Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaloty króla jegomości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaloty króla jegomości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 405 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Straż­nik domu pana Do­wna­ra.

Król je­go­mość, choć to so­bie na Wa­we­lu prze­sia­dy­wał, a w po­zło­ci­stych izbi­cach miesz­kał, że człek pro­sty, gdy w pro­gach pań­skich sta­nie a poj­rzy przed się, to – bez ob­ra­zy ni­czy­jej – ale się w gapę za­mie­nić musi; choć miał bo­ga­ty i licz­ny dwór, z róż­nych skła­da­ją­cy się na­cyi, bo nie tyl­ko Po­la­ki i Li­twia­ki, jako już po­bra­li się na do­bre i rze­kli so­bie: – W boju i w po­ko­ju bę­dzie­my za­wż­dy ra­zem, – ale i Wę­gro­wie, i Rusy, i Or­mia­nie ci­snę­li się do sto­li­cy pań­skiej, z któ­rej, niby od przed­nie­go słoń­ca, świa­tło biło i cie­pło: mimo to wszyst­ko, lu­bił noc­ką po­ta­jem­nie z dwor­ca się swo­je­go wy­kra­dać, bez stra­ży żad­nej a pil­no­ści, jako, ze nie było w Pol­sz­cze ca­łej zbó­ja ta­kie­go, któ­ry­by na ma­je­stat śmiał rękę pod­nieść i do­tknąć gło­wy po­ma­zań­ca. Dzi­wo­wa­li się nie­raz po­sło­wie kra­in za­gra­nicz­nych, że każ­dy król pol­ski tak spo­koj­nie po­mię­dzy lu­dem swo­im cha­dzał, ale na to jed­na od­po­wiedź tyl­ko była: – Abo to nie dziat­ki moje, abom to ja nie ociec ich?…

Mó­wi­li tak Pia­sto­wie, po­wta­rza­li tak Ja­giel­lo­no­wie – i w sło­wach onych ni­ja­kie­go sa­mo­chwal­stwa nie było, jeno praw­da szcze­ra.

Od tego pra­sta­re­go zwy­cza­ju nie od­stał i Ol­bracht król i nie tyl­ko, że w dzień ja­sny po­mię­dzy tłu­my ludu swo­je­go się mie­szał, ale cza­sa­mi i noc­ką przez ciem­ne uli­ce Kra­ko­wa su­nął i nie­raz gło­wę za­dzie­rał, pa­trząc na okna tej, libo tam­tej ka­mie­ni­cy.

Ta­jem­ni­czym wy­ciecz­kom onym to­wa­rzy­szy­li panu za­wż­dy dwaj jego ulu­bień­cy: Za­wi­łek Jaś­ko i Piotr Ko­new­ka, wier­ni mu do zde­chu, od­da­ni du­szą i cia­łem.

Za­wi­łek mło­dzian­kiem jesz­cze był, o wło­sach, ni to len, ja­snych, o oczach, ni to błę­kit w dni wio­sen­ne, o ustach, ni to ko­ral szcze­ry, a roz­ża­rzo­ny po­ca­łun­ku pra­gnie­niem; Ko­new­ka zaś lat mę­skich już do­bie­gał, ogo­rza­łą miał twarz, jako pa­rób każ­dy, na słoń­cu się wy­le­gu­ją­cy, a za­rost ciem­ny i gę­sty, ni to li­tew­ski las, bu­cił się z siły nie­zwy­czaj­nej, bo nic mu było że­la­zną pod­ko­wę zła­mać, wro­ta ra­mie­niem wy­sa­dzić, libo roz­złosz­czo­ne­go byka za rogi wziąć i po­igrać z nim chwi­lę. Obu ich lu­bił król, oni zaś za­wż­dy coś mie­li do sie­bie: Ko­new­ka po­drwi­wał z buj­nych a roz­rzu­co­nych kę­dzio­rów Za­wił­ka, ten zaś z jego szcze­ci­no­wa­tej czu­pry­ny, dla któ­rej na nic­by się i zgrze­bło koń­skie nie zda­ło. Byle oka­zya, sztor­cem do sie­bie sta­wa­li, niby ko­zły dwa. Go­dził ich król je­go­mość, naj­czę­ściej stro­nę Za­wił­ka bio­rąc, może dla­te­go, że młod­szy był a dziec­kiem miesz­czań­skiem; może dla­te­go, że, na lut­ni gra­jąc, roz­rzew­niał lu­bu­ją­ce się w gędź­bie ser­ce pań­skie i nie­raz czu­łą se­re­na­dę wy­grał pod oknem wska­za­nej przez kró­la je­go­mo­ści ka­mie­ni­cy.

Nie bez ra­cyi jed­nak były one po­noc­ne wy­ciecz­ki mi­ło­ści­we­go pana, któ­ry dziw­ną sła­bost­kę do miesz­czek kra­kow­skich miał, a praw­dę rzec, to każ­da z nich była grze­chu war­ta, boć to i przed­nie róże na ja­go­dach ich kwi­tły, w któ­rych się ukry­wa­ły per­ły prze­dziw­ne, że jeno je­dwab­ną bierz nić, a na­ni­żesz ró­ża­niec naj­przed­niej­szy, któ­re­go­by się i skar­biec wa we­lski… nie po­wsty­dził; gwiaz­dy zaś nie­bie­skie tak nie iskrzy­ły się, jako ich oczy, ani tak po cią­ga­ły do sie­bie, jak one, a cóż o in­nych pięk­no­ściach mó­wić, za któ­rych po­sia­da­nie ży­wot­by swój dał i człek naj­sta­tecz­niej­szy. To też nie było dnia, w któ­rym­by ta libo owa gła­dysz­ka kró­lo­wi w oko nie wpa­dła, a wte­dy przez dzień cały nie swój już się czuł, gdy zaś zmierz­chło się na do­bre, a kury po raz wtó­ry do pia­nia się za­bie­ra­ły, do Ko­new­ki i Za­wił­ka niby od nie­chce­nia się zwra­cał i rzu­cał lek­ko:

– Pó­dziem – ta przejść się so­bie po uli­cach Kra­ko­wa.

Wte­dy na wy­wia­dy Ko­new­ka przed nim szedł, Za­wi­łek zaś stru­ny lut­ni na­cią­gał, by gra­ły roz­mi­ło­wa­ne­mu ser­cu gwo­li.

Noc była – daw­no już stró­że w de­ski ude­rzy­li, wzy­wa­jąc miesz­kań­ców, by na spo­czy­nek szli a przy­ga­sa­li ogni­ska; po­ciem­niał i dwór wa­wel­ski, jeno w jed­nej z baszt na­roż­nych czer­wo­ne mi­go­ta­ło świa­teł­ko, ale to była kró­la je­go­mo­ści izbi­ca w basz­cie onej, Lu­bran­ką zwa­nej, z cza­sów jesz­cze pia­stow­skich za­by­tek, z któ­rej lu­bił pa­trzeć na gród i mia­sto, za­la­ne po­to­ka­mi słoń­ca, bądź, jak te­raz, bla­ska­mi mie­sięcz­ny­mi.

Król je­go­mość w głę­bo­kiem krze­śle sie­dział, a znać było fra­su­nek na jego czo­le. Ko­new­ka pa­trzał na pana i uśmie­chat się z pod wąsa, wzrok cza­sa­mi na Za­wił­ka prze­no­sząc, któ­ry przy oknie otwar­tem stał, nie­mniej niż król za­fra­so­wa­ny. Ze­fir po­la­tał i ba­wił się z kę­dzio­ra­mi mło­dzie­niasz­ka, ale nie zwie­wał smut­ku czy nie­po­ko­ju, któ­ry wi­docz­nie ry­so­wał się na twa­rzy pa­cho­lę­cia. Ko­new­ka przy­mru­żał oko, uśmiech z jego ust nie scho­dził, jak­by rad był z za­kło­po­ta­nia to­wa­rzy­sza.

Król się po­ru­szył…

Za­wi­łek drgnął.

– Ko­new­ka! – rzekł pan.

– Do usług mi­ło­ści wa­szej!

– Wiesz, że ta gła­dysz­ka, któ­rą dziś na ryn­ku za­ob­ser­wo­wa­łem, ćwie­kiem we łbie mi sie­dzi. –

– Za­uwa­ży­łem to, mi­ło­ści­wy pa­nie! Król gło­wę pod­niósł.

– Za­uwa­ży­łeś?

– Po­wie­dzia­łem już mi­ło­ści wa­szej. Król po­pa­trzył chwi­lę i gło­wą po­ki­wał.

– To ta­kiś mi wier­ny? tak­że to dbasz o spra­wy pana swe­go, że, za­uwa­żyw­szy fra­su­nek jego, z po­mo­cą mu nie przy­cho­dzisz?… Jak wi­dzę, to za­cię­ży­ła ci już służ­ba u mnie i mu­szę so­bie in­ne­go przy­ja­cie­la po­szu­kać, któ­ry­by wię­cej o do­bro moje dbał.

