- W empik go
Zaloty króla jegomości - ebook
Zaloty króla jegomości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 405 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Król jegomość, choć to sobie na Wawelu przesiadywał, a w pozłocistych izbicach mieszkał, że człek prosty, gdy w progach pańskich stanie a pojrzy przed się, to – bez obrazy niczyjej – ale się w gapę zamienić musi; choć miał bogaty i liczny dwór, z różnych składający się nacyi, bo nie tylko Polaki i Litwiaki, jako już pobrali się na dobre i rzekli sobie: – W boju i w pokoju będziemy zawżdy razem, – ale i Węgrowie, i Rusy, i Ormianie cisnęli się do stolicy pańskiej, z której, niby od przedniego słońca, światło biło i ciepło: mimo to wszystko, lubił nocką potajemnie z dworca się swojego wykradać, bez straży żadnej a pilności, jako, ze nie było w Polszcze całej zbója takiego, któryby na majestat śmiał rękę podnieść i dotknąć głowy pomazańca. Dziwowali się nieraz posłowie krain zagranicznych, że każdy król polski tak spokojnie pomiędzy ludem swoim chadzał, ale na to jedna odpowiedź tylko była: – Abo to nie dziatki moje, abom to ja nie ociec ich?…
Mówili tak Piastowie, powtarzali tak Jagiellonowie – i w słowach onych nijakiego samochwalstwa nie było, jeno prawda szczera.
Od tego prastarego zwyczaju nie odstał i Olbracht król i nie tylko, że w dzień jasny pomiędzy tłumy ludu swojego się mieszał, ale czasami i nocką przez ciemne ulice Krakowa sunął i nieraz głowę zadzierał, patrząc na okna tej, libo tamtej kamienicy.
Tajemniczym wycieczkom onym towarzyszyli panu zawżdy dwaj jego ulubieńcy: Zawiłek Jaśko i Piotr Konewka, wierni mu do zdechu, oddani duszą i ciałem.
Zawiłek młodziankiem jeszcze był, o włosach, ni to len, jasnych, o oczach, ni to błękit w dni wiosenne, o ustach, ni to koral szczery, a rozżarzony pocałunku pragnieniem; Konewka zaś lat męskich już dobiegał, ogorzałą miał twarz, jako parób każdy, na słońcu się wylegujący, a zarost ciemny i gęsty, ni to litewski las, bucił się z siły niezwyczajnej, bo nic mu było żelazną podkowę złamać, wrota ramieniem wysadzić, libo rozzłoszczonego byka za rogi wziąć i poigrać z nim chwilę. Obu ich lubił król, oni zaś zawżdy coś mieli do siebie: Konewka podrwiwał z bujnych a rozrzuconych kędziorów Zawiłka, ten zaś z jego szczecinowatej czupryny, dla której na nicby się i zgrzebło końskie nie zdało. Byle okazya, sztorcem do siebie stawali, niby kozły dwa. Godził ich król jegomość, najczęściej stronę Zawiłka biorąc, może dlatego, że młodszy był a dzieckiem mieszczańskiem; może dlatego, że, na lutni grając, rozrzewniał lubujące się w gędźbie serce pańskie i nieraz czułą serenadę wygrał pod oknem wskazanej przez króla jegomości kamienicy.
Nie bez racyi jednak były one ponocne wycieczki miłościwego pana, który dziwną słabostkę do mieszczek krakowskich miał, a prawdę rzec, to każda z nich była grzechu warta, boć to i przednie róże na jagodach ich kwitły, w których się ukrywały perły przedziwne, że jeno jedwabną bierz nić, a naniżesz różaniec najprzedniejszy, któregoby się i skarbiec wa welski… nie powstydził; gwiazdy zaś niebieskie tak nie iskrzyły się, jako ich oczy, ani tak po ciągały do siebie, jak one, a cóż o innych pięknościach mówić, za których posiadanie żywotby swój dał i człek najstateczniejszy. To też nie było dnia, w którymby ta libo owa gładyszka królowi w oko nie wpadła, a wtedy przez dzień cały nie swój już się czuł, gdy zaś zmierzchło się na dobre, a kury po raz wtóry do piania się zabierały, do Konewki i Zawiłka niby od niechcenia się zwracał i rzucał lekko:
– Pódziem – ta przejść się sobie po ulicach Krakowa.
Wtedy na wywiady Konewka przed nim szedł, Zawiłek zaś struny lutni naciągał, by grały rozmiłowanemu sercu gwoli.
Noc była – dawno już stróże w deski uderzyli, wzywając mieszkańców, by na spoczynek szli a przygasali ogniska; pociemniał i dwór wawelski, jeno w jednej z baszt narożnych czerwone migotało światełko, ale to była króla jegomości izbica w baszcie onej, Lubranką zwanej, z czasów jeszcze piastowskich zabytek, z której lubił patrzeć na gród i miasto, zalane potokami słońca, bądź, jak teraz, blaskami miesięcznymi.
Król jegomość w głębokiem krześle siedział, a znać było frasunek na jego czole. Konewka patrzał na pana i uśmiechat się z pod wąsa, wzrok czasami na Zawiłka przenosząc, który przy oknie otwartem stał, niemniej niż król zafrasowany. Zefir polatał i bawił się z kędziorami młodzieniaszka, ale nie zwiewał smutku czy niepokoju, który widocznie rysował się na twarzy pacholęcia. Konewka przymrużał oko, uśmiech z jego ust nie schodził, jakby rad był z zakłopotania towarzysza.
Król się poruszył…
Zawiłek drgnął.
– Konewka! – rzekł pan.
– Do usług miłości waszej!
– Wiesz, że ta gładyszka, którą dziś na rynku zaobserwowałem, ćwiekiem we łbie mi siedzi. –
– Zauważyłem to, miłościwy panie! Król głowę podniósł.
– Zauważyłeś?
– Powiedziałem już miłości waszej. Król popatrzył chwilę i głową pokiwał.
– To takiś mi wierny? także to dbasz o sprawy pana swego, że, zauważywszy frasunek jego, z pomocą mu nie przychodzisz?… Jak widzę, to zaciężyła ci już służba u mnie i muszę sobie innego przyjaciela poszukać, któryby więcej o dobro moje dbał.
– Przyjąłbym z pokorą wyrok twój, panie mój miłościwy, gdyby był słuszny, ale tak nie jest.
– Jakto – nie jest?
– Bo, zauważywszy ów ćwiek w głowie waszej królewskiej mości, starałem się go wybić.
Król podniósł się.
– Prawże, kiedyś taki mechanik – rzekł. W tej chwili Zawiłek pociągnął Konewkę za połę ubrania, ale ten, jakgdyby nie zauważył tego, tak dalej gadał:
– Zali dla mnie nie dosyć jest, że mój pan się zafrasował? Zali, kiedyście spojrzeli na oną białkę, a mnieście za łokieć ułapili, nie zrozumiałem-ci odrazu, że potrza się dowiedzieć, kto ona jest, a przynajmniej, gdzie mieszka?… Zawiłek!… – zwrócił się do młodzieniaszka – po co mnie szturgasz i szturgasz?
Król spojrzał na przygodnego swego lutnistę, którego jagody silnym rumieńcem się oblały, lecz nie powiedział nic, jeno do Konewki się zwrócił:
– Praw dalej, praw!… Jako się zowie i kto jest?…
– Zofka Downarówna… Zawiłek!… na co mnie szczypiesz?…
– Piotrek! – jakimś błagalnym głosem wyszeptało pacholę.
– Co tam wyprawiasz – mruknął król – i mojemu Konewce nie pozwalasz przyjść do słowa? Zali nieszczęście się jakie stanie, gdy dowiem się, gdzie ona Zofka mieszka? A choćby i nieszczęście, toć mnie spotka, nie ciebie.
– Nie Zofka mnie obchodzi, panie królu – ino…
– Ino kto?
– Eufrozyna.
– A co ci do Eufrozyny?
– Smęcić się będzie, gdy miłość wasza odwróci się od niej.
– To jej rzecz, a tobie nic do tego!
– Zofka Downarówna – ciągnął Zawiłek – jest… jest… Jak to wam rzec… niezamężna jeszcze.
– Tem lepiej, nikomu rogów nie przyprą – wię, a to wciąż narzekają na mnie, że w Krakowie już jest jeleni więcej, niż w puszczy Białowieskiej. Choć raz sarkać na mnie nie będą.
– Ale… może się to… nie godzi…
– Co? co? co?… nie godzi się?… komu to, żółtodziobku, mówisz: nie godzi się?… Nie godzi się królowi przez okieńce na Zofkę spojrzeć? Nie godzi się jej piosnki posłuchać, którą dzisiaj dla niej wydzwonisz, by liczkiem swojem na króla błysnęła? Czy myślisz, że o czem innem myślę? Ty – zbereźniku! ty – niecnoto, Eufrozyny żałujący, a dbający o niepokalaność Zofki Downarówny!
Wstał z siedzenia i rzekł:
– Słuchaj, Konewka! nieźleby było po Krakowie nam dzisiaj się przejść… Okrutnie w tej izbie duszno! Daj mi płaszcz, który z króla zwykłego śmiertelnika robi, a biret na głowę, który ksiądz rektor przez roztargnienie wczoraj u mnie zostawił, a waćpan, nie wiem dlaczego, w łapęś go wziął i rzekł: – Przyda się!… – Coś miał w tem, pojąć nie mogę, ale, że mi na dziś się przyda, to przyda. Stary to człek, nikt go o zbereżeństwo żadne nie posądzi, choćby ktobądź za niego mnie wziął… Okrutnie w tej izbie gorąco!… Zawiłek! nastrój lutnię!
Zawiłek wziął się do gędziebnego narzędzia, a palce mu drżały. Pokręcił kluczem… i jedna, i druga struna pękła. Zaczął szukać strun innych, ale ich znaleźć nie mógł. Konewka się uśmiechał, król zaś marsz jakiś zabębnił palcami po rzeźbionej krzesła poręczy i wyszedł.
Młodzieniec obejrzał się, a widząc, że króla nie było, jeno sam Piotrek, z drwiącym uśmiechem patrzący, skoczył ku niemu, jak żbik, z lutnią nad głową wzniesioną,
Napastowany w czas się usunął.
Lutnia z brzękiem trzasnęła o ziemię.
Konewka parsknął śmiechem.
– Czego ty zęby wyszczerzasz, jeżu! – krzyknął Zawiłek.
– Zali Zofka ma się do ciebie, mieszczuchu? – Konewka na to.
– Ona, jak i ja, jest dziecko mieszczańskie.
– Mimo to stan rycerski spodoba się jej więcej.
– Znasz ją?…
– Downarówna!
– To co?…
– Rajcowstwem krakowskiem pyszni się jej rodzic, a skrzynie jego ciężą od złota i klejnotów.
Mnie nic do nich!…
– Jak jej do ciebie!…
– Zmierz się ze mną na ostre!…
– Ty… bezherbowy!… – odpowiedział Konewka głosem lekceważenia,
Król stanął w drzwiach, płaszcz miał na ramieniu, biret na głowie.
Spojrzał na Zawiłka i rzekł:
– Czegoś się zaperzył, jak indor? i na kogo rzucasz się, smarkaczu?…
– Lutnia mi usunęła się, panie królu… i… pękła – wyszeptał Zawiłek.
Król brew zmarszczył.
– Aha! to znaczy, że lutnia twoja dziś na nic. No, ale bez niej i ty niewiele wart. Pozwalam więc ostać tobie i spać się położyć, dziś mi Konewka wystarczy. Chodź, Piotrek!… Okrutnie parno jest w tej izbie!
To rzekłszy, biret na głowie poprawił, płaszczem się otulił, a że wygolony był, jak rektor Akademii Krakowskiej, niktby w nim króla jegomości nie poznał. Zawżdy zresztą w birecie profesorskim na one wycieczki wychodził, dziś zaś oryginalny księdza rektora miał, który mu lepiej jakoś pasował. Niewielką krzywdę tem księdzu rektorowi uczyni, gdyż i tak już wieści po mieście chodzić zaczęły, że szanowny ksiądz-profesor od czasu pewnego nockami wałęsać się począł, a raz go nawet zauważono, jak wedle kamienicy pani Eufrozyny się zatrzymał i coś, jakby na gitarze, pobrzękiwał. Ale za poważna to persona była, by zaraz wiarę dać gadkom onym; nie zawsze nawet oczom własnym dowierzać można, bo cień się może załamać libo przedłużyć i przybrać kształty dziwotworne.
Król wyszedł…
Za nim wysunął się Konewka, skłoniwszy się wpierw Zawiłkowi uprzejmie.
Cicho – jeno odzywają się schody kamienne pod stopami idących, jeno wietrzyk przez okno wpada i adamaszkową kotarą porusza, jeno w ogrodach zamkowych słowiki się rozdzwoniły, że trudno głowę na pierzynie ułożyć i spać, a nie słuchać tych pieśni przedziwnych.
Pod oknem Zofki krzew jaśminowy rośnie, w jaśminach tych słowiki się gnieżdżą i zawodzą, zawodzą noc całą.
Jakże może być, by Zofka głowiny z okienka nie wychyliła, by nie przysłuchiwała się tym pieśniom czarodziejskim?
Wie o tem zdrajca Konewka, wie!… Sam Zawiłek czasu swojego o Zofce mu powiedział:
– Lutni nie potrzeba, ni pieśni nie potrzeba, by do okna, lubiącą marzyć dziewczynę, przyzwać.
A choć się cofnie zrazu, nieznajome persony widząc, zatrzyma ją psyknięcie Konewki.
– Kto tam? – zapyta.
– Król! – padnie odpowiedź.
Jakże odejść teraz? jakże szybkę przy mknąć? nie upieścić uszu dźwiękiem królewskich słów?…
Zawiłek czuje mróz, a później gorąco…
To krew mu buchnęła do twarzy.
Ogień! szczery ogień!… zarazem – strach!
A wkoło cisza – jeno skrzypnęła furta ogrodowa.
Zawiłek zdmuchnął kaganek i do zbrojowni skoczył.
Przestraszony szczur przebiegł przez plamę księżycową, potrącił o tarczę jakąś, na ziemi stojącą, i zniknął gdzieś.
Chłodno było i cicho w tej zbrojowni królewskiej, jeno przechadzał się po niej blask miesięczny i przypatrywał się mieczom starym, toporom zapomnianym, blachom pancernym i kopiom rycerskim.
Znał zakątek każdy tej izby, znał dobrze Zawiłek. Niedługo też w niej ostawał. Chwycił jedną z halabard, w rogu komnaty stojącą, w drucianą koszulkę się odział, chełmik na głowę nasadził, krótki mieczyk do boku przypasał i wybiegł z izby.
Zadudniły schody za nim, w ślad furtka skrzypnęła i trzasła, aż echo wzdłuż murów zamkowych pobiegło, i znowu cisza objęła podwórze i zamek cały, na chwilę tylko słowiki umilkły i znów zaczęły nawoływać się a dzwonić, że się zdawało, iż to krzewy jaśminowe a bzy tak grają same, płacząc kroplami ros, rozsrebrzonemi w blaskach miesięcznych.
Król z Konewką dążyli pod murowany dworzec Downarów. Przypierał on do bramy Rynku Małego, poza sobą mając kościół Świętej Barbary, od którego oddzielał go dziedzińczyk niewielki, opasany murem z furtą żelazną, znajdującą się niemal przy samej ścianie kamienicy. W zakątku tym parę pachnących bzów rosło, i śnieżył się krzew jaśminowy; mur wkoło ociekał pleśnią i barwił się mchami zielonymi, wśród których ciemniało zakratowane okno, może piwnicy, a może kozy magistrackiej; wyżej zaś, ponad wykuszem muru, rozwielmożniły się trzy okna, bo tylko stan rycerski do czterech libo więcej okien miał przywilej. Jedno z nich do pięknej Zofki należało, dwa drugie do izby gościnnej, gdzie pan Baltazar ławników i panów rajców przyjmował, abo buńczuczną ślachtę, dom jego czasami nawiedzającą. Sypialne izby państwa Downarów po drugiej stronie domostwa były, ścianką od komnatki Zofki odgrodzone, służba zaś mieszkała na dole, baczenie na murek i furtę mając.
Nie głównemi ulicami szedł król z Konewką, a choć biret profesorski i płaszcz rektorski na sobie miał, zawżdy po fizyognomii jaki taki strażnik grodowy mógł króla jegomościa poznać i honory mu czynić, coby niekoniecznie na rękę panu miłościwemu było.
Odrazu tedy na Kanoniczną skręcili, później na Poselską, gdzie ich pijany drab jakiś od ścierwów poczęstował, wreszcie przystanąć musieli i skryć się pod murem franciszkańskiego klasztoru, bo przechodziła straż miejska i spotkanych włóczęgów do kozy brała. Ale udało się im bez szwanku żadnego ulicę Grodzką przekroczyć i wedle Dominikanów na Szeroką przejść, gdzie nos w nos z jakimiś akademikami się spotkali, lecz ci czapy wnet z głowy zdjęli, a jeden z nich, mijając króla i Konewkę, szepnął do kolegi:
– Ksiądz rektor.
Król w bok dworzanina swojego potrącił.
– Słyszysz, Piotrek?
– Słyszę, miłościwy panie! – odpowiedział Konewka.
– To ci dobrą opinię księdzu rektorowi robię!
– Byleby wasza miłość z Zofką rozmówić się mógł, to już o opinię księdza rektora mniejsza. Pewnikiem ku miesiącowi teraz wzdycha, a słowiczym śpiewaniom się przysłuchuje, przez okno się przechyla i mary goni a sny.
– Bóg daj! Bóg daj! bo mi dyabelnie ta dzierlatka w serce wlazła.
– Czy aby na długo? – Konewka spytał.
– Pytasz, jakbyś nie wiedział, że niebywale stały jestem w miłowaniu.
Tu stanął i rzekł:
– Pamiętasz Praskę?
– Tę, ze Lwowa?…
– No jużci, że nie tę, którą przygodnie w Gródku spotkałem. Nie było malowanie z niej – co?
– Trudno zaprzeczyć.
– A Baśka z Przemyśla?
– Dozgonną miłość przysięgaliście jej.
– A Eufrozyna?
– Dziewięć miesięcy waszymi się względami cieszyła.
– Bagatela!… dziewięć miesięcy!… A przecie żadna z nich nie umywała się do Zofki Downarówny. Wyobraź tedy, jak ja ją miłować będę!
Dwadzieścia siedm miesięcy, to jest – trzy razy tyle, co każdą z tych dawnych.
– Jeszczeć mało?… Przez czas ten można Suczawę Wołochom zabrać, a nawet Niemców na proch miałki zetrzeć; nowe królestwa stworzyć i trzech pretendentów dla nowych tych państw uformować.
– Pst! – syknął Konewka.
Palec do ust przyłożył i szepnął:
– Dom sławetnego Downara.
– Postój, niech otchnę!… Serce mi się w rzetelny bęben zmieniło.
Szli wedle murów kamienicy, na której ścianie odbijały ich cienie czarne. Konewka o krok szedł naprzód, rozpatrywał i nasłuchiwał, ale naokół niezamącona cisza panowała, jeno słowiki wyśpiewywały w malutkim pana Downara ogrodzie, skąd dolatywały zapachy jaśminów i bzów.
Konewka zwrócił się do króla:
– Pies ze mnie – rzekł – jeżeli Zofki w okienku nie ujrzym.
– Bóg daj! Bóg daj! – odszepnął Jan 0lbracht, a zęby mu, jak w zimnicy, zadzwoniły.
Zawrócić mieli ku furcie, gdy nagle posłyszeli kroki miarowe, które oddalały się, to się zbliżały. Czasami słychać było pobrzęk halabardy i szczęk zbroi blaszanej; czasami zatrzymanie się długie przy furcie i jakiś szept, niby pacierzy powtarzanych.
Król z Konewką na palcach do zakrętu się znowu zbliżyli, postali chwilkę, zapierając dech w piersi, a gdy miarowe kroki zadudniły znów głucho i oddaliły się nieco, z za węgła naprzód Konewka wyjrzał, później król jegomość – i ujrzeli strażnika, w halabardę i krótki mieczyk zbrojnego, który przechadzał się tam i sam, nie oddalając się jednak od furty na kroków dziesięć.
– Psia mać!… – mruknął Konewka – nie wiedziałem, że pan rajca tak skarbu swojego pilnuje.
– Piotrek! coś źle!… – wyszeptał król jegomość.
– Suczawa broni się… Niełatwo będzie o pretendenta na trzecie królestwo, miłościwy panie!
Kroki zawróciły się, król z dworzaninem znowu się skryli za mur.
– Co teraz robić mamy, królu mój najmiłościwszy?
Król w biret się podrapał.
– Zbliż się do furty, jako niby swój człek. Zobaczysz, jako tam jest?
– A jeżeli niedobrze jest?
– Dasz czerwieńca…
– I to czasami pomaga – rzekł Konewka. I ruszył.
Ale zaledwie z , s poza muru wyjrzał i do furty skręcił, gdy halabarda z brzękiem przegrodziła mu drogę.
– Nie zaczepiaj mnie, chłopie, a odejdź, jeżeli ci żywot miły – postawił się Konewka. – Nie chcąc wreszcie panu rajcy smacznego snu przerywać, masz ony pieniądz złoty i za Świętą Barbarę skryj się!
Stróż skarbu pana Downara zamierzył się halabardą…
Konewka odskoczył.
– Nie próbuj ze mną w zapasy iść, bo wióry z ciebie polecą – zgrzytnął przez zęby Piotrek. – Rzucasz się, jak żbik, ale mi się widzi, że niewiele mi szwanku halabarda twoja przyniesie. Na trefnego młodzianka patrzysz, nie zaś na strażnika groźnego. No, dwa czerwieńce masz – i ślepie przymknij!
Za całą odpowiedź stróż skarbu downarowego poskoczył do deski, na dwóch łańcuchach u muru zawieszonej i, młot porwawszy, grzmotnął nim, co sił starczyło, w sosnowe deszczułki.
– Ram-tata, ram-tata – rozległo się po rynku całym, aż echa uderzyły o mury Panny Maryi, o Sukienice się otarły i hen-hen w dal gdzieś pobiegły.
Nie sposób było konwersacyi dalszej prowadzić z wiernym sługą pana Downara.
Konewka do króla poskoczył, który, korzystając, że wszczęty alarm nie rozbudził jeszcze mieszczuchów śpiących, wyciągnął pedały i umykał, co sił starczyło, pod ścianami kamienic, a »ram-tam tam« brzmiało wciąż głośniej, jakby Tatarzy pod Kraków się zbliżali.
Konewka przypadł do króla jegomości.
– To ci zbój! – odezwał się Jan Olbracht. Mijali przecznicę jakąś, z której głos młodzieńczy do uszu uciekających dobiegł:
– A dokąd to rektor nasz tak dyma?… Widzisz, Wacek?…
Znać znowu akademików spotkali.
»Ram-tam tam« ustało, a czas był wielki, bo już w sąsiednich kamienicach ruch się zrobił, i niejedna głowa mieszczańska przez szybę wyjrzała. Błysnęła i lilijka jakaś w oknie domu pana Downara, do której wnet halabardnik się zwrócił, ręce wyciągnął i wyszeptał:
– Zofko, ukryj mnie!…
Coś wionęło, jak błyskawica, a Zawiłek przez mur skoczył.
Zazgrzytał klucz w drzwiach okutych, niźkich i wązkich – i winowajca w ciemnej sionce się znalazł wraz z dziewczyną umiłowaną.
– Co to za awantura, Zawiłku? – spytała Zofka.
– Pst! pst!…
Dało się słyszeć tupotanie.. To przebiegała straż miejska.
– Co za strój? – odezwała się rajcówna.
– Strażnika! – odpowiedział Zawiłek. Tupotanie ucichło, znać straż przeszła, nie rozumiejąc alarmu wszczętego.
– Co ci jest, Zawiłku? – spytała Downarówna.
– O, Zofko!….
– Nie wzdychaj, jeno mi praw, co ci jest?…
– Nie chciej tego ode mnie, jeno pamiętaj, że żywot za ciebie dam, że żywot stracę przez ciebie!… Nie pytaj, jeno mnie… słuchaj, jeno mnie… miłuj!…
Głos młodzieńca zabrzmiał, jak harfa o strunach srebrzystych, i znać było, że pieścił mile ucho Zofki. Pochylała się, to odchylała od wyciągniętych ramion młodzieńca, przez szubkę słychać było niespokojne bicie jej serca, coś popychało ją ku niemu, ale przezwyciężyła to coś tajemnicze i, znikając, jak cień, w ciemnej korytarza szyi, rzuciła mu na dobranoc:
– Gdybyś ty rycerzem był! gdybyś ty był rycerzem, Zawiłku!…
Głos spłynął szeptem i skonał w ciemności i ciszy.Śmierć w pieśni.
Zawdzięczać należy mocnemu snowi pana rajcy, że ona przygoda rozgłosu nie nabrała i niezbyt nią nazajutrz ludzie się zajmowali. Pan Downar spał, jak zabity. Przyczyniła się do tego i wizyta księdza rektora, który wieczorkiem nawiedził gościnny dom pana Baltazara i wraz z gospodarzem różne gatunki win i miodów wypróbowywał. Od waćpana do waćpana, jedna i druga i trzecia kolejka poszła: ululał się trochę pan rajca, ululał się trochę ksiądz rektor i, gdy starowinę, przed gaszeniem świateł jeszcze, pachołek do dom odprowadzał, szedł, kiwając się nieco na prawo, to na lewo, »Marność nad marnościami« głosem zbiedzonym powtarzając.
Gdy nazajutrz w auli zebrali się akademicy, ksiądz rektor zauważył, że szepty jakieś pobiegły i dwuznaczne skrzyżowały się uśmiechy. Zrazu nie rozumiał nic, później przypomniał sobie wizytę u imcipana Downara i powrót nieco nierówny, więc się zawstydził. Zasromanie się to dolało oliwy do ognia: każdy z młodzieńców pewien teraz był, że to nie kto inny, jeno ksiądz rektor, tak »dymał« Grodzką ulicą, gdy »ram-tam tam« dobrze już po pół – nocku odezwało się, a cóż dopiero, gdy po skończeniu wykładu jeden z kolegów wyjął z zanadrza biret księdza rektora i jął go współtowarzyszom pokazywać, biret tak dobrze znajomy, pocerowany, zatłuszczony, z inicyałami księdza rektora na poszewce.
– Gdzieś go znalazł?
– Na Grodzkiej.
– Cha – cha – cha!…
– A ma lat siedmdziesiąt ksiądz rektor!…
I gadka nieobyczajna pobiegła wzdłuż murów akademii.
Nieswój był i król jegomość, a jako pies – zły. Nieudana wyprawa wzburzyła go, lecz i podnieciła zarazem. Każdy ze zwykłych śmiertelników mógłby jako tako rozprawić się z halabardnikiem, ale nie on. Bryknąć czasami i majestat może, ale w cichości i w niewiadomości niczyjej. Pukał tedy na dworzan, gdy mu przy samem już wstawaniu posługi różne czynili; szatnego potrącił za nieuważne podawanie sukni, rękodajnemu coś także niemiłego powiedział, ale gdy mu na myśl ksiądz rektor przyszedł, któremu, biret jego gubiąc, niechcący stołka przystawił, udobruchał się wnet i, do posiłku się zabierając, już, jako cukier, był słodki. Spojrzał jeno z pode łba na Zawiłka, gdy ten z lutnią swoją przyszedł, by panu przy śniadaniu grać, i, gdy do ręki królewskiej się pochylił, dłoń swoją na złocistych włosach pacholęcia położył i palcami przebierał po nich, jakby po strunach harfy strojnej.
– No cóż, chłopaczku, jakoże ci tam się spało?
– Spałbym lepiej, gdyby miłościwy mój pan nie rozsierdził był się wczoraj na mnie, alem niezgorzej spał, niezgorzej!…
– Zapomniałem-ci już o tem – rzekł król, gładząc jedwabisty włos Zawiłka.
– A jakże miłości waszej wczorajsza wyprawa się udała? – Jaśko spytał.
– Hm… dobrze!… – mruknął król. I spojrzał na Konewkę.
– Wiedziałem-ci ja, że, gdzie jegomość pan Piotr się najdzie, tam ino dobrze pójść może – odpowiedział Zawiłek.
Konewka się poruszył, król chrząknął. Po chwili zwrócił się do Jaśka i rzekł:
– Słuchajno, chłopaczku! czy chcesz łaskę moją królewską zaskarbić?…
– A któżby nie chciał jej mieć, miłościwy panie?…
– Chyba głupi człek abo desperat, to jasne!… – odpowiedział Jan Olbracht. – Zważ tedy, a w swej pamięci miej, że każdy człek, własnym tylko rozumem się kierujący, niedaleko zajdzie. Ja słucham kalimachowych rad, ty ku moim ucho nachyl, a nijakiej żałości mieć nie będziesz. Zasłyszałem twój spór wczorajszy z Konewką; na ostre z nim zetrzeć się chciałeś, lecz on ci odmówił wyzwania, boś nie herbowy. Ale to nic!… Znam ja takich, co wedle mej woli postąpią i przyjmą ciebie, chłopaczku, do klejnotu swojego. No, jakoże ci się to zda, co mówię?…
Zawiłek milczał, tylko lekka brózda zrysowała mu czoło.
– Sam nie wiesz, co masz rzec – odpowiedz jednak.
Zawiłek milczał.
– Sierota jesteś, biedny sierota –- ciągnął król dalej – a ja ci krewniaków dam i łaską swoją obdarzę…
– Za co, panie mój miłościwy? – spytał nagle Zawiłek, piękne czoło swoje podnosząc. – Czym się przyczynił radą do wspomożenia ojczyzny swojej? czym miecz skruszył w boju przesławnym, na razy nieprzyjacielskie pierś nastawiając? A zda mi się, że za krew tylko, mężnie przelaną, dają króle on klejnot czcigodny?…
– A możeszże ty za miecz ująć, koniem zatoczyć i przez łeb ciąć?…
Zawiłek nic nie odpowiedział.
– Sam tedy widzisz, jako to niełatwa rzecz bez pomocy niczyjej ślachcicem ostać. A ja ci chcę dopomódz, chłopaczku.
– Słucham was – wyszeptał Zawiłek tak cicho, jako to, kiedy zefir adamaszkową kotarą potrąci, a ona się poruszy, i westchnie.
Nie patrzył na króla, lecz przed się oczy miał utkwione; nie patrzył na Konewkę, który opodal stał i jakoś dziwnie się uśmiechał. Powieki miał opuszczone ku ziemi, ciemnozłote rzęsy rzucały cień błękitny na jagody, które żywymi barwiły się rumieńcami. Na lekko ochmurzonem czole pacholęcia rysowały się myśli jakieś palące; w głębi jego duszy stał obraz Zofki, w uszach dzwoniły jej słowa:
– Gdybyś ty rycerzem był, gdybyś był rycerzem, Zawiłku!
A wtedy co?
Nie odchylałaby się od ramion wyciągniętych; jako zdrój wody przezroczej, przelałaby mu się przez ręce, a onby szalał od szczęścia, oszalał od rozkoszy!…
Marzył tak, a król się uśmiechał. Zdawało mu się, że czytał w duszy Zawiłka, jak w księdze otwartej.
– Słucham was – powtórzył Zawiłek. Król mówił powoli:
– Znasz mnie, żem szczodry dla tego, kto do woli mojej się nagnie; znasz, żem bezlitosny, kto jej sprzeciwić się odważy. Albo ja, mój dwór i moja łaska, albo na dróg rozstajach szukaj pana i szczęścia.
– Słucham was – odezwał się Zawiłek po raz trzeci.
Król poprawił się w krześle i rzekł:
– Znasz Zofkę?…
– Znam.
– Mówił mi Konewka, że bywasz kiedy niekiedy u Downarów.
– Bywam.
– Ta dziewka mi się spodobała.
– Wiem…
– Posłem miłośnym ode mnie do niej będziesz.
Zawiłek drgnął, ale król nie zauważył tego, nie zauważył, jak głowę podniósł powoli i wzrokiem nienawiści na Konewkę spojrzał. Milcząc zmierzyli się oczyma. Konewka widział ból i groźbę jakąś w spojrzeniu młodzieniaszka, za którą odpłacił pogardliwym uśmiechem. Zawiłek cierpiał, Konewka tryumfował, a król tak dalej mówił:
– Widzisz, chłopaczku, jak rzeczy niewielkiej chcę od ciebie. Ty mi lepiej w materyi onej, niż Konewka, usłużysz. On dobry byłby, gdybym w konkury do niedźwiedzicy się udawał; lecz z taką gąsieniczką, jak Zofka Downarówna, samby nie wiedział, co czynićby miał. Na lutni nie gra, pieśni nie śpiewa… Do trąby czasem się weźmie, ale tak rży, że uszy trzeba zatykać. Ja od ciebie, chłopaczku, niewielkiej usługi chcę: uśmiechniesz się do Zofki a szepniesz, że niby to się uśmiecha król, niby król szepce. A gdy, nie rozumiejąc niby, zrozumie, powiesz, że rycerz pewien w majową, miesięczną noc, gdy się słowiki rozśpiewają, gdy się jaśminy rozpachną, pod jej okienko podejdzie by skłonić się i biały kwiat róży na dobranoc jej rzucić. Halabardnik tam u furty się przechadza, zły jucha, jak pies, ale to już jej rzecz, by go nie było. Niewiasta wszystko, co jeno zechce, uczyni, tak ci bywało od początku świata i po wiek tak będzie. Pomarzę ja, pomarzy ona, i rozsnujemy pomiędzy sobą nić tęczową, a gdy zaczarowane krosna połamie los, pozostanie tkanina wspomnień jasnych, przędza ze złotogłowiu i purpury.
Głos królewski zniżył się, ścichł, aż się rozpłynął w przestrzeni, niby echo dzwonu srebrnego.
Król marzył.
Zdziwiło Konewkę ono zadumanie się pana, ono zanurzenie się w snach jakichś, które tak nie licowało z miłostkami dawniejszemi. Powagę na czole miał, melancholię w oczach, lekka zmrużone powieki, przez które przesączał się smutek dziwny.
Na twarzy Zawiłka nie zdziwienie było, lecz strach. Przeczucie mu mówiło, że taka powaga a smutek na twarzy męskiej łacno podbijają serca niewieście; że nie jemu walczyć z tym współzawodnikiem królewskim, lecz i nie jemu do wiktoryi mu pomagać.
Cisza panowała w komnacie, taka sama cisza na dworze była, bo zaledwie słońce z porannych się otrząsło ros i ukośnym złotym promieniem ucałowało czerwone dachy Krakowa, prześliznęło się po miedzią krytych świątyń wieżycach, z czcią otoczyło koronny pierścień Panny Maryi, rozlewając się falą złocistą po różnobarwnych murach stolicy.
Dusza Zawiłka błąkała się pod rzeźbionym pułapem domu Downarów, klękała u stóp Zofki, jęcząc i żebrząc zlitowania. Musiała tam być i króla dusza, jeno groźna w postanowieniach i pewna siebie, bo oto wstał, jak lew, się otrząsł z snów przemożnych i, widząc w zdumieniu stojącego Konewkę, z czupryną najeżoną, z barami niedźwiedziemi, z któremi nijak miłości być posłem, do Zawiłka się zwrócił, trzymającego bezmyślnie lutnię w swych rękach i w struny pobrzękującego, z których się sączyła pieśń jakaś senna, i krótko a rozkazująco rzekł:
– Wóz lub przewóz!… Dogodzisz królowi – wór złota masz! jeżeli nie – nie wracaj!…
Zawiłek skłonił się panu nizko, nizko – do ziemi prawie; bujne rozsypały się kędziory i złotem kapnęły. I tak, z ręką na sercu, z głową pochyloną, zwróconą twarzą do króla, do drzwi się cofał… Lutnia, opuszczona do ziemi, uderzała o kamień posadzki – i płakała.
Wyszedł.
Milczenie zaległo komnatę.
Król zwrócił się do Konewki i, ręką za Zawiłkiem wskazując, rzekł:
– Słysz, Piotrek!… czy wróci?
– Krewniaków, klejnot ślachecki i wór obiecałeś mu złota, panie, i miałby nie wrócić?
– A wiesz, że tęsknoby mi było bez tego smarkacza.
– Obawy niema!
– Jak on się skłonił nizko!
– Na znak zgody.
– Jak jego lutnia zajęczała!
– Drzewo uderzyło o kamień, drżenie strunom się udzieliło, i dlatego pobrzękiwała tak smutnie.
– Tłómaczysz mi te fenomena, jakbym ci to nieuczonym żakiem był… Wyjrzyjno wolej przez okno!
– Już minął furtę.. W dół już zeszedł… Na Grodzką skręcił… Już…
Tu dziwnie załamał się glos Konewki.
Dostrzegł Zawiłka, jak szedł, lutnię miał na ramieniu, dołman na plecach, pod ręką zawinięcie jakieś. Król nie zauważył tego załamania się głosu Piotrka, a ten się odwrócił od okna, lecz nic królowi nie powiedział, choć chmurny był.
– Piotrek! – po chwili król się ozwał.
– Co wasza miłość rozkaże?
– Czy ten smarkacz ma się do Zofki? Konewka zaśmiał się.
– Pocieszasz mnie, bo jeno on zacnie usłużyć tu może. Ni Pachna, ni Basia, ni Fruzia takim czarem nie wionęły na mnie, jak ona dziewka Downarów.
Zawiłek szedł krokiem powolnym, potrącał przechodniów, natykał się na jeźdźców, którzy, widząc królewskiego lutnistę, sami ustępowali mu z drogi. Zawiłek nie wiedział nic, dokąd szedł, wiedział tylko, że kroki go niosły do Zofki Downarówny, że coś się zerwało za nim, coś się związało przed nim, że nowy a tajemniczy wątek żywota się jego rozpoczyna.
–- Pomarzę ja, –- pomarzy ona powtarzał słowa królewskie, które dziwnie teraz odpowiadały nastrojowi jego duszy. – Rozsnujemy pomiędzy sobą nić tęczową, a gdy zaczarowane krosna połamie los, pozostanie tkanina wspomnień jasnych, przędza ze złotogłowiu i purpury…
Obudził go z marzeń hejnał z wieżycy Panny Maryi, wydzwaniający pieśń poranną,
Zatrzymał się i spojrzał przed się.
Furta otwarta, chwieją się grzędy kwiatów, jakby tylko co je zefir ucałował. Ale poranek był cichy, nie zrywały się zefiry z pościeli bzów i jaśminów, nie od ich więc pocałowania, nie od ich pieszczot te kwiaty się chwieją.
– To ty, Zofko! to ty przebiegłaś po nad nimi – szepnął Zawiłek.
Zakołatał do drzwi okutych, a snać wiedziano u Downarów o sposobie kołatania Zawiłka, bo wnet ze schodów ktoś zbiegł, i drzwi się otworzyły.
Nie byle jaką personą był pan rajca Baltazar Downar, nie tak z urzędu, który piastował, jak ze skrzyń malowanych, w których czerwieńce i co zacniejsze klejnoty przechowywał. Od paru już wieków na swoich mieszkał śmieciach i chlubił się swojem pochodzeniem mieszczańskiem, które, niestety, coraz więcej na walorze w społeczności ślacheckiej traciło i usunęło się nieco w mrok a zapomnienie.
Lecz dom pana Downara niewiele z dawniejszego blasku stracił i nie tak bardzo lubił ustępować najprzedniejszemu nawet rodowi ślacheckiemu. Na przodek się nie wysuwał, lecz i nie chował się bojaźliwie po za plecami oklejnoconemi. Otworzysto dla wszystkich stał, to też go nie tylko nawiedzał czcigodny rektor Akademii i inne nauką słynne profesory, ale czasem i klejnotnik niektóry zajrzał do wnętrza izb rzeźbionych, strojnych w police i szafy gdańskie, w których dzwoniły farfury kosztowne, z zamorskich krain sprowadzone, złote misy, puhary weneckie i dzbany staroświeckie, pamiętające czasy przedjezusowe.
Barwiście i pozłociście było w przestronnych izbicach downarowego mieszkania, wykadzanych codziennie bursztynem żółtym, zdobnych kobiercami wschodnimi. Ale nad wszystkie kosztowności, jakiemi świeciły, nad wszystkie klej – noty, jakimi malowane skrzynie wypełniono, Zofka najprzedniejszym klejnotem była, najcenniejszą perłą domu Downarów.
Siedmnasta wiosna uśmiechała się z jej oczu, brylantów czarnych; gorąca krew przepływała przez serduszko dziewicze; na koralowe usta kładły się pożądania nieznane, pragnienia przeczuwane, które podczas marzeń sennych na pół rozchylone te usta-róże całowały. Kręcili się zalotnicy różni wedle domu pana Downara, ale w materyi onej wybór pan Baltazar Zofce swojej ostawiał. Nie spieszno zresztą i jej było dom rodzicielski opuścić, jako i rodzicielom jedynaczki się swej pozbyć, której, jeśli prawdę rzec, najbardziej Zawiłek do smaku przypadł, w którym i Narcyza, i Amora, i Bóg wie nie kogo widziała. Tęskniła za nim, gdy nie przychodził; smuciła się, gdy odchodził, ale, gdy rozmarzone pacholę ręce ku niej wyciągało, płoniła się, jak róża, drżała, jak woda bieżąca, i pochylała się, i odbiegała, »nie« i »nie« powtarzając.
Dlaczego tak?
Ni ociec, ni macierz, ni sam Zawiłek nie wiedzieli.
Coś się roiło dziewczynie, jakieś światy nieznane, jacyś rycerze, w stal zakuci, wydmuchnięci z bajki niańczynej, z własnej wyobraźni zrodzeni.
– Gdybyś ty by rycerzem, Zawiłku! gdy – byś ty był rycerzem! – powtarzała w marzeniach swoich.
Ale już rycerze o dziewkach mieszczańskich nie myśleli, a zresztą żaden z tych, których znała, nie zaniepokoił jej serca dziewiczego. Zawiłek odgadywał myśli jej, wiedział, że miał jej serce i nie miał, że jakaś zapora pomiędzy nim a nią stawała, której nie przebić dziecku mieszczańskiemu. To też uczuwał strach, gdy jakiś koń rycerski zatrzymał się u furty downarowego domu, i niewypowiedzianą radość uczuwał, gdy rycerz odjeżdżał, a Zofka z lekkiem sercem odjeżdżającego żegnała.
Ni ten, ni ów nie owładnął duszą jej całą, marzenia jej zawisały gdzieś na obłoku, w jakichś fantastycznych kołysały się krainach.
Pan Downar chmurne miał czoło, bo imaginacya Zofki w bezmiar rosła i przybierała kształty chorobliwe. Sam nie poradzi nic, a medyków nie pytać. Coraz więc częściej odbywał narady z księdzem rektorem. Jedna i druga kolejka szła zacnej małmazyi. Ululał się pan Downar, u lulał się ksiądz rektor i: – Marność nad marnościami! – odchodząc powtarzał. Zawiłek, w dołmanie na plecach, z lutnią na ramieniu, z zawinięciem pod pachą, zatrzymał się w drzwiach komnaty gościnnej. Zofce się zdało, że stanął przed nią sen smutny, taka jakaś mgła dziwna otaczała postać młodzieńca, taka dotykalna melancholia wiała od niego. Dwudziestej pierwszej wiosny dobiegał, jedwabny puszek na górnej złocił się wardze, która zadrżała lekko, gdy oczy błękitne na swoje ukochanie podniósł.
– Zofko!…
Zdawało się, że lutnia brzękła, a to Zawiłek: » Zofko!« wyszeptał.
Zadziwionemi oczyma spojrzała Zofka na młodzieńca.
– Wczora halabardnik, dziś pątnik!…
– A jutro może – trup!… – dokończył Zawiłek.
– I to tak mówi rycerz, który, miast walić przeszkody, płacze?…
Zawiłek się zźymnął, brwi ściągnął, ale rozbroiła go wnet postać Zofki. Stała przed nim pochylona, jakby powstrzymana przez wichr jakiś, który nie pozwalał jej w ramiona mu się schylić; na ustach igrał uśmiech niewinnej kusicielki, ząbki śnieżyły się, jak perły, w otoku czerwonych korali, oczy świeciły, jak gwiazdy szczere. Zawiłek aż zachwiał się, taką mdłość koło serca uczuł.
– Chwiejesz się, zamiast zwyciężać – szepnęła Zofka.
– Jest ociec? – Zawiłek spytał, miasto odpowiedź dać.
– A wżdy dziś na wietnicy *) rajcują miasta oćcowie – i mój tam.
– A macierz?
– Na pacierzach u Świętej Barbary.
– To my sami – zawołał – sami! sami… I podbiegł, i ręce wyciągnął, ale uchwycić jej i przytulić do piersi swojej bał się. A ona, jako to we zwyczaju u niej było „ zakolebała się, niby fala przezrocza, pochylała się i odchylała, podbiegała i odbiegała, i znów się podała naprzód, i znów się cofnęła: – »nie, nie, nie!« swoje powtarzając.
– Zofko! Zofko! Zofko!…
– Nie, nie, nie… Janku!… nie – nie!
– Pódź, pódź, pódź! bo jeśli za próg wyjdę… jeżeli wyjdę za próg..
– To co?
– Nie wrócę już!…
– Bóg cię skarze!
– A ciebie, że niby miłujesz i nie miłujesz, że niby chcesz i nie chcesz, że przyciągasz i odtrącasz… To grzech, Zofko!… to – Zofko – śmiertelny grzech!…
Na rzęsach zawisły łzy, poczerwieniały i oczy Zofki.
– Miłujeszże mnie? – szepnął – No! rze- -
*) Wietnica – ratusz. Wyraz staropolski od: wiec, wiecowanie. Dobrzeby było powrócić mu odebrane obywatelstwo.
knij: »nie!« libo: »tak«!… Tak – wskrzesza; nie – zabija!…
Wahała się z odpowiedzią, choć na oczach świecące łzy miała, choć zbielały korale ust.
Znać było, że jakieś uczucia silne rodziły się w sercu dziewczyny, że jakieś moce przeciwne bój wiodły z sobą, że zapalały się, to gasły słońca nieznane nikomu, jakieś gwiazdy obłąkane wirowały nad nią i pod nią. Korale świeciły na ustach, błyskawice jarzyły się w oczach, pierś oddychała szybko. Nagle uniosła się, piękna, jak bóstwo, dumna, jak w baśni królewna. Twarzyczka zbladła, lekka brózda zarysowała czoło i głosem silnym rzuciła:
– Nie!
Zawiłek drgnął.
– Nie? – wyszeptał.
Oddychał ciężko, ciężko oddychała i pierś Zofki.
– Żegnaj!… jak szmer, wybiegło z ust Zawiłka.
Ku drzwiom się zwrócił.
– Stój! – wypadł rozkaz z ust dziewczyny. Zatrzymał się.
– Daj mi lutnię!…
Dał.
– A teraz słuchaj!…
Trąciła w struny i pieśń zawiodła:
W mem sercu chcesz ostoi,
Kochania chcesz!…
A czy ty, chłopcze, wiesz,
Co mi się śni, co roi?…
Rycerz w złocistej zbroi,
Wspaniały, dumny lew!…
Winem mu – krew!
Krew pije i krwią poi!…
Widzę go wśród głów mnóstwa
I krwawych pól –
Nie król, – a niby król,
Nie bóg – a ma coś z bóstwa!
Sztandaru wieje złotem,
W rycerski zwity pas –
Blask słońca zgasł:
On śćmił go swym klejnotem!
Ach!… zwij go! otwórz wrota!…
Zwij do tych ścian,
Kochanek to mój, pan,
Snów moich mara złota!
Za nim mój ból, tęsknota
I twarz bladości chust…
Zechce mych ust –
Ja dam i dech żywota!…
Jak dzwon, jak organ, ozwały się dźwięki ostatnie strun i pieśni. Falowała pierś Zofki, rumieńce jarzyły się na jagodach, drżały jakąś burzą wewnętrzną, a piękna była i straszna zarazem była.
Zawiłek nigdy nie widział jej takiej.
Złamany i zgnieciony się uczuł w obliczu tych snów oszalałej dziewczyny.
Gdzie jemu, mieszczańskiemu dziecku, do czynów tak rycerskich? gdzie mu sławy się dobić na chlubnem polu walki – bez imienia, bez herbu, bez przeszłości i bez przyszłości?…
Wiruje nad nim strop rzeźbionego pułapu Downarów domu, usuwa się ziemia pod nim. Jagody pobladły, jednej kropli krwi nie mają usta młodzieńca. Gdy czarodziejskie krosna los złamie, nie będzie miał jasnej tkaniny wspomnień, przędzy ze złotogłowia i purpury.
Krosna pękają, nić rwie się!…
Blademi oczyma patrzy Zawiłek na Zofkę, jakby chciał rzec: – Zmień pieśń, inną zaśpiewaj! – Widzi ją z falującą piersią, z płomieniem na ustach, z płomieniem na jagodach, zapatrzoną w dal jakąś, przez niego nie widzianą. Lutnia u stóp jej leży; milczą usta, a zda się, że słyszy słowa jej i śpiew lutni, jakby każdy załom pułapu, każdy zakręt ścian ją powtarzał:
Nie król – a niby król…
Nie bóg – a ma coś z bóstwa.
– Żegnaj, Zofko! – wyszeptał. Ku drzwiom się zwrócił…