Żal po stracie - ebook
Żal po stracie - ebook
Umiera ktoś bliski. Rozpada się nasz związek. Dowiadujemy się o chorobie. Tracimy pracę.
Te i inne sytuacje mają wspólny mianownik: rozsypuje się nasz dotychczasowy świat.
W nowej książce ceniona psycholog Ewa Woydyłło pisze o stracie rozumianej bardzo szeroko. Pokazuje, jak radzić sobie z emocjami po traumie. Autorka przekonuje, że cierpienie należy oswajać, a po stracie określić się na nowo w dalszym życiu i uwierzyć, że szczęście jest możliwe. Odwołuje się do własnej biografii, osobistych doświadczeń utraty i skutecznych sposobów, które pomogły jej wyjść z trudności.
Żal po stracie. Lekcje akceptacji to książka, która pozwala odnaleźć się w nowej sytuacji oraz odzyskać spokój serca i umysłu.
Ewa Woydyłło – jako psycholog zajmuje się terapią osób uzależnionych oraz mających problemy z relacjami w rodzinie lub w miejscu pracy. W ramach Fundacji im. Stefana Batorego kieruje Regionalnym Programem Przeciwdziałania Uzależnieniom. Przyczyniła się do rozpowszechnienia w Polsce leczenia według tzw. modelu Minnesota, opartego na partnerstwie profesjonalistów z ruchem Anonimowych Alkoholików.
Pisze książki pełne wiary w nieskończone możliwości, jakie możemy w sobie odkryć, aby świadomie i z powodzeniem kierować swoim życiem.
Autorka m.in.: Zaproszenie do życia, Wyzdrowieć z uzależnienia, Sekrety kobiet, My – rodzice dorosłych dzieci, W zgodzie ze sobą, Podnieś głowę, Rak duszy. O alkoholizmie, Buty szczęścia.
Za książkę Rak duszy została nagrodzona przez czytelników „Charakterów” Nagrodą Teofrasta.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07176-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osoby użalające się nie przyjmują pomocy. Tkwią w pułapce, do której nikt inny prócz nich samych nie ma klucza.
Strata, zwłaszcza wielka i niepowetowana, nieszczęście ciężkie i traumatyzujące – to główni winowajcy odpowiedzialni za tę przewrotną i szyderczą przypadłość, jaką jest skłonność do użalania się nad sobą. Zaraz powiem nieco inaczej, a mianowicie, że odpowiedzialności za swoje uczucia i stany emocjonalne nie wolno nikomu i niczemu oddawać. Ale to za chwilę. Na razie oddaję sprawiedliwość. Tak, kto cierpi bardzo, bardzo siebie żałuje. Kogo bardzo boli, bardzo potrzebuje ulitowania, utulenia, użalenia się nad nim. A gdy nikt się nad nim nie użali, to on sam użala się nad sobą. Co więcej, potrzebuje obdzielenia swoim bólem, gniewem, smutkiem i rozpaczą jeszcze kogoś, kogokolwiek...
Użalanie się w cierpieniu to nic innego jak wołanie do świata o ulitowanie i utulenie. Robią tak małe dzieci i robimy to my, dorośli, gdy tamto małe dziecko w nas łka z bólu.
Skłonność lub raczej nawyk użalania się nad sobą nazwałam przypadłością przewrotną i szyderczą. Nie bez powodu. Samo użalanie jest przygnębiające, stanowi przecież reakcję emocjonalną na doznany cios, zwłaszcza dotkliwy i nieodwracalny. A więc popatrzmy: oto spotkało cię coś bolesnego, a ty wskutek tego popadasz w stan, który nie pomaga zmniejszyć cierpienia, lecz przeciwnie, pogłębia je, a przy okazji też przedłuża, w pewnym sensie więc utrwala. Czyż nie jest to strategia przewrotna? Uporczywe myślenie o nieszczęściu (stanowiące główny składnik użalania się) nadaje twemu cierpieniu pierwszoplanową rangę wśród rozmaitych innych przeżyć; nic więc dziwnego, że rozpycha się ono pomiędzy nimi i mości sobie królewską lożę w twoim umyśle i sercu. Może być nawet tak, że wszystkie inne sprawy, wypadki, emocje, ludzie oraz minione, aktualne lub nadchodzące zdarzenia w ogóle znikną z twego pola widzenia. I będziesz dostrzegać, odczuwać, przeżywać wyłącznie dany cios, dane nieszczęście, dany ból. I kompletnie nic więcej. Jakbyś znajdowała się w głębi tunelu, skąd widać u wylotu tylko to jedno najgorsze zdarzenie. Możesz uwierzyć, że faktycznie nic poza nim nie istnieje. Jeżeli nie ruszysz z miejsca i zostaniesz w tym ciasnym tunelu, nigdy nie dowiesz się, że twoje bolesne przeżycie jest tylko małym kadrem widzianym z głębi tunelu, z twojej pułapki. Rusz do przodu, wydostań się. Wyjdź z tunelu, rozejrzyj się, im szerzej się rozglądniesz, tym więcej zobaczysz dróg, możliwości, szans.
No, ale na razie, pod wpływem ciosu, utknęłaś i możesz jedynie cierpieć. Wydaje ci się, że z tego nieszczęścia nie będzie już nigdy żadnego wyjścia. Ten zaborczy mechanizm powoduje aż dwa dodatkowe niedobre skutki. Pierwszy wynika z faktu, że sposobem utrwalania wszelkich przyswajanych treści jest powtarzanie. A więc i tu, mniej więcej tak samo jak uczymy się na pamięć wiersza przez wielokrotne powtarzanie, w tym wypadku uczymy się na pamięć swojego nieszczęścia, roztrząsając je, myśląc o nim, powtarzając je w kółko sobie samej, a często również innym. Cóż dziwnego, że potem w głowie mamy to swoje nieszczęście pięknie wyuczone, niedające się zapomnieć, panujące wszechwładnie w umyśle i w pamięci. Z czasem życiorys takiej osoby może się składać z samych tylko złych, zastygłych na zawsze w duszy strat, nieszczęść i pechów.
Drugi skutek przewrotnego mechanizmu użalania, który nazwałam szyderczym, jest chyba jeszcze gorszy. Mianowicie, jak powiedziano wcześniej, intencją użalania się jest pragnienie pozyskania współczucia, potrzeba utulenia i ulitowania. Akty te mają charakter ciepły, życzliwy, płynący z ludzkiej sympatii i chęci pomocy. Ale tu mamy paradoks. Osoba użalająca się na swój los nie zjednuje sobie sympatii, wręcz przeciwnie, raczej ludzi zniechęca. Bo nawet jeżeli w pierwszej chwili wzbudzi w kimś współczucie i chęć pocieszenia, lecz zwykle go nie przyjmie, bo dalej będzie się nad sobą użalać, to nawet najżyczliwsi po pewnym czasie zaczną mieć dosyć i będą woleli takiej upartej ofiary unikać. Na tym właśnie polega perfidia i szyderstwo użalania się. Bo osoby użalające się nie chcą tak naprawdę odwrócić uwagi od swego nieszczęścia i nie są otwarte na to, co inni ludzie chcą im doradzić lub wskazać. One tkwią w zatrzaśniętej pułapce, do której nikt inny prócz nich samych nie ma klucza.
Brzmi to trochę zawile, może więc łatwiej zobaczyć, jak działają te pokrętne mechanizmy na konkretnym przykładzie. Zmienię detale biograficzne, ale przypadek przedstawię bez retuszu, żeby pokazać, jak to możliwe, że niemożliwe może stać się możliwe. Mężczyzna, 45 lat, rolnik, mąż i ojciec, od młodości nadużywający alkoholu, w ostatnich latach pijący na umór, doprowadzony na wniosek żony, mocą „sądowego zobowiązania do leczenia”, do ośrodka terapii uzależnień w najbliższym wojewódzkim mieście na sześciotygodniową terapię. Owszem, potulnie podpisał zgodę i kontrakt, ale wszystko robi mechanicznie, w grupie zabiera głos tylko wezwany do wypowiedzi, pisze, co mu każą, automatycznie czyta zadawane prace. Siedzi najczęściej ze zwieszoną głową, zgarbiony, jak to często robią ludzie wysokiego wzrostu. Głównie milczy, prawie nie wychodzi na zewnątrz, chyba że na papierosa. Często tak zachowują się pacjenci przez pierwszy tydzień, czasem dwa tygodnie, i tym razem więc terapeuci dali mu czas na oswojenie się i przystosowanie do nowego środowiska i nowych wymagań. W trzecim tygodniu otrzymał za zadanie wygłaszanie na codziennej społeczności zdania: „Dla mojego trzeźwienia ważne jest, abym zabierał głos na każdych zajęciach i mówił szczerze o tym, co czuję i przeżywam”. I wtedy nastąpił kryzys. Pacjent spakował się w sypialni i zszedł z piętra z torbą, zmierzając do wyjścia.
Najpierw zatrzymała go dyżurna pielęgniarka, potem zaprosiło go na rozmowę dwoje terapeutów i jakoś udało się go namówić na pozostanie w ośrodku. Głównie dzięki brutalnemu argumentowi, że nie ma po co wracać do domu, bo żona znowu wezwie policję i z tym samym nakazem sądowym zostanie przywieziony z powrotem w to samo miejsce. Więc rad nierad został. Ale może podczas tej rozmowy usłyszał coś, co nim poruszyło, może sam fakt, że komuś zależało na tym, aby wydostał się z beznadziejnego – na tamten moment – położenia? Tego nie wiadomo. W każdym razie mężczyzna wkrótce napisał pracę zadaną mu w przewidzianej podczas terapii kolejności. Temat jej brzmiał: „Opisz, jak swoim piciem skrzywdziłeś najbliższych”. Gdy czytał tę pracę dwa dni później, wszystkie osoby w grupie ocierały łzy i on sam, zanim dokończył, użył kilku papierowych chusteczek. To był nagle zupełnie inny gość. Od tego dnia zaczął uczestniczyć w terapii. Jak to zwykle bywa, gdy ktoś naprawdę zaczyna się leczyć, przełomów doznał jeszcze kilku. Najbardziej wstrząsający nastąpił gdzieś w połowie turnusu. Bo niby już zobaczył faktyczne rozmiary swego uzależnienia i sam siebie przekonał, że to alkohol był przyczyną jego nieszczęść, ale można było wyczuć, że coś go w środku blokuje, że wciąż daleko mu do pogody ducha i nadziei na poprawę życia. Bolało go coś tak dojmująco i głęboko, że nawet jeżeli nie wróciłby do picia, to byłby wciąż nieszczęśliwy i złamany. Klasyczna superofiara. On musiał wiedzieć, dlaczego tak było, my nie. Czuliśmy to, my, terapeuci, czuła to również grupa. Wszystkim było go żal. Rozsiewał wokół siebie aurę, jakby był najbardziej samotnym człowiekiem na kuli ziemskiej. Taki rosły i mocarny mężczyzna, a miał w sobie schowane jakieś ukryte, niedostępne cierpienie. Cały był cierpieniem.
Podczas omawiania pacjentów zastanawialiśmy się oczywiście, jak pomóc mu się „otworzyć”. Liczyliśmy, że sam proces terapii zaprowadzi go do miejsca, w którym spotka się ze swoją najskrytszą bolączką. Stało się to przy okazji pracy, w której pacjent miał opisać krzywdy wyrządzone mu przez innych, czyli swoje urazy, żale i pretensje. Niektórym „twardzielom” wprawdzie udaje się niekiedy przemknąć przez ten temat powierzchownie, ale ten pacjent był widocznie już wystarczająco „rozmiękczony”, by nie mieć sił ukrywać dalej swego najboleśniejszego żalu i najczarniejszej rozpaczy. W pracy, w której wszyscy rozpisują się o tym, jak to od pierwszych chwil życia byli krzywdzeni, poniżani, wyśmiewani i bici, ten mężczyzna napisał o tym, jak to ma urazę – lub raczej, ile ma uraz – do... samego siebie. Były to winy giganty, winy galaktyczne, niewybaczalne. Na to, co ten człowiek czuł do siebie, brak określeń. Napisał o tym, że pracując przy żniwach na polu rodziców, jego żona, a wtedy narzeczona, spadła z jakiegoś kombajnu czy traktora i złamała kość udową tak nieszczęśliwie, że dotąd utyka, a on do dziś czuje się winny; że gdy matka była już umierająca, nie poszedł do niej się pożegnać; że rozbił po pijanemu nieubezpieczony samochód sąsiada i jeszcze spłaca dług; że jego dwie dziesięcioletnie córki bliźniaczki zabił pijany kierowca, wjeżdżając z rozpędem na przystanek PKS, na którym czekały, żeby pojechać do szkoły na próbę przedstawienia – a on w tym czasie zamiast je zawieźć samochodem, pił w gospodzie; że od tamtego wypadku w ogóle nie zajmuje się młodszym synkiem, który rośnie tak, jakby w ogóle nie miał ojca. Odsłonił bezmiar win zalegających jego sumienie. I duszę.
Dobrze go pamiętam. Myślę, że zapadł też w pamięć wszystkim uczestnikom terapii, którzy słyszeli, jak czytał tę pracę. Stał się dla mnie jednym z najtrudniejszych wyzwań terapeutycznych, z jakimi zetknęłam się w pracy z uzależnionymi. Bo wśród klienteli placówek odwykowych aż roi się od takich, którzy obwiniają za swoje nieszczęścia – i samo pijaństwo – matkę i ojca, komunistów albo kapitalistów, swoje żony, Balcerowicza albo tę czy inną władzę, ale żeby siebie?! Czasem ktoś wpadnie w nastrój samobiczowania, trochę na pokaz, żeby wymusić na ludziach takie zwyczajowe: „Ależ, co ty, no nie, przecież to nie twoja wina”. Ale nie tak jak tamten pacjent. Jakże okrutnie cierpiał i biczował się, i cierpiał, i dalej się biczował. Co innego miał robić, jak nie zapijać się beznadziejnie, i kto wie, czy nie zapiłby się w końcu na śmierć, gdyby nie to policyjne doprowadzenie go na leczenie? Dodam jeszcze, że wspólnym staraniem znaleźliśmy wtedy klucz do jego pułapki. Wydostał się z niej. Jest trzeźwy do teraz. Swego „małego synka” zeszłej jesieni przywiózł do Warszawy na wyższe studia i odwiedza go regularnie w stolicy. Chodzą też z żoną na tańce w niedalekim miasteczku i mimo że ona nadal trochę kuleje, często zbierają brawa dla najlepszej pary na parkiecie.
Pacjent ten jest dowodem na to, że z użalania można się wyzwolić. Nawiasem mówiąc, jest to (lub powinno być) jednym z celów wszelkiej pomocy psychologicznej. Sposoby nie są wyszukane, podpowiada je zdrowy rozsądek i dosyć prosta logika. Przejdźmy ten proces po kolei.
• Skoro superofiara roztrząsa głównie swoje niepowodzenia, straty i porażki, to pora zacząć zwracać uwagę na to, co się w życiu udało, jakie dobre rzeczy się zdarzyły, co potrafisz, w czym jesteś dobra. Wypisz to sobie, a jeszcze lepiej opisz, nie szczędząc pióra i zeszytu. Szczegółowo, dokładnie przypomnij sobie uzyskane pochwały, nagrody, wyróżnienia. Zapamiętane słowa podziwu, uznania, docenienia. Wszystko od najwcześniejszych wspomnień. A gdy nie możesz sobie niczego takiego przypomnieć, zapytaj tych, którzy cię lubią, osoby życzliwe i dobre. Oczywiście nie tych, od których zawsze słyszysz krytykę, negację czy sarkazmy. Tych omijaj z daleka, jeżeli tylko możesz. Jeżeli jednak musisz z nimi obcować, to postaraj się uniezależnić od ich toksycznego wpływu. Skuteczną szczepionką są życzliwi przyjaciele.
• Superofiara uważa, że stale ponosi porażki i klęski. Więc obierz nowy cel – taki, który potrafisz osiągnąć. Nie musi to być zwycięstwo w maratonie, ale może być udział w półmaratonie lub wolontariat przy jego organizacji. Niekoniecznie masz napisać bestseller, ale możesz przeczytać bestseller. Nie musisz wyrzucać z domu telewizora, ale możesz oglądać tylko jeden wybrany program dziennie. Nie musisz sama zacząć grać w orkiestrze, ale możesz słuchać ulubionej muzyki przez godzinę każdego dnia. Dlaczego by ci się to miało nie udać? No, dlaczego?
• Superofiara nie lubi siebie, nie lubi swojego życia, uważa je za nieudane, pechowe i nieszczęśliwe. Więc znajdź jedną rzecz, która ci się w twoim życiu nie podoba i ją zmień. Niech na początek będzie to coś łatwego. Coś, co zależy tylko od ciebie. Przemyśl metodę, zastanów się, jak się do tej zmiany zabrać, rozejrzyj się i znajdź sojuszników, kogoś, kto cię wesprze i ucieszy się tym pomysłem. Przychodzi mi tu na myśl osoba, którą dobrze znam, a która po nieco podobnej rozmowie, dwa lata temu, zapisała się na warsztat intuicyjnego malowania Vedic Art, a następnie tak się rozmalowała, że niedawno pokazała mi dyplom ukończenia rocznego kursu malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych. Jeżeli się nie przesłyszałam, to prowadzący pracownię profesor z ASP zachęcał ją, żeby złożyła papiery na dzienne studia. Inny przykład: pewien młody tata oduczył się wtrącania do swojej mowy przekleństw i wulgaryzmów, zanim jego synek zaczął mówić. Takie rzeczy mam na myśli, mówiąc o tym, aby coś zmienić w swoim niezbyt lubianym życiu.
• Superofiara nie byłaby superofiarą, gdyby nie wampiry, które ją od dawna zatruwały tak bardzo, że nie wierzy w nic dobrego w swoim życiu. Jeżeli jakiekolwiek wampiry jeszcze się koło ciebie kręcą, odpędź je (albo ich), zamknij im drzwi przed nosem, nie wpuszczaj i nie dopuszczaj do siebie. Przestań biernie liczyć na to, że przestaną ci dokuczać. Zmień się sama. Oddal się, nie pozwalaj nikomu skazywać się na upokorzenia i przykrości. Odbierz toksycznym ludziom władzę nad sobą. Uniezależnij się od złych języków. Szukaj osób z pogodną duszą i bez chorobliwych kompleksów.
Jeszcze jedno zanim zamkniemy ten rozdział. Ofiary to ofiary. Nacierpiały się i niektórym to cierpienie zbyt długo towarzyszy. Wiele z nich nawykowo wciąż się nad sobą użala, cóż, kto bliżej pozna ich niedole i rozmiary strat, nie będzie się dziwił. Ja też się nie dziwię, staram się jednak pokazać, jak destrukcyjne jest użalanie się i jak prowadzi do jeszcze większego pogrążenia w nieszczęściu. Krótko mówiąc, zbyt długo użalać się jest po prostu niezdrowo i nie warto. Chciałam to właśnie tu powiedzieć i podpowiedzieć, jak się z tym niedobrym nawykiem rozstać.
Dodam jednak, że tak do końca z użalaniem rozstawać się niekoniecznie trzeba. Można sobie na nie od czasu do czasu pozwolić, pod warunkiem że to nie ono będzie nami rządzić, lecz każdy sam zdecyduje, kiedy i jak długo potrwa zaplanowany „seans użalania”. Niech to będzie jakaś pamiętna data, może rocznica albo symboliczny wieczór czy dzień, jeden raz w roku, niczym własne święto cmentarne. Wtedy sobie pozwól na kilka chwil samowspółczucia. Zapal świecę, włącz swoją muzykę, przygotuj pudełko chusteczek, wyjmij z szuflady listy, kotyliony, fotografie czy co tam chowasz na złą pamiątkę, na łzawe wspomnienia, na wznowę dawnego bólu. I powspominaj, popłacz, spotkaj się znowu ze swoim nieszczęściem. Ono zostawiło w twoim życiu swój ślad. Ty już wyszłaś z mroku, ale przecież ty to wciąż ty, więc możesz chcieć jeszcze raz poczuć swój własny ból – to nic, że nieaktualny. Więc poczuj.
Tylko jeden warunek: nie bądź w takiej chwili sama. Teraz ma być inaczej. Wtenczas byłaś sama, teraz zaproś na swój seans kogoś, kto cię zechce wysłuchać albo z tobą pomilczy, albo razem z tobą zapłacze, albo tylko cię przytuli. Nie bądź sama. To będzie naturalna przeszkoda, abyś w swoim rozpamiętywaniu nie zatraciła się i nie zechciała znowu w nim pozostać. Niech będzie z tobą osoba, która cię lubi i zna, którą poprosisz, żeby zbyt długo nie wysłuchiwała twoich żalów i szlochów. Żeby po godzinie czy dwóch powiedziała: „No dobra, to teraz idziemy na spacer (albo na lody, na sok czy na krem z soczewicy)”.
Bo nie sztuka być ofiarą, która amputuje swój ból. Każda amputacja zawsze pozbawia kawałka żywej ciebie. Prawdziwa sztuka to swemu bólowi nie zaprzeczać i nie pozbywać się go, ale go ukoić, uciszyć i nie pozwolić mu odebrać sobie radości życia.
jest cała ziemia samotności
i tylko jedna grudka twojego uśmiechu
jest całe morze samotności
twoja tkliwość ponad nim jak zagubiony ptak
jest całe niebo samotności
i tylko jeden w nim anioł
o skrzydłach tak nieważkich jak twe słowa^()
Halina Poświatowska, *** (jest cała ziemia samotności...)
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------