– Przy­jął­bym z po­ko­rą wy­rok twój, pa­nie mój mi­ło­ści­wy, gdy­by był słusz­ny, ale tak nie jest.

– Jak­to – nie jest?

– Bo, za­uwa­żyw­szy ów ćwiek w gło­wie wa­szej kró­lew­skiej mo­ści, sta­ra­łem się go wy­bić.

Król pod­niósł się.

– Praw­że, kie­dyś taki me­cha­nik – rzekł. W tej chwi­li Za­wi­łek po­cią­gnął Ko­new­kę za połę ubra­nia, ale ten, jakg­dy­by nie za­uwa­żył tego, tak da­lej ga­dał:

– Zali dla mnie nie do­syć jest, że mój pan się za­fra­so­wał? Zali, kie­dy­ście spoj­rze­li na oną biał­kę, a mnie­ście za ło­kieć uła­pi­li, nie zro­zu­mia­łem-ci od­ra­zu, że po­trza się do­wie­dzieć, kto ona jest, a przy­najm­niej, gdzie miesz­ka?… Za­wi­łek!… – zwró­cił się do mło­dzie­niasz­ka – po co mnie sztur­gasz i sztur­gasz?

Król spoj­rzał na przy­god­ne­go swe­go lut­ni­stę, któ­re­go ja­go­dy sil­nym ru­mień­cem się ob­la­ły, lecz nie po­wie­dział nic, jeno do Ko­new­ki się zwró­cił:

– Praw da­lej, praw!… Jako się zo­wie i kto jest?…

– Zof­ka Do­wna­rów­na… Za­wi­łek!… na co mnie szczy­piesz?…

– Pio­trek! – ja­kimś bła­gal­nym gło­sem wy­szep­ta­ło pa­cho­lę.

– Co tam wy­pra­wiasz – mruk­nął król – i mo­je­mu Ko­new­ce nie po­zwa­lasz przyjść do sło­wa? Zali nie­szczę­ście się ja­kie sta­nie, gdy do­wiem się, gdzie ona Zof­ka miesz­ka? A choć­by i nie­szczę­ście, toć mnie spo­tka, nie cie­bie.

– Nie Zof­ka mnie ob­cho­dzi, pa­nie kró­lu – ino…

– Ino kto?

– Eu­fro­zy­na.

– A co ci do Eu­fro­zy­ny?

– Smę­cić się bę­dzie, gdy mi­łość wa­sza od­wró­ci się od niej.

– To jej rzecz, a to­bie nic do tego!

– Zof­ka Do­wna­rów­na – cią­gnął Za­wi­łek – jest… jest… Jak to wam rzec… nie­za­męż­na jesz­cze.

– Tem le­piej, ni­ko­mu ro­gów nie przy­prą – wię, a to wciąż na­rze­ka­ją na mnie, że w Kra­ko­wie już jest je­le­ni wię­cej, niż w pusz­czy Bia­ło­wie­skiej. Choć raz sar­kać na mnie nie będą.

– Ale… może się to… nie go­dzi…

– Co? co? co?… nie go­dzi się?… komu to, żół­to­dziob­ku, mó­wisz: nie go­dzi się?… Nie go­dzi się kró­lo­wi przez okień­ce na Zof­kę spoj­rzeć? Nie go­dzi się jej piosn­ki po­słu­chać, któ­rą dzi­siaj dla niej wy­dzwo­nisz, by licz­kiem swo­jem na kró­la bły­snę­ła? Czy my­ślisz, że o czem in­nem my­ślę? Ty – zbe­reź­ni­ku! ty – nie­cno­to, Eu­fro­zy­ny ża­łu­ją­cy, a dba­ją­cy o nie­po­ka­la­ność Zof­ki Do­wna­rów­ny!

Wstał z sie­dze­nia i rzekł:

– Słu­chaj, Ko­new­ka! nie­źle­by było po Kra­ko­wie nam dzi­siaj się przejść… Okrut­nie w tej izbie dusz­no! Daj mi płaszcz, któ­ry z kró­la zwy­kłe­go śmier­tel­ni­ka robi, a bi­ret na gło­wę, któ­ry ksiądz rek­tor przez roz­tar­gnie­nie wczo­raj u mnie zo­sta­wił, a wać­pan, nie wiem dla­cze­go, w ła­pęś go wziął i rzekł: – Przy­da się!… – Coś miał w tem, po­jąć nie mogę, ale, że mi na dziś się przy­da, to przy­da. Sta­ry to człek, nikt go o zbe­re­żeń­stwo żad­ne nie po­są­dzi, choć­by kto­bądź za nie­go mnie wziął… Okrut­nie w tej izbie go­rą­co!… Za­wi­łek! na­strój lut­nię!

Za­wi­łek wziął się do gę­dzieb­ne­go na­rzę­dzia, a pal­ce mu drża­ły. Po­krę­cił klu­czem… i jed­na, i dru­ga stru­na pę­kła. Za­czął szu­kać strun in­nych, ale ich zna­leźć nie mógł. Ko­new­ka się uśmie­chał, król zaś marsz ja­kiś za­bęb­nił pal­ca­mi po rzeź­bio­nej krze­sła po­rę­czy i wy­szedł.

Mło­dzie­niec obej­rzał się, a wi­dząc, że kró­la nie było, jeno sam Pio­trek, z drwią­cym uśmie­chem pa­trzą­cy, sko­czył ku nie­mu, jak żbik, z lut­nią nad gło­wą wznie­sio­ną,

Na­pa­sto­wa­ny w czas się usu­nął.

Lut­nia z brzę­kiem trza­snę­ła o zie­mię.

Ko­new­ka par­sk­nął śmie­chem.

– Cze­go ty zęby wy­szcze­rzasz, jeżu! – krzyk­nął Za­wi­łek.

– Zali Zof­ka ma się do cie­bie, miesz­czu­chu? – Ko­new­ka na to.

– Ona, jak i ja, jest dziec­ko miesz­czań­skie.

– Mimo to stan ry­cer­ski spodo­ba się jej wię­cej.

– Znasz ją?…

– Do­wna­rów­na!

– To co?…

– Raj­cow­stwem kra­kow­skiem pysz­ni się jej ro­dzic, a skrzy­nie jego cię­żą od zło­ta i klej­no­tów.

Mnie nic do nich!…

– Jak jej do cie­bie!…

– Zmierz się ze mną na ostre!…

– Ty… bez­her­bo­wy!… – od­po­wie­dział Ko­new­ka gło­sem lek­ce­wa­że­nia,

Król sta­nął w drzwiach, płaszcz miał na ra­mie­niu, bi­ret na gło­wie.

Spoj­rzał na Za­wił­ka i rzekł:

– Cze­goś się za­pe­rzył, jak in­dor? i na kogo rzu­casz się, smar­ka­czu?…

– Lut­nia mi usu­nę­ła się, pa­nie kró­lu… i… pę­kła – wy­szep­tał Za­wi­łek.

Król brew zmarsz­czył.

– Aha! to zna­czy, że lut­nia two­ja dziś na nic. No, ale bez niej i ty nie­wie­le wart. Po­zwa­lam więc ostać to­bie i spać się po­ło­żyć, dziś mi Ko­new­ka wy­star­czy. Chodź, Pio­trek!… Okrut­nie par­no jest w tej izbie!

To rze­kł­szy, bi­ret na gło­wie po­pra­wił, płasz­czem się otu­lił, a że wy­go­lo­ny był, jak rek­tor Aka­de­mii Kra­kow­skiej, nikt­by w nim kró­la je­go­mo­ści nie po­znał. Za­wż­dy zresz­tą w bi­re­cie pro­fe­sor­skim na one wy­ciecz­ki wy­cho­dził, dziś zaś ory­gi­nal­ny księ­dza rek­to­ra miał, któ­ry mu le­piej ja­koś pa­so­wał. Nie­wiel­ką krzyw­dę tem księ­dzu rek­to­ro­wi uczy­ni, gdyż i tak już wie­ści po mie­ście cho­dzić za­czę­ły, że sza­now­ny ksiądz-pro­fe­sor od cza­su pew­ne­go noc­ka­mi wa­łę­sać się po­czął, a raz go na­wet za­uwa­żo­no, jak we­dle ka­mie­ni­cy pani Eu­fro­zy­ny się za­trzy­mał i coś, jak­by na gi­ta­rze, po­brzę­ki­wał. Ale za po­waż­na to per­so­na była, by za­raz wia­rę dać gad­kom onym; nie za­wsze na­wet oczom wła­snym do­wie­rzać moż­na, bo cień się może za­ła­mać libo prze­dłu­żyć i przy­brać kształ­ty dzi­wo­twor­ne.

Król wy­szedł…

Za nim wy­su­nął się Ko­new­ka, skło­niw­szy się wpierw Za­wił­ko­wi uprzej­mie.

