnęła dalej:
— W końcu jakoś się z tym pogodziliśmy. Człowiek uczy się przecież żyć nawet z największymi tragediami. Czas goi rany, jak mówią. Już prawie zupełnie straciłam nadzieję, że Julitka kiedykolwiek skosztuje mojego czekoladowego budyniu, kiedy nie dalej jak godzinę temu sama o niego poprosiła. „Mamo, zrób mi czekoladowy budyń” – tak powiedziała, a mnie omal serce nie stanęło. Rzuciłam się do sklepu po mleko i zrobiłam najlepszy budyń, jaki potrafię! No i… — głos jej się załamał, załkała cicho. — Zresztą, zobaczcie panowie sami. Julitka! Julitko, chodźże proszę, pokaż panom!
Mijały długie sekundy, w drzwiach nikt się nie pojawiał. Denerwowałem się coraz bardziej. „Co ja tu w ogóle robię? Co to za Julitka i o co, na Boga, chodzi z tym czekoladowym budyniem?” – pytałem się w myślach, podczas gdy stopy próbowały deptać się nawzajem, tłukąc głośno o dywan. Nietuzinkowy Przewodnik i gospodyni nie zwracali na to uwagi.
Wreszcie na korytarzu dało się słyszeć powolne kroki. Do pokoju weszła dostojnym krokiem dziewczynka o rudych włosach spiętych w kitkę. Lekko zadarty nosek gęsto obsypały piegi, nogi Julitka miała krzywe, na beczce prostowane. Trzymała przed sobą głęboki talerz, a dziecięcą twarz rozświetlał przepełniony dumą uśmiech.
— Julitko… — Kobieta zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.
A Julitka tylko uśmiechnęła się jeszcze szerzej, po czym usiadła obok śpiącego ojca i zaczęła jeść.
Nietuzinkowy Przewodnik uśmiechnął się do mnie ciepło, wyciągając wygodnie na wersalce.
— Mój Boże… — wydusiła z siebie kobieta, osunąwszy się na klęczki. — To cud! Cud!
* * *
Kiedy wyszliśmy, ciemność zapadła już nad ulicą Słowackiego.
— Co to w ogóle miało być?! — zezłościłem się.
— Cud, drogi panie, cud.
— Daleko jeszcze do kina „Amarant”? — Tak naprawdę to zaczynałem już zastanawiać się, czy nie wracać do domu. Wędrówka wymęczyła mnie, jakbym przeszedł z pół Polski. No i ten budyń…
— To zależy — odparł Nietuzinkowy Przewodnik i poprawił kapelusz.
Ruszyliśmy dalej. Wściekle drapałem lewe ucho.
Zza sklepu mięsnego „Świniaczek Michałek” wypadł młody chłopak z twarzą pooraną wrzodami. Miał na sobie wyciągnięty sweter i siateczkową czapkę z daszkiem, na której wyszyto napis „California”.
— Przez całe życie uważałem tylko na jedno! — ryczał. — Uważałem, żeby nie zgubić mojego zielonobrązowego szalika!
— Co się stało? — Nietuzinkowy Przewodnik podszedł do niego z zatroskaną miną, oparł rękę na plecach chłopaka. — Spokojnie, tylko spokojnie.
— Przeczytałem to cholerstwo! — Chłopak wbił palce w policzki, paznokcie rozdarły skórę, popłynęła krew. — Przeczytałem, a następnego dnia szalik zniknął. To nie może być przypadek! Przez całe życie uważałem, żeby go nie zgubić!
Nagle chłopak wyrwał się mojemu towarzyszowi i runął plecami na ulicę. Wielkie oczy patrzyły w niebo, pięści uderzały o asfalt.
— Kto tym kieruje?! — wrzasnął, wyginając ciało w łuk.
Nietuzinkowy Przewodnik uklęknął obok niego, różowe okulary ostrożnie ułożył na ulicy. Przetarł oczy, sińce malowały się wokół nosa.
— Może zjadłby pan budyniu?
Chłopak uniósł lekko głowę, glut zwisał z nosa.
— Budyniu?
— Tak, budyniu. Czekoladowego.
— Bardzo dawno nie jadłem…
Przewodnik skinął na mnie, chwyciliśmy chłopaka pod pachy. Gdyby w pobliżu Słowackiego żyły jakieś wilki, z pewnością powyłaziłyby z nor, kiedy wlekliśmy chłopaka w stronę domu, gdzie uraczono nas herbatą. Wył jak najprawdziwszy basior.
Gospodyni przyjęła nas z radością, od razu otaczając troską szalonego przybysza. Czym prędzej opuściliśmy przybytek znakomitej wytwórczyni czekoladowego budyniu i żwawym krokiem ruszyliśmy w kierunku celu naszej wędrówki. Nietuzinkowy Przewodnik zapisał coś w wyszperanym z kieszeni notesie.
* * *
Kino „Amarant” wyglądało z zewnątrz jak zwykłe stare bloczysko, poszarzałe i wielkie. Patrząc na ten zużyty budynek, miałem wrażenie, że niedbale ciśnięto go tu przed chwilą. Stoi, lecz zaraz upadnie, zawali się pod własnym ciężarem. Tak to właśnie wyglądało. Mrugnąłem jednym okiem, drugim, wysunąłem język, kaszlnąłem.
— Chce pan wejść?
— Właściwie to nie wiem — zastanawiałem się. — Szliśmy tak długo… Chyba powinienem wracać już do domu.
— Taka wędrówka na nic? — zdumiał się Nietuzinkowy Przewodnik. — No, może da się pan namówić. Tylko na chwileczkę. Nie będzie pan żałował.
— Tak naprawdę, to chciałem tylko… Byłem po prostu ciekaw.
— Ale potrzebuje pan pomocy, prawda? — Obrócił się i spojrzał tymi starymi oczami.
— Chyba tak — bąknąłem, i weszliśmy.
Znowu zadecydowano za mnie.
Lamperia w korytarzu przypominała plecy plażowicza ze skłonnościami do przesady. Odchodziła na całej powierzchni ścian, łuszczyła się i marszczyła, gdzieniegdzie odpadły z niej całe wielkie płaty.
Podłoga przy ścianach zawalona była wysokimi stertami książek. Spostrzegłem, że każdy egzemplarz ma tę samą okładkę i taki sam tytuł. Zaksięgowani autorstwa jakiegoś Małeckiego, imienia nie mogłem odczytać.
Korytarz finiszował w ciemności, żarówka w tamtej części musiała wysiąść lub nigdy jej nie było. Jeszcze parę kroków i znaleźliśmy się w sali, gdzie jedną ze ścian zajmowały prawie w całości trzy pary drzwi. Ciało w przedziwny sposób odzyskało spokój, poczułem się lepiej, ba – jakbym nigdy nie cierpiał na problemy z samym sobą.
Nietuzinkowy Przewodnik pociągnął za jedną z klamek i zostawił mnie samego. Bez słowa czy choćby uśmiechu na pożegnanie. Rzeczywiście, był nietuzinkowy.
Obróciłem się, rozejrzałem uważniej. Przede mną rozpościerała się sala kinowa, mniejsza co prawda niż te, które obecnie budują w multipleksach, ale i tak ciągle dość duża. Podłoga była płaska – widocznie nikt z projektantów nie wpadł na myśl, że wygodniej jest patrzeć na ekran, kiedy nie przeszkadzają ci włosy widza siedzącego przed tobą – i zapełniona okrągłymi stolikami różnej wielkości i barwy. Siedzące przy nich pary łupały w szachy.
Zanim się spostrzegłem, stał przede mną niski człowieczek w zmiętej koszuli i dresowych spodniach. Głowę miał dziwnie dużą, otoczoną czupryną czarnych włosów, na samym czubku świeciła glaca. Twarz pokrywał kilkudniowy zarost, oczy zdawały się siłą wciśnięte w zmęczoną twarz.
— Witam. Najstarszy Japiszon w Poznaniu — przedstawił się i wyciągnął pulchną dłoń. Rosły na niej ciemne kępki włosów.
Normalnie musiałbym mocno postarać się, by trafić dłonią z przywitaniem, teraz jednak po prostu uścisnąłem mu rękę, bez zastanawiania się, co robię i jak temu zapobiec. Choroba ustąpiła, byłem zdrowy, zanim jeszcze Najstarszy Japiszon w Poznaniu zdążył cokolwiek zrobić.
Gestem zaprosił mnie do środka.
Minęliśmy stolik, przy którym rżnęło partyjkę dwóch facetów, każdy z pokiereszowaną twarzą i śliwami pod oczami. Ich wargi przypominały strzępy mięsa, z nosów, jak z kranów, kapała krew. Jeden groził drugiemu pięścią. Dalej siedziała para jeszcze dziwniejsza: naga dziewczyna, w strategicznych miejscach oklejona tylko cenami sklepowymi, a naprzeciw niej starzec z co najmniej setką spinaczy do bielizny podczepionych do zmarszczonej twarzy. Stary wygrywał i właśnie zaszachował białego króla rywalki. W powietrze wzniósł się urwany chichot, mężczyzna zakrztusił się i pochylił z powrotem nad szachownicą. Kilka spinaczy odpadło, kiedy się śmiał.
Szliśmy dalej, Najstarszy Japiszon w Poznaniu ciągnął mnie za rękę jak dziecko. Zatrzymaliśmy się przy zielonym stoliku ogrodowym. Otyły facet w przepoconym garniturze ocierał czoło chustką, pod szyją wisiał mu poluzowany krawat. Miał twarz podstarzałego mafiosa, któremu nie wyszło. Na drugim plastikowym krzesełku siedziała kobieta tak stara, że chyba na pewno już martwa. Jej twarz miała miejscami zielonkawy odcień, zęby spiłowano w szpic. W dłoni trzymała przegniły wachlarz, na szyi wisiało jej ścierwo siwego kota. Uśmiechnęła się do mnie, to samo uczynił mafioso.
Zrozumiałem w jednej chwili. To oni grali w mojej głowie, zanim się tu znalazłem. Decydowali o każdym moim ruchu, ich walka na szachownicy odzwierciedlała moje pojedynki z życiem. Na planszy ostatnie czarne figury tłoczyły się wokół zamatowanego króla. Białe zwyciężyły, zmęczony mafioso unosił kąciki ust.
— Nie ma czasu. Zostało nam już niewiele czasu! — rzucił Najstarszy Japiszon w Poznaniu i pociągnął mnie dalej, w gęstwinę stolików. Wszyscy grali. Młodzi i starzy, żywi i umarli. Pod ścianami zalegały hałdy papieru, wszędzie ta sama okładka. Stoliki w prawym końcu sali były puste, tylko przy jednym z nich siedziała skryta w cieniu postać.
— To pana rywal. Zaczynajcie, proszę.
Niemal siłą posadzono mnie na drewnianym, skrzypiącym krześle. Mój przeciwnik miał ogromny kapelusz, cień kładł się na całej twarzy. Widziałem tylko oczy, matowe i złowrogie. Zupełnie jakby właśnie wywleczono go z ciepłego i przytulnego łóżka i siłą doprowadzono tu, by rozegrał partyjkę.
Wyciągnął rękę, zwisał z niej strzęp luźniej szaty. Czarny pion skoczył dwa pola przed siebie, omiotłem wzrokiem wszystkie figury, trzeba być ostrożnym. Nie chcę, by ktokolwiek przechodził to, co ja. Muszę to skończyć jak najszybciej.
Cuda naprawdę dzieją się wokół nas, a przecież nie wszystkie księgarnie spalono. Kto wie, kto teraz czyta właśnie TĘ książkę?
Bo ktoś ją czyta, a my właśnie zaczynamy grać o jego życie.