- W empik go
Zamach na muzeum Hansa Klossa - ebook
Zamach na muzeum Hansa Klossa - ebook
Bezwzględny morderca, skorumpowany polityk i bezduszny przedsiębiorca. Który z nich przyczynił się do zamachu?
Podwójne zabójstwo i kradzież tajemniczej substancji z argentyńskiego laboratorium to dopiero początek akcji zorganizowanej grupy przestępczej. Gdy supertajny agent rosyjskiej FSB Dymitr Kuzniecow przybywa do Polski, akcja nabiera tempa. Śledztwo wiedzie do Muzeum Hansa Klossa w Katowicach, a potem na ulice Krakowa i Warszawy. Kuzniecow i prowadzący sprawę kolejnych zagadkowych morderstw inspektor Daniel Bernat będą musieli stoczyć decydującą walkę o życie milionów ludzi.
Prawda jest bliżej, niż myślisz...
Dariusz Rekosz jest autorem książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Publikuje od 2005 roku, pisze także scenariusze i felietony. Jest animatorem kultury i twórcą słuchowisk radiowych. Pasjonuje się piłką nożną, fascynują go podróże, uwielbia dobrą kuchnię.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-537-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Muzeum Hansa Klossa istniało w Katowicach od 1 marca do 31 grudnia 2009 roku. Lokal, znajdujący się w oficynie kamienicy przy ulicy Gliwickiej 6, został zaadoptowany do zwiedzania i organizowania imprez kulturalnych. W MHK można się było sfotografować z wykonanymi w skali 1:1 silikonowymi figurami Klossa i Brunnera, zasiąść na oryginalnym motocyklu z czasów II wojny światowej, a także obejrzeć ogromną liczbę eksponatów tematycznych. Z sześcioma salami wystawienniczymi zintegrowano kawiarenkę o nazwie Cafe Ingrid.
2. Muzeum Hansa Klossa w czasie oficjalnego otwarcia 28 lutego 2009 roku przeżyło prawdziwy szturm przedstawicieli mediów i zaproszonych gości. Na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych stłoczyły się setki reporterów oraz fanów kultowego filmu. Cudem można określić fakt, że żaden z eksponatów nie został wówczas zniszczony.
3. Silikonowe figury Klossa i Brunnera pochodzące z MHK zostały oficjalnie zlicytowane przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy w czasie uroczystego XVIII Finału tej imprezy.Prolog
Dwaj mężczyźni w białych fartuchach i w maskach na twarzach delikatnie manewrowali probówką, w której zamajaczyła półprzezroczysta substancja.
Kurier wyprostował się i wysunął w górę kciuk, gdy przez szybę pokazali mu efekt swojej pracy. Teraz należało sprasować materiał i dostarczyć go odpowiedniej osobie.
Po półgodzinie „pigułka” była gotowa.
Laboranci przebrali się i wszyscy trzej przeszli do bocznego pomieszczenia, w którym od samego rana chłodziła się butelka Diamant Bleu rocznik tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi. Usiedli w wygodnych fotelach.
– Panowie profesorowie – odezwał się uroczystym głosem kurier, ujmując pękatą flaszkę lewą ręką. – Wypijmy za wspólny sukces.
Mężczyźni się uśmiechnęli. Rozległy się trzy głuche wystrzały. Czyżby szlachetny trunek miał aż trzy korki? A może w butelce odezwało się echo Epernay, gdzie powstał i dojrzewał przywieziony z Europy szampan?
Spod śnieżnobiałej ściereczki zwisającej z prawego przedramienia kuriera wydobyła się niewielka smużka dymu. Jak w lustrzanym odbiciu laboranci jednocześnie dotknęli swoich piersi i ze zdziwieniem ujrzeli na nich świeżą krew.
Kurier odwiesił ściereczkę na pojemnik z lodem. Tłumik, dokręcony do walthera P99, był jeszcze ciepły. Rzucił broń na podłogę i bez słowa sięgnął po „pigułkę” leżącą na okrągłym stoliku. Z namaszczeniem umieścił ją w wewnętrznej kieszeni marynarki. Ofiary osunęły się na boczne oparcia foteli. W ich otwartych oczach zastygł wyraz zaskoczenia. Kurier przechylił butelkę z szampanem i pił, aż poczuł łaskotanie bąbelków.
We wszystkich trzech pomieszczeniach rozlokował przygotowane wcześniej ładunki z semtexem. Ustawił zapalniki. Z samochodu przytaszczył pojemnik z benzyną i rozlał ją, najwięcej w głównym laboratorium. Teraz już nic nie mogło go powstrzymać.1 Moskwa, 28 grudnia 2008, godzina 22.19
Korytarz wydawał się nie mieć końca. Aleksy Baszunow szedł po miękkim, brunatnym dywanie pamiętającym jeszcze czasy Wielkiego Wodza. Ale w czasach Wielkiego Wodza miał chyba kolor czerwony. Zupełnie jak plac, przy którym stał ich budynek. „Ich” budynek – śmiechu warte. Ich? „Oni” nie istnieli.
Nie istnieli oficjalnie. Baszunow, Kuzniecow i przebywający obecnie na placówce w Iraku Griszenko – dla speców z FSB byli jedynie pracownikami „archiwum bezpieczeństwa”. W hierarchii partyjnej i militarnej znajdowali się o kilkanaście lat świetlnych za wszystkimi. Dymitr Kuzniecow nigdy się z tym nie pogodził. Dlatego też bez zbędnych ceregieli i długiego namysłu, który był mu całkowicie obcy, zajął się gromadzeniem tajnych informacji, o których nie powiadamiał zupełnie nikogo. Dwa psy gończe, Baszunow i Griszenko, pierwszy o fizjonomii skończonego debila, drugi – ukrywający się za okularami grubości denka butelki po spirytusie – z bezprzykładnym posłuszeństwem wykonywali wszystkie jego rozkazy. Gdy świat podniecał się znalezionymi nad Morzem Czarnym starożytnymi zwojami, Kuzniecow ze stoickim spokojem przeglądał oryginalne księgi spisowe, sygnowane pieczęcią „ΡΞΕΟΛΩΡ ΔΡΟΣ ΧΗΩΑΡΤΕΡ ΞΕΡΟΔΟΣ ΑΗΤΙΠΑΤΡΟΣ”. Pieczęcią, która, jak wykazało datowanie aktywnym węglem, pochodziła z pierwszego wieku naszej ery. Bez trudu odszyfrował zapis na pieczęci – Herod Antypas – i bez wysiłku doszukał się w jednej z ksiąg dwóch interesujących go nazwisk. Dokumenty dawały poczucie władzy. Władzy absolutnej. Teraz miał zamiar zaszachować wszystkich żyjących władców, z których bezczelnie szydził w myślach. Czuł, że zbliża się moment, który w jednej chwili może przynieść nieskończony splendor. Instrukcje, przekazane w ostatniej rozmowie, były aż nadto jasne.
Korytarz wydawał się nie mieć końca. Baszunow przyspieszył kroku. Przyciemnione światło rzucało posępne cienie, które kładły się na ścianach i spływały na brunatny dywan. Oddychał z trudem, a jego prawa dłoń, schowana w kieszeni marynarki, drżała, jakby w korytarzu panował murmański chłód. Zakaszlał i przekroczył próg gabinetu Kuzniecowa. Prawie bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.
Kuzniecow siedział za biurkiem. Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w podwładnego.
– Alek? – powiedział, ledwie poruszywszy wargami.
– Mamy to – wydyszał Baszunow, mocniej zaciskając dłoń schowaną w kieszeni marynarki.
– Nareszcie.
Kuzniecow oderwał się od oparcia fotela i podparł łokciami o blat wielkiego biurka. Baszunow podszedł bliżej i z przejęciem wyjął dłoń z kieszeni. Ostrożnie rozłożył chude palce i wyciągnął rękę w stronę przełożonego.
Kuzniecow sięgnął po niewielki woreczek, w który próżniowo zapakowano białą pastylkę.
– Takie gówno?
– Tak – wyszeptał Baszunow. – Wygląda jak pospolita aspiryna…
– Takie gówno… – powtórzył Kuzniecow.
Przez chwilę trwali w zupełnym bezruchu. W końcu Aleksy cofnął dłoń i wytarł ją z potu o materiał spodni. Dymitr podniósł woreczek nad głowę i popatrzył na tabletkę pod światło.
– Jesteś pewien, że ci skurwiele jej nie zabrudzili?
– Byłem przy ekstrakcji do samego końca.
– Końca?
– Do… ich końca.
Przesunął otwartą dłonią tuż przy przełyku. Kuzniecow pokiwał głową.
– Alek, czy ty możesz sobie wyobrazić, co jest w naszych rękach?
Baszunow z trudem przełknął ślinę.
– Możemy zburzyć cały ten gówniany świat. I zdecydować, jak ma być urządzony. Po nowemu.
– On też tak myślał.
– On! On! Przestań pieprzyć! – krzyknął Kuzniecow, zrywając się z fotela.
Gdzieś za oknem słychać było ostry sygnał przejeżdżającej karetki.
– Teraz można to wszystko zmienić. Jedną… aspiryną! – Pomachał woreczkiem. – Wiesz, jaka tu jest siła?
– Ale w naszych laboratoriach.
– Wiem, co jest w naszych laboratoriach! – znowu podniósł głos. – Jeszcze przez dwadzieścia lat nie damy rady tego zrobić.
– Co więc planujesz?
Spojrzeli sobie w oczy. Kuzniecow uśmiechnął się krzywo, położył woreczek z tabletką na blacie biurka i podszedł do swojego kompana.
– Widzisz, Alek. Ty jesteś bardzo uczciwy gość. – Położył dłoń na ramieniu Baszunowa.
– Daj spokój!
– A tak. Wiem, co mówię. Uczciwy. Uczciwy aż do bólu w swoich przekonaniach. Wierzysz, że tylko Matka Rosja może zapewnić ci wszystko, co najlepsze.
– To źle?
– Nie! Nie… – powtórzył łagodniej.
– Więc?
– Ale nie masz w sobie dość odwagi.
– Co?
Kuzniecow szybkim ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, po czym pchnął dłoń w kierunku piersi Baszunowa. Kozacki kord, o piekielnie wąskim ostrzu, bez trudu wszedł między żebra Aleksego i przebił mu serce.
– Ale nie masz w sobie dość odwagi – dokończył Dymitr – żeby zmierzyć się ze mną. Żeby pojąć to wszystko…
Ciało Baszunowa zachwiało się i zawisło na ramionach kompana. Szeroko otwarte oczy wyrażały nie tyle ból, ile zupełne zaskoczenie. Bez jakiegokolwiek dźwięku osunął się na podłogę i skonał, nadal wpatrując się w twarz Kuzniecowa.
Dymitr wytarł ostrze sztyletu o spodnie Aleksego, wziął woreczek i delikatnie ulokował go w kieszeni marynarki. Ze stoickim spokojem włożył szalik i granatowy płaszcz, po czym pewnym krokiem wyszedł na korytarz. Wiedział, że ma przynajmniej siedem godzin, zanim sprzątaczka wejdzie do gabinetu tuż przed szóstą rano.
Wyszedł z budynku i skierował się w lewo. Ulica była niemal pusta. Sięgnął po komórkę i bez namysłu cisnął nią o chodnik. Obudowa się roztrzaskała. Podniósł na wpół uszkodzoną elektronikę, w której nadal tkwiła plastikowa karta. Wyjął ją i schował do kieszeni płaszcza, po czym ponownie rąbnął pozostałościami telefonu o ziemię. Szybkim krokiem oddalił się w stronę najbliższego postoju taksówek. Kierowca pierwszego pojazdu słuchał jakiegoś starego przeboju Jacksona, podśpiewując przy tym fałszywie.
– Szeremietiewo – rzucił Kuzniecow, gdy tylko bezceremonialnie wpakował się na tylne siedzenie.
Taksówkarz przyciszył odbiornik i ford powoli wytoczył się z zatoczki.
Przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Moskiewscy taksówkarze wiedzą, że z facetami w ciemnych płaszczach, którzy o tej porze jadą w kierunku lotniska, lepiej nie rozmawiać. A i spoglądanie w lusterko wsteczne nie jest zbyt rozsądne. Na miejsce dotarli po czterdziestu minutach. Kuzniecow zapłacił i czym prędzej wszedł do hali odlotów. Kartę wyjętą z komórki wrzucił do pierwszego lepszego kosza na śmieci. Odszukał stanowiska z budkami telefonicznymi, po czym spokojnym krokiem zbliżył się do jednego z aparatów. Wykręcił sobie tylko znany numer. Połączenie uzyskał niemal natychmiast.
– Aleksy nie kłamał – odezwał się, zniżając głos.
– Co to za numer?
– Dzwonię z Szeremietiewa. Moja komórka poszła się jebać.
– Rozumiem. Masz to?
– Przecież już mówiłem. Aleksy nie kłamał.
– Dobrze.
– Musisz mnie stąd ewakuować. Rano pewnie go znajdą, a potem prześledzą jego ostatnią podróż.
– Zatem zostaliśmy tylko my dwaj… Szkoda Baszunowa.
– Nie lubię się z nikim dzielić.
Chwila ciszy.
– Materiał masz przy sobie?
– Wygląda jak zwykła aspiryna.
– To dobrze. – Głos rozmówcy Kuzniecowa był coraz spokojniejszy.
– Myślałem o waszej bazie na Filipinach…
– Kiepski pomysł. Odpada. Stary wysłał tam ostatnio dwóch gnojków z „wewnętrznego”, którzy mają dla niego węszyć.
– Wie coś o nas?
– Nie sądzę, ale placówkę na Filipinach możemy sobie odpuścić.
– Więc? Rezygnujemy?
– Ocipiałeś?! Ty masz materiał, ja – technologię. Po tych wszystkich trupach chcesz teraz zrezygnować?
– A co mi po twojej technologii, skoro nie można z niej skorzystać?!
– Uspokój się, Dymitr. Myślałeś, że nie potrafię znaleźć innego miejsca?
Kuzniecow nie odpowiedział.
– Przygotowaliśmy z Harrym drugą bazę.
– I dopiero teraz mi to mówisz?!
– Bo nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie potrzebna. Masz paszport dyplomatyczny przy sobie?
– Dokąd mam lecieć? – odpowiedział pytaniem.
– Na lotnisku odszukaj biuro „Fly One”. Zapytasz o dokumenty z Chicago.
– Dokumenty z Chicago?
– Tak. Idź już.
– Ale, John…
– Idź! Harry odbierze cię na miejscu. Wyślę mu maila.
– Czy on wie?
– Nie.
Połączenie zostało przerwane. Kuzniecow odłożył słuchawkę. Rozejrzał się po hali i ruszył w stronę stanowisk znajdujących się na lewo od głównego wejścia. Do biura „Fly One” wszedł przez oszklone drzwi przysłonięte żaluzjami. Za biurkiem siedział wysoki brunet i stukał coś na klawiaturze laptopa.
– Czym mogę służyć? – zapytał z uśmiechem.
– Chciałem zapytać o dokumenty z Chicago.
Przystojniak przestał się uśmiechać i sięgnął do najniższej szuflady. Wyjął z niej białą kopertę i podał Dymitrowi.
– Proszę.
Kuzniecow bez słowa wyszedł z pomieszczenia i szybkim krokiem oddalił się w stronę McDonalda. Nie wszedł jednak do środka. Oparł się o boczną ścianę restauracji i rozerwał kopertę. Był w niej bilet lotniczy i trochę zielonej gotówki. Kuzniecow rozłożył okładki biletu. „Kraków” – odczytał w myślach. „Harry? Ten ćwierćidiota od bomb?”
Westchnął głęboko i spojrzał na monitor z godzinami odlotów. Odprawa do Krakowa miała się rozpocząć za dwa kwadranse.2 Kraków, 11 stycznia 2009, godzina 7.30
Dymitr Kuzniecow budził się powoli. Rozeźlony całą sytuacją, męczył się psychicznie jak dziwka na przyjęciu u konsula. Harry przygotował mu melinę niemal przy samym Rynku Starego Miasta, więc co godzinę musiał słuchać popisów hejnalisty z wieży mariackiej. Nie mógł tego znieść. Nie mógł znieść tego miasta, na którego ulicach co krok natykał się na psie kupy albo stada gołębi. Starał się unikać ludzi. Z mieszkania wychodził tylko wtedy, kiedy musiał. Czekał. Czekał na Johna, który – jak oznajmił Harry – „musiał pojechać na dwa tygodnie do Guantanamo” Nie mógł przecież wtajemniczać we wszystko tego „ćwierćidioty od bomb”, jak go nazywał. Zastanawiał się, dlaczego Harry nadal babrał się w tym wszystkim? Dlaczego po przygotowaniu ładunków dla zamachowców w Londynie i Madrycie ciągle szukał potwierdzenia, że właśnie dzięki jego robocie świat żywi się tragediami, których był bezimiennym ojcem. Z kasy, którą otrzymał od Arabów i Hindusów, mógł przecież kupić jakąś wyspę na Pacyfiku. Zupełnie bezdyskusyjnie tylko dla siebie. Kuzniecow dziwił się, że pieczę nad tajnym laboratorium techniczno-medycznym, które umiejscowiono na przedmieściach Krakowa, John powierzył właśnie Harry’emu. Fakt ten jeszcze bardziej mierził Dymitra, więc kiedy się przebudził i spojrzał za okno, z niechęcią pomyślał o kolejnej rozmowie z ćwierćidiotą od bomb.
Spotkali się w jednym z barów na Kościuszki.
– Podoba ci się w Krakowie? – zapytał Harry.
– Nie – odparł ponuro.
– A Wawel? Zamek? Sukiennice?
– Nie.
– My w Stanach nie mamy takich starych budowli.
– Gdyby nie Europa, toby was w ogóle nie było – rzekł lekceważąco.
– No niby tak, ale popatrz, Dymitr. Teraz gdyby nie Ameryka.
– Gówno prawda! Gówno wiesz! W ogóle gówno i gówno! Rozumiesz?! – zniecierpliwił się Rosjanin.
– Powiedzmy.
Harry podniósł kufel z piwem i upił dwa porządne łyki. Kuzniecow sięgnął po papierosa.
– Palenie szkodzi – odezwał się ćwierćidiota.
– Taaa? – Zaciągnął się ostentacyjnie. – A może i zabija?
– Może…
– Słuchaj, stary. John nie mówił ci, po co tu jestem, prawda?
– Nie mówił.
– Więc siedź na dupie i nie wkurzaj mnie, bo chciałbym cierpliwie doczekać do jego przylotu. I chciałbym, żebyś i ty tego doczekał.
– Szykuje się jakaś specjalna robótka, co? – Harry wyszczerzył zęby.
– Nie twój zakichany interes.
Kuzniecow rozparł się na krześle, założył nogę na nogę i spojrzał w stronę baru.
– Mógłbyś chociaż.
Harry nie dokończył. Zatrzymany gestem dłoni Dymitra zamilkł i obserwował, jak Rosjanin wstaje i bierze z wieszaka kilka spiętych dzienników. Gdy wrócił, rozłożył prasę przed sobą i zachowywał się, jakby Amerykanin był tylko cieniem człowieka.
– Jak tam chcecie – zaczął ugodowo Harry. – Wy macie swoją robotę, ja mam swoją.
Dopił resztę piwa.
– Cześć.
Zostawił na stoliku banknot z wizerunkiem Bolesława Chrobrego i wyszedł z knajpki. Kuzniecow odetchnął. Przerzucał bezwiednie kolejne strony gazet, po czym z ironią przyjrzał się parze studentów, którzy obściskiwali się przy ostatnim stoliku po prawej. Dziewczyna miała gęste włosy koloru dojrzałych wiśni. Uśmiechając się, dotykała krocza partnera. Chłopak się odwzajemniał, gniotąc jej piersi. Ku-zniecow zgasił niedopałek i niecierpliwym skinieniem przywołał kelnerkę.
*
Harry zatrzymał się na rynku pośród turystów przewalających się z Floriańskiej na Grodzką i z powrotem. Stanął plecami do Sukiennic i przyglądał się piętrowemu budynkowi empiku. Niemal natychmiast pojawił się przy nim śniady młodzieniec, który postawiwszy na bruku niewielką czarną teczkę, podał Harry’emu dłoń. Ten bez słowa sięgnął do kieszeni i wyjął z niej nieco pomiętą kopertę. Śniady kątem oka dostrzegł na kopercie godło amerykańskie. Uśmiechnął się i ponownie uścisnęli sobie dłonie. Harry podniósł teczkę i ruszył w stronę Plant. Wyszukał zupełnie pustą ławkę i usadowiwszy się na niej, dokładnie rozejrzał się na wszystkie strony. Włożył czarne, wełniane rękawiczki. Ułożył teczkę na kolanach i delikatnie uchylił wieko. Na wierzchu zobaczył gazetę, a pod spodem – w równych rzędach – pliki banknotów. Uniósł gazetę, szukając instrukcji, zwyczajowo zamieszczanej na specjalnym papierze. Papier pod wpływem dotyku ludzkiej ręki rozpadał się na drobne cząstki, więc trzeba go było czytać albo w rękawiczkach, albo unosząc pęsetą. Ktoś, kto o tym nie wiedział, mógł bardzo szybko zniszczyć poufną wiadomość. Tym razem nie znalazł żadnego papieru. Jeszcze raz zaszeleścił gazetą, licząc na to, że instrukcja znajduje się gdzieś pomiędzy jej stronami. Niczego jednak nie było.
– Co do kur.
Dokładniej przyjrzał się gazecie. Był to dziennik z datą dzisiejszą, a właściwie dwie jego strony wyjęte ze środka. Jeden z artykułów obwiedziony został czarnym markerem. Zamknął walizkę i obrócił gazetę do prawidłowego położenia. Z trudem wydukał tytuł: „W Katowicach powstanie muzeum agenta J-23”. Przeczytał jeszcze raz, po czym zaczął czytać artykuł: „Istnego najazdu mediów i publiczności spodziewa się Piotr Owcarz – pomysłodawca i twórca Muzeum Hansa Klossa, które zostanie oficjalnie otwarte w Katowicach przy ulicy Gliwickiej pod koniec lutego br. Jedna z pracowni artystycznych naszego miasta przygotowuje dla wspomnianego muzeum kilka eksponatów. Są wśród nich silikonowe figury bohaterów kultowego serialu – Hansa Klossa i Hermanna Brunnera. Jak dowiedział się nasz wysłannik, w ceremonii otwarcia mają wziąć udział gwiazdy polskiego kina oraz przedstawiciele władz lokalnych”.
Dalej była już tylko wzmianka o samym filmie i adres pracowni, która przygotowuje eksponaty. Harry zmiął gazetę i wrzucił ją do kosza stojącego obok ławki.
– Tłumy? Gwiazdy i władza? – Uśmiechnął się pod nosem.
Oczami wyobraźni zobaczył kłębowisko zwłok, rozerwane na strzępy ludzkie ciała i skąpane we krwi ruiny. Zmrużył oczy i ponownie się uśmiechnął.
– To może być jeszcze lepsze niż Madryt. – Rozmarzył się. – Trzeba tylko pokombinować, jak podłożyć ładunki…
Zamyślił się, patrząc na przechodzących w oddali dwóch kleryków. Ubrani byli w czarne płaszcze, spod których wyglądały nieco sprane, czarne sutanny. Doznał nagłego olśnienia. Sięgnął do kosza po zmiętą gazetę i kilka razy odczytał w myślach adres krakowskiej pracowni, która przygotowywała eksponaty. Oderwał fragment papieru z artykułem i czym prędzej wsadził go do kieszeni.
*
Minęły cztery tygodnie, a Johna nadal nie było w Krakowie. Szefostwo przedłużyło mu pobyt „wypoczynkowy” w Guantanamo. Kuzniecow wściekał się na całego. Lekceważąc zasady bezpieczeństwa, coraz częściej odwiedzał amerykańskie laboratorium doglądane przez Harry’ego. Chociaż słowo „doglądane” mogło być w ostatnich dniach uważane za nadużycie. Harry znikał bowiem wczesnym przedpołudniem i wracał dopiero wieczorem. Gdzie przebywał? Dokąd chodził? Co w tym czasie robił? Tego Kuzniecow nie miał ani zamiaru, ani ochoty się dowiedzieć. Kręcił się trochę po znienawidzonym mieście albo wracał do laboratorium, żeby z nudów przyglądać się aparaturze, którą do tej pory znał tylko ze słyszenia. Dla świętego spokoju woreczek z tajną substancją przechowywał w jednym z kriogenicznych sejfów. Niecierpliwił się.
Tajne laboratorium ulokowano w podziemiach podkrakowskiej willi, która nie budziła niczyjego zainteresowania. Składało się z czterech głównych pomieszczeń, w których zgromadzono aparaturę wartą grube miliony dolców, oraz kilku pomniejszych – pomocniczych. Były też trzy gabinety i zaplecze, nazywane „socjalnym” Gabinety oddzielono od głównych pomieszczeń doświadczalnych ogromnymi oknami, w których zainstalowano szyby kuloodporne. W każdym gabinecie znajdowały się też panele z konsolami robotów i pulpity sterownicze pozostałej aparatury.
Dymitr miał okazję bardzo dokładnie przestudiować całe to ustrojstwo, ale złościł się, że nie może go użyć. Wkurzało go nawet to, że Harry znika na całe dnie. Pewnego wieczoru postanowił opieprzyć ćwierćidiotę.
– Zasrany gnojek! Szlag by to trafił!
Kuzniecow odwrócił się jak oparzony. W drzwiach laboratorium stał Harry, taszcząc czarny worek plastikowy na śmieci. Ale nie worek przykuł uwagę Dymitra. Prawie całe ubranie Harry’ego było we krwi – od klatki piersiowej aż po czubki butów.
– Co się tak gapisz?! – warknął.
Rosjanin nic nie odpowiedział. Zbyt długo siedział w tym interesie. Harry szybkim krokiem zbliżył się do ustawionego pod ścianą stołu z metalowym blatem i delikatnie ułożył na nim worek. Kilka kropel krwi, które ściekły z jego prawej dłoni, plasnęło o podłogę.
– Kurwa, trza by to zaraz wyczyścić. – Otarł dłoń o spodnie.
Kuzniecow nadal się nie odzywał. Przyglądał się kompanowi, który czym prędzej wskoczył do pomieszczenia z dyfuzyjnymi natryskami i – trzasnąwszy drzwiami – rozpoczął dokładną ablucję. Dymitr podszedł do worka i delikatnie go uniósł. Na stół wytoczyła się głowa mężczyzny. W tym momencie drzwi od „łaźni” otworzyły się i stanął w nich Harry. Jego oczy ciskały błyskawice.
– Na gówno ci to?! – rzucił bezceremonialnie Kuzniecow, wskazując palcem na stół.
– Czy ja cię pytam, po co tu jesteś?!
Kuzniecow uniósł obie dłonie na znak, że nie było rozmowy. Harry poprawił ręcznik na biodrach i przetarł dłonią wilgotne włosy. Przesunął worek tak, aby krew nie spływała ze stołu, i przyjrzał się głowie nieszczęśnika.
– Potrzebuję jego twarzy – rzekł spokojnym głosem.
– Pojebało cię? – Kuzniecow miał tego dosyć.
– Potrzebuję i… już! Musisz mi pomóc!
– Co? Spierdalaj!
– Dymitr, uspokój się. Mam tu wszystko przygotowane. – Wskazał na laboratorium. – Jestem w stanie przeszczepić sobie jego twarz i aktywować przeszczep w ciągu sześciu godzin, ale nie dam rady zrobić tego sam. Ktoś musi uruchomić aparaturę, kiedy będę wewnątrz. – Jeszcze raz wskazał na grubą szybę.
– Ty chyba na serio ocipiałeś!
– Zamknij się w końcu, ruski zasrańcu! – Harry podskoczył do Dymitra, złapał go za klapy marynarki i przycisnął do ściany. – Mam robotę do wykonania i muszę się spieszyć. Rano chcę wyglądać jak on – wycedził przez zęby, wskazując na zakrwawiony stół.
Kuzniecow zamrugał powiekami. Harry zwolnił uścisk.
– Co mam zrobić? – zapytał Dymitr.
Podeszli do konsoli.
– Wszystko jest dziecinnie proste…
Zaczął objaśniać Dymitrowi, co i kiedy musi włączyć. Sekwencję miał mu podpowiadać system komputerowy, ale Rosjanin wiedział, że to wcale nie będzie takie proste. Coraz szerzej otwierał oczy ze zdumienia, a Harry mówił tak, jakby chodziło o pójście po fajki do kiosku na rogu ulicy.
– To jest, kurwa, jakiś kosmos! Jak w jakimś pierdolonym filmie.
– To, co pokazują w filmach, myśmy już opanowali kilka albo i kilkanaście lat temu. Myślisz, że rząd Stanów Zjednoczonych zgodziłby się wypuścić na ekrany kin i telewizorów obraz, w którym prezentuje się nasze tajne technologie? Myślisz, że to dla mnie pierwszyzna? Ty wiesz, ilu ludzi na świecie żyje z nową twarzą? Dzięki temu nie poszli siedzieć, i z kilkoma osobami podzielili się swoim dorobkiem.
– Dorobkiem?
– Święty Tomasz się odezwał. Ile lewej kasy zarobiłeś w swoim życiu?
– Są ważniejsze rzeczy…
– Nie pierdol, Dymitr! Trzeba mieć jaja!
Kuzniecow nie poznawał Harry’ego. Ćwierćidiota przypominał ogarniętego szałem Frankensteina.
– Dobra. Przygotuj wszystko – odparł z rezygnacją. – Kto to właściwie jest? – Wskazał na nieboszczyka.
– Artysta. Znaczy… łeb artysty.
– Jaki artysta?
– Rzeźbiarz. Z takiej jednej pracowni, w której robią ludzi z gumy.
– Nic nie rozumiem.
– Później ci wyjaśnię. – Harry nerwowo rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym zostawił swoje zakrwawione ciuchy.
– A gdzie reszta?
– Jaka reszta?
– Tego gościa.
– Nie była potrzebna. Moczy się w Wiśle.
– Mam nadzieję, że nikt was nie widział.
– Bez obawy. Zna się człowiek na tym i owym.
– Jasne.
– Teraz przeszczep. Szybko! Do rana muszę być… artystą.
– Ty, kurwa, już nim jesteś!3 Kraków, 9 lutego 2009, godzina 6.15
Harry dochodził do siebie. Dodatkowy zastrzyk środka dopingującego, który w nieco innej postaci aplikowano amerykańskim sportowcom już od dwudziestu lat (bo skąd niby te wszystkie rekordy świata i złote medale olimpijskie?), szybko postawił go na nogi. Przebrał się i wyszedł z kabiny medycznej do Dymitra.
Kuzniecow był wykończony. Fizycznie, bo z zapartym tchem śledził przemianę Harry’ego, przez co zarwał całą noc, i psychicznie, bo do wszelkich eksperymentów medycznych ciągle nie mógł się przyzwyczaić. Przypomniał sobie materiał dostarczony przez Baszunowa.
– Gładko poszło, co? – Głos ćwierćidioty wyrwał go z zamyślenia.
Dymitr wstał i przyjrzał się nowej twarzy Amerykanina. Z ciekawością zajrzał za jego uszy, dotknął z przejęciem włosów tuż nad czołem, sprawdził podbródek – nigdzie nie zauważył nawet najmniejszego śladu operacji. Przez szybę, oddzielającą pomieszczenie od laboratorium, dostrzegł, jak ramię robota przenosi „starą” twarz Harry’ego i układa ją w specjalnym pojemniku. Pojemnik bardzo szybko wypełnił się półprzezroczystym płynem i wsunął do większego, o zupełnie czarnych ścianach.
– Dobra. Teraz muszę się ubrać i… do roboty – powiedział z uśmiechem Harry.
Kuzniecow przysiadł przy prawie pustym biurku. Jego blat doskonale odbijał blask lamp fluorescencyjnych, a wraz z nimi – postać Harry’ego, który w przyległym do pomieszczenia pokoiku wkładał czyste ubranie.
Dymitr nie miał zaufania do Jankesów. Zdawał sobie sprawę z tego, że rok w rok zbierali noble w najważniejszych dla rozwoju nauki dziedzinach, ale niektórych zagadnień nie był w stanie pojąć. Zachował więc ostrożność i czujność.
Harry wskoczył jeszcze do kibla i w tym momencie zadzwonił telefon. Dymitr podniósł słuchawkę.
– Żyjecie? – To był John.
– Kurwa, John! Czekam tu na ciebie od ponad miesiąca. Zwariować można! Zacznę chyba gryźć ludzi… A ty się pytasz, czy żyjemy?! Tylko tyle?!
– Uspokój się. – Zaśmiał się chrypliwie.
– Odpieprz się!
– Uspokój się – powtórzył. – Wieczorem będę w Krakowie. Przygotuj jakieś dwie napalone cizie i baryłkę whisky.
– Tu nie mają baryłek. Mogę ci zafundować zgrzewkę piwa.
– Zgrzewkę? A co to jest zgrzewka? Ostatnio piliśmy… borówczankę?
– Borowiczkę! – poprawił Dymitr. – Borowiczkę. Gdy w Bratysławie kupowaliśmy od was Pieczęć Salomona.
– Jak to „kupowaliśmy”? Dostaliście w prezencie. – Znowu się zaśmiał.
– W prezencie? Pieprzenie! Za kasę, którą wtedy dostałeś, można kupić z pięćdziesiąt najnowszych mercedesów.
– O! Nie przesadzaj! U nas tylko trzydzieści.
– Ameryka schodzi na psy. Wszystko macie wielkie. Wielkie dupy, wielkie fiuty, wielkie ego i jeszcze większe ceny. Pieprzony kapitalizm!
– Dobra, Dymitr. Czekaj na mnie na lotnisku. Będę przed piątą.
– W porządku.
Kuzniecow odłożył słuchawkę i uderzył pięścią w blat biurka. Niezbyt mocno, ale z naciskiem.
– W końcu – powiedział sam do siebie. – Już niedługo pokażemy, na co nas stać. A świat będzie tańczył, tak jak mu pan Dymitr Antonowicz Kuzniecow zagra!
– Słucham? – Z pokoju obok wychynęła głowa Harry’ego.
– Nic, nic. Ubierz się, bo dostaniesz kataru.
Harry popukał się w czoło i ponownie zniknął w „przebieralni” Dymitr postanowił pójść na śniadanie.
*
Dokładnie o 16.45 rejsowy boening 747 dotknął płyty lotniska Balice. Dojechał do końca pasa i skręcił w prawo. Kuzniecow zaciągnął się dogasającym papierosem i cisnął go na resztkę śniegu, który leżał przy murku oddzielającym niewielki plac przed wejściem od postoju taksówek. Wszedł do budynku i skierował się w stronę olbrzymiego białego napisu „Przyloty”
Bez słowa podali sobie ręce i przeszli do pierwszej z brzegu taksówki. John Hartmann miał przy sobie niewielką ciemnogranatową torbę, którą niósł na ramieniu, oraz mniejszą – z laptopem.
– Sheraton – rzucił Kuzniecow i trzasnęli drzwiami.
Gdy tylko usadowili się na tylnym siedzeniu, John otworzył komputer i połączył się ze stroną internetową HSBC Private Bank.
– Nie ufam amerykańskim bankom – powiedział z przekąsem. – Wolę szwajcarskie. A ty?
Wystukał na klawiaturze kilka magicznych haseł i przekręcił ekran laptopa w stronę Dymitra. Kuzniecow bez trudu dostrzegł interesujący go zapis. Wynikało z niego, że na odpowiednie konto wpłynął milion dolarów amerykańskich. Wpłacającym był ktoś ukryty pod nazwą „Desax”
– Oni już w to wierzą, a ty? – zapytał John.
– A reszta?
– Resztę zapłacą, gdy zrobimy swoje.
– Jesteś pewien? Przecież dogadaliśmy się na dwadzieścia pięć melonów!
– Ciii… – John przyłożył palec do ust i zasyczał.
Ruchem głowy wskazał na kierowcę. Rozmawiali po angielsku. Nie był pewien, czy taksówkarz orientuje się, o czym.
– Damy radę? – Dymitr ściszył głos.
Spojrzeli sobie w oczy. John Hartmann uśmiechnął się znacząco.
– Wyślę naszym przyjaciołom wiadomość.
– Jaką?
– Trzeba podziękować za prezent. – Postukał w logotyp banku, który czerwienił się w lewym górnym narożniku ekranu. – No i przekażę im, że wszystko gra.
Uruchomił program pocztowy.
– Oszalałeś?! Przecież tego maila może ktoś przejąć, odczytać i… cholera wie, co jeszcze!
– Spokojnie – wyszeptał Hartmann. – Przecież nie napiszę im tego wprost, co nie?
Ponownie się uśmiechnął i wystukał kilka słów. Pacnął w touchpad, po czym wyłączył komputer. Milczał przez chwilę.
– Od jedenastu lat mamy wszelkie możliwości, żeby. – Spojrzał wymownie na kompana. – Przeprowadzone przez nas doświadczenia jednoznacznie wykluczają fiasko. Zresztą za dwa tygodnie sam się przekonasz.
– Za dwa tygodnie? Już za dwa tygodnie?
– Tak. – John rozparł się wygodniej. – Dawniej musieliśmy czekać pół roku. Teraz wystarczą dwa tygodnie. Laboratorium mamy do naszej wyłącznej dyspozycji. Nawet moi szefowie nie wiedzą, że przeniosłem do niego prawie całą aparaturę z Provo. Myślą... a zresztą nieważne, co myślą! Gówno mnie to obchodzi – żachnął się i odwrócił głowę.
Taksówka mijała właśnie gmach Muzeum Narodowego. Zatrzymali się na światłach. W zapadającym zmierzchu dostrzegł na poboczu klęczącą żebraczkę z dwójką małych dzieci, która wyciągała do niego brudną dłoń. Zamknął oczy. Zapaliło się zielone światło.4 Kraków, 9 lutego 2009, godzina 16.30
Harry Bricks wrócił do laboratorium wcześniej niż zazwyczaj i ucieszył się, że nie zastał wiecznie zrzędzącego Dymitra. Czasami miał go już po dziurki w nosie, zwłaszcza że robota, która go czekała, była aż nadto stresująca. Zlecenie – chociaż jasne i zrozumiałe – wcale nie należało do najprostszych. Od tych samych ludzi, którym pomógł wysadzić londyńskie metro, a potem pociąg w Madrycie, dostał wyraźne wskazówki – tym razem Polska! I eksplozja ma być spektakularna, a zginąć powinno jak najwięcej przypadkowych i niewinnych ludzi. Spektakularna – niech pierwszy raz pokażą ją media. Na żywo!
Kasa wpłacona – czas zrealizować zobowiązanie.
Materiały miał już przygotowane od kilku tygodni. Granulat XP-07 to skondensowany środek wybuchowy, którego nawet niewielka ilość – tyle, ile się zmieści w garści przeciętnego mężczyzny – mogła zburzyć kilka kamienic. Wyglądał niepozornie. Pakowany w hermetyczne woreczki przypominał tabletkę od bólu głowy. Harry śmiał się, że „to tabletki, po których dopiero zaczyna boleć głowa” Materiał odkryto – jak wiele innych cudownych materiałów – zupełnie przypadkowo, gdy w Iraku przeszukiwano fabryki chemiczne Saddama. Bardzo szybko ulepszono jego skład i zwiększono zasięg rażenia. Wkrótce wprowadziły go do użycia tajne jednostki i służby specjalne (nie tylko USA). Harry należał do specjalnych służb specjalnych, ale z XP-07 musiał się skrupulatnie rozliczać. Dlatego dodatkowe partie tabletek załatwiał swoimi kanałami. Tym razem zamierzał ich użyć w stolicy polskiego Śląska.
Jako cel podsunięto mu wyjątkowo nagłaśnianą imprezę, o której dowiedział się kilkanaście dni wcześniej z dostarczonej z kasą gazety – otwarcie Muzeum Hansa Klossa. Był w Katowicach. Obejrzał miejsce, w którym miało dojść do masakry, co prawda tylko od zewnątrz, bo do środka nie został wpuszczony, ale i to pozwoliło mu zaplanować akcję ze wszystkimi szczegółami. Podłożenie materiałów wybuchowych ułatwiła pewna krakowska pracownia rzeźbiarska, a właściwie jeden z jej artystów, od których wypożyczył twarz. Harry wiedział, że musi się spieszyć, bo laserowo przeszczepione oblicze po czterech tygodniach zaczyna się deformować i trzeba wrócić do własnej twarzy. Ponieważ do otwarcia muzeum zostało tylko dwadzieścia dni – musiał działać natychmiast.
Krakowski artysta, którego Harry otruł, a później odciął mu głowę, nie tylko użyczył mu swojej twarzy. Wcześniej pozwolił także na bezpośredni udział w tworzeniu głównych atrakcji do projektowanego muzeum. Miały być nimi pełnowymiarowe figury bohaterów kultowego dla Polaków filmu. Bricks, zanim ukatrupił artystę, musiał przynajmniej dwa razy obejrzeć ten film. Osiemnaście odcinków nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. W ogóle nie zrozumiał, o co w nim chodziło. Jeden Niemiec robił w konia innych Niemców, a potem się okazywało, że to Polak albo jakiś Rusek.
Musiał jednak zdobyć trochę wiedzy, żeby później, pracując przy silikonowych replikach, nie okazać się ignorantem w tej czy innej kwestii.
Nie sprawiało mu to jednak przyjemności. Praca przy eksponatach była częścią jego planu. Harry chciał umieścić XP-07 w butach tych figur. Postanowił użyć zapalników zbliżeniowych, a ich zewnętrzne styki wyprowadzić do obcasów wspomnianych eksponatów. Potem wystarczy wejść do muzeum w odpowiednim momencie, przyłożyć do zapalników klucz uruchamiający i oddalić się na bezpieczną odległość. Miał na to maksymalnie osiem minut, a za odpowiedni moment uważał największe nagromadzenie wewnątrz i zwiedzających, i przedstawicieli mediów. Plan był prosty? Banalnie. Czas więc wykonać jego pierwszą część. Figury lada dzień miały być przewiezione do Katowic.
Przeszedł przez gabinet i skierował się do pomieszczenia tuż obok głównego laboratorium. Z pierwszego kriogenicznego sejfu wydobył trzydzieści siedem zapakowanych oddzielnie pigułek z XP-07. Schował je do kieszeni kurtki, po czym sięgnął po zapalniki. Dwa zapalniki – gdyby jeden nie zaskoczył. Dopiero wówczas zauważył, że zamek drugiego sejfu nie jest do końca przekręcony. Uchylił drzwi i ze zdziwieniem zobaczył w środku jeszcze jeden woreczek z pigułką.
– Tu też wsadziłem? – zapytał sam siebie.
Zmarszczył czoło, ale nie miał czasu zastanawiać się nad jednym, głupim XP-07. Również i ten woreczek powędrował do kieszeni.
Zmierzchało. Kraków budził się do nocnego życia. Na ulicach rozbłysły latarnie, a restauracje buchały na zewnątrz ciepłem żółtych świateł. W pracowni, w której szykowano wysyłkę, wszyscy uwijali się jak w ukropie. Tomasz Pełka – właściciel pracowni i główny wykonawca wszystkich eksponatów – przywitał się z Harrym, który starał się mówić jak najmniej, by nie wzbudzać podejrzeń swoim głosem.
– Ustaliłem, że jutro wyjazd o piątej rano – rzekł, podając Harry’emu dłoń.
– Nie ma sprawy.
– Dzisiaj w nocy zrobimy dolne mocowanie. Na miejscu trzeba wszystko wyczyścić i co drugi dzień lekko odświeżyć.
– Co drugi dzień?
– Tak. Piotr dzwonił i mówił, że ciągle jeszcze się tam kurzy. Elektrycy nie ukończyli robót. Świetnie, że zostaniesz na miejscu, w Katowicach.
– Jasne.
– Ja mam cholernie ważne i pilne zamówienie dla pewnego żabojada.
– Dla kogo?
– Przecież mówię. Dla Francuza.
– Aha.
– Muszę mu przygotować trzy odlewy i wytargować przyzwoitą cenę.
– Jasne.
– Dlatego cieszę się, że wszystkiego dopilnujesz aż do dnia otwarcia.
– Czyli do pierwszego marca?
– Do jakiego marca?! – zdziwił się.
– No…
– Przecież oficjalne otwarcie będzie dwudziestego ósmego lutego. W sobotę.
Podszedł do olbrzymiego kalendarza ściennego, na którym cycata blondyna siedziała bezwstydnie w powalającym rozkroku.
– Zobacz! – Tomasz postukał palcem w kalendarz. – Sobota. Dwudziesty ósmy!
– A… No tak.
– To nie mów o jakimś marcu.
Harry nie odpowiedział.
– Ja przyjadę dzień wcześniej. Doszlifuję ostatecznie wszystko, co będzie trzeba. A ty dopilnuj, żeby nikt niczego nie spieprzył. Hanysy to banda porąbańców, którym się wydaje, że wszystko im się należy za darmo!
Harry nie zrozumiał ostatniego zdania, ale odniósł wrażenie, że Pełka nie jest zadowolony ze współpracy z powstającym właśnie muzeum. Musiał jednak zachować pozory i zajął się przygotowywaniem mocowań. Opakowania z XP-07 oraz zapalniki cierpliwie czekały na swoją kolej.
Dokładnie o czwartej czterdzieści pięć wszystko było już prawie gotowe. Głowy figur oddzielono od korpusów na czas transportu. Także oficerskie obuwie, do którego przytwierdzono podłużne kotwy mocujące. Miały wchodzić w podłogę na głębokość ponad dwudziestu centymetrów, aby żaden szalony fan – opierając się o eksponat lub przytulając się do niego – nie wywalił się razem z figurą i nie położył (dosłownie i w przenośni) lwiej części wystawy.
Harry pomógł załadować drewniane skrzynie wyłożone szarą gąbką, w które zapakowano eksponaty, na tył starego nissana, po czym pożegnał się z Tomaszem i wskoczył za kierownicę. Ruszył przez ciągle uśpiony Kraków i bez nadmiernego dociskania pedału gazu dojechał do autostrady. Nie spieszył się. Minął płatne bramki i w zupełnej ciemności posuwał się na zachód.
Gdy podjeżdżał na parking przed muzeum, spiker w radiu zapowiedział godzinę szóstą osiem.5 Kraków, 10 lutego 2009, godzina 8.26
W hotelowym pokoju numer dwieście osiem Dymitr i John ocknęli się niemal równocześnie. Kuzniecow od razu poszedł się wysikać, po czym wrócił i szarpnął za ramię jedną z dziwek, która spała w najlepsze na olbrzymiej kanapie tuż pod oknem.
– E, pobudka!
Dziewczyna leniwie uniosła powieki.
– Pobudka, mówię. Budź koleżankę i idźcie na śniadanie. Albo gdzie tam chcecie. Koniec imprezy.
Rozejrzał się i podniósł z podłogi swoje czarne spodnie. Z tylnej kieszeni wygrzebał wąski portfel, z którego wysupłał kilka zielonych banknotów i wcisnął je kurewce do na wpół zaciśniętej dłoni. Dziewczyna usiadła na kanapie, ziewnęła i poprawiła przekrzywione ramiączko srebrzystej, błyszczącej bluzki. Wstała i chwiejnym krokiem przeszła do olbrzymiego łóżka, na którym leżał John, wpatrując się w sufit. Jej opalone pośladki wyraźnie odcinały się od białej pościeli. Pochyliła się i Kuzniecow poczuł, jak jego męskość nagle sztywnieje i wzywa do działania. Wiedział jednak, że na szybki numerek nie ma teraz czasu. W nogach łóżka spała druga cizia.
– Jazda! – ponaglał Dymitr. – Spadajcie!
– Greta – zachrypiała ta z kanapy. – Greta, wstawaj. – Szturchnęła koleżankę.
– Ona ma na imię Greta? – zaciekawił się Rosjanin, któremu jeszcze kilka godzin temu było wszystko jedno, jakie imiona mają zgarnięte z dołu panienki.
– Ktoś cię pyta czy jesteś Marek, czy Wacek? – odburknęła.
Greta przetarła oczy i posłusznie zaczęła się ubierać – stringi, krótka spódniczka, czerwona bluzka. Pończochy i buty wzięła do ręki.
– Która godzina, Majka?
Dziewczyna spojrzała na zegarek.
– Wpół do dziewiątej.
– Dali kasę?
Majka pomachała dłonią z zielonymi.
– A można się jeszcze wysikać? – spytała, wskazując na otwarte drzwi do toalety.