Ci­cho – jeno od­zy­wa­ją się scho­dy ka­mien­ne pod sto­pa­mi idą­cych, jeno wie­trzyk przez okno wpa­da i ada­masz­ko­wą ko­ta­rą po­ru­sza, jeno w ogro­dach zam­ko­wych sło­wi­ki się roz­dzwo­ni­ły, że trud­no gło­wę na pie­rzy­nie uło­żyć i spać, a nie słu­chać tych pie­śni prze­dziw­nych.

Pod oknem Zof­ki krzew ja­śmi­no­wy ro­śnie, w ja­śmi­nach tych sło­wi­ki się gnież­dżą i za­wo­dzą, za­wo­dzą noc całą.

Jak­że może być, by Zof­ka gło­wi­ny z okien­ka nie wy­chy­li­ła, by nie przy­słu­chi­wa­ła się tym pie­śniom cza­ro­dziej­skim?

Wie o tem zdraj­ca Ko­new­ka, wie!… Sam Za­wi­łek cza­su swo­je­go o Zof­ce mu po­wie­dział:

– Lut­ni nie po­trze­ba, ni pie­śni nie po­trze­ba, by do okna, lu­bią­cą ma­rzyć dziew­czy­nę, przy­zwać.

A choć się cof­nie zra­zu, nie­zna­jo­me per­so­ny wi­dząc, za­trzy­ma ją psyk­nię­cie Ko­new­ki.

– Kto tam? – za­py­ta.

– Król! – pad­nie od­po­wiedź.

Jak­że odejść te­raz? jak­że szyb­kę przy mknąć? nie upie­ścić uszu dźwię­kiem kró­lew­skich słów?…

Za­wi­łek czu­je mróz, a póź­niej go­rą­co…

To krew mu buch­nę­ła do twa­rzy.

Ogień! szcze­ry ogień!… za­ra­zem – strach!

A wko­ło ci­sza – jeno skrzyp­nę­ła fur­ta ogro­do­wa.

Za­wi­łek zdmuch­nął ka­ga­nek i do zbro­jow­ni sko­czył.

Prze­stra­szo­ny szczur prze­biegł przez pla­mę księ­ży­co­wą, po­trą­cił o tar­czę ja­kąś, na zie­mi sto­ją­cą, i znik­nął gdzieś.

Chłod­no było i ci­cho w tej zbro­jow­ni kró­lew­skiej, jeno prze­cha­dzał się po niej blask mie­sięcz­ny i przy­pa­try­wał się mie­czom sta­rym, to­po­rom za­po­mnia­nym, bla­chom pan­cer­nym i ko­piom ry­cer­skim.

Znał za­ką­tek każ­dy tej izby, znał do­brze Za­wi­łek. Nie­dłu­go też w niej osta­wał. Chwy­cił jed­ną z ha­la­bard, w rogu kom­na­ty sto­ją­cą, w dru­cia­ną ko­szul­kę się odział, cheł­mik na gło­wę na­sa­dził, krót­ki mie­czyk do boku przy­pa­sał i wy­biegł z izby.

Za­dud­ni­ły scho­dy za nim, w ślad furt­ka skrzyp­nę­ła i trza­sła, aż echo wzdłuż mu­rów zam­ko­wych po­bie­gło, i zno­wu ci­sza ob­ję­ła po­dwó­rze i za­mek cały, na chwi­lę tyl­ko sło­wi­ki umil­kły i znów za­czę­ły na­wo­ły­wać się a dzwo­nić, że się zda­wa­ło, iż to krze­wy ja­śmi­no­we a bzy tak gra­ją same, pła­cząc kro­pla­mi ros, roz­sre­brzo­ne­mi w bla­skach mie­sięcz­nych.

Król z Ko­new­ką dą­ży­li pod mu­ro­wa­ny dwo­rzec Do­wna­rów. Przy­pie­rał on do bra­my Ryn­ku Ma­łe­go, poza sobą ma­jąc ko­ściół Świę­tej Bar­ba­ry, od któ­re­go od­dzie­lał go dzie­dziń­czyk nie­wiel­ki, opa­sa­ny mu­rem z fur­tą że­la­zną, znaj­du­ją­cą się nie­mal przy sa­mej ścia­nie ka­mie­ni­cy. W za­kąt­ku tym parę pach­ną­cych bzów ro­sło, i śnie­żył się krzew ja­śmi­no­wy; mur wko­ło ocie­kał ple­śnią i bar­wił się mcha­mi zie­lo­ny­mi, wśród któ­rych ciem­nia­ło za­kra­to­wa­ne okno, może piw­ni­cy, a może kozy ma­gi­strac­kiej; wy­żej zaś, po­nad wy­ku­szem muru, roz­wiel­moż­ni­ły się trzy okna, bo tyl­ko stan ry­cer­ski do czte­rech libo wię­cej okien miał przy­wi­lej. Jed­no z nich do pięk­nej Zof­ki na­le­ża­ło, dwa dru­gie do izby go­ścin­nej, gdzie pan Bal­ta­zar ław­ni­ków i pa­nów raj­ców przyj­mo­wał, abo buń­czucz­ną ślach­tę, dom jego cza­sa­mi na­wie­dza­ją­cą. Sy­pial­ne izby pań­stwa Do­wna­rów po dru­giej stro­nie do­mo­stwa były, ścian­ką od kom­nat­ki Zof­ki od­gro­dzo­ne, służ­ba zaś miesz­ka­ła na dole, ba­cze­nie na mu­rek i fur­tę ma­jąc.

Nie głów­ne­mi uli­ca­mi szedł król z Ko­new­ką, a choć bi­ret pro­fe­sor­ski i płaszcz rek­tor­ski na so­bie miał, za­wż­dy po fi­zy­ogno­mii jaki taki straż­nik gro­do­wy mógł kró­la je­go­mo­ścia po­znać i ho­no­ry mu czy­nić, coby nie­ko­niecz­nie na rękę panu mi­ło­ści­we­mu było.

Od­ra­zu tedy na Ka­no­nicz­ną skrę­ci­li, póź­niej na Po­sel­ską, gdzie ich pi­ja­ny drab ja­kiś od ścier­wów po­czę­sto­wał, wresz­cie przy­sta­nąć mu­sie­li i skryć się pod mu­rem fran­cisz­kań­skie­go klasz­to­ru, bo prze­cho­dzi­ła straż miej­ska i spo­tka­nych włó­czę­gów do kozy bra­ła. Ale uda­ło się im bez szwan­ku żad­ne­go uli­cę Grodz­ką prze­kro­czyć i we­dle Do­mi­ni­ka­nów na Sze­ro­ką przejść, gdzie nos w nos z ja­ki­miś aka­de­mi­ka­mi się spo­tka­li, lecz ci cza­py wnet z gło­wy zdję­li, a je­den z nich, mi­ja­jąc kró­la i Ko­new­kę, szep­nął do ko­le­gi:

– Ksiądz rek­tor.

Król w bok dwo­rza­ni­na swo­je­go po­trą­cił.

– Sły­szysz, Pio­trek?

– Sły­szę, mi­ło­ści­wy pa­nie! – od­po­wie­dział Ko­new­ka.

– To ci do­brą opi­nię księ­dzu rek­to­ro­wi ro­bię!

– By­le­by wa­sza mi­łość z Zof­ką roz­mó­wić się mógł, to już o opi­nię księ­dza rek­to­ra mniej­sza. Pew­ni­kiem ku mie­sią­co­wi te­raz wzdy­cha, a sło­wi­czym śpie­wa­niom się przy­słu­chu­je, przez okno się prze­chy­la i mary goni a sny.

– Bóg daj! Bóg daj! bo mi dy­abel­nie ta dzier­lat­ka w ser­ce wla­zła.

– Czy aby na dłu­go? – Ko­new­ka spy­tał.

– Py­tasz, jak­byś nie wie­dział, że nie­by­wa­le sta­ły je­stem w mi­ło­wa­niu.

Tu sta­nął i rzekł:

– Pa­mię­tasz Pra­skę?

– Tę, ze Lwo­wa?…

– No już­ci, że nie tę, któ­rą przy­god­nie w Gród­ku spo­tka­łem. Nie było ma­lo­wa­nie z niej – co?

– Trud­no za­prze­czyć.

– A Baś­ka z Prze­my­śla?

– Do­zgon­ną mi­łość przy­się­ga­li­ście jej.

– A Eu­fro­zy­na?

– Dzie­więć mie­się­cy wa­szy­mi się wzglę­da­mi cie­szy­ła.

– Ba­ga­te­la!… dzie­więć mie­się­cy!… A prze­cie żad­na z nich nie umy­wa­ła się do Zof­ki Do­wna­rów­ny. Wy­obraź tedy, jak ja ją mi­ło­wać będę!

Dwa­dzie­ścia siedm mie­się­cy, to jest – trzy razy tyle, co każ­dą z tych daw­nych.

– Jesz­czeć mało?… Przez czas ten moż­na Su­cza­wę Wo­ło­chom za­brać, a na­wet Niem­ców na proch miał­ki ze­trzeć; nowe kró­le­stwa stwo­rzyć i trzech pre­ten­den­tów dla no­wych tych państw ufor­mo­wać.

– Pst! – syk­nął Ko­new­ka.

Pa­lec do ust przy­ło­żył i szep­nął:

– Dom sła­wet­ne­go Do­wna­ra.

– Po­stój, niech otch­nę!… Ser­ce mi się w rze­tel­ny bę­ben zmie­ni­ło.

Szli we­dle mu­rów ka­mie­ni­cy, na któ­rej ścia­nie od­bi­ja­ły ich cie­nie czar­ne. Ko­new­ka o krok szedł na­przód, roz­pa­try­wał i na­słu­chi­wał, ale na­okół nie­za­mą­co­na ci­sza pa­no­wa­ła, jeno sło­wi­ki wy­śpie­wy­wa­ły w ma­lut­kim pana Do­wna­ra ogro­dzie, skąd do­la­ty­wa­ły za­pa­chy ja­śmi­nów i bzów.

Ko­new­ka zwró­cił się do kró­la:

– Pies ze mnie – rzekł – je­że­li Zof­ki w okien­ku nie uj­rzym.

– Bóg daj! Bóg daj! – od­szep­nął Jan 0l­bracht, a zęby mu, jak w zim­ni­cy, za­dzwo­ni­ły.

Za­wró­cić mie­li ku fur­cie, gdy na­gle po­sły­sze­li kro­ki mia­ro­we, któ­re od­da­la­ły się, to się zbli­ża­ły. Cza­sa­mi sły­chać było po­brzęk ha­la­bar­dy i szczęk zbroi bla­sza­nej; cza­sa­mi za­trzy­ma­nie się dłu­gie przy fur­cie i ja­kiś szept, niby pa­cie­rzy po­wta­rza­nych.

Król z Ko­new­ką na pal­cach do za­krę­tu się zno­wu zbli­ży­li, po­sta­li chwil­kę, za­pie­ra­jąc dech w pier­si, a gdy mia­ro­we kro­ki za­dud­ni­ły znów głu­cho i od­da­li­ły się nie­co, z za wę­gła na­przód Ko­new­ka wyj­rzał, póź­niej król je­go­mość – i uj­rze­li straż­ni­ka, w ha­la­bar­dę i krót­ki mie­czyk zbroj­ne­go, któ­ry prze­cha­dzał się tam i sam, nie od­da­la­jąc się jed­nak od fur­ty na kro­ków dzie­sięć.

– Psia mać!… – mruk­nął Ko­new­ka – nie wie­dzia­łem, że pan raj­ca tak skar­bu swo­je­go pil­nu­je.

– Pio­trek! coś źle!… – wy­szep­tał król je­go­mość.

– Su­cza­wa bro­ni się… Nie­ła­two bę­dzie o pre­ten­den­ta na trze­cie kró­le­stwo, mi­ło­ści­wy pa­nie!

Kro­ki za­wró­ci­ły się, król z dwo­rza­ni­nem zno­wu się skry­li za mur.

– Co te­raz ro­bić mamy, kró­lu mój naj­mi­ło­ściw­szy?

Król w bi­ret się po­dra­pał.

– Zbliż się do fur­ty, jako niby swój człek. Zo­ba­czysz, jako tam jest?

– A je­że­li nie­do­brze jest?

– Dasz czer­wień­ca…

– I to cza­sa­mi po­ma­ga – rzekł Ko­new­ka. I ru­szył.

Ale za­le­d­wie z , s poza muru wyj­rzał i do fur­ty skrę­cił, gdy ha­la­bar­da z brzę­kiem prze­gro­dzi­ła mu dro­gę.

– Nie za­cze­piaj mnie, chło­pie, a odejdź, je­że­li ci ży­wot miły – po­sta­wił się Ko­new­ka. – Nie chcąc wresz­cie panu raj­cy smacz­ne­go snu prze­ry­wać, masz ony pie­niądz zło­ty i za Świę­tą Bar­ba­rę skryj się!

Stróż skar­bu pana Do­wna­ra za­mie­rzył się ha­la­bar­dą…

Ko­new­ka od­sko­czył.

– Nie pró­buj ze mną w za­pa­sy iść, bo wió­ry z cie­bie po­le­cą – zgrzyt­nął przez zęby Pio­trek. – Rzu­casz się, jak żbik, ale mi się wi­dzi, że nie­wie­le mi szwan­ku ha­la­bar­da two­ja przy­nie­sie. Na tref­ne­go mło­dzian­ka pa­trzysz, nie zaś na straż­ni­ka groź­ne­go. No, dwa czer­wień­ce masz – i śle­pie przy­mknij!

Za całą od­po­wiedź stróż skar­bu do­wna­ro­we­go po­sko­czył do de­ski, na dwóch łań­cu­chach u muru za­wie­szo­nej i, młot po­rwaw­szy, grzmot­nął nim, co sił star­czy­ło, w so­sno­we desz­czuł­ki.

– Ram-tata, ram-tata – roz­le­gło się po ryn­ku ca­łym, aż echa ude­rzy­ły o mury Pan­ny Ma­ryi, o Su­kie­ni­ce się otar­ły i hen-hen w dal gdzieś po­bie­gły.

Nie spo­sób było kon­wer­sa­cyi dal­szej pro­wa­dzić z wier­nym słu­gą pana Do­wna­ra.

Ko­new­ka do kró­la po­sko­czył, któ­ry, ko­rzy­sta­jąc, że wsz­czę­ty alarm nie roz­bu­dził jesz­cze miesz­czu­chów śpią­cych, wy­cią­gnął pe­da­ły i umy­kał, co sił star­czy­ło, pod ścia­na­mi ka­mie­nic, a »ram-tam tam« brzmia­ło wciąż gło­śniej, jak­by Ta­ta­rzy pod Kra­ków się zbli­ża­li.

Ko­new­ka przy­padł do kró­la je­go­mo­ści.

– To ci zbój! – ode­zwał się Jan Ol­bracht. Mi­ja­li prze­czni­cę ja­kąś, z któ­rej głos mło­dzień­czy do uszu ucie­ka­ją­cych do­biegł:

– A do­kąd to rek­tor nasz tak dyma?… Wi­dzisz, Wa­cek?…

Znać zno­wu aka­de­mi­ków spo­tka­li.

»Ram-tam tam« usta­ło, a czas był wiel­ki, bo już w są­sied­nich ka­mie­ni­cach ruch się zro­bił, i nie­jed­na gło­wa miesz­czań­ska przez szy­bę wyj­rza­ła. Bły­snę­ła i li­lij­ka ja­kaś w oknie domu pana Do­wna­ra, do któ­rej wnet ha­la­bard­nik się zwró­cił, ręce wy­cią­gnął i wy­szep­tał:

– Zof­ko, ukryj mnie!…

Coś wio­nę­ło, jak bły­ska­wi­ca, a Za­wi­łek przez mur sko­czył.

Za­zgrzy­tał klucz w drzwiach oku­tych, niź­kich i wąz­kich – i wi­no­waj­ca w ciem­nej sion­ce się zna­lazł wraz z dziew­czy­ną umi­ło­wa­ną.

– Co to za awan­tu­ra, Za­wił­ku? – spy­ta­ła Zof­ka.

– Pst! pst!…

Dało się sły­szeć tu­po­ta­nie.. To prze­bie­ga­ła straż miej­ska.

– Co za strój? – ode­zwa­ła się raj­ców­na.

– Straż­ni­ka! – od­po­wie­dział Za­wi­łek. Tu­po­ta­nie uci­chło, znać straż prze­szła, nie ro­zu­mie­jąc alar­mu wsz­czę­te­go.

– Co ci jest, Za­wił­ku? – spy­ta­ła Do­wna­rów­na.

– O, Zof­ko!….

– Nie wzdy­chaj, jeno mi praw, co ci jest?…

– Nie chciej tego ode mnie, jeno pa­mię­taj, że ży­wot za cie­bie dam, że ży­wot stra­cę przez cie­bie!… Nie py­taj, jeno mnie… słu­chaj, jeno mnie… mi­łuj!…

Głos mło­dzień­ca za­brzmiał, jak har­fa o stru­nach sre­brzy­stych, i znać było, że pie­ścił mile ucho Zof­ki. Po­chy­la­ła się, to od­chy­la­ła od wy­cią­gnię­tych ra­mion mło­dzień­ca, przez szub­kę sły­chać było nie­spo­koj­ne bi­cie jej ser­ca, coś po­py­cha­ło ją ku nie­mu, ale prze­zwy­cię­ży­ła to coś ta­jem­ni­cze i, zni­ka­jąc, jak cień, w ciem­nej ko­ry­ta­rza szyi, rzu­ci­ła mu na do­bra­noc:

– Gdy­byś ty ry­ce­rzem był! gdy­byś ty był ry­ce­rzem, Za­wił­ku!…

Głos spły­nął szep­tem i sko­nał w ciem­no­ści i ci­szy.Śmierć w pie­śni.

Za­wdzię­czać na­le­ży moc­ne­mu sno­wi pana raj­cy, że ona przy­go­da roz­gło­su nie na­bra­ła i nie­zbyt nią na­za­jutrz lu­dzie się zaj­mo­wa­li. Pan Do­wnar spał, jak za­bi­ty. Przy­czy­ni­ła się do tego i wi­zy­ta księ­dza rek­to­ra, któ­ry wie­czor­kiem na­wie­dził go­ścin­ny dom pana Bal­ta­za­ra i wraz z go­spo­da­rzem róż­ne ga­tun­ki win i mio­dów wy­pró­bo­wy­wał. Od wać­pa­na do wać­pa­na, jed­na i dru­ga i trze­cia ko­lej­ka po­szła: ulu­lał się tro­chę pan raj­ca, ulu­lał się tro­chę ksiądz rek­tor i, gdy sta­ro­wi­nę, przed ga­sze­niem świa­teł jesz­cze, pa­cho­łek do dom od­pro­wa­dzał, szedł, ki­wa­jąc się nie­co na pra­wo, to na lewo, »Mar­ność nad mar­no­ścia­mi« gło­sem zbie­dzo­nym po­wta­rza­jąc.

Gdy na­za­jutrz w auli ze­bra­li się aka­de­mi­cy, ksiądz rek­tor za­uwa­żył, że szep­ty ja­kieś po­bie­gły i dwu­znacz­ne skrzy­żo­wa­ły się uśmie­chy. Zra­zu nie ro­zu­miał nic, póź­niej przy­po­mniał so­bie wi­zy­tę u im­ci­pa­na Do­wna­ra i po­wrót nie­co nie­rów­ny, więc się za­wsty­dził. Za­sro­ma­nie się to do­la­ło oli­wy do ognia: każ­dy z mło­dzień­ców pe­wien te­raz był, że to nie kto inny, jeno ksiądz rek­tor, tak »dy­mał« Grodz­ką uli­cą, gdy »ram-tam tam« do­brze już po pół – noc­ku ode­zwa­ło się, a cóż do­pie­ro, gdy po skoń­cze­niu wy­kła­du je­den z ko­le­gów wy­jął z za­na­drza bi­ret księ­dza rek­to­ra i jął go współ­to­wa­rzy­szom po­ka­zy­wać, bi­ret tak do­brze zna­jo­my, po­ce­ro­wa­ny, za­tłusz­czo­ny, z ini­cy­ała­mi księ­dza rek­to­ra na po­szew­ce.

– Gdzieś go zna­lazł?

– Na Grodz­kiej.

– Cha – cha – cha!…

– A ma lat siedm­dzie­siąt ksiądz rek­tor!…

I gad­ka nie­oby­czaj­na po­bie­gła wzdłuż mu­rów aka­de­mii.

Nie­swój był i król je­go­mość, a jako pies – zły. Nie­uda­na wy­pra­wa wzbu­rzy­ła go, lecz i pod­nie­ci­ła za­ra­zem. Każ­dy ze zwy­kłych śmier­tel­ni­ków mógł­by jako tako roz­pra­wić się z ha­la­bard­ni­kiem, ale nie on. Bryk­nąć cza­sa­mi i ma­je­stat może, ale w ci­cho­ści i w nie­wia­do­mo­ści ni­czy­jej. Pu­kał tedy na dwo­rzan, gdy mu przy sa­mem już wsta­wa­niu po­słu­gi róż­ne czy­ni­li; szat­ne­go po­trą­cił za nie­uważ­ne po­da­wa­nie suk­ni, rę­ko­daj­ne­mu coś tak­że nie­mi­łe­go po­wie­dział, ale gdy mu na myśl ksiądz rek­tor przy­szedł, któ­re­mu, bi­ret jego gu­biąc, nie­chcą­cy stoł­ka przy­sta­wił, udo­bru­chał się wnet i, do po­sił­ku się za­bie­ra­jąc, już, jako cu­kier, był słod­ki. Spoj­rzał jeno z pode łba na Za­wił­ka, gdy ten z lut­nią swo­ją przy­szedł, by panu przy śnia­da­niu grać, i, gdy do ręki kró­lew­skiej się po­chy­lił, dłoń swo­ją na zło­ci­stych wło­sach pa­cho­lę­cia po­ło­żył i pal­ca­mi prze­bie­rał po nich, jak­by po stru­nach har­fy stroj­nej.

– No cóż, chło­pacz­ku, ja­ko­że ci tam się spa­ło?

– Spał­bym le­piej, gdy­by mi­ło­ści­wy mój pan nie roz­sier­dził był się wczo­raj na mnie, alem nie­zgo­rzej spał, nie­zgo­rzej!…

– Za­po­mnia­łem-ci już o tem – rzekł król, gła­dząc je­dwa­bi­sty włos Za­wił­ka.

– A jak­że mi­ło­ści wa­szej wczo­raj­sza wy­pra­wa się uda­ła? – Jaś­ko spy­tał.

– Hm… do­brze!… – mruk­nął król. I spoj­rzał na Ko­new­kę.

– Wie­dzia­łem-ci ja, że, gdzie je­go­mość pan Piotr się naj­dzie, tam ino do­brze pójść może – od­po­wie­dział Za­wi­łek.

Ko­new­ka się po­ru­szył, król chrząk­nął. Po chwi­li zwró­cił się do Jaś­ka i rzekł:

– Słu­chaj­no, chło­pacz­ku! czy chcesz ła­skę moją kró­lew­ską za­skar­bić?…

– A któż­by nie chciał jej mieć, mi­ło­ści­wy pa­nie?…

– Chy­ba głu­pi człek abo de­spe­rat, to ja­sne!… – od­po­wie­dział Jan Ol­bracht. – Zważ tedy, a w swej pa­mię­ci miej, że każ­dy człek, wła­snym tyl­ko ro­zu­mem się kie­ru­ją­cy, nie­da­le­ko zaj­dzie. Ja słu­cham ka­li­ma­cho­wych rad, ty ku moim ucho na­chyl, a ni­ja­kiej ża­ło­ści mieć nie bę­dziesz. Za­sły­sza­łem twój spór wczo­raj­szy z Ko­new­ką; na ostre z nim ze­trzeć się chcia­łeś, lecz on ci od­mó­wił wy­zwa­nia, boś nie her­bo­wy. Ale to nic!… Znam ja ta­kich, co we­dle mej woli po­stą­pią i przyj­mą cie­bie, chło­pacz­ku, do klej­no­tu swo­je­go. No, ja­ko­że ci się to zda, co mó­wię?…

Za­wi­łek mil­czał, tyl­ko lek­ka bróz­da zry­so­wa­ła mu czo­ło.

– Sam nie wiesz, co masz rzec – od­po­wiedz jed­nak.

Za­wi­łek mil­czał.

– Sie­ro­ta je­steś, bied­ny sie­ro­ta –- cią­gnął król da­lej – a ja ci krew­nia­ków dam i ła­ską swo­ją ob­da­rzę…

– Za co, pa­nie mój mi­ło­ści­wy? – spy­tał na­gle Za­wi­łek, pięk­ne czo­ło swo­je pod­no­sząc. – Czym się przy­czy­nił radą do wspo­mo­że­nia oj­czy­zny swo­jej? czym miecz skru­szył w boju prze­sław­nym, na razy nie­przy­ja­ciel­skie pierś na­sta­wia­jąc? A zda mi się, że za krew tyl­ko, męż­nie prze­la­ną, dają kró­le on klej­not czci­god­ny?…

– A mo­że­szże ty za miecz ująć, ko­niem za­to­czyć i przez łeb ciąć?…

Za­wi­łek nic nie od­po­wie­dział.

– Sam tedy wi­dzisz, jako to nie­ła­twa rzecz bez po­mo­cy ni­czy­jej ślach­ci­cem ostać. A ja ci chcę do­po­módz, chło­pacz­ku.

– Słu­cham was – wy­szep­tał Za­wi­łek tak ci­cho, jako to, kie­dy ze­fir ada­masz­ko­wą ko­ta­rą po­trą­ci, a ona się po­ru­szy, i wes­tchnie.

Nie pa­trzył na kró­la, lecz przed się oczy miał utkwio­ne; nie pa­trzył na Ko­new­kę, któ­ry opo­dal stał i ja­koś dziw­nie się uśmie­chał. Po­wie­ki miał opusz­czo­ne ku zie­mi, ciem­no­zło­te rzę­sy rzu­ca­ły cień błę­kit­ny na ja­go­dy, któ­re ży­wy­mi bar­wi­ły się ru­mień­ca­mi. Na lek­ko ochmu­rzo­nem czo­le pa­cho­lę­cia ry­so­wa­ły się my­śli ja­kieś pa­lą­ce; w głę­bi jego du­szy stał ob­raz Zof­ki, w uszach dzwo­ni­ły jej sło­wa:

– Gdy­byś ty ry­ce­rzem był, gdy­byś był ry­ce­rzem, Za­wił­ku!

A wte­dy co?

Nie od­chy­la­ła­by się od ra­mion wy­cią­gnię­tych; jako zdrój wody prze­zro­czej, prze­la­ła­by mu się przez ręce, a onby sza­lał od szczę­ścia, osza­lał od roz­ko­szy!…

Ma­rzył tak, a król się uśmie­chał. Zda­wa­ło mu się, że czy­tał w du­szy Za­wił­ka, jak w księ­dze otwar­tej.

– Słu­cham was – po­wtó­rzył Za­wi­łek. Król mó­wił po­wo­li:

– Znasz mnie, żem szczo­dry dla tego, kto do woli mo­jej się na­gnie; znasz, żem bez­li­to­sny, kto jej sprze­ci­wić się od­wa­ży. Albo ja, mój dwór i moja ła­ska, albo na dróg roz­sta­jach szu­kaj pana i szczę­ścia.

– Słu­cham was – ode­zwał się Za­wi­łek po raz trze­ci.

Król po­pra­wił się w krze­śle i rzekł:

– Znasz Zof­kę?…

– Znam.

– Mó­wił mi Ko­new­ka, że by­wasz kie­dy nie­kie­dy u Do­wna­rów.

– By­wam.

– Ta dziew­ka mi się spodo­ba­ła.

– Wiem…

– Po­słem mi­ło­śnym ode mnie do niej bę­dziesz.

Za­wi­łek drgnął, ale król nie za­uwa­żył tego, nie za­uwa­żył, jak gło­wę pod­niósł po­wo­li i wzro­kiem nie­na­wi­ści na Ko­new­kę spoj­rzał. Mil­cząc zmie­rzy­li się oczy­ma. Ko­new­ka wi­dział ból i groź­bę ja­kąś w spoj­rze­niu mło­dzie­niasz­ka, za któ­rą od­pła­cił po­gar­dli­wym uśmie­chem. Za­wi­łek cier­piał, Ko­new­ka try­um­fo­wał, a król tak da­lej mó­wił:

– Wi­dzisz, chło­pacz­ku, jak rze­czy nie­wiel­kiej chcę od cie­bie. Ty mi le­piej w ma­te­ryi onej, niż Ko­new­ka, usłu­żysz. On do­bry był­by, gdy­bym w kon­ku­ry do niedź­wie­dzi­cy się uda­wał; lecz z taką gą­sie­nicz­ką, jak Zof­ka Do­wna­rów­na, sam­by nie wie­dział, co czy­nić­by miał. Na lut­ni nie gra, pie­śni nie śpie­wa… Do trą­by cza­sem się weź­mie, ale tak rży, że uszy trze­ba za­ty­kać. Ja od cie­bie, chło­pacz­ku, nie­wiel­kiej usłu­gi chcę: uśmiech­niesz się do Zof­ki a szep­niesz, że niby to się uśmie­cha król, niby król szep­ce. A gdy, nie ro­zu­mie­jąc niby, zro­zu­mie, po­wiesz, że ry­cerz pe­wien w ma­jo­wą, mie­sięcz­ną noc, gdy się sło­wi­ki roz­śpie­wa­ją, gdy się ja­śmi­ny roz­pach­ną, pod jej okien­ko po­dej­dzie by skło­nić się i bia­ły kwiat róży na do­bra­noc jej rzu­cić. Ha­la­bard­nik tam u fur­ty się prze­cha­dza, zły ju­cha, jak pies, ale to już jej rzecz, by go nie było. Nie­wia­sta wszyst­ko, co jeno ze­chce, uczy­ni, tak ci by­wa­ło od po­cząt­ku świa­ta i po wiek tak bę­dzie. Po­ma­rzę ja, po­ma­rzy ona, i roz­snu­je­my po­mię­dzy sobą nić tę­czo­wą, a gdy za­cza­ro­wa­ne kro­sna po­ła­mie los, po­zo­sta­nie tka­ni­na wspo­mnień ja­snych, przę­dza ze zło­to­gło­wiu i pur­pu­ry.

Głos kró­lew­ski zni­żył się, ścichł, aż się roz­pły­nął w prze­strze­ni, niby echo dzwo­nu srebr­ne­go.

Król ma­rzył.

Zdzi­wi­ło Ko­new­kę ono za­du­ma­nie się pana, ono za­nu­rze­nie się w snach ja­kichś, któ­re tak nie li­co­wa­ło z mi­łost­ka­mi daw­niej­sze­mi. Po­wa­gę na czo­le miał, me­lan­cho­lię w oczach, lek­ka zmru­żo­ne po­wie­ki, przez któ­re prze­są­czał się smu­tek dziw­ny.

Na twa­rzy Za­wił­ka nie zdzi­wie­nie było, lecz strach. Prze­czu­cie mu mó­wi­ło, że taka po­wa­ga a smu­tek na twa­rzy mę­skiej łac­no pod­bi­ja­ją ser­ca nie­wie­ście; że nie jemu wal­czyć z tym współ­za­wod­ni­kiem kró­lew­skim, lecz i nie jemu do wik­to­ryi mu po­ma­gać.

Ci­sza pa­no­wa­ła w kom­na­cie, taka sama ci­sza na dwo­rze była, bo za­le­d­wie słoń­ce z po­ran­nych się otrzą­sło ros i uko­śnym zło­tym pro­mie­niem uca­ło­wa­ło czer­wo­ne da­chy Kra­ko­wa, prze­śli­znę­ło się po mie­dzią kry­tych świą­tyń wie­ży­cach, z czcią oto­czy­ło ko­ron­ny pier­ścień Pan­ny Ma­ryi, roz­le­wa­jąc się falą zło­ci­stą po róż­no­barw­nych mu­rach sto­li­cy.

Du­sza Za­wił­ka błą­ka­ła się pod rzeź­bio­nym pu­ła­pem domu Do­wna­rów, klę­ka­ła u stóp Zof­ki, ję­cząc i że­brząc zli­to­wa­nia. Mu­sia­ła tam być i kró­la du­sza, jeno groź­na w po­sta­no­wie­niach i pew­na sie­bie, bo oto wstał, jak lew, się otrząsł z snów prze­moż­nych i, wi­dząc w zdu­mie­niu sto­ją­ce­go Ko­new­kę, z czu­pry­ną na­je­żo­ną, z ba­ra­mi niedź­wie­dzie­mi, z któ­re­mi ni­jak mi­ło­ści być po­słem, do Za­wił­ka się zwró­cił, trzy­ma­ją­ce­go bez­myśl­nie lut­nię w swych rę­kach i w stru­ny po­brzę­ku­ją­ce­go, z któ­rych się są­czy­ła pieśń ja­kaś sen­na, i krót­ko a roz­ka­zu­ją­co rzekł:

– Wóz lub prze­wóz!… Do­go­dzisz kró­lo­wi – wór zło­ta masz! je­że­li nie – nie wra­caj!…

Za­wi­łek skło­nił się panu niz­ko, niz­ko – do zie­mi pra­wie; buj­ne roz­sy­pa­ły się kę­dzio­ry i zło­tem kap­nę­ły. I tak, z ręką na ser­cu, z gło­wą po­chy­lo­ną, zwró­co­ną twa­rzą do kró­la, do drzwi się co­fał… Lut­nia, opusz­czo­na do zie­mi, ude­rza­ła o ka­mień po­sadz­ki – i pła­ka­ła.

Wy­szedł.

Mil­cze­nie za­le­gło kom­na­tę.

Król zwró­cił się do Ko­new­ki i, ręką za Za­wił­kiem wska­zu­jąc, rzekł:

– Słysz, Pio­trek!… czy wró­ci?

– Krew­nia­ków, klej­not śla­chec­ki i wór obie­ca­łeś mu zło­ta, pa­nie, i miał­by nie wró­cić?

– A wiesz, że tę­sk­no­by mi było bez tego smar­ka­cza.

– Oba­wy nie­ma!

– Jak on się skło­nił niz­ko!

– Na znak zgo­dy.

– Jak jego lut­nia za­ję­cza­ła!

– Drze­wo ude­rzy­ło o ka­mień, drże­nie stru­nom się udzie­li­ło, i dla­te­go po­brzę­ki­wa­ła tak smut­nie.

– Tłó­ma­czysz mi te fe­no­me­na, jak­bym ci to nie­uczo­nym ża­kiem był… Wyj­rzyj­no wo­lej przez okno!

– Już mi­nął fur­tę.. W dół już ze­szedł… Na Grodz­ką skrę­cił… Już…

Tu dziw­nie za­ła­mał się glos Ko­new­ki.

Do­strzegł Za­wił­ka, jak szedł, lut­nię miał na ra­mie­niu, do­łman na ple­cach, pod ręką za­wi­nię­cie ja­kieś. Król nie za­uwa­żył tego za­ła­ma­nia się gło­su Piotr­ka, a ten się od­wró­cił od okna, lecz nic kró­lo­wi nie po­wie­dział, choć chmur­ny był.

– Pio­trek! – po chwi­li król się ozwał.

– Co wa­sza mi­łość roz­ka­że?

– Czy ten smar­kacz ma się do Zof­ki? Ko­new­ka za­śmiał się.

– Po­cie­szasz mnie, bo jeno on za­cnie usłu­żyć tu może. Ni Pach­na, ni Ba­sia, ni Fru­zia ta­kim cza­rem nie wio­nę­ły na mnie, jak ona dziew­ka Do­wna­rów.

Za­wi­łek szedł kro­kiem po­wol­nym, po­trą­cał prze­chod­niów, na­ty­kał się na jeźdź­ców, któ­rzy, wi­dząc kró­lew­skie­go lut­ni­stę, sami ustę­po­wa­li mu z dro­gi. Za­wi­łek nie wie­dział nic, do­kąd szedł, wie­dział tyl­ko, że kro­ki go nio­sły do Zof­ki Do­wna­rów­ny, że coś się ze­rwa­ło za nim, coś się zwią­za­ło przed nim, że nowy a ta­jem­ni­czy wą­tek ży­wo­ta się jego roz­po­czy­na.

–- Po­ma­rzę ja, –- po­ma­rzy ona po­wta­rzał sło­wa kró­lew­skie, któ­re dziw­nie te­raz od­po­wia­da­ły na­stro­jo­wi jego du­szy. – Roz­snu­je­my po­mię­dzy sobą nić tę­czo­wą, a gdy za­cza­ro­wa­ne kro­sna po­ła­mie los, po­zo­sta­nie tka­ni­na wspo­mnień ja­snych, przę­dza ze zło­to­gło­wiu i pur­pu­ry…

Obu­dził go z ma­rzeń hej­nał z wie­ży­cy Pan­ny Ma­ryi, wy­dzwa­nia­ją­cy pieśń po­ran­ną,

Za­trzy­mał się i spoj­rzał przed się.

Fur­ta otwar­ta, chwie­ją się grzę­dy kwia­tów, jak­by tyl­ko co je ze­fir uca­ło­wał. Ale po­ra­nek był ci­chy, nie zry­wa­ły się ze­fi­ry z po­ście­li bzów i ja­śmi­nów, nie od ich więc po­ca­ło­wa­nia, nie od ich piesz­czot te kwia­ty się chwie­ją.

– To ty, Zof­ko! to ty prze­bie­głaś po nad nimi – szep­nął Za­wi­łek.

Za­ko­ła­tał do drzwi oku­tych, a snać wie­dzia­no u Do­wna­rów o spo­so­bie ko­ła­ta­nia Za­wił­ka, bo wnet ze scho­dów ktoś zbiegł, i drzwi się otwo­rzy­ły.

Nie byle jaką per­so­ną był pan raj­ca Bal­ta­zar Do­wnar, nie tak z urzę­du, któ­ry pia­sto­wał, jak ze skrzyń ma­lo­wa­nych, w któ­rych czer­wień­ce i co za­cniej­sze klej­no­ty prze­cho­wy­wał. Od paru już wie­ków na swo­ich miesz­kał śmie­ciach i chlu­bił się swo­jem po­cho­dze­niem miesz­czań­skiem, któ­re, nie­ste­ty, co­raz wię­cej na wa­lo­rze w spo­łecz­no­ści śla­chec­kiej tra­ci­ło i usu­nę­ło się nie­co w mrok a za­po­mnie­nie.

Lecz dom pana Do­wna­ra nie­wie­le z daw­niej­sze­go bla­sku stra­cił i nie tak bar­dzo lu­bił ustę­po­wać naj­przed­niej­sze­mu na­wet ro­do­wi śla­chec­kie­mu. Na przo­dek się nie wy­su­wał, lecz i nie cho­wał się bo­jaź­li­wie po za ple­ca­mi oklej­no­co­ne­mi. Otwo­rzy­sto dla wszyst­kich stał, to też go nie tyl­ko na­wie­dzał czci­god­ny rek­tor Aka­de­mii i inne na­uką słyn­ne pro­fe­so­ry, ale cza­sem i klej­not­nik nie­któ­ry zaj­rzał do wnę­trza izb rzeź­bio­nych, stroj­nych w po­li­ce i sza­fy gdań­skie, w któ­rych dzwo­ni­ły far­fu­ry kosz­tow­ne, z za­mor­skich kra­in spro­wa­dzo­ne, zło­te misy, pu­ha­ry we­nec­kie i dzba­ny sta­ro­świec­kie, pa­mię­ta­ją­ce cza­sy przed­je­zu­so­we.

Bar­wi­ście i po­zło­ci­ście było w prze­stron­nych izbi­cach do­wna­ro­we­go miesz­ka­nia, wy­ka­dza­nych co­dzien­nie bursz­ty­nem żół­tym, zdob­nych ko­bier­ca­mi wschod­ni­mi. Ale nad wszyst­kie kosz­tow­no­ści, ja­kie­mi świe­ci­ły, nad wszyst­kie klej – noty, ja­ki­mi ma­lo­wa­ne skrzy­nie wy­peł­nio­no, Zof­ka naj­przed­niej­szym klej­no­tem była, naj­cen­niej­szą per­łą domu Do­wna­rów.

Siedm­na­sta wio­sna uśmie­cha­ła się z jej oczu, bry­lan­tów czar­nych; go­rą­ca krew prze­pły­wa­ła przez ser­dusz­ko dzie­wi­cze; na ko­ra­lo­we usta kła­dły się po­żą­da­nia nie­zna­ne, pra­gnie­nia prze­czu­wa­ne, któ­re pod­czas ma­rzeń sen­nych na pół roz­chy­lo­ne te usta-róże ca­ło­wa­ły. Krę­ci­li się za­lot­ni­cy róż­ni we­dle domu pana Do­wna­ra, ale w ma­te­ryi onej wy­bór pan Bal­ta­zar Zof­ce swo­jej osta­wiał. Nie spiesz­no zresz­tą i jej było dom ro­dzi­ciel­ski opu­ścić, jako i ro­dzi­cie­lom je­dy­nacz­ki się swej po­zbyć, któ­rej, je­śli praw­dę rzec, naj­bar­dziej Za­wi­łek do sma­ku przy­padł, w któ­rym i Nar­cy­za, i Amo­ra, i Bóg wie nie kogo wi­dzia­ła. Tę­sk­ni­ła za nim, gdy nie przy­cho­dził; smu­ci­ła się, gdy od­cho­dził, ale, gdy roz­ma­rzo­ne pa­cho­lę ręce ku niej wy­cią­ga­ło, pło­ni­ła się, jak róża, drża­ła, jak woda bie­żą­ca, i po­chy­la­ła się, i od­bie­ga­ła, »nie« i »nie« po­wta­rza­jąc.

Dla­cze­go tak?

Ni ociec, ni ma­cierz, ni sam Za­wi­łek nie wie­dzie­li.

Coś się ro­iło dziew­czy­nie, ja­kieś świa­ty nie­zna­ne, ja­cyś ry­ce­rze, w stal za­ku­ci, wy­dmuch­nię­ci z baj­ki niań­czy­nej, z wła­snej wy­obraź­ni zro­dze­ni.

– Gdy­byś ty by ry­ce­rzem, Za­wił­ku! gdy – byś ty był ry­ce­rzem! – po­wta­rza­ła w ma­rze­niach swo­ich.

Ale już ry­ce­rze o dziew­kach miesz­czań­skich nie my­śle­li, a zresz­tą ża­den z tych, któ­rych zna­ła, nie za­nie­po­ko­ił jej ser­ca dzie­wi­cze­go. Za­wi­łek od­ga­dy­wał my­śli jej, wie­dział, że miał jej ser­ce i nie miał, że ja­kaś za­po­ra po­mię­dzy nim a nią sta­wa­ła, któ­rej nie prze­bić dziec­ku miesz­czań­skie­mu. To też uczu­wał strach, gdy ja­kiś koń ry­cer­ski za­trzy­mał się u fur­ty do­wna­ro­we­go domu, i nie­wy­po­wie­dzia­ną ra­dość uczu­wał, gdy ry­cerz od­jeż­dżał, a Zof­ka z lek­kiem ser­cem od­jeż­dża­ją­ce­go że­gna­ła.

Ni ten, ni ów nie owład­nął du­szą jej całą, ma­rze­nia jej za­wi­sa­ły gdzieś na ob­ło­ku, w ja­kichś fan­ta­stycz­nych ko­ły­sa­ły się kra­inach.

Pan Do­wnar chmur­ne miał czo­ło, bo ima­gi­na­cya Zof­ki w bez­miar ro­sła i przy­bie­ra­ła kształ­ty cho­ro­bli­we. Sam nie po­ra­dzi nic, a me­dy­ków nie py­tać. Co­raz więc czę­ściej od­by­wał na­ra­dy z księ­dzem rek­to­rem. Jed­na i dru­ga ko­lej­ka szła za­cnej mał­ma­zyi. Ulu­lał się pan Do­wnar, u lu­lał się ksiądz rek­tor i: – Mar­ność nad mar­no­ścia­mi! – od­cho­dząc po­wta­rzał. Za­wi­łek, w do­łma­nie na ple­cach, z lut­nią na ra­mie­niu, z za­wi­nię­ciem pod pa­chą, za­trzy­mał się w drzwiach kom­na­ty go­ścin­nej. Zof­ce się zda­ło, że sta­nął przed nią sen smut­ny, taka ja­kaś mgła dziw­na ota­cza­ła po­stać mło­dzień­ca, taka do­ty­kal­na me­lan­cho­lia wia­ła od nie­go. Dwu­dzie­stej pierw­szej wio­sny do­bie­gał, je­dwab­ny pu­szek na gór­nej zło­cił się war­dze, któ­ra za­drża­ła lek­ko, gdy oczy błę­kit­ne na swo­je uko­cha­nie pod­niósł.

– Zof­ko!…

Zda­wa­ło się, że lut­nia brzę­kła, a to Za­wi­łek: » Zof­ko!« wy­szep­tał.

Za­dzi­wio­ne­mi oczy­ma spoj­rza­ła Zof­ka na mło­dzień­ca.

– Wczo­ra ha­la­bard­nik, dziś pąt­nik!…

– A ju­tro może – trup!… – do­koń­czył Za­wi­łek.

– I to tak mówi ry­cerz, któ­ry, miast wa­lić prze­szko­dy, pła­cze?…

Za­wi­łek się zźym­nął, brwi ścią­gnął, ale roz­bro­iła go wnet po­stać Zof­ki. Sta­ła przed nim po­chy­lo­na, jak­by po­wstrzy­ma­na przez wi­chr ja­kiś, któ­ry nie po­zwa­lał jej w ra­mio­na mu się schy­lić; na ustach igrał uśmiech nie­win­nej ku­si­ciel­ki, ząb­ki śnie­ży­ły się, jak per­ły, w oto­ku czer­wo­nych ko­ra­li, oczy świe­ci­ły, jak gwiaz­dy szcze­re. Za­wi­łek aż za­chwiał się, taką mdłość koło ser­ca uczuł.

– Chwie­jesz się, za­miast zwy­cię­żać – szep­nę­ła Zof­ka.

– Jest ociec? – Za­wi­łek spy­tał, mia­sto od­po­wiedź dać.

– A wżdy dziś na wiet­ni­cy *) raj­cu­ją mia­sta oćco­wie – i mój tam.

– A ma­cierz?

– Na pa­cier­zach u Świę­tej Bar­ba­ry.

– To my sami – za­wo­łał – sami! sami… I pod­biegł, i ręce wy­cią­gnął, ale uchwy­cić jej i przy­tu­lić do pier­si swo­jej bał się. A ona, jako to we zwy­cza­ju u niej było „ za­ko­le­ba­ła się, niby fala prze­zro­cza, po­chy­la­ła się i od­chy­la­ła, pod­bie­ga­ła i od­bie­ga­ła, i znów się po­da­ła na­przód, i znów się cof­nę­ła: – »nie, nie, nie!« swo­je po­wta­rza­jąc.

– Zof­ko! Zof­ko! Zof­ko!…

– Nie, nie, nie… Jan­ku!… nie – nie!

– Pódź, pódź, pódź! bo je­śli za próg wyj­dę… je­że­li wyj­dę za próg..

– To co?

– Nie wró­cę już!…

– Bóg cię ska­rze!

– A cie­bie, że niby mi­łu­jesz i nie mi­łu­jesz, że niby chcesz i nie chcesz, że przy­cią­gasz i od­trą­casz… To grzech, Zof­ko!… to – Zof­ko – śmier­tel­ny grzech!…

Na rzę­sach za­wi­sły łzy, po­czer­wie­nia­ły i oczy Zof­ki.

– Mi­łu­je­szże mnie? – szep­nął – No! rze- -

*) Wiet­ni­ca – ra­tusz. Wy­raz sta­ro­pol­ski od: wiec, wie­co­wa­nie. Do­brze­by było po­wró­cić mu ode­bra­ne oby­wa­tel­stwo.

knij: »nie!« libo: »tak«!… Tak – wskrze­sza; nie – za­bi­ja!…

Wa­ha­ła się z od­po­wie­dzią, choć na oczach świe­cą­ce łzy mia­ła, choć zbie­la­ły ko­ra­le ust.

Znać było, że ja­kieś uczu­cia sil­ne ro­dzi­ły się w ser­cu dziew­czy­ny, że ja­kieś moce prze­ciw­ne bój wio­dły z sobą, że za­pa­la­ły się, to ga­sły słoń­ca nie­zna­ne ni­ko­mu, ja­kieś gwiaz­dy obłą­ka­ne wi­ro­wa­ły nad nią i pod nią. Ko­ra­le świe­ci­ły na ustach, bły­ska­wi­ce ja­rzy­ły się w oczach, pierś od­dy­cha­ła szyb­ko. Na­gle unio­sła się, pięk­na, jak bó­stwo, dum­na, jak w ba­śni kró­lew­na. Twa­rzycz­ka zbla­dła, lek­ka bróz­da za­ry­so­wa­ła czo­ło i gło­sem sil­nym rzu­ci­ła:

– Nie!

Za­wi­łek drgnął.

– Nie? – wy­szep­tał.

Od­dy­chał cięż­ko, cięż­ko od­dy­cha­ła i pierś Zof­ki.

– Że­gnaj!… jak szmer, wy­bie­gło z ust Za­wił­ka.

Ku drzwiom się zwró­cił.

– Stój! – wy­padł roz­kaz z ust dziew­czy­ny. Za­trzy­mał się.

– Daj mi lut­nię!…

Dał.

– A te­raz słu­chaj!…

Trą­ci­ła w stru­ny i pieśń za­wio­dła:

W mem ser­cu chcesz ostoi,

Ko­cha­nia chcesz!…

A czy ty, chłop­cze, wiesz,

Co mi się śni, co roi?…

Ry­cerz w zło­ci­stej zbroi,

Wspa­nia­ły, dum­ny lew!…

Wi­nem mu – krew!

Krew pije i krwią poi!…

Wi­dzę go wśród głów mnó­stwa

I krwa­wych pól –

Nie król, – a niby król,

Nie bóg – a ma coś z bó­stwa!

Sztan­da­ru wie­je zło­tem,

W ry­cer­ski zwi­ty pas –

Blask słoń­ca zgasł:

On śćmił go swym klej­no­tem!

Ach!… zwij go! otwórz wro­ta!…

Zwij do tych ścian,

Ko­cha­nek to mój, pan,

Snów mo­ich mara zło­ta!

Za nim mój ból, tę­sk­no­ta

I twarz bla­do­ści chust…

Ze­chce mych ust –

Ja dam i dech ży­wo­ta!…

Jak dzwon, jak or­gan, ozwa­ły się dźwię­ki ostat­nie strun i pie­śni. Fa­lo­wa­ła pierś Zof­ki, ru­mień­ce ja­rzy­ły się na ja­go­dach, drża­ły ja­kąś bu­rzą we­wnętrz­ną, a pięk­na była i strasz­na za­ra­zem była.

Za­wi­łek nig­dy nie wi­dział jej ta­kiej.

Zła­ma­ny i zgnie­cio­ny się uczuł w ob­li­czu tych snów osza­la­łej dziew­czy­ny.

Gdzie jemu, miesz­czań­skie­mu dziec­ku, do czy­nów tak ry­cer­skich? gdzie mu sła­wy się do­bić na chlub­nem polu wal­ki – bez imie­nia, bez her­bu, bez prze­szło­ści i bez przy­szło­ści?…

Wi­ru­je nad nim strop rzeź­bio­ne­go pu­ła­pu Do­wna­rów domu, usu­wa się zie­mia pod nim. Ja­go­dy po­bla­dły, jed­nej kro­pli krwi nie mają usta mło­dzień­ca. Gdy cza­ro­dziej­skie kro­sna los zła­mie, nie bę­dzie miał ja­snej tka­ni­ny wspo­mnień, przę­dzy ze zło­to­gło­wia i pur­pu­ry.

Kro­sna pę­ka­ją, nić rwie się!…

Bla­de­mi oczy­ma pa­trzy Za­wi­łek na Zof­kę, jak­by chciał rzec: – Zmień pieśń, inną za­śpie­waj! – Wi­dzi ją z fa­lu­ją­cą pier­sią, z pło­mie­niem na ustach, z pło­mie­niem na ja­go­dach, za­pa­trzo­ną w dal ja­kąś, przez nie­go nie wi­dzia­ną. Lut­nia u stóp jej leży; mil­czą usta, a zda się, że sły­szy sło­wa jej i śpiew lut­ni, jak­by każ­dy za­łom pu­ła­pu, każ­dy za­kręt ścian ją po­wta­rzał:

Nie król – a niby król…

Nie bóg – a ma coś z bó­stwa.

– Że­gnaj, Zof­ko! – wy­szep­tał. Ku drzwiom się zwró­cił…